Rodzina Bernheimów. Rechts und links - Joseph Roth - ebook

Rodzina Bernheimów. Rechts und links ebook

Joseph Roth

0,0

Opis

W powieści o rodzinie Bernheimów autor pokazuje, w jaki można zdobyć bogactwo i zrobić karierę. I oczywiście także jak to może wpływać na tych, którym się w życiu powiodło. Fragment powieści: „Pan Feliks Bernheim, szedł przez życie z beztroskim i pyszałkowatym obliczem i miał wielu wrogów, chociaż normalny stopień głupoty powinien był zapewnić mu szacunek współobywateli. Jego niezwykłe szczęście pobudzało ich zazdrość. Jak gdyby uwziąwszy się, by ich do ostatniej doprowadzić rozpaczy, los obdarzył go pewnego dnia główną wygraną. Ludzie główną wygraną przeważnie zachowują w tajemnicy, jak plamę na honorze rodziny. Pan Bernheim jednakowoż podwoił swoje ostentacyjne lekceważenie dla otoczenia; zredukował i tak już skąpą liczbę ukłonów, którą zwykł był codziennie rozdawać i zaczął ludziom, którzy mu się kłaniali, odpowiadać z obraźliwym i obojętnym roztargnieniem, jak gdyby w obawie, że jego szczęście nie zostanie przyjęte do wiadomości z dostateczną złośliwością. I nie dość na tym. On, który dotąd wyzywał jedynie ludzi, jął wyzywać przyrodę.Wydanie dwujęzyczne: polsko-niemieckie.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 542

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Joseph Roth

 

 

Rodzina Bernheimów

Rechts und links

 

 

przełożył Izydor Berman

 

TEKST - TEXT:POLSKI / DEUTSCH

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst według