Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
84 osoby interesują się tą książką
Esej o ogrodnictwie – z czeskim przymrużeniem oka.
„Przez cały rok jest wiosna i przez całe życie jest młodość; wciąż jest z czego kwitnąć. To tylko takie gadanie, że jesień; my na razie rozkwitamy innym kwieciem, rośniemy pod ziemią, wypuszczamy nowe pędy; wciąż jest co robić. Tylko ci, którzy trzymają ręce w kieszeniach, mówią, że będzie gorzej; ale ten, kto kwitnie i wydaje owoce, nawet jeżeli robi to w listopadzie, nie daje świadectwa jesieni, ale złotemu latu; nie daje świadectwa upadkowi, ale kwitnieniu. Jesienny astrze, drogi człowieku, rok jest tak długi, że nie ma końca” – pisze Karel Čapek w pełnej uroku i humoru opowieści o ogrodnictwie.
Te felietony jednego z najwybitniejszych czeskich pisarzy XX wieku ukazywały się na łamach „Lidových novin”, a zebrane w książkę złożyły się na Rok ogrodnika – nie tylko praktyczno-humorystyczny kalendarz amatora kopania w ziemi, lecz także subtelną opowieść o cyklu życia, pełną refleksji na temat relacji człowieka z naturą.
Čapek – sam zapalony ogrodnik – z lekkością i filozoficznym zacięciem opisuje codzienne radości i troski ogrodników: od planowania grządek w styczniu przez pierwsze zbiory latem aż po nostalgiczne listopadowe spostrzeżenia. Między klombami żonkili, hiacyntów i narcyzów, fiołków rogatych i ułudek, głodków i gęsiówek, i rzeżuszek alpejskich, i bergenii pojawiają się barwne postacie: optymista wierzący w każdą kiełkującą roślinę, pesymista spodziewający się klęski, praktyk szukający skutecznych metod oraz filozof upatrujący w ogrodzie metafory życia.
Rok ogrodnika, dowcipna i ciepła opowieść o ogrodzie, to także pochwała cierpliwości, rytmu natury i małych codziennych zwycięstw. To książka zarówno dla miłośników roślin, jak i dla wszystkich, którzy cenią literaturę z duszą.
Tekstowi Karela Čapka towarzyszą rysunki jego brata, Josefa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 97
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Karel Čapek ROK OGRODNIKA
wydanie pierwsze, Warszawa 2025
TYTUŁ ORYGINAŁU
Zahradníkův rok
Copyright © for the Polish translation by Elżbieta Zimna, 2025
Copyright © for this edition by Fundacja Instytut Reportażu, 2025
Niniejsza publikacja została dofinansowana ze środków
Ministerstwa Kultury Republiki Czeskiej
(This publication has been supported by the Ministry of Culture of the Czech Republic)
RYSUNKI
Josef Čapek
REDAKCJA
Julianna Jonek-Springer
(dedykuję tę książkę mojej Mamie, zapalonej ogrodniczce)
KOREKTA
Justyna Tomas
PROJEKT OKŁADKI, OPRACOWANIE GRAFICZNE, KOMPOZYCJA ILUSTRACJI
Dominika Jagiełło/OneOnes Creative Studio/
www.behance.net/OneOnes
SKŁAD I ŁAMANIE
Michał Wysocki
ISBN 978-83-66778-81-8 (EPUB); 978-83-66778-82-5 (MOBI)
Wydanie elektroniczne 2025
Imprint Fundacji Instytut Reportażu
Gałczyńskiego 7, 00-362 Warszawa
www.dowody.com
[email protected], [email protected]
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Ogródki zakładać można na różne sposoby. Najprościej jest zlecić to ogrodnikowi. Ogrodnik wsadzi wam do ziemi mnóstwo najróżniejszych patyków, łodyg i wiechci, po czym będzie wam wmawiał, że są to klony, głogi, bzy, drzewa wysokopienne, półpienne i inne rodzaje roślinności; później będzie rył ziemię, przewracał ją i z powrotem uklepywał, usypywał alejki z żużlu, powtyka tu i tam w glebę jakieś powiędłe liście, twierdząc, że to rośliny wieloletnie, w miejscu, gdzie ma być trawnik, porozrzuca mające podobno zakiełkować na wiosnę nasiona, nazywając je rajgrasem angielskim, mietlicą, wyczyńcem, grzebienicą i tymotką, po czym sobie pójdzie, zostawiwszy ogródek rozkopany i goły jak w pierwszym dniu stworzenia świata; jeszcze raz wam dobitnie przypomni, że musicie całą tę glebę codziennie starannie podlewać, a kiedy wzejdzie trawa, zamówić piasek na alejki. No, pięknie.
