Rok 1794 - Władysław Stanisław Reymont - ebook

Opis

Trylogia powieściowa „ Rok 1794 ” składa się z części: „Ostatni Sejm Rzeczypospolitej”, „Nil desperandum” oraz „Insurekcja”. Pierwsza część cyklu opowiada o obradach ostatniego sejmu Rzeczypospolitej w Grodnie (1793), których skutkiem było ratyfikowanie postanowień drugiego rozbioru Polski. Druga część przedstawia przygotowania do wybuchu powstania. Trzecie ogniwo trylogii jest obrazem samej insurekcji kościuszkowskiej.

Wszystkie części łączy postać głównego bohatera – porucznika Sewera Zaremby, byłego żołnierza, który złożył dymisję po przegranej wojnie 1792 r. i przejęciu władzy przez Targowicę. Na kartach powieści widzimy go jako członka organizacji spiskowej przygotowującej powstanie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1371

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Władysław Stanisław Reymont
Rok 1794
Powieść historyczna
Warszawa 2014
Tom I
Ostatni Sejm Rzeczypospolitej
Rozdział I
Wieczór zapadał upalny, dziwnie duszny i cichy, gdy z Ogrodu Botanicznego na Horodnicy buchnęła rakieta, pierzastą strzałą przeszywając ciemności.

Na ten znak wszystkie drzewa i gąszcze jęły zakwitać i mrowić się różnobarwnymi światłami; nad kolumnadą pałacyku, wznoszącego się na wyniosłości, rozbłysły cyfry Sieversa w otoku wieńców dębowych, przeplecionych jego herbowymi barwami, a w ogromnych oknach zamigotały czerwonymi płomieniami urny alabastrowe spowinięte w bluszcze.

Rozwarły się nagle wielkie podwoje, fala światła chlusnęła na taras, pełny wdzięcznie powyginanych bogiń, amorów i waz marmurowych, i twardym, mocnym krokiem wyszło dwunastu pajuków w czerwonych, obcisłych czechczerach i kurtach, suto szamerowanych złotymi galonami; nieśli zapalone pochodnie i ustawiali się na ostatnim, szerokim stopniu schodów.

Po chwili ukazał się pan Pułaski, otoczony liczną, wielce strojną i rozbawioną socjetą. Liberia spiesznie wynosiła za nimi krzesła i ławy, lecz wszyscy skupili się przy balustradzie, obwieszonej girlandami kwiatów, pilnie obserwując pustą drogę, biegnącą od strony miasta.

Przycichły nawet szepty i śmiechy, a tylko pan Pułaski kręcił się nieustannie, poprawiał pasa, odrzucał białe wyloty, dawał jakieś rozkazy służbie i muzykantom, zebranym w cieniu kolumnady, i coraz niecierpliwiej biegał oczyma po drodze i uiluminowanych gąszczach, wołając przy tym co chwila do zgarbionego starca, chodzącego za nim jak cień:

– Mości Borowski, czy aby się tam nie stało co złego? Borowski kłaniał się nisko, zamiatając połami kontusza, rozkładał bezradnie ręce i milczał, nie odstępując go ani na krok. Przyjaciele jęli go konsolować i żartobliwie spokoić.

– Może jeszcze odpoczywa po podwieczorku pani kasztelanowej.

– Albo wypadło mu jechać do króla jegomości.

– Daję parol honoru, jako wstrzymały go pilne sztafety.

– Nie crimen jeszcze takie opóźnienie!

Zaś kilku dygnitarzów generalności, stojących na stronie, dworowało sobie z cicha z kłopotów Pułaskiego.

– Najwidoczniej go afrontuje.

– Korona mu z głowy nie spadnie, jak poczeka.

– I tak miał będzie aż nadto honoru.

– Patrzy, jakby ambasador próbował marszałkowskiej cierpliwości.

– Mniemam, jako generalność przyuczona i do gorszych prywacji – zauważył z przemiłym uśmieszkiem młody człowiek o twarzy wyostrzonej niby brzytwa, przybrany w popielaty, ogoniasty frak, srebmawą kamizelę i obcisłe kiuloty.

Dygnitarze jakby nie dosłyszeli, a tylko jakiś z brzuchem srodze wysadzonym i obwisłymi podbródkami próbował żartować:

– Najgorsze, że pieczenie wysuszą się na podeszwy.

– Ale szampańskie będzie lepiej przechłodzone.

– Utrafiłeś w sedno, mości Woyna, bo ledwie już dycham z gorąca i zapowiadam, jako nie ulęknę się i tuzina pękatych flach.

– Brzuch waszmości wstrzyma, lecz czy zapasy wstrzymają?

– Nie frasuj się waszmość o zapasy. Napitków jest w bród. Sam widziałem, jak zajeżdżały przed ekonomię szmirgieltowe bryki, zapchane po same wręby. Na grzeczny fest dzwoniły flaszuchny!

Woyna odgarnął przytrefione włosy, rozdzielone nad czołem i spływające w czarnych puklach na szafirowy kołnierz fraka, i podparłszy wargę złotą gałką laski rzucił niedbale:

– Przepomniałem, że to sąsiedzkie potencje ponoszą ekspensa. Nie zbraknie więc niczego i nikomu.

– Płaci, kto musi, pije, kto ma ochotę – odrzucił grubas i zniżywszy głos zaszeptał konfidencjonalnie:

– Boscamp o dwa kroki!

Woyna nie zmieniając żartobliwego tonu zawołał:

– Niechaj mi tylko płynie burgońskie, a nie dbam o resztę.

– A dla mnie Węgier! – wtrącił jakiś pan z czerwoną twarzą, pływającą w ogromnym halsztuchu niby w białej misie.

– Nie ma jak angielskie piwo, ale w butelkach! – mlasnęły z lubością jakieś wątrobiane wargi, brzuch obwisły, pałąkowate nogi, piaskowy frak i białe pończochy.

– Judica me, Domine, jeślim kiedy zgrzeszył wybredzaniem! – bufonował grubas. – Wszyscy mogą poświadczyć, jako zawsze staję w każdej najcięższej potrzebie i z każdym nieprzyjacielem walczę do ostatniej kropli.

– Toć wiadome są przewagi waszmości pod Kuflewem.

Grubas tylko się zaśmiał i obleciawszy dokoła chytrymi oczyma, ciągnął dalej z krotochwilnym namaszczeniem:

– Nie przebieraj w napitkach i nie pytaj, kto je płaci. Kto ma takie principia i przy tym piękne pragnienie, ten może wiele dokazać na świecie – prawił wybuchając śmiechem co chwila.

– Podhorski darmo nie robi z siebie błazna – szepnął ktoś z boku.

– Musi w tym być jakowaś kabała.

– Frant na cztery nogi kuty! Buchholtzowy wiernik!

– A ja imaginuję z tego, co mówi o sobie imć Podhorski, że król pruski musi mieć szczodrą rękę, żeby ugasić tak piękne pragnienia... – uciął zuchwale Woyna i poszedł w stronę dam.

– Poczekaj no waszmość! – wołał za nim Podhorski jakimś przyduszonym głosem, bo dosłyszał jego uwagę. – A to woli świszczypała bakę świecić podwikom niźli z nami prowadzić poczciwe dyskursa. Złote to jednak serce! – zapewniał z naciskiem.

– Ale język jaszczurczy.

– I nadto sobie już pozwala. Nie ma w Grodnie człowieka, któremu by nie dokuczył do żywego. Niczego nie uszanuje.

– W jakiejże materii radzą waszmoście? – spytał Pułaski przystając.

Ale uczynił się nagły rumor i ktoś wołał na cały głos:

– Mości panie marszałku, już słychać powozy!

Jakoż zatętniały kopyta i głuche turkoty kół, a po chwili spod obwisłej gęstwy drzew zamigotały pochodnie konnych laufrów pędzących co sił, a za nimi wysunęła się na drogę wspaniała, pozłocista kareta, zaprzężona w sześć białych koni, o farbowanych czerwono grzywach i ogonach, otoczona chmarą cwałujących Kozaków w purpurowych, rozwianych chałatach i wysokich, czarnych czapach.

Zagrzmiała wrzaskliwa fanfara i kareta zatoczywszy wielkie półkole przystanęła pod tarasem. Lokaje spuścili schodki, a pan Pułaski zeszedłszy na ostatni stopień witał czołobitnie wysiadającego Sieversa i powiódł go uroczyście. Szli otoczeni wieńcem pochodni wskroś tłumów, kornie chylących głowy, i trwożliwego milczenia. Za nimi wlókł się ciężko i z nachmurzoną twarzą biskup Kossakowski z panią Ożarowską.

Po długim ceremoniale przedstawień pani kasztelanowa zawołała:

– Panie marszałku, a gdzież ta zapowiedziana siurpryza?

– Za chwilę, a słowo stanie się ciałem.

– Czekamy jeszcze na hrabinę Camelli i resztę towarzystwa.

– Ależ tymczasem poschniemy z ciekawości.

– A takie cuda rozpowiadają o nagotowanych nadzwyczajnościach!

– Bardzo trudno będzie nas dzisiaj zadziwić – zauważył Sievers z uśmiechem, podając tabakierkę Pułaskiemu.

– Istotnie, przeżyliśmy dzień godny uwielbienia.

– Ta oktawa imienin jaśnie wielmożnego ambasadora stanie się w Polsce pamiętna.

– Na zawsze, powiedz waszmość.

– Kroniki przekażą ją pamięci przyszłych pokoleń.

– Szkoda, że nie uwieczni jej Węgierski! – rzucił drwiąco Woyna, ale zagłuszył go chór chwalczych głosów. Słowa pijane zachwytem, frazesy błyszczące niby tęcze, miodne szepty i łaszące się, żebracze spojrzenia spływały ze wszystkich stron na siwą, ufryzowaną w kunsztowne pukle głowę ambasadora, który potakiwał wszystkiemu uśmiechając się wciąż zwiędłym, jakby przyklejonym do wąskich warg uśmiechem pobłażliwej dobrotliwości. Chwilami z lubością dotykał wypieszczonymi palcami szerokiej, niebieskiej wstęgi orderu Św. Andrzeja, który był otrzymał w ostatnich dniach za przeprowadzenie traktatu rozbiorowego, poprawiał machinalnie gwiazdę brylantową, zażywał tabakę i wodząc sennymi oczyma po twarzach zwracał się niekiedy z jakąś suchą uwagą do Kossakowskiego.

Biskup zmuszał się do uśmiechniętej odpowiedzi, ale spozierał coraz mroczniej i niecierpliwie szarpał mantolet podbity purpurą, aż wreszcie zwrócił się cierpko do marszałka:

– Więc czekamy tylko na hrabinę Camelli?

– I na imci posła pruskiego.

– Ksiądz biskup nie uwielbia naszej zachwycającej Eurydyki – szepnął Sievers, dotknięty jego lekceważącym tonem.

Kossakowski jął dworacko i z takim zapałem sławić głos i wdzięki hrabiny, że przejednany ambasador wziął go przyjacielsko pod ramię i odprowadził na stronę, nie zważając na hałaśliwą kawalkatę powozów, która nareszcie wypadła z gąszczów i leciała drogą w krwawych tumanach pochodni, wśród rzechotu dzwonków, tętentu galopujących koni, krzyków i siarczystego palenia z batów.

Niby rozhukana burza wpadały na podjazd powozy, kariolki, wiski, karety i długie, dziwaczne wisawisy, i skłębiona zawierucha rozbawionych pań i panów runęła na schody i rozsypała się po tarasie.

Naraz wszyscy poczęli opowiadać przekrzykując się nawzajem i wybuchając śmiechami. Hrabina Camelli wraz ze słynną z urody księżniczką Czetwertyńską, baronówną Heyking i szambelanową Rudzką opadły panią Ożarowską, rozpowiadając o jakimś niesłychanie komicznym zajściu.

– ...i potem gitarę rozbił o głowę lokaja! – wołała z emfazą wielce śmieszną hrabina. – A myśmy na złość temu dzikusowi śpiewały nie przerywając ani na chwilę. Myślałam, że zacznie nas bić ze wściekłości. I gdyby nie szambelanową, to kto wie, co by się stało. Już zgrzytał zębami – wykrzykiwała podkreślając każde słowo śmiechem i namiętną gestykulacją.

– Hrabino, twój głos to skarb ludzkości. Trzeba go ochraniać – strofował ją ojcowsko Sievers, zarzucając na jej obnażone piersi szkarłatny szal. – Któż to był ten dziki człowiek?

– Książę Cycjanow, nasz szlachetny rycerz i obrońca – przedstawiała baronówna, dygając ironicznie przed niskim, srodze dziobatym panem o nieokreślonym wieku i skośnych oczach.

– A który przy tym nie umie powozić – śmiała się księżniczka.

– Zgoła niesłuszne suspicje! – szepnęła szambelanowa.

– Cóż miałem robić, kiedy konie bały się brzęku gitary i co chwila ponosiły. Mogliśmy się pozabijać. A panie na moje prośby odpowiadały tylko śmiechem – tłumaczył się wielce zgniewany.

– I miałeś nas ochotę bić? Proszę teraz o prawdę! – przypierała hrabina zaglądając mu w mętne, jakby ugotowane oczy.

– Byłbym cię, pani, raczej pożarł! – zawarczał, ogarniając lubieżnym spojrzeniem jej biust, zaledwie przyprószony szkarłatem.

– Czy i mnie, co? – pytała natarczywie baronówna.

– Książę nie jest Herodem i nie pastwi się nad niewiniątkami – bronił wesoło Sievers i naraz odwrócił się gwałtownie, szepnął coś hrabinie i odszedł z nią ku bocznemu zejściu, jakby umyślnie unikając Buchholtza, który właśnie przedzierał się ku niemu, obrzucany nienawistnymi spojrzeniami. Imć poseł pruski przystanął, rozglądając się dosyć bezradnie, ale wnet znalazł się przy nim Podhorski, marszałek, paru jeszcze konfidentów i z najgłębszą ostentacją sprowadzali go ze schodów, bo już muzyka grała poloneza i towarzystwo wysypywało się do parku.

Las krwawych, rozmiotanych pochodni oświetlał im drogę.

Woyna szedł samotnie, obserwując spod oka jakiegoś młodzieńca, który już od pewnego czasu plątał się koło niego. Naraz obaj przystanęli, zajrzeli sobie z bliska w twarze i Woyna zawołał z ironiczną czułością:

– Zali to naprawdę oczy moje znowu mogą uwielbiać imci porucznika, Sewera Zarębę?

– Woyna! Kazio Woyna! – odkrzyknął zdumiony, rzucając się w otwarte ramiona. – Śmierci bym się raczej spodziewał!

– Uszanuj, nieźwiedziu, chociaż moją koafiurę.

– Takie spotkanie! Ledwie wierzę własnym oczom.

– Sprawdziłeś na moich żebrach! – śmiał się, rozcierając sobie boki.

– Iżbym cię mógł spotkać w Grodnie, ani mi postało w myśli!

– Człowieku, a gdzież indziej mogłem być?

– Rozumiałem cię bawiącym w Warszawie lub na wsi.

Woyna zagwizdał melancholijnie.

– Jeszcze na wiosnę przegrałem do Miączyńskiego ostatnią żywą duszę z Zatorów. Wszystko diabli wzięli, cum assistentia militari, jak pisał mój mecenas. A w Warszawie także nie miałem co wysiadywać. Tam już cuchnie trupem i zostały tylko stare kwoki na dewocji przy prymasie, rozjęczeni wierzyciele Teppera i hultajstwo miejskie. Mówię ci, pustynia! Dukat jest tam taką rzadkością, jak cnota panieńska w Grodnie. Chyba że się go szuka u Igelströma, ale i ten po wyborach nie taki już szczodry. Imaginuj sobie, jako w końcu u Jaszowicza nie chciano mi borgować ani jednej butelki więcej! O tempera, o mores! jak jęczy nasz dobry Staś, kiedy mu Sievers odmawia awansu. Przeto rzuciłem niewdzięczne miasto i teraz oto zabawiam się w tym raju grodzieńskim.

– Mówiono mi, żeś został konsyliarzem generalności.

– Nie lubię ochłapów ni trzymania się pańskiej klamki. A przy tym – głos mu zabrzmiał smutkiem – czyż mógłbym się pastwić nad matką rodzoną? Żyję więc po dawnemu i jak zawsze uwielbiam kobiety, wino i złoto. Właśnie obiecuję sobie dobrze zjeść na chwałę opiekuna i jak się da, wygrać w faraona nieco dukatów.

– Więc to feta na cześć Sieversa?

– Pytasz, jakbyś wracał z antypodów.

– Przyjechałem dopiero dzisiaj rano, spałem cały dzień, a o zmierzchu zabrał mnie dawny towarzysz spod chorągwi, przywiózł tutaj, sam się gdzieś zapodział, spotkałem ciebie i nic więcej nie wiem.

– Kiedy tak, to zakonotuj sobie w pamięci: oto dzisiaj oktawa imienin Sieversa. Na jego to cześć i na oddanie wdzięczności za szczęśliwe przeprowadzenie aliansowego, jak się głośno prawi, traktatu będziemy się cieszyli do świtania. Zapamiętaj dobrze ten czwartek l sierpnia 1793 roku.

– A któż się tak żarliwie ekspensuje na te festy?

– Pułaski, wicemarszałek targowicy i poseł wołyński, ale nie obawiaj się, nie narwie się szlachcic, odbierze wszystkie ekspensa i ze sutą nawiązką ze szkatuł ambasadorskich. Dygnitarze generalności są zawsze bardzo hojni, ale z cudzego...

– Rad się jednak napatrzę personom konfederackim.

– Cóż, kiedy samego trifolium już nie zobaczysz. Podobno z domu, który ma się zawalić, najpierw uciekają ptaki. Może i dlatego Szczęsny Potocki w Hamburgu cieszy się drogo zapłaconą Wittową, Branicki w Petersburgu wyciera antyszambry Zubowowskie, a Rzewuski zakopał się na wsi; naucza karczmarzy sztuki łacniejszego rozpajania chłopów i pisze uczone ustawy dla swoich ekonomów, jak mają łupić ze skóry poddanych. Czasem zjawia się w Grodnie, zwłaszcza gdy mu pogrożą egzekucją wojskową, nawytrząsa się Prusakom i królowi, nawyrzeka się na upadek wolności, a udobruchawszy Sieversa, znika. Ale drobiazgu targowickiego nie brakuje, zobaczysz, roją się niby pszczoły nad miodem ambasadorskim. Fakcja to dzisiaj najliczniejsza.

– Nie brak jeszcze poczciwych w Rzeczypospolitej – zawołał tak gorąco, że Woyna spojrzał uważniej i szepnął mu do ucha:

– Bacz, byś się z czym zbytnio szczerym nie wyrwał przy ludziach. Tu ściany mają uszy. Zwłaszcza osoby opiekuna i aliantki są nietykalne. Każde słowo doniosą. Może ja tylko jeden mam privilegium gadania, co mi się spodoba, bo mnie znają kosterą i pijakiem. A wielu już nieostrożnych przepadło potem gdzieś bez śladu...

– Mówisz nie do wiary! A gdzież wolność? Gdzie prawa kardynalne?

– Tymczasem w zastawie u Sieversa. Chodźmy prędzej, żeby nam co lepszych miejsc nie zabrali.

Dopędzili towarzystwo zebrane nad Horodniczanką i rozentuzjazmowane nieoczekiwanym zgoła widokiem.

Bowiem nad poszarpanym dziko i obrosłym krzakami jarem, na którego dnie bełkotała rzeczułka, wznosił się turecki kopulasty namiot w żółto-zielone pasy, podbity karmazynową kitajką i tak wspaniale zastawiony, że wielki stół uginał się pod ciężarem sreber, porcelan, kryształów i świateł, uwięzionych w alabastrowych urnach. Zaś wpodle niego, na pofalowanym brzegu i w różanych boskietach sztucznie nasadzonych, stały pękate pagody chińskie o wywiniętych dachach ze słomy zielonej, wsparte na wyzłacanych smokach, okręconych wieńcami kwiatów. Każdy był przygotowany tylko na dziesięć osób i mienił się niby rozłożony sepet od sreber, kandelabrów ze złoconego brązu i farfurów marcypanową, augsburską robotą, zdobiących stoły.

– Zaiste, aspekt zgoła niezwyczajny! – chwalił sam Sievers, a za nim drudzy na prześcigi sławili szczęśliwy pomysł marszałka.

Pułaski, wielce rozradowany zadowoleniem powszechności, odrzucał raz po raz białe wyloty i szerokim gestem zapraszał do stołów, sam usadzając damy i co przedniejszych gości. Na pierwszego pod namiotem usadził Sieversa, a dokoła zajmowali miejsca ambasadorowie ościennych potencji, znaczne panie, biskupi, ministrowie Rzeczypospolitej i co ważniejsi posłowie sejmowi. Reszta gości zajęła pagody, stowarzyszając się wedle upodobań, związków i przyjacielstwa.

Woyna wprowadził Zarębę między znajomków i zasiadł przy nim, by swobodnie pogawędzić, ale nie uchronił go od natarczywych spojrzeń kobiecych i zaczepnych uśmieszków.

– Przepowiadam ci wielkie powodzenie u kobiet – szepnął ze szczerą admiracją, ważąc jego męską, zuchwałą urodę.

– Dbam o to, niby o śnieg zeszłoroczny.

Zarumienił się jednak.

– Więc piękna Iza jeszcze nie zapomniana?

Sewer ściągnął boleśnie brwi, jakby ugodzony pod żebro.

– Piękna szambelanowa – ciągnął Woyna – siedzi pod namiotem, między posłem angielskim a Moszyńskim. Nie zauważyłeś?

– Nie ciekawym – odparł przez zaciśnięte zęby.

– To mój druh serdeczny, mościa pani podkomorzyno dobrodziejko! – przedstawiał go Woyna wspaniałej damie, zajmującej obok miejsce.

Karłowaty Murzynek, podobny do czarnej małpy, stanął za jej krzesłem, dźwigając szal i różne uzupełnienia tualetowe.

Podkomorzyna wachlowała się przez chwilę, obserwując zarazem Sewera z uwagą i niemałym znawstwem. Pani była nieco w leciech posunięta, ale jeszcze bardzo piękna, bujnie rozkwitła i tak gruntownie obnażona, że Zaręba nie wiedział, co zrobić z oczyma.

– Wdowa, parę tysięcy dusz w kordonie cesarskim, całe życie w amuretkach i hojna dla swoich amis – objaśniał go szeptem Woyna bawiąc się jego skłopotaniem.

– Potrzymaj mi waszmość!

Głos miała niski, prześliczny i francuszczyznę o akcencie berdyczowskim. Z trwogą wziął narzędzie wiatry czyniące, z koronek całe, dzierganych złotem. Po chwili rzuciła mu białe rękawiczki, malowane w miniaturowe a wielce frywolne sceny mitologiczne i wziąwszy od Murzynka balsaminkę, drążoną w agacie, srebrne zwierciadełko i osypaną drogimi kamieniami puszkę z pudrem, obieliła sobie twarz, skropiła się wonnościami i rzekła cicho:

– Nie spotkałam waszmości na żadnych asamblach.

– Bom zaledwie dzisiaj przyjechał – odparł, zdumiony jej tualetowym ceremoniałem i obcesowością. Uśmiechnęła się błyskając olśniewającymi sznurami zębów i pytała wpierając w niego oczy silnie podczernione.

– Waszmość spod jakiej chorągwi?

Dziwił się jej przenikliwości odwłócząc jednak odpowiedź.

– Poznaję żołnierza pod każdym przebraniem i nigdy się nie pomylę. I jakąż szarżę waszmość piastuje? – napierała.

Zbywał ją krotochwilnym kluczeniem, gdy Woyna znowu zaszeptał:

– Uprzedzam cię, jako te lube i obszerne terytoria, dające tak słodkie intraty, są już cum boris, lasis et graniciebus w chwilowej arendzie.

Parsknął na zakończenie wesołym śmiechem.

Podkomorzyna ściągnęła brwi sobolowe, podejrzliwie nastawiając uszy, obciążone olbrzymimi diamentami, ale na szczęście powstał znaczny rumor, gdyż ukazał się imć Borowski, a za nim biało przybrana kohorta kuchcików, dźwigająca potężne srebrne półmiski, wazy brzuchate, rondle i blaty okryte wonnymi parami; zaś drudzy, w zielonych strzeleckich kurtach, ciągnęli z winami we flaszach, konwiach, dzbanach starożytnych i omszałych gąsiorach, poznaczonych na lakach czarnymi krzyżykami; trzeci, w pąsowych frakach, białych pończochach i z utapirowanymi perukami, nieśli pozłociste puzdra, pełne likworów, zaprawnych wódek i smakowitych antypastów na przegryzkę; a w ostatku jawili się olbrzymi pajucy i stanęli za krzesłami w karnym ordynku z ręcznikami na podorędziu. Imć Borowski, jako wódz wielce sprawny w swym dziele, dał niemy znak i rozpoczęła się uczta.

Muzyka ściszonymi falami napływała gdzieś z oddali wraz z zapachami siana i więdnących kwiatów.

Wieczór był bardzo ciemny i upalny, szło jakby na burzę, niebo zwisało ciężką, ołowianą taflą i na zachodniej stronie przewijały się krótkie, blade błyskawice, gdzieś od Łososny dochodziły piania kogutów, a co pewien czas głuche, dalekie grzmoty targały powietrzem, niekiedy zrywał się suchy, gorący wiatr i miotał drzewami, aż szemrały gałęzie i przygasały światła iluminacji.

A na tle tej ciemnej, niespokojnej nocy kopulasty namiot wznosił się rozgorzały niby świątynia, w której zdały się odprawiać jakieś tajemnicze misterie. Rozpalone urny i kryształy siały dokoła tęczowy opył, w którego brzaskach ludzie i rzeczy nabierały zarysów widmowych. Wszystko jawiło się być nieopowiedzianie cudnym majaczeniem. Spojrzenia miotały się błyskawicowymi lśnieniami, a twarze i obnażone ramiona kobiet były jakby z perłowej konchy, pobryzganej turkusami, zaś barwy strojów przycichły, stapiając się w ściemniałe rozlewy rubinów, szmaragdów i złota, potrzęsionych tu i owdzie srebrzystymi pianami koronek. Nawet biel obrusów miała barwy mydlanych baniek, a porcelanowe figury, poustawiane w pośrodku stołu roztańczonym korowodem muz, zdały się w tym świetle czarodziejskim poruszać tajemniczo.

Sievers, siedzący na fotelu wyzłacanym jak tron, zdał się być groźnym bóstwem, ku któremu pełzały wszystkie korne spojrzenia, kłoniły się wszystkie głowy i płynęły wszystkie westchnienia. Nawet samo milczenie zdało się być nabrzmiałym trwożliwą czcią i niepokojem.

Bowiem pod namiotem panowała niezmiernie surowa powściągliwość. Rozmawiano niewiele i szeptem, ważąc przy tym każde słowo, każde spojrzenie i każdy ruch.

Nawet brzęki farfurów i sreber były ściszane, a liberia przesuwała się lękliwie na palcach, niby cienie ledwie dojrzane.

Nudzono się też uroczyście i z wielką dostojnością.

Natomiast w altanach zgoła inny duch panował.

Z początku i owszem ściszano głosy, bacząc na persony ucztujące pod namiotem, ale gdy minęło kilka dań i przedzwoniły pierwsze kielichy, przepadła wszelka wstrzemięźliwość i humory jęły się zrywać z wędzideł. Szlachta jadła i piła dając folgę przyrodzonej wesołości.

Dowcipy strzelały niby race i krążąc z ust do ust wraz z pucharami jak wino nieciły powszechną wesołość. Posypały się pieprzne dykteryjki o księżach. Znalazł się nawet, drukowany na niebieskawym karteluszku, wielce nieprzystojny wierszyk na Buchholtza, obleciał wszystkie stoły i wznieciwszy szalone wybuchy śmiechów przepadł gdzieś, bez śladu. Zabawiano się też coraz weselej. Liberia niestrudzenie czuwała nad kielichami, wino lało się strumieniem, rumieniły się twarze, uskrzydlały się fantazje, błogość przejmowała serca i rosła ochota. Oczy kobiet jarzyły się niby gwiazdy, a ich wilgne uśmiechy i obnażone ramiona mąciły już w głowie niejednemu. Za rozmiotanymi wachlarzami wiązały się ściszone dialogi, rwały się namiętne westchnienia i falowały piersi.

Ale gdy zabawa stawała się zbyt szumna i zbyt siarczyście strzelały grzmoty śmiechów, pojawiał się tu i owdzie zgarbiony zarys imć Borowskiego i nastrój jakoś dziwnie posępniał; ściszano natychmiast rozmowy, twarze chmurniały, opadały bezsilnie wachlarze i ukradkowe, trwożne oczy leciały ku namiotowi.

– Zabawiają się, jakby odprawowali stypę – ktoś cicho zauważył.

– Gdzie za wielu celebransów, tam nudne nabożeństwo.

– Niech się nudzą, ale czemu to my mamy śpiewać Gorzkie żale?

– Mówił Borowski, jako ambasador wielce dzisiaj niedomaga...

– I koń by ustał, żeby go tak przez cały dzień fetowali.

– Tylko pani Ożarowska niestrudzona...

– Wypościła się po Stackelbergu, to musi zabiegać o następcę! – wyrwał się jakiś zuchwały głos.

Odpowiedział mu ogólny śmiech i rozmowy w tej materii potoczyły się tak zjadliwe i naszpikowane towarzyskim, złośliwym delatorstwem, aż Zaręba smutnie zauważył:

– W Polsce lepiej być z ludźmi w wojnie niźli w przyjaźni.

– Utrafiłeś rzetelnie! – potwierdził Woyna. – Nie mógł się u nas zrodzić Kastor, bo Polluks sprzedałby przyjaciela za lada jaki koncept. Ale tak lubo dworować z bliźnich! – zaśmiał się cynicznie. – Spojrzyj no, jak nam tamten godnie panuje! – dodał wskazując oczyma siwą głowę Sieversa, widną ponad wszystkie przez rozchylone na przestrzał skrzydła namiotu.

– Iz takimi dla nas prowentami, jak buty Karola XII Szwedom.

– A że tak samo nas tratują, więc je uwielbiamy. Pomyśl tylko: nigdy i nikomu Rzeczpospolita nie czyniła takich honorów. Nawet sejm zalimitowano do soboty, aby nie przeszkadzać awantażom. Więc też satysfakcjonujemy go ze wszystkiej mocy. Cały ten tydzień imieninowy nosimy go na rękach, obrzucamy kwiatami, wielbimy niby prawdziwego zbawcę. A już dzień dzisiejszy spędzamy najpracowiciej! Wiesz, rano odprawił mszę na jego intencję biskup Skarszewski. Zabawne, co?

– Że to go piorun nie trzasnął przy ołtarzu! – mruknął Zaręba.

– A szkoda! Widowisko byłoby wcale efektowne. Zaś w południe nuncjusz dał obiad na sześćdziesiąt osób; nie brakowało tam szampańskiego ni toastów. Piliśmy liczne zdrowia, i jego córek, jego wnuczków, a może nawet i jego lokajów. Czegóż Polak nie uczyni, skoro go poniesie ochota! Później pojechaliśmy na podwieczorek z niespodziankami; wyprawiała go pani Ożarowska. Siurpryzy były przednie i spektakl niezrównany. Odegrano Le Proverbe. Popisywały się w nim najpiękniejsze panny i nieposzlakowana francuszczyzna. W antrakcie zaśpiewała boska Camelli, a jej brat grał na gitarze. Potem słodka, cnotliwa Jula Potocka, jak zawsze, w otoczeniu swoich dzieci, odtańczyła wściekłego kozaka. Boże, jakie tam były prysiudy i wierzgania! Wpadliśmy w szał uwielbień, płakaliśmy ze szczęścia i szampańskie tryskało fontannami. A na zakończenie odbyła się jakby gloryfikacja dostojnego solenizanta. Sztuczka była pod psem, wiersze kulawe, francuszczyzna haniebna i za grosz sensu, ale że sławiła pod niebiosa naszego męża opatrznościowego, znaleźliśmy ją zachwycającą i nie szczędzili rzęsistych aplauzów autorowi. A wymozolił to arcydzieło w niemałym czoła pocie były poseł kurlandzki, baron Heyking, a śliczna baronówna...

Przerwał, gdyż zahuczała nagle muzyka, rozległy się grzmiące wiwaty i wszyscy podnosili się od stołów.

– Co się stało?

– Pułaski wzniósł toast na cześć króla jegomości.

– Niech mu pójdzie na zdrowie! – szepnął trącając się z najbliższymi.

– Otóż śliczna baronówna – ciągnął dalej – na zakończenie odegrała zachwycającą Marquerie. Imaginuj więc sobie, jakeśmy używali!

– Ale dlaczego takie awantaże?

– Spytaj się tamtych – wskazał namiot. – Ja tylko wiem, że zabawiałem się po królewsku i wyjątkowo sprzyjała mi fortuna.

Zaręba miał na ustach jakieś kąśliwe słowa, lecz odwrócił się gwałtownie, dosłyszawszy żałosny głos podkomorzyny:

– Waszmość nie daje mi responsu...

– Bo nie dosłyszy – wyręczył go skwapliwie Woyna. – Nieco już przygłuchł na słodkie słówka – parsknął śmiechem na zakończenie.

– Z waćpana kpiarz niepoczciwy! – syknęła piorunując go wzrokiem.

– Ależ, pani podkomorzyno dobrodziejko.

– Cicho tam! Mości panowie, prosimy o cichość! Pułaski zabiera głos! – podniosły się zewsząd wołania i po chwili zapadło wyczekujące milczenie, pełne tylko bulgotów rozlewanego szampana.

Wszyscy zwrócili oczy na Pułaskiego, który stał naprzeciw Sieversa i podnosząc kielich wołał ogromnym, uroczystym głosem:

– ...Najjaśniejsza imperatorowa jejmość Wszech Rosji i nasza najmiłościwsza aliantka niech żyje!

– Niech żyje! – zahuczał namiot krzykami i brzękiem kielichów.

– Niech żyje! Brawo! Niech żyje! – zawtórowało sto potężnych gardzieli od wszystkich stołów i wraz buchnęła sroga fanfara; miedziane trąby zawyły przeciągle, a po wzgórzach ryknęły armaty i biły raz po raz, aż trzęsła się ziemia i krwawe błyski rzygały w ciemności.

– Pijże! To nie żarty! Patrzą! – zaszeptał Woyna zmuszając Sewera prawie siłą do powstania.

– Trochę gorzkie, ale można się włożyć...

– Nigdy! Nigdy! – bełkotał zgnębiony. Blady był, serce mu biło niby ptak oszalały, pot zrosił czoło, oczy dziko zapłonęły i taki gniew nim zatargał, aż kielich latał mu w ręce bryzgając na wsze strony.

– Poplamisz mi waszmość jupony! – ostrzegła podkomorzyna odsuwając się nieco. Zdrowie jejmości imperatorowej spełniono jednym tchem, skwapliwie podstawiając kielichy pod świeże strugi wina, bo muzyka z nagła umilkła, krzyki ucichły, a pan Pułaski pochylił się nieco nad stołem i wlepiwszy okrągłe, jastrzębie oczy w ambasadora zawołał, jakby do wtóru armatom grającym nieustannie:

– Mości panowie! Pijemy zdrowie naszego solenizanta i przyjaciela! Jaśnie wielmożny, ekstraordynaryjny i pełnomocny poseł najjaśniejszej imperatorowej jejmości Wszech Rosji, Jakub de Sievers, niech nam żyje!

Wspaniałym ruchem odrzucił białe wyloty i wśród okrzyków wiwatowych ruszył ku niemu z kielichem w ręku.

Sievers podniósł się z niejakim trudem i wziąwszy puchar z rąk Ankwicza trącał się ze wszystkimi, dziękując ze szczerym wylaniem za pamięć łaskawą i życzliwość. Powstał tłok dokoła wyzłoconego fotelu.

– Musimy iść ze wszystkimi – szepnął Woyna pociągając przyjaciela.

– Ciżba jak przed ołtarzem.

– Wszechmocnej Fortunie cześć i uwielbienie. To jedyne bóstwo!

Ale gdy weszli w krąg światła, które padało spod namiotu, Zaręba drgnął gwałtownie, wstrzymał się na mgnienie i naraz jakby runął w jakieś oczy promieniejące w głębi namiotu.

– Iza!

– Sewer!

Zamigotał krzyk spojrzeń, wyrwanych ze samego dna tęsknoty, i pchnięci niezmożoną siłą ciążenia jęli się przeć ku sobie przez ciżby stłoczone dokoła Sieversa. Byli już blisko siebie, coraz bliżej...

– Spóźniamy się, wezmą to za opieszałość – rzucił Woyna ujmując go silnie pod ramię. Rozwiały się naraz tęcze czarów i rzeczywistość zajrzała mu w oczy swoją szydliwą, bezlitosną twarzą. Zrozumiał i opanowawszy się w jednej chwili, podniósł dumnie głowę, ukłonił się Izie chłodno i wyniośle, trącił kielichem o kielich Sieversa i, nie obejrzawszy się nawet na tamte oczy przygasłe w zdumieniu, wyszedł z namiotu. Szedł krokiem zabitego w szeregu, automatycznie, trzymając niedopity kielich w ręku i nie wiedząc, dokąd zmierza.

Znalazł się pod jakimś drzewem, zastępującym mu drogę, i tam dopiero zupełnie oprzytomniał, trzasnął szkłem o ziemię, wparł się plecami o pień i spróbował ująć rozszalałe uczucia i myśli w żelazną więź woli...

Powrócił po jakimś czasie do socjety, ale pod namiotem i w pagodach mrowiła się tylko liberia przy dopijaniu resztek, a wszyscy byli zebrani na wzgórku za pałacem, gdzie właśnie pani Ożarowska własną ręką zapalała fajerwerek.

Wyrwały się naraz rozplecione warkocze czerwonych płomieni, wzbiły się w górę i opadały z wolna rzęsistym deszczem skier gasnących. Posypały się okrzyki zachwytów i brawa, sam Sievers zaklaskał. A po chwili srogi grzmot zatargał powietrzem i buchnęły w górę olbrzymie wichry zielonych ogni, zaś z ich głębin, niby z głębin rozdartej ziemi, wyniosły się złocistorubinowe cyfry Sieversa; podnosiły się z wolna, majestatycznie, coraz wyżej i coraz ogniściej migocąc, aż zawisły na długie mgnienie w czarnych przepaściach nieba i tak wysoko, jakby nad całą Rzecząpospolitą...

Wkrótce zerwał się za nimi huragan błyskawic i jęły bić w górę ze świstem i trzaskiem tysiące płomienistych rózeg i pióropuszów, otaczając cyfry skłębionym rojowiskiem świateł, dymów i grzmotów.

Wszystkie usta oniemiały w podziwie i wszystkie oczy zawisły, jakby umęczone, na czarodziejskich znakach, rozpiętych w ciemnościach. Naraz w ciszy podniósł się jakiś mocny głos i zawołał ponuro:

– Mane! Tekel! Fares!

Odpowiedział mu śmiech ogólny i wybuch szalonej wesołości. Zerwały się siarczyste brawa i wiwaty na cześć Sieversa, tłoczono się przy nim i zasypywano entuzjastycznymi okrzykami. Gorętsi chcieli go nawet podnosić w górę, że ledwie temu przeszkodził Pułaski obawiając się jakowejś przygody. Ale natomiast zjawili się hajducy z potężnymi gąsiorami, zabrzęczały kielichy, pito nowe zdrowia, wiwatując coraz ogniściej. Zahuczały znowu mosiężne trąby fanfar, zagrzechotały salwy karabinów i przemówiły armaty basowym, ważkim głosem, aż uczynił się z tego harmider jakby srogiej bitwy i mordów zaciekłych. A gdy cyfry zgasły, wtedy cały park i wzgórza rozmiotały się burzliwie i niby wulkany jęły raz po raz wyrzucać grzmoty i ślepić błyskawicami. Co chwila bowiem wylatywały strzeliste smugi płomieni, buchały fontanny, podobne w cudności do drzew koralowych, rozkwitały nagle niepojęte kwiaty wszelakich barw, jawiły się gwiazdy wirujące zawrotną zręcznością, leciały kaskady szmaragdów, zacinały złote deszcze i rubinowe grady. Tysiące ogni wylatywały naraz z wrzaskliwym zgiełkiem, niby stada różnobarwnego ptactwa.

Towarzystwo, zachwycone tym wspaniałym widokiem, snuło się oniemiałe, niby cienie pól Elizejskich. Bo chwilami już się zdało niejednemu, jakoby Olimp zeszedł na ziemię z niedosięgłych wyżyn i oto w tych gajach czarodziejskich, pełnych błyskawic i grzmotów, błądzą wespół ze śmiertelnymi boginie, nimfy i dryjady w cichym rozmarzeniu szczęsnych upojeń. Niekiedy bowiem greckie tuniki, piersi obnażone i bose nóżki wyłaniały się nagle w świetlistych brzaskach, niby zawieszone w obłokach. Niekiedy tylko snuły się bladymi zarysami, jakby w gorączkowym majaczeniu, a chwilami wszystek kształt ludzki przepadał i panowały jeno ślepiące mioty barw płomienistych i cieniów.

Widowisko było tak piękne, że kiedy dano znak odwrotu, opuszczano wzgórza z żalem, odwracając tęskne oczy na dogasające cudowności.

– Dwa tysiące dukatów ekspensu na dym i smród! – wyznał się ktoś głośno.

– A król co parę dni żebrze przez Boscampa o awane! – zaszeptał drugi.

– Zaś nie płacone, bose i głodne wojsko rozłazi się do domów, chociaż nieprzyjaciel w granicach Rzeczypospoliej – dołożył Zaręba przysuwając się nieco, ale tamci zamietli wystraszonymi oczyma i pierzchnęli.

– Idziemy tańcować! – Woyna zjawił się niespodzianie. – Gdzieżeś się podziewał? Podkomorzyna obligowała, abym cię do niej przywiódł. Szybko awansujesz w jej łaskach.

– Nic mi po takiej szarży! – mruknął niechętnie. Poszli wraz z drugimi ku pałacowi, który już z dala gorzał wszystkimi oknami. Obok nich, wspierając się na młodym księżyku, wlókł się w ponurym milczeniu biskup Kossakowski.

– Przyszła mi genialna myśl – zwrócił się nagle Woyna do biskupa, który podniósł na niego chmurne i złe oczy – jako powinniśmy dać Polsce nowego defensora.

Biskup wstrzymał się na chwilę.

– Mamy bowiem dla Korony Stanisława; Litwa cieszy się swoim Kazimierzem, więc byłoby słuszną rzeczą dać Rusi – Jakuba!

Kossakowski parsknął śmiechem, ale milcząco słuchał krotochwili.

– Biskup Skarszewski – ciągnął dalej całkiem poważnie – dowiedzie czarno na białym i bardzo uczenie, jakie to cuda dzieją się w Polsce za sprawą nowego patrona! W jaki to nadziemski sposób rozmnaża się dobro poniektórych współobywateli, jak to koronne osły przemieniają się w mędrców i dygnitarzów! I jakich to rubel zdobywa sobie żarliwych prozelitów.

Nie spisać tych zasług i na wołowej skórze. Nuncjusz nas poprze w Rzymie, jejmość imperatorowa nie sprzeciwi się wyniesieniu swojego sługi, a Rzeczpospolita godnie nagrodzi szczerego przyjaciela. Wszak wciąż zapewnia, jako wszystko, co czyni – czyni tylko dla naszego dobra. Mamyż nie uwielbiać takowej cnoty? Mamyż niewdzięcznością napoić serce tak czułe?

Zaręba buchnął śmiechem, ale biskup pogroził.

– By waści pierwej nie przycięto języka!...

– Złożę go wtedy jako wotum na ołtarzu niewdzięcznej ojczyzny.

– Waszmość ze wszystkiego czynisz krotochwilę.

– Zali nie krotochwili wszystko godne?

Biskup milczał, dopiero gdy wchodzili na taras, rzekł przyjaźnie:

– Proszę do mnie na obiad. Rad cię zobaczę, choćby zaraz jutro.

Woyna skłonił się dziękczynnie i odprowadziwszy go do drzwi pałacu wziął Zarębę pod ramię i zaszeptał żywo:

– Trzeba ci wiedzieć, że on nie cierpi Sieversa i szyje mu buty na wszystkie sposoby. Nienawidzą się obaj, chociaż stroją do siebie wdzięczne miny jak w tańcu. Połknął mój haczyk, już ja go pociągnę.

– Nienawidzą się, ale obaj zgodnie pracują dla Semiramidy...

– Jeden trudzi się dla swojej pani, a za to ten drugi rwie, co się da, dla siebie i swojej głodnej familii. Nienasycony człowiek i przeto straszny! Wielu rzeczy się tutaj nauczysz, miej tylko uszy i oczy.

– Nie po tom ja wprawdzie przyjechał – odparł ostrożnie Zaręba.

– Szukasz fortuny? – postawił pytanie bez ogródek.

– Pragnę odzyskać utraconą szarżę. Jak pamiętasz, nie jestem statystą, lecz żołnierzem i obce mi są wszelkie inne materie.

– Będziesz więc, rycerzu spod Dubienki, zwyciężał w Grodnie różne podkomorzyny, a legniesz śmiercią walecznych na zielonym polu faraona. Ja w tym, aby ci nie zbrakło okazji. A nuż skusisz fortunę!

– Trzeba się z nią spróbować.

– Admiruję rezolutne principia. Ale się wyznaj, czyś naprawdę przyjechał tentować tylko o powrót pod chorągiew? – zagadnął znienacka.

– Tak, i liczę, że mi w tym wuj dopomoże.

– Kasztelan zabije karmnego wołu na powrót marnotrawnego i obleje łzami czułe pojednanie. A cóż powiedzą twoi dawni socjusze?

– Wszak powracam w służbę Rzeczypospolitej.

– Właściwie generalności. Widziałem twój podpis na manifeście.

– Ale teraz nolens volens muszę zrzucić pychę z serca i prosić absolucji.

– Król jej łacno udzieli, może ci nawet obieca coś, gdzieś, kiedyś. Nikt go przecież za obietnice nie pozwie. Z tego jednak miarkuję, jako ci serdecznie obmierzło liczenie ojcowskich kop i ujadanie się z pejzanami.

– Zgadłeś, wolę już swoich gemejnów i egzercerunki – zaśmiał się swobodnie, wielce rad, że Woyna nie przypiera go pytaniami.