Można by się spodziewać, że podlewanie ogródka to łatwizna, zwłaszcza kiedy ma się do tego ogrodowego węża. Jednak niebawem okazuje się, że taki wąż, zanim się go oswoi, jest niezwykle podstępnym i niebezpiecznym stworzeniem: zwija się, skacze, wyrywa, wypuszcza pod siebie mnóstwo wody i z rozkoszą nurza się w powstałym w ten sposób błocie, po czym rzuca się na człowieka, który zamierza właśnie podlać ogródek, i owija mu się wokół nóg; nie da się wtedy na niego nie nadepnąć, a on w takiej chwili podrywa się z ziemi, owija człowiekowi wokół pasa i szyi, a kiedy osobnik dotknięty tą klęską żywiołową siłuje się z nim jak z pytonem, ta bestia obraca swój mosiężny pysk w górę i strzela strumieniem wody w otwarte okna, prosto na świeżo powieszone firanki. Wtedy trzeba złapać go energicznie za głowę i jak najmocniej ścisnąć; bydlak oszalały z bólu zacznie tryskać wodą już nie z paszczy, ale z hydrantu i gdzieś tam jeszcze po drodze. Za pierwszym razem potrzeba trojga ludzi, żeby go jako tako poskromić; po tym zmaganiu wszyscy opuszczają plac boju ubłoceni aż po uszy i obficie podlani wodą; a jeżeli chodzi o ogródek, to zdążył się już gdzieniegdzie zmienić w trzęsawisko, a znów na innych miejscach przypomina popękaną pustynię.
Jeżeli będziecie tę czynność powtarzać każdego dnia, po dwóch tygodniach zamiast trawy zaczną rosnąć chwasty. Dlaczego z najlepszych nasion na trawnik wyrasta najbujniejsze i najbardziej kłujące zielsko, jest jedną z tajemnic przyrody; może powinno się raczej zasiewać nasionka chwastów, żeby wykiełkowała z nich piękna murawa? Po trzech tygodniach będziecie mieć trawnik gęsto porośnięty ostami i innymi świństwami płożącymi się lub zakorzenionymi na pół metra w ziemi; a jeżeli spróbujecie je wyrwać, urwie się toto tuż nad korzeniem albo wylezie razem z wielką bryłą gleby. Tak to już jest: im gorszy huncwot, tym drapieżniej się rozrasta.
Tymczasem okazuje się, że nastąpiła tajemnicza przemiana materii i żwir ze ścieżek zamienił się w najbardziej kleisty i mazisty muł, jaki tylko można sobie wyobrazić.
Mimo wszystko trzeba te chwasty z trawnika powyrywać z korzeniami; plewicie je starannie i pieczołowicie, a tam, gdzie przejdziecie, wasz przyszły trawnik przemienia się w gołą, brunatną ziemię, wyglądającą jak w pierwszym dniu stworzenia świata. Tylko w dwóch czy trzech miejscach kiełkuje coś na kształt zielonkawej pleśni, jest to wątłe, rzadziuchne i przypomina raczej puszek; nie ma wątpliwości – to właśnie trawka. Chodzicie wokół niej na palcach, odganiacie wróble, z napięciem wpatrujecie się w ziemię, a tymczasem na krzakach agrestu i porzeczki pojawiły się pierwsze listki; nadejścia wiosny nie da się upilnować.
Okazuje się, że wasz ogląd świata się zmienił. Teraz, jeżeli pada, mówicie, że deszcz podlewa ogródek; jeżeli świeci słońce, nie świeci tak sobie, ale świeci na ogródek; jeżeli jest noc, rozkoszujecie się koncepcją, że jest ona po to, żeby ogródek sobie odpoczął.
Pewnego dnia otworzycie oczy, a ogródek będzie zielony, wysoka trawa zaskrzy się rosą, a w gąszczu różowych koron drzew będą się pysznić nabrzmiałe szkarłatne pąki; również drzewa się postarzeją, rozłożyste i ciemne, o ciężkich koronach i w wilgotnym cieniu przepełnione zapachem zbutwienia. A wy już nie będziecie pamiętali o gołym, rozkopanym i brunatnym ogródku z tamtych dni, o wątłym puszku pierwszej trawki, o nieśmiałym pękaniu pierwszych pąków, o całej tej gliniastej, ubogiej i wzruszającej urodzie ogródka z czasów jego zakładania.