– Cóż tam u was doma? – rzucił Woyna od niechcema.

– Aktualnie to nie bardzo wiem – zmieszał się srodze – bom teraz nie wstępował. Weszli do antyszambry. Z przyległych bokówek, przerobionych na gotowalnię, rozchodziły się kobiece głosy i śmiechy.

– Radź sobie, jak umiesz, ja muszę na chwilę odejść – rzekł Woyna i odszedł. Zaręba zwrócił się do złoconych drzwi. Otwarli je przed nim dwaj lokaje w czerwonych frakach i białych perukach.

Ogarnęło go ciepło, przejęte mdłym zapachem perfum, świec woskowych, gwarem i brzękliwymi głosami nastrajanych instrumentów.

Stanął w podziwie wspaniałej sali, była bowiem wielka jak kościół, obita czerwonym adamaszkiem i zakończona chórem, wspartym na czterech białych kolumnach, spod których złocone drzwi wiodły do komnat rozwartych na przestrzał. Złota, szeroka listwa obiegała górą ściany, pocięte w podłużne pola białymi pilastrami z marmurów, a w każdym połyskiwało starożytne, owalne lustro z zapalonymi świecami, kowane w srebrze. Przez wyniosłe okna świeciły czerwono płonące urny. Okrągłe zwierciadła w ramach porcelanowych, dźwigane przez pucołowatych amorów, patrzyły tu i owdzie mętnymi oczami. Wielkie pająki posiewały senne brzaski świec i tęczowe migoty kryształów. Wskroś błękitów stropu pierzchały mdlejące Hory przed zwycięską Aurorą, pędzącą w orszaku bogiń i amorów, napinających srebrne łuki. Parkiety polśniewały niby gładzie lodowe, spod których przezierały cudne arabeski z drzewa różanego i cisu. Długie ławy, obciągnięte czerwoną trypą, zdały się drygać lubieżnie pod ścianami na pokrętnych, złoconych nogach kozłów, a pod oknami i przy drzwiach stali nieruchomo czerwoni lokaje, gotowi na każde skinienie.

Zaś na tle tych wspaniałości snuła się rozbawiona, świetna socjeta. Wszędzie było pełno ludzi, śmiechów, połysku diamentów, obnażonych piersi, strzępiastych loków, greckich tunik, bosych nóg roziskrzonych pierścionkami, migocących wachlarzów, jarzących spojrzeń i cudnych twarzyczek. Piękność, wykwint i przepych panowały społem i niepodzielnie. Rój różnobarwnych fraków, halstuchów do pół brody, wygolonych twarzy, długich kamizel, obcisłych kiulotów i głów zwichrzonych a la Caraciolla zaglądał w oczy, puszył się i nadskakiwał krążąc dokoła z brzękiem pustych słów, szeptań i dyskretnych śmiechów. Czasem przesuwał się bokiem sali jakiś kontusz wojewódzki, podgolona czupryna, wąs zawiesisty, pas złotolity, czerwone buty i ręka na głowni karabeli, to zadreptały białe pończoszki w płytkich, materialnych patynkach, staroświeckie dostatnie robrony z mantyny, staroświeckie twarze i kornety, nawlekane wstęgami, obrzucały struchlałymi oczami półnagie damy i przysiadały zgorszone i wstydne gdzieś w cieniach chóru.

A niekiedy francuski wyżabotowany kawaler z ancien régime’u zatrzepał się w ciżbie niby motyl barwisty i postukując trzciną i czerwonymi korkami schylał wdzięcznie upudrowaną głowę, z harcapem w złotej siatce, szarmancko przed kimś zamiatając kapeluszem, uśmiechem i komplementami.

Albo promenowały leciwe damy, całe w szeleście jedwabiów wzdętych na biodrach, siwe loki spiętrzone na głowach, dekolty spod bujnych piersi aż za łopatki, muszki na wybielonych twarzach, diamentowe wisiory w uszach, treny na pięć łokci, haftowane złotem liliowe pantofelki, maleńkie wachlarzyki, przysłaniające usta mocno naczerwienione i lubieżne połyski podczernionych oczów.

Zaś niekiedy prześlizgiwał się wskroś tłumów jakiś labuś w mantoleciku i koronkach, z misternie pozawijanymi puklami na skroniach, piękny, upudrpwany, woniejący, ze złotą tabakierką w wypieszczonych rękach, w fioletowych pończochach i trzewikach z diamentowymi sprzączkami, powdzięczył się, tu i owdzie skropił słodkawym uśmiechem, rozdał wytworną jałmużnę słówek pieszczotliwych, spojrzeń i tabaki, przetarł się kocim ruchem o panny i pożerając je lepkimi oczyma gawędził o wcale niewzniosłych materiach.

A wśród wzmagających się gwarów co chwila rozbrzmiewał jakiś nowy język: pieszczone słowa italskie migotały niby szpady z aksamitnych pochew wyrywane; niekiedy szpetnie zawarczał niemiecki, jakoby jeno w dyskursach z psami wypróbowany; angielski zdał się być skrzybotem rozgryzanych kamieni; wdzięczył się akcentami rosyjski, a skakał niespodzianie w prysiudach; polski buchał układną wielce a wrzącą falą lub nagle tętnił i walił grzmotliwie niby ataki skrzydlatej husarii, ale francuski szczebiot lśniący, zimny i obrachowany, najczęściej pryskał szampańską pianą żądliwych dowcipów i ucinków. Zwłaszcza paru Sieversowych oficerów, przybranych wedle ostatnich wzorków, trzymało prym w tych żartach, często nieprzystojnych, i w obcesowych zalecankach. Socjeta bowiem mimo świetnych manier i pozorów była wielce mieszana. Kręciły się w niej jakieś cudzoziemskie persony, gładkie, oświecone, często utytułowane, ale o których nikt nie wiedział nic pewnego. Chyba ambasady, przestające z nimi w zażyłej komitywie. Były nawet i damy, polecane z wysoka i przyjmowane w najcnotliwszych domach, a również podejrzane. Uwijało się też sporo zagadkowych rodaków i nowych nazwisk, pachnących wczorajszą nobilitacją, ale że niewolili złotem hojnie rozsypywanym, że byli mistrzami w kartach, intrygach i hulankach, wiedli rej między młodzieżą, która ich otaczała uwielbieniem i żarliwie naśladowała.

Wszystko to roiło się teraz w ogromnej sali, jakby oczadzone szałem pustej, beztroskliwej wesołości.

Uczta była wspaniała, wina przednie, kobiety piękne, młode, żądne zabawy, a kawalerowie dorodni i tak bujni, że ledwie się mieścili w układnych słówkach, wyuczonych obrotach i sztucznej powściągliwości.

Przebierali też nogami niby popętane źrebce, skrzyła się im w oczach nieokiełzana ochota i coraz niecierpliwiej czekali rozpoczęcia tańców.

Zaręba obzierał ich z niemałym ukontentowaniem i niechybnymi oczyma werbownika obmacywał te bycze karki, spowinięte muślinami halstuchów, rozrośnięte mocarnie gnaty, opięte w przyciasne fraczki, sprężyste, jelenie nogi, żylaste ręce i otwarte, szczere twarze, przerobione na pokaz i modną manierę. I z radością myślał, jak to ktoś władnie krzyknie na całą Rzeczpospolitą:

– Do broni! Na koń! Na wroga!

Jak to w mig oblecą z nich barwiste szatki, krew zagra, serca sprężą się męstwem i znajdą się tam wszyscy, gdzie być powinni, w polu, nieustraszenie zastawiając drogę wrogowi. Już widział ich w odmętach bitew, grożących się jak lwy, gdy naraz, spostrzegłszy o parę kroków Izę, utonął spiesznie w ciżbie i prześlizgiwał się niepostrzeżenie do dalszych komnat. W ostatniej, okrągłej, obitej zielonym jedwabiem i zastawionej wspaniałym sprzętem, byli zebrani dokoła ambasadora wszyscy, którzy stanowili sól ziemi, jej radę i zarazem ramię bronne. Sievers siedział w niskim karle i popijając wodę, zaprawioną kwiatem pomarańczowym, włóczył zmęczonymi oczyma po twarzach, rzucając kiedy niekiedy jakimś słówkiem łaskawym. Stali dokoła, tak wpatrzeni w niego, zasłuchani, a przejęci głęboko, że kiedy podnosił głos, wszystkie oczy wpijały się w jego zwiędłe jagody, niby pszczoły znęcone pozorem, a kiedy milknął zażywając tabakę i nie podsuwał jej nikomu, posępniały twarze, grążyli się w niepokoju i trwodze, a kiedy się raczył poruszyć, tłum drgał bezwiednie tak samo i falowały z radosnym szeptem głowy dygnitarzów niby dojrzały łan do nóg gospodarzowi.

Zaczął wreszcie spacerować po komnacie. Rozstępowali się jakby przed Sakramentem, żebracze spojrzenia słały mu się pod nogi, a uniżona podłość czyhała w każdej twarzy na jedno choćby jego słówko, choćby na jeden uśmiech łaskawy.

Zaręba ledwie się już pohamował i opity strasznym gniewem uciekł z powrotem do sali, wcisnął się pod chór i puścił wodze dzikiej modlitwie nienawiści.

– Postronków i kata! – syczał zbielałymi wargami. – O hańbo! hańbo! – powtarzał biczując się aż do rdzenia najgłębszego z bólów.

Naraz zagrzmiały nad nim pierwsze dźwięki poloneza i po sali poszły gorączkowe rumory i wołania:

– Polonez! Miejsca, mości państwo! Miejsca! Polonez!

Jakoż kapela, zestrzeliwszy wszystkie głosy w jedno, powiodła zgodnie tan rozkołysany, górny a uroczysty, dziarski a pełen powagi, radosny a dumny i mocą hartowny, a wspaniałością dyszący.

W złoconych drzwiach ukazał się Sievers, z szarmanckim ukłonem podał rękę pani Ożarowskiej i poszli w pierwszą parę poloneza... A za nimi ruszył długi, migotliwy korowód i płynął po sali rozmigotanym wężem, wśród posuwistych stąpań, wabnych uśmiechów, kornych pokłonów, strzelistych słówek i dźwięków, wznoszących się coraz szerzej, coraz przenikliwiej i coraz ogromniej.

Aż uczyniła się na sali przedziwna cichość. Pary za parami płynęły w uroczystym milczeniu niby wstęga migocąca tęczami, a tylko kapela podawała swoje dostojne i rzewliwe głosy...

...Basy jęknęły niekiedy gędźbą zatroskanych starców, zalśniły się tu i owdzie skrzypce jak oczy dziewic zroszone łzami pożegnań; wiole zaniosły się urywanym boleśnie płaczem; żalił się klawecyn i coś długo szeptał, i za czymś wołał tęskliwie; fletrowersy łkały jakby wśród pocałunków namiętnych i rozstawań żałosnych – gdy naraz trąby zagrzmiały wyniosłą, chmurną pieśń boju i chwały; porwał się górny szum orlich skrzydeł, ciężkie tętenty zadudniły, chrzęsty ciężkich zbroic, dalekie rżenia, głosy, śpiewy...

Pancerni! Pancerni!

Mróz przeszedł kości! Sto serc zabiło i sto rąk padło na głownie szabel. Chodkiewicz na przedzie, tarant pod nim spieniony, las rozszumiałych skrzydeł, wiatr miota chorągwią, kopie migocą grotami, pobrzękują karaceny, huczą jak burza i jak burza cwałują...

Stanęli murem... patrzą nieulękłe, wierne oczy... błyszczą się ryngrafy; koń zaparska, ktoś z cicha westchnie, płyną żarliwe, ostatnie pacierze...

– Jezus, Maria! Bij, zabij! – spadł krzyk ogromny i zakwiliły piszczałki. Runął huragan, strzaskały się kopie, pierś uderzyła o pierś, zadzwoniły pancerze i już biją miecze jak młoty, biją jak błyskawice, biją jak pioruny...

Wrzasnęły mosiężne blachy palącym wichrem boju; rzegoczą brzękadła janczarskie, trąby huczą przeciągle niby armaty, skrzypce zacinają świstem tysięcy szabel, piszczałki bodą namiętnie sztychami, bębny zrywają się raz po raz suchym, krótkim warkotem jakby trzaskiem samopałów i czyni się straszliwy zgiełk; wszystko się miota, zmaga, przepiera i kłębi, pijane krwią, mordem i szaleństwem, a tylko basowy głos wciąż pojękuje głucho i jednako uparcie, mściwie i nieubłaganie huczy:

– Bij, zabij! Bij, zabij! Bij, zabij!

A w pierwszą parę tańczył Sievers z panią Ożarowską.

Z nagła uderzył pod stropy szeroki, tryumfalny śpiew zwycięstwa! Zaszumiały prawieczne lipy, grzmią wiwaty, stary dwór dygoce, biją łunami okna, krew gra upojeniem, ręce szukają rąk, żenią się miłosne spojrzenia, serca pienią się radością niby puchary, prężą się dusze, ponosi ochota.

Hej, jak cudnie i weselnie na świecie, hej!

– Odbijanego, mości panowie, odbijanego!

Klasnęły dłonie, przechylają się głowy, turkoczą sukienki, czasem rymną obcasy, zatrzepią się wyloty i brzękną karabele...

...Szarmanckie dygi, posuwiste ukłony, nagłe przyklękania, oślepiające zawroty, namiętne rapty, ściszone afekty, niespodziane szlochy, i polonez niesie się, wije i migoce ognistą wstęgą dokoła sali w powodzi świateł, barw i zawrotnych dźwięków kapeli, która już swawoli, przekomarza się, przyśpiewką zaniesie, pobaraszkuje, buchnie śmiechem, czasem hulaszczo utnie, czasem powieje smutkiem, a coraz cudniej kołysze czarami upojeń i zapomnienia.

A w pierwszą parę tańczył Sievers z panią Ożarowską.

– Jakże się zabawiasz? – pytał Woyna przysuwając się do Zaręby.

– Jakby na teatrum! Cała Rzeczpospolita tańczy przede mną.

– Raczej cała polska kanalia z dostojnym opiekunem na czele.

– Nie widzę tylko Ożarowskiego.

– Bohaterski regimentarz pojechał do Petersburga. Może tam zabiega o sutszą nagrodę za redukcję wojsk! A może tylko z przyjaźni dla delegacji, która pojechała z oderwanych województw składać hołdy imperatorowej.

– Zniewolono ich do homagium...

– Niezupełnie, ale nasi panowie tak wielbią carskie antyszambry!

– Z kim tańczy Pułaski? – zawołał Sewer przyglądając się tańczącym.

– Z generałową Duninową. Może się spokojnie zabawiać: wszak jej mąż trzyma pod armatami Grodno i nas wszystkich. Jest tutaj więcej tych dam obozowych. Wybrana socjeta.

– Ale podkomorzyna znalazła sobie wspaniałego tancerza.

– To hrabia Ankwicz. Pierwsza gęba na sejmie i może pierwszy rozum, ale niechybnie i pierwszy jurgieltnik. Ma tysiąc pięćset dukatów miesięcznie od imperatorowej i wielkie prospekta na przyszłość. Cichy konsyliarz Sieversa! – zaszeptał mu do ucha. – Jego to głową, dowcipem i zabiegania stanął dzień 17 lipca. Imaginuj sobie, co za persona!

– Zaiste niepowszednia! – przytwierdził pożerając go oczyma.

– Czekajże, przepowiem ci całą litanię, znam ją na pamięć. Za Ankwiczem paraduje jeszcze lepszy, Miączyński. Piekło wypluło tego łotra z najgłębszych czeluści. Kostera, pijak i parricida. Tysiąc dukatów miesięcznie i prawo bezkarnego łupienia, gdzie mu się da. Gardziel nienasycona, dziurawa kieszeń i robaczywe sumienie. Zawsze gotów na największe łajdactwo. A poza tym niezrównany bibosz, czarujący hulaka, cynik i pierwszy kpiarz na świecie. Zaufany Igelströma, przeprowadził po jego myśli ostatnie wybory w Koronie, naturalnie za osobną dopłatą. Tańczy z panią Załuską, damą serca swojego patrona i przyjaciela, która teraz zabiega o podskarbiostwo koronne dla męża. Wielce dobrana para. Diabeł będzie miał z nich pociechę.

– Prędzej należą się katowi! – syknął Zaręba, lecz dla zatarcia tych słów dodał prędko: – A tego za nimi skądś znam.

– Bieliński, marszałek sejmowy. Tysiąc dukatów miesięcznie na rękę, a drugie tyle wiktem, kwaterą i kochankami. Daję ci słowo! Boscamp musi mu codziennie dawać strawne, bo inaczej nie miałby co jeść ni gdzie mieszkać. Wszystko bowiem przegrywa. Od Kossakowskich też wydębia niemało. I tu strzyże, i tam goli.

– Czy to Moszyński ten rudy? Wspaniale udiamentowany!

– A tak, to nasza droga „percepta”, graf Fryderyk. Widocznie mniema, że spod drogich kamieni nie dopatrzą jego garbu i lisiej twarzy.

– Nasz wicekomendant od kadetów, ale ledwiem go poznał. Bardzo się postarzał. Ten chyba nie na jurgielcie? Za bogaty!

– Bogaty, biedny, co to ma do tego! Bierze ten, któremu dają. Nie dają przecież za darmo, dla czyichś pięknych oczu. Otóż „percepta” gotówki nie bierze, ale jest takiego rozumienia o sobie, że niechaj mu błysną podkanclerstwem, a zrobi, co zechcą. Tymczasem już pyszni się tabakierką z portretem imperatorowej, którą dostał za traktat. Ambitna to persona, nieużyty jak kamień i chciwy jak Żyd. Bardzo przy tym oświecony i szczerze pracujący dla Semiramidy i Rzeczypospolitej! Ma dwie gorące pasje: lubi się popisywać tańcem i namiętnie zbiera drogie kamienie. Uważ, jak nimi przypstrzony, niczym sama Luhlli! Jego sprzączki warte są z pięćdziesiąt tysięcy dukatów. A ta, co się tak pociesznie wytrząsa u jego boku niby kobiałka przy chłopskim wozie, to generałowa Rautenfeldowa. Generała sam wkrótce poznasz i pokochasz, czyni bowiem honory sejmowi, asystuje posiedzeniom z zapalonymi lontami u armat. Cieszy się też gorąco estymą u powszechności.

– Ale dama ma pozór obozowej markietany. Słucham cię dalej z jednakim podziwem.

– Zwłaszcza nie szczędź podziwu! – uśmiechnął się jadowicie. – Do końca mamy jeszcze daleko. Widzisz tego w zielonym fraku i złocistej weście? To hetman polny litewski, Zabiełło. Może go znasz, ale nie psuj mi przyjemności pokazywania go. Ma oczki pełne czułości, twarz poczciwca i chód głodnego wilka. Wielce to godna persona! Złupił rodzonego brata i puścił go z torbami. Sprawa była głośna na całą Rzeczpospolitą. Kreatura Kossakowskich i konfident w łupiestwach i wiolencjach wszelakiego rodzaju. Abyś miał, rycerzu, głębszą estymację dla hetmana, toć powiem, że on to sprzedał rozpuszczoną brygadę bracławską Kreczetnikowowi. Mówią jeszcze o tym po cichu, ale już głośno wiadomo, jako łowił z Kozakami gemejnów i brał za nich po pięć rubli, za oficerów po pięćdziesiąt, a rynsztunek sprzedawał osobno. Trzeba dodać, że musiał się dzielić ze swoim kamratem Złotnickim. Rozumiesz, jako to mąż wielce już zasłużony sprawie publicznej – dodał z bladym uśmiechem.

Sewer naraz obejrzał się żywo. Pod drugą kolumną stal Jakub Jasiński, jego dawny pułkownik, i zdawał się pilnie nasłuchiwać.

– Powiadasz straszne rzeczy! Bałbym się tyle wiedzieć. Spojrzał trwożnie w stronę Jasińskiego. Woyna zrozumiał jego obawy, ale zabawiając się przegarnianiem włosów na skroniach rzucił niedbale:

– Wszyscy o tym wiedzą i zwierzają się pod tajemnicą. Tylko ja nie zastrzegam jej dochowania. Masz wolę, to rozgłaszaj.

– Nie skorym do powtarzań, zwłaszcza rzeczy prawie nie do wiary.

– Nie wierz, ale jeśli cię to zabawia, słuchaj cierpliwie... Uważaj: frak różowy w kwiatka, harcap zapleciony czarną wstęgą, włosy pudrowane, twarz zamarzła, nos czerwony z kapką drogocenną od tabaki, ruchy rozlazłe, oczy nieprzytomne, toć sam marszałek litewski, Tyszkiewicz. O nim to kursuje wielce trafiony wierszyk:

Laskę po izbie nosi,

Arbitrów na ustęp prosi,

Wzniosłości cicho wygłasza,

A głośno Sieversa przeprasza.

Nienawidzi Kossakowskich, więc bardzo kocha ojczyznę, jeno się tak obawia z tym wyznawać, że mówi o niej tylko figurycznie i nazywa ją Dianą. Często się dąsa na Sieversa i po cichu sprzyja zelantom, ale że ma substancje w kordonie rosyjskim, a ambasador lubi go po nich łechtać wojskowymi egzekucjami, to godzi się na wszystko. Zacna, chociaż ucieszna figura. Za nim wlecze się niby koń schwacony książę Sułkowski. Pono intymny konfident króla pruskiego. W talarach bierze swoją lafę. Po tym dryga z panią Dziekońską Raczyński, filut, wierny pachoł Buchholtza, lecz nie gardzący i rublami.

Do pełnego kompletu brakuje nam Ożarowskiego. Powiem ca. tylko wierszyk, jaki o nim wykoncypował jeden z zelantów:

Ni z mięsa, ni z pierza,

Nic nie przypomina zwierza;

Lecz wszystko, co czyni,

Daje konterfekt... świni!

Sylwetka znakomicie trafiona! O kimże ci jeszcze powiedzieć?... O biskupie Kossakowskim i jego braciach musisz wiedzieć dosyć. Powszechność słusznie ich kiedyś oceni... A zasługi drugich również czekają jeszcze ujawnienia i nagrody. Takich zaś, jak Podhorski, Łobarzewski, Boscamp i wielu, wielu innych, nie trzeba kredą znaczyć, rozpoznasz ich nawet w nocy, bo już z dala cuchną padliną. Imaginuj więc sobie, co za hultajstwo zebrało się w Grodnie. Ba, dla uciechy trafia się niekiedy i jakiś kontuszowy, poczciwy baran, który niby pozytywka wrzeszczy wciąż jedno: Wolność, równość, wiara i liberum veto! Ale tenor owych wrzasków jeden: bezprawie, samowola i chciwość. Słowem, zwierzyniec ucieszny herbowego tałałajstwa! – dokończył wodząc osowiałymi oczyma po tłumach rozbawionych.

– Czy nie nazbyt strasznie widzisz?

– Jeślim zełgał, niech mi kat wyrwie język! – rzucił porywczo, lecz po chwili ciągnął już dawnym, ironicznym sposobem: – Przy cudzych winach łacniej samemu o rozgrzeszenie. Mówię ci to nie jako moralista, biadający nad upadkiem społeczności, lecz jako srodze znużony człowiek. Rad bym odpoczął po tym łotrowskim karnawale.