No, pięknie, ale teraz trzeba podlewać, plewić i usuwać z ziemi kamienie.
Wbrew pozorom ogrodnik nie wyrasta z nasion, pędów, cebulek, bulw ani odnóżek, ale powstaje z doświadczenia, środowiska zewnętrznego i warunków przyrodniczych. Kiedy byłem mały, miałem do ogródka mojego ojca stosunek buntowniczy, a nawet wręcz złośliwy, ponieważ zakazywano mi włażenia na grządki i zrywania niedojrzałych owoców. Tak samo Adam w rajskim ogrodzie miał zakaz deptania po rabatkach i zrywania owoców z drzewa wiadomości dobrego i złego, bo nie były jeszcze dojrzałe; ale Adam – podobnie jak my, dzieci – nazrywał niedojrzałych owoców i został za to wygnany z raju; od tamtej pory owoce z drzewa żywota będą zawsze niedojrzałe.
Dopóki człowiek jest w kwiecie wieku, sądzi, że kwiat to coś, co nosi się w butonierce albo wręcza dziewczynie; jakoś mu nie przychodzi do głowy, że kwiat to coś, co przezimowuje, coś, co się okopuje, nawozi, podlewa, przesadza, przycina, szczepi, przywiązuje do paliczka, usuwa z niego suche listki, owocniki, chwasty, mszyce i mączniaka; młody człowiek, zamiast pielić, biega za dziewczętami, zaspokaja swoje ambicje, konsumuje owoce żywota, których sam nie wyhodował, i ogólnie zachowuje się dość destrukcyjnie. Potrzebna jest dojrzałość, powiedziałbym wręcz – przychodząca z wiekiem stateczność, żeby można było zostać ogrodnikiem amatorem. Poza tym potrzebny jest do tego własny ogródek. Zazwyczaj taki człowiek zamówi go sobie u zawodowego ogrodnika i naiwnie sądzi, że będzie po pracy na niego spoglądać, radować się z kwiatuszków i przysłuchiwać ptasim trelom. Ale pewnego dnia przydarzy mu się, że własnoręcznie zasadzi roślinkę (mnie przydarzyło się to z rojnikiem), a przy tym przez drobną rankę przeniknie mu do ciała odrobina gleby i spowoduje jakieś zakażenie albo zapalenie; no, krótko mówiąc, stanie się zapalonym ogrodnikiem. Podasz tylko palec, a złapie ci całą rękę. Ogrodnik może też powstać przez zarażenie się od sąsiadów; na przykład zobaczy, jak bujnie kwitnie sąsiadowi smółka, i powie sobie: „Do diaska! A czemuż by nie miała kwitnąć u mnie? I to jeszcze piękniejsza!” – tak wyglądają początki popadania ogrodnika coraz głębiej w tę właśnie obudzoną namiętność karmioną następnymi sukcesami i smaganą kolejnymi porażkami; wybucha w nim żądza kolekcjonera, która zmusza go, aby wyhodował wszystko w porządku alfabetycznym: od aceny do zauschnerii; później rozwija się w nim szaleństwo specjalizacji, które z osobnika do tej pory zrównoważonego robi egzaltowanego obsesjonata róż, dalii albo innych roślin ozdobnych. Znów są tacy, co popadają w manię artystyczną i bez końca przemeblowują, przebudowują i przekomponowują swój ogródek, dobierają kolory, przegrupowują kępy i zamieniają miejscami wszystko, co im na drodze rośnie i stoi, poganiani wciąż nowym twórczym niezadowoleniem. Niech nikt nie sądzi, że akurat ogrodnictwo jest działalnością bukoliczną i medytacyjną. Nie, jest to niedająca się zaspokoić namiętność, jak zresztą wszystko, do czego zabierze się człowiek metodyczny.
Jeszcze wam powiem, po czym poznacie prawdziwego ogrodnika. Będzie wam mówił: „Musi mnie pan odwiedzić. Muszę pokazać panu mój ogródek”. A kiedy zechcecie mu zrobić przyjemność i przyjdziecie, akurat z jakiegoś gąszczu będzie wystawała tylko jego tylna część, a on wystęka: „Zaraz, zaraz, tylko to jeszcze tam posadzę”.