– Zali już nie ma życia i cnoty poza tą socjetą?

– Gdzież mi szukać fortuny! Człowiek się wezwyczaja nawet i do błota. Polonez się skończył, muzyka ucichła, natomiast gwary wypełniły olbrzymią salę.

– A do klasztoru nie mam zgoła inklinacji! – podjął po chwili Woyna. – Chyba gdyby mnie było stać na kupno tłustego biskupstwa lub chociaż krakowskiej koadiutorii. Wtedy bym, jak prymas, urządzał rozkoszne causetty dla dam i promenował się z nimi poszóstną karocą i z krucyferem na przedzie. Kryłbym trufle w ołtarzu przed łakomstwem kapelana, jak Skarszewski. Kazałbym zdobić srebrem kościelnym powozy i uprzęże, jak Kossakowski. No i żyłbym wesoło, jak przystało na pasterza. Jeszcze kościoły nie są ograbione ze szczętem, starczyłoby i dla mnie. Przednia myśl, nieprawdaż?

Zaręba spojrzał w niego z jakimś litosnym współczuciem.

– Patrzysz niby wrona na zdychającego konia. – Czuł się dotknięty.

– Bo mi cię srodze żal. Ja bym cię jednak ozdrowił.

– Odgaduję nawet, jakim medykamentem. Bóg ci zapłać, nie na mój smak żołnierka. Nie znoszę zapachu juchtowych butów, kaszy ze słoniną i karczemnych Wener. Otrząsnął się z obrzydzeniem.

– Może przyjść chwila, że to będzie jedynym medykamentem.

– Może, a tymczasem oczy na kolana! Cud się do nas zbliża!

Zaręba wbił chłodne oczy w wysmukłą szatynkę, która przystanęła o parę kroków w orszaku świetnych młodzieńców, nęcąc wszystkie spojrzenia. Wzięła na siebie pozór Diany, gdyż we włosach, kunsztownie wzburzonych nad czołem i spływających pokrętnymi lokami, skrzył się wspaniały diamentowy półksiężyc, zaś złoty kołczan, pełen strzał pierzastych, chwiał się na prawie nagich plecach. Pajęcza tunika, jakby utkana z turkusów dzierganych słońcem, sięgała tylko jej łydek, skrępowanych złotymi wstęgami; na wszystkich palcach bosych stóp migotały perły, perły również opasywały jej szyję łabędzią i perły, puszczone na złotej nici, tuliły się między odkrytymi piersiami. Twarz miała zuchwale piękną, nos orli, brwi czarne i niby łuki groźnie napięte, oczy ulicznej miłośnicy i krwawe, płonące usta.

– Przeczysta Diana! Biada Akteonowi! – westchnął Zaręba.

– Gdyby nie pragnął jej wielbić. Sfora do szczucia pod ręką.

– Kto to? Ma perły godne królowej.

– Wie o ich cenie Rzeczpospolita! O niej to kursuje wierszyk:

Margrabianka Luhlli;

Od lokajów aż do króli,

Każdego przytuli –

Margrabianka Luhlli.

Wszak to królewska gamratka, no i wielu drugich.

– Margrabianka!

– Tylko Boscamp wie, jak to tam jest z jej tytułem; on ją stręczył królowi i on ją proteguje. Słyszałem, że szukają dla niej męża. Muszę cię do niej wprowadzić; jedyny dom w Grodnie, gdzie można spotkać wszystkie fakcje, wszystkie stany i wszystkie gry, od lombra do bernardyńskiego ćwika. Bardzo wesoły domeczek.

– I taką przyjmują?

– Szlachetny rycerzu cnoty! Człowieku nadziany szpetnymi przesądami, wrogu wolności! Zakonotuj sobie raz na zawsze, jako w oświeconej powszechności wszelakich nacji panuje i rządzi ta nieśmiertelna maksyma: „Ni Maitre, ni Pretre, ni Dieu.”

Zaręba się żachnął i chciał protestować, lecz Woyna go uprzedził:

– Muszę cię wyleczyć z tej parafiańszczyzny, znam bowiem środki i na najzatwardzialsze cnoty. Alę teraz lecę przypomnieć się Dianie.

Zaręba zwrócił znowu uwagę na Jasińskiego, który wciąż stał pod kolumną i chociaż zapatrzony w tańczących, często jednak zamieniał jakieś szepty i znaki z różnymi ludźmi.

– Formuje jakąś kabałę! – pomyślał i nie ośmielając się podejść do niego siadł w głębi na ławie, gdzie już kilka leciwych dam, srodze wyfiokowanych, żarliwie folgowało językom. Muzyka grała drygliwe anglezy, kilkanaście par tańczyło w pośrodku sali, pod wodzą wsławionego mistrza Dauvigny, który w białej peruce, w białym fraku, w białych pantoflach i takichże kiulotach i rękawiczkach, z kapeluszem pod pachą i z laską w ręku, cały w przesadnych dygach i piruetowych ukłonach, prowadził roztańczone zastępy.

Czerwoni lokaje w perukach roznosili srebrne i kryształowe dzbany orszady i bawaruazy.

Dostałe damy zabawiały się coraz serdeczniej; szarpiące spojrzenia lśniły niby sztylety, a złośliwe przycinki, rubaszne określenia i szydliwe śmiechy nieustannie obijały się o uszy Zaręby; siedział jednak mężnie, jakby nie rozumiejąc ich cudacznie łatanej francuszczyzny, zajęty tylko Jasińskim i każdym jego poruszeniem.

Zesuwane lornetki o jednym szkle co chwila podnosiły się mierząc do różnych piękności, a żądliwe języki pracowały bez wytchnienia.

– Niesiołowska! Voile et tunique a la Vestale! Ha! ha! a wygląda jak klucznica, udrapowana w brudne prześcieradła.

– Albo ta Szydłowska! Jej coiffure a l’antique podobna jest do roztrzęsionego wiechcia grochowin. To musi być w guście płockim.

– Ożarowska wygląda dzisiaj niby wysiedziana srodze kanapa.

– I mogła swój obwisły brzuch zostawić w domu. Przykro patrzeć.

– Walewska nie ma nic pod tuniką! Bezwstydna, obnosi swój krostowaty comberek niby monstrację. Pies by zawył na taki aspekt!

– Patrzcie, marszałkowa litewska ma dekolt od pępka do pośladów.

– A drygają za nią, jakby chciały uciekać ze wstydu.

– Byle ich nie zgubiła, jak starościna Wodzińska w Warszawie.

– Luhlli! Jakie perły! Jaki orszak! Paryska pomywaczka!

– Szambelanowa Rudska ze swoją dziobatą małpą. Zaręba drgnął i słuchał uważniej, choć ze ściśniętym sercem.

– To jej nowy ami! Mówią, że już wydał na nią trzydzieści tysięcy dukatów. Sprowadza z Paryża sztafetami suknie i cukry.

– Mówił ktoś pewny, jako ona i drugim nie rekuzuje...

– To z poczciwości, żeby im w kompanii łacniej było podołać ekspensom. Biedna cnotka, pieniądz teraz trudny, a szambelan skąpy.

Zaręba aż się skręcał z bezsilnej wściekłości, ale spostrzegłszy, jako Jasiński zabawia się przekładaniem pierścienia z palca na palec, i to w pewien szczególny sposób, przystąpił do niego i szepnął:

– Jakiż piękny pierścień!

Jasiński podał go z uprzejmym uśmiechem.

Pierścień był złoty, formy zwanej rzymskiego rycerstwa, z napisem „Fidis Manibus”, datą 3 Maja i z imieniem wpisanym w środku. Noszono go na pamiątkę konstytucji. Zaręba wyjął z kamizelki taki sam i podsunął mu pod oczy.

– Podobien tamtemu! – szepnął ze drżeniem, oczekując responsu.

– Jak Zdrowaś do Wierzę! – wionął ledwie dosłyszalny głos.

Wtedy Zaręba przysunął się jeszcze bliżej i zaszeptał:

– Pan z tobą...

I wymienił swoje nazwisko.

– Stań do mnie bokiem, przeglądaj pilnie publikę i jakbyś mnie nie znał. Znasz mnie, kadecie? Z której jesteś brygady?

– Z drugiej. Któż by z nas nie znał pułkownika! – powiedział radośnie.

– Szef zapowiedział mi twój przyjazd.

– Już jest w Grodnie? – Rozglądał się po sali, a chociaż dojrzał Izę w pośrodku tańczących, nie poruszył się z miejsca, przejęty ważnością chwili.

– Będzie w tych dniach. Zbiera się Rada. Gdzie Naczelnik?

– Prawdopodobnie już w drodze do Krakowa.

– A szpieguny tropiły za nim po Grodnie i okolicach.

– Był taki zamysł, musiał go wydać Mierosławski. Ostrzegam przed nim; prowadzi jakieś konszachty z targowicą. Miał cale długie sprawy prowadzić. Potrzeba mi czucia z Madalińskim i Grochowskim.

– Jutro dostaniesz planty. Kwateruję w domu hetmanowej Ogińskaej, ale częściej mnie znajdziesz na obiadach u Ożarowskiego lub Kossakowskiego. Nie dziwuj się niczemu – mówił przysuwając się jeszcze bliżej. – Musisz wejść w komitywę z rosyjskimi oficerami. Woyna ci pomoże, on tu za pan brat ze wszystkimi, ale z nim samym ostrożnie: przebiegły i papla, gotów dla dowcipu zaprzedać duszę. Masz pieniądze?

– Bernaux ma dawać, wiele potrzeba.

– Bądź jutro na mszy przeorskiej u Bernardynów.

– Ja tam kwateruję. Czy poczta z Warszawą ustanowiona?

Ale miasto odpowiedzi usłyszał oddalające się kroki, a po jakimś czasie zobaczył Jasińskiego na drugiej stronie sali w orszaku pięknej Luhlli. Prawił jej właśnie jakoweś dusery, już cały w dygach, ukłonach i uśmiechach. Piękna twarz wyraziście odbijała jego wzniosłą duszę, oczy skrzyły się przytajonym ogniem, a pełne usta snadź prawiły wymownie, bo Luhlli spozierała na niego coraz łaskawiej i czulej.

Mówił szybko, często rozgarniając utrefione bujne pukle, spływające aż na kołnierz zielonego fraka i gestykulując prawą ręką, jakby rąbał szablą.

Zaręba patrzał na niego gorącymi oczyma dawnego czciciela i czuł się po tym niespodzianym spotkaniu dziwnie skrzepionym na duchu i nie tak samotnym wśród rozbawionych tłumów.

– Więc i on z nami! Artyleria litewska nasza! – rozmyślał, ledwie hamując radość. Jął rozważać wszystkie dobre następstwa płynące z tego faktu dla sprawy i wiązać je z ogólnymi zamysłami.

– Zatańcujecie wy niezadługo! – zaszeptał mimo woli, goniąc oczyma Sieversowych oficerków jak wilk, drapieżnie i nieubłaganie. – I wnet się skończy to wasze psie wesele! Srożyła mu się dusza, wzburzona tą rozszalałą, bezmyślną wesołością panującą dokoła i widokiem zdradliwych jurgieitników, wyjawionych przez Woynę. Gonił za nimi przyczajonymi spojrzeniami, ważył każdy szczegół ich twarzy i brał w pamięć.

Iza przemknęła obok niego w tanecznym wirze. Nawet się za nią nie obejrzał, ale pierwszy raz w życiu spojrzał na kobiety z nienawiścią.

– Kukły piekielne! Zwodnice! – lał gorzkie słowa i na czułe spojrzenia, jakimi go darzyły, odpowiadał srogimi oczyma wzgardy.

Przystanął jednak w złoconych drzwiach i coraz niespokojniej patrzył na pary wirujące po sali, na obnażone piersi, bose nogi, powiewne tuniki, nie ukrywające niczego, na bezwstydne nagości, pożerane zjurzonymi oczami i na lubieżne skręty ciał wijących się w tańcu.