„Proszę sobie nie przeszkadzać” – odpowiecie życzliwie. Po pewnym czasie, kiedy już to prawdopodobnie posadzi, wreszcie się wyprostuje, upaprze wam rękę i promieniejąc gościnnością, oznajmi: „Niech pan popatrzy, co prawda, jest to niewielki ogródek, ale... chwileczkę” – przerwie, pochylając się nad rabatką w celu wyrwania paru kiełkujących chwastów. „Proszę iść za mną, zaraz pokażę panu Dianthus musalae, będzie pan zachwycony. U licha! Tu jeszcze muszę spulchnić kawałek!” – rzuci i zacznie grzebać w ziemi. Wyprostuje się po piętnastu minutach i powie: „A! Miałem przecież pokazać panu dzwonek dalmatyński, czyli Campanula wilsonae. Niech pan wierzy, że to jest najpiękniejszy dzwonek, jaki... Chwileczkę, tu muszę przywiązać tę ostróżkę”, a kiedy ją przywiąże, wreszcie sobie przypomni: „A, prawda, chciał pan zobaczyć Erodium, zaraz – wymruczy. – Tylko przesunę ten aster, tu ma za mało miejsca”. Po czym oddalicie się na palcach, pozostawiwszy za sobą jego tylną część wystającą z jakiegoś gąszczu.
A kiedy go ponownie spotkacie, zaproponuje wam: „M u s i mnie pan odwiedzić, właśnie mi kwitną róże Perneta, na pewno pan tego jeszcze nie widział. Przyjdzie pan? Ale na pewno!”.
No, pięknie: wpadnijmy do niego zobaczyć, jak rok płynie.
„Nawet styczeń nie jest dla ogrodnika czasem bezczynnym” – mówią podręczniki ogrodnictwa. Rzeczywiście tak jest, bowiem w styczniu ogrodnik przede wszystkim
u p r a w i a p o g o d ę.
Wszystko dlatego, że pogoda cierpi permanentnie na pewną przypadłość: otóż nigdy nie jest, jak trzeba. Zawsze przesadza w jedną albo drugą stronę. Temperatura nigdy nie wcelowuje w średnią z ostatnich stu lat; albo jest poniżej niej o pięć stopni, albo o pięć stopni powyżej. Opadów jest zawsze o dziesięć milimetrów poniżej normy albo o dwadzieścia powyżej; czyli jak nie jest za sucho, to koniecznie musi być zdecydowanie za mokro.
Jeżeli ludzie, dla których pogoda nie jest kwestią kluczową, mają tyle powodów, żeby na nią narzekać, to co dopiero mówić o ogrodniku! Kiedy spadnie śniegu mało, pomrukuje ze słusznym niezadowoleniem, że do kitu z taką zimą; kiedy spadnie śniegu mnóstwo, wyraża poważne zaniepokojenie, że mu połamie iglaki i różaneczniki. Kiedy nie ma śniegu, lamentuje, że mu wszystko pomarznie; kiedy przychodzą roztopy, pomstuje na te przeklęte wichury, które im towarzyszą i mają ten oburzający zwyczaj, że potrafią mu porozrzucać świerkowe gałązki i inne okrycie roślin, a nawet, niech je dunder świśnie!, złamać jakieś słabsze drzewko. Kiedy w styczniu słońce ośmiela się zaświecić, ogrodnik łapie się za głowę, że mu zaraz krzewy puszczą pędy. Kiedy pada, martwi się o swoje alpejskie kwiaty; kiedy jest susza, myśli z bólem o rododendronach i modrzewnicach. A przecież tak łatwo można by go było zadowolić: wystarczyłoby, żeby od pierwszego do ostatniego dnia stycznia było po prostu nieustannie dziewięć dziesiątych stopnia na minusie, napadało sto dwadzieścia siedem milimetrów śniegu (puszystego i najchętniej zawsze świeżego), było przeważnie pochmurnie, wiatry niechby nie wiały żadne albo umiarkowane z kierunku zachodniego – i byłoby wszystko w najlepszym porządku. Ale w tym tkwi problem: o nas, ogrodników, nikt się nie troszczy i nikt nas nie pyta, jak powinno być. I dlatego ten świat wygląda tak, jak wygląda.