Dreszcz nim zatargał i krew się wzburzyła, bowiem pierwszy raz zobaczył ten Olimp jakowyś, od którego wiało namiętnym szałem i rozkiełznaną lubieżą.

Sromał się w duszy, a nie mógł oderwać oczu i stał jakby przykuty. Niby sen, pokuszeń pełen i złud czarodziejskich, wirował mu przed zgorzałymi oczyma, snuł się nieskończoną wstęgą i niezmożenie nęcił, upajał i porywał... Jakby korowód cudnie foremnych niebianek, płynący w obłokach pajęczych osłon, wskroś których grały żywe kolory ciał i wszystek zarys ich straszliwej piękności.

Były tam Psychy, o piersiach pąków kwietnych i twarzach jakby z księżycowych promieni; były wyniosłe, dumne i nieprzystępne na pozór Diany, o ustalonej sławie rozpustnic.

Były westalki, spowite w niepokalaną biel eternelów i białym liliom podobne, a zuchwale zamiatające oczami.

Były Cerery, królewskiego majestatu pełne i siejące dokoła dreszcze namiętnych pożądań i szalów.

Były nimfy i dryjady, przybrane całkiem a la sauvage, w kwiaty tylko, pióra, klejnoty i nagą bezwstydność.

Były i dziewczątka zaledwie wyrosłe, zasromane swoją nagością, wylękłe a szalejące niby bachantki.

Było i wiele innych, jedna od drugiej piękniejszych, a każda, gwoli modnym obyczajom, wystawiała wszystko, co tylko było na pokaz i przedanie.

– I czemuż w takiej solitudzie? – zabrzmiał naraz cichy, słodki głos. Odwrócił się. Podkomorzyna stała przed nim z czarującym uśmiechem.

– Zbłąkałem się wśród cudów! – wskazał oczyma na tłum tańczących.

– Mogę być waści Ariadną!

Zwilżyła językiem nabrzmiałe, czerwone wargi, tyftykowa écharpe opadła jej z ramion, że zajaśniała mu tuż przed oczyma, jakby całkiem naga.

Cofnął się nieco skonfundowany bujnością jej wdzięków i palącymi lubieżnie oczyma.

– Zatańczysz waszmość ze mną angleza! – Tknęła go pieszczotliwie w piersi wachlarzem.

– Jakżem nieszczęsny! Nie odróżniam kozaka od menueta!

– Szkoda, bo z waści chłop na schwał! – strzeliła naraz prosto z mostu, przyglądając mu się z nieukrywaną lubością. Obruszył się srodze i wypalił również porywczo:

– Na nic taksa, bom nie na przedanie.

Skłonił się hardo i odszedł.

Stropiła się nieco podkomorzyna, lecz długo za nim parzała.

A on włóczył się po pokojach szukając samotności, wszędzie jednak było pełno ludzi. W zacisznych bokówkach, gdzie mdłe światełka, umieszczone w urnach alabastrowych, jakby zapraszały do skupionych dumań, taiły się rozełkane szepty amorów lub drzemały utrudzone matrony, zaś w paradnych komnatach, po wyjeździe Sievera i całego koru dyplomatycznego, grano zaciekle w karty. Izby były wprost zatłoczone i mroczne od dymów, palono powiem lulki nie bacząc na damy ni obyczajność. Faraon panował wszechwładnie, stoły były w oblężeniu, nad zielonymi polami schylały się drapieżne głowy, migotały zgorączkowane oczy i roztrzęsione ręce. Raz po raz padały ważkie deklaracje, po których następowały chwile męczących oczekiwań, przejęte suchym szmerem wyrzucanych kart, a tak napięte, że słychać było świszczące sapania i dygoty nóg. Potem zrywały się nagłe wybuchy przekleństw, gwałtowne sprzeczki, brzęki przegarnianego złota i ciężkie, zbolałe milczenia.

I tak szło w kółko, przy coraz innym stole i w innym pokoju.

A przy tym tak niepomiernie pito, że zaledwie liberia nastarczyła podawać i nalewać.

Zaręba miał już dosyć tych aspektów, gdy zjawił się przy nim Woyna. Miał oczy dziwnie błyszczące i wypieki na twarzy.

– Pewnie się zgrałeś?

– Haniebnie, prawie aż do sprzeczek! Pożycz mi, co tylko możesz!

Zaręba podał mu dość pękaty worek.

– Z pięćdziesiąt dukatów! – szepnął Woyna ważąc go na dłoni. – Zagrajmy do motii!

– Jak chcesz. Któż cię tak obębnił?

– A ten drogi twój towarzysz, Nowakowski.

– Dobrze, żeś mi przypomniał, muszę się z nim zobaczyć.

– Tylko z nim nie graj, ma zawsze takie szczęście, jakby był w cichym porozumieniu z fortuną. Siedzi w okrągłym pokoju. Mam czuja, że się odegram. Dziękuję ci!

Uderzył się w kieszeń nabrzmiałą i poleciał.

Ale Zarębie odechciało się naraz widoku Nowakowskiego.

Wrócił do sali na dawne miejsce pod kolumnę chóru i chodził oczyma za Izą. Spacerowała w asyście dziobatego, bladego pana, który łasił się do niej niby psiak i o coś natarczywie molestował. Nie odpowiadała wodząc schmurzonymi oczyma dokoła. Kilka razy poczuł na sobie jej spojrzenie przenikliwe, ale jakby nic niewidzące.

Przeszła mimo niego nadąsana podkomorzyna – nie zauważył; przeszedł Jasiński – nie zobaczył; jacyś młodzieńcy tuż za nim wyznawali sobie jakieś intymne szczegóły o różnych pięknościach – nie słyszał nawet ich głosów. Ją tylko widział w całej sali, tylko ją jedną...

Ale nawet nie zapragnął zbliżyć się do niej. Wolał tak z dala patrzeć i brać na wieczną pamięć cudny kształt jej postaci. Po cóż mu więcej? Napatrzy się tylko i odejdzie! Postanawiał, nie mogąc się ruszyć z miejsca. Spostrzegła go i przystanęła zatapiając w nim badawcze oczy. Zagadkowy uśmiech przewijał się po jej ustach, a jemu gwałtownie zabiło serce... Odeszła i zginęła w tłumach. Muzyka znowu zabrzmiała i rozpoczynał się nowy taniec. Dauvigny, jak biały wiatrak, wymachiwał rękoma, ustawiając niesforne, rozbawione pary.

Naraz Zaręba się pochylił niby pod ciosem wymierzonym, mróz przeszył mu serce... Szła ku niemu z jakimś cichym wołaniem, usta jej bowiem drżały, jakby jego imieniem. Płynęła niby fala, roztrącając skłębione ciżby z królewską wyniosłością. Czarne loki poskręcanym rojowiskiem wiły się po jej czole, skroniach i szyi. Strome, odkryte piersi parły się zuchwale naprzód. Szła ruchem rozkołysanego kwiatu. Chwilami zatapiał ją roztańczony tłum i porywał. Czekał w bolesnym dygocie, aż znowu wypłynęła, aż znowu zalśniła jej złotawa tunika, osypana różyczkami i smukłe, nagie do kolan nogi. Przyśmiech miała na ustach, przyśmiech pomieszanej radości, a orzechowe, pocętkowane oczy jęły się skrzyć niby u zaczajonego tygrysa.

Była coraz bliżej; posłyszał tupot jej sandałów, już go przejął straszliwy żar, serce biło mu coraz silniej, zapragnął upaść przed nią na twarz, nie poruszył się jednak i naraz począł się rozpaczliwie zbroić w obojętność i osłaniać puklerzem drwiącego uśmiechu.

– Czekałam, że może się ze mną przywitasz.

Zatrząsł się. To ona mówi, wyciąga rękę, orzechowe oczy patrzą w niego...

– Jakże bym śmiał, pani szambelanowo... jakże bym śmiał? – Urwał, tak własny głos wydał mu się obcym i wstrętnym.

Spojrzała zdumiona i jeszcze oczekująca, lecz nie odezwał się już ani słowa, tylko wpierał w nią nielitościwie zimne oczy.

– Pani szambelanowo, czekamy! – wołał ktoś, podbiegający w tanecznych dygach. Podała mu rękę i odeszła kryjąc gniew.

Zaręba postąpił za nią parę kroków, ale tłum ich rozdzielił i zepchnął go na dawne miejsce.

Olbrzymia sala zakręciła mu się w oczach, wszystko się splotło w jeden wir – i światła, i czerwone obicia, i ludzie, i lśniące zwierciadła, a na czele tego łańcucha biały Dauvigny wciąż wymachiwał laską, przystrojoną we wstęgi, skakał niby pajac za pociągnięciem sznurka i wrzeszczał skrzekliwym, starczym głosem.

Zaręba wparł się mocniej w kolumnę, już ani na chwilę nie spuszczając oczu z Izy. I nie żałował niczego ni dawał się na pastwę tęsknocie. Był zupełnie spokojny, tylko ten triumf nad sobą miał jakiś gorzkawy posmak rezygnacji, bolał go nieco.

A Iza tańczyła teraz jakby tylko dla niego.

Snuła się wciąż przed jego oczyma niby obłok złocisty.

Była jak kwiat, jak zjawa księżycowa i zarazem jak szał.

Twarz jej płonęła, oczy sypały błyskawicami, nabrzmiałe usta migotały krwawą pręgą, wabiły kuszące uśmiechy, wdzięczne przegięcia pragnęły...

Każdy jej ruch był śpiewem tęsknoty, przypomnień i miłości.

– Nie znęcisz mnie! – odpowiadały jego harde, wyzywające oczy. – Nie dam się już na mękę! Zabiłaś moją miłość! – snuło mu się po mózgu wraz z przypomnieniami jakichś przygasłych przysiąg i palących całunków. Odpędzał te zmartwychwstające mary, gonił je precz z pamięci, ale nie potrafił oderwać od niej oczu i odejść, jak postanawiał co chwila. Otrzeźwiał dopiero, gdy ktoś trącił go w łokieć.

– Czego chcesz?

Stał za nim jego famulus i wiernik, Kacper.

– Przyjechał kapitan i jakiś gruby pan – zaszeptał mu do ucha.

– Dobrze, niech Maciej zajeżdża.

– Nie mamy przepustek.

Spojrzał, nie rozumiejąc, o co mu chodzi.

– Po rogach stoją ronty i Kozacy patrolują po ulicach. Każdy musi mieć pozwolenie od komendanta Grodna.

– Jakże się dostaniemy do domu? Trzeba poczekać dnia.

– Trzeba wracać natychmiast, ważna sprawa. Zmówiłem. się już z jednym Bośniakiem. Obiecał nas przeprowadzić.

Jeszcze raz spojrzał na Izę. Tańczyła z oczyma zwróconymi na niego, cała w uśmiechach i niemych błaganiach, cała jak krzyk tęsknej miłości.

Cofnął się gwałtownie za tłumy przypatrujące się tańcom i wyszedł.

Pod tarasem czekał jakiś człowiek, który szepnął:

– Proszę za mną! – I ruszył przodem rozglądając się na wsze strony.

Na wschodzie już się zapalały pierwsze zorze. Park czerniał i zapadał się w gęste mgły, ciągnące od Niemna. Gdzieś od pastwisk dochodziły rżenia koni.

Zaręba obejrzał się na paląc: świecił wszystkimi oknami, grzmiała kapela, roztańczone tłumy przetaczały się po sali i raz po raz wydzierał się zmieszany gwar śmiechów, tupotów i głosów.

– Kto, mówisz, na mnie czeka? – zapytał, naraz przystając.

– Pan kapitan Kaczanowski z jakimś grubym panem.

Zaręba ruszył tak prędko, że ledwie mu nadążyli.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.