Ogrodnik czuje się najgorzej, kiedy nie ma śniegu, a ściśnie mróz. Ziemia wysycha i zamarza na kość z dnia na dzień coraz głębiej; ogrodnik myśli o korzeniach, które zamarzają w glebie martwe i są twarde jak kamień; o gałązkach aż do samego rdzenia przenikniętych suchym i lodowatym wichrem; o przemarzających pączkach, w których roślina ukryła jesienią całe swoje bogactwo. Gdybym miał gwarancję, że to pomoże, ubrałbym moje ostrokrzewy we własne palto, a na żarnowiec naciągnął swoje spodnie; ciebie, azalio pontyjska, okryłbym własną koszulą, ciebie, żurawko, przykryłbym kapeluszem, a dla was, nachyłki moje, zostałyby już tylko skarpetki, ale za to podarowane ze szczerego serca.
Istnieje parę forteli, które można zastosować wobec pogody, aby wymusić jej zmianę. Na przykład kiedy ktoś włoży na siebie wszystkie najcieplejsze ubrania, jakie tylko posiada, wtedy z reguły nadchodzi ocieplenie. Odwilż następuje również w momencie, w którym kilku przyjaciół wyruszy w góry, aby wreszcie pojeździć sobie na nartach. Oraz wtedy, kiedy ktoś napisze artykuł do gazety, w którym barwnie odmaluje uporczywe mrozy, zaczerwienione policzki, rejwach na lodowiskach i inne tym podobne zjawiska – roztopy pojawiają się precyzyjnie w chwili, gdy zecer składa numer, toteż kiedy ludzie czytają artykuł, na dworze mamy już letni deszcz i osiem stopni ciepła; a później zniesmaczony czytelnik stwierdza, że w gazetach są tylko kłamstwa i oszustwa i w ogóle to dajcie mi spokój z tymi gazetami. W odróżnieniu od tych sposobów przeklinanie, zaklinanie, lamentowanie, szlochanie, mówienie „brrr” i inne inkantacje wpływu na pogodę nie mają.
Jeżeli mówimy o styczniowej wegetacji, to jej najbardziej znanym przykładem są tak zwane kwiaty na szkle. Aby wybujały, trzeba mieć w pokoju choć trochę pary wodnej; jeżeli macie w domu kompletnie suche powietrze, to nie wyhodujecie nawet marnej jodełki, a co dopiero kwiatów. Poza tym potrzebne jest, żeby okno w którymś miejscu było nieszczelne – tam, gdzie najgorzej od niego ciągnie, rosną lodowe kwiaty. Dlatego ten rodzaj roślinności wyrasta raczej biednym ludziom niż bogatym, bo u bogatych okna są szczelniejsze.
Z punktu widzenia botaniki styczniowe kwiaty odznaczają się tym, że właściwie nie są kwiatami, lecz zaledwie liśćmi. Owe liście przypominają liście cykorii, pietruszki czy selera; albo różne rośliny kolczaste i cierniste z rodziny Carduoideae, Dipsacaceae, Acanthaceae, Umbelliferae czy innych; można je też porównywać z gatunkami takimi jak: ostropest, dziewięćsił, ostrożeń, notobasis, mikołajek, przegorzan, oset, szczeć, krokosz, akant i jeszcze z niektórymi innymi roślinami o liściach szpilkowych, igiełkowatych, strzałkowatych, pierzastowrębnych, ząbkowanych, strzępiastych, dziurkowanych, o blaszkach piłkowanych, falisto wciętych czy karbowanych, które niekiedy przypominają liście paproci albo palmy, a kiedy indziej znów gałązki jałowca; kwiatów jednak nie mają.
Jak twierdzą – z pewnością tylko dla pocieszenia – podręczniki ogrodnictwa: „nawet styczeń nie jest dla ogrodnika czasem bezczynności”. Zalecają obrabiać ziemię, która podobno ma być w tym okresie z powodu mrozu krucha. Zachęcony tym ogrodnik od razu w Nowy Rok rzuca się do ogrodu w celu zalecanego obrabiania ziemi. Zaatakuje szpadlem; po dłuższych wysiłkach uda mu się złamać szpadel o ziemię twardą jak głaz. Wtedy próbuje motyką; jeżeli będzie to robić to wytrwale, uda mu się uszkodzić trzonek. Kiedy złapie za kilof, osiągnie co najwyżej tyle, że wykopie cebulkę tulipana, którą zasadził jesienią. Jedyny skuteczny sposób na obrabianie ziemi w tym okresie to dłuto i młotek; niestety, jest to metoda powolna, która niebawem prowadzi do znudzenia. Czasami się zastanawiam, czy nie dałoby się spulchniać gleby dynamitem; ale jest to środek, jakiego przeciętny ogrodnik zazwyczaj nie ma na podorędziu. No, pięknie, poczekajmy raczej na roztopy.
[...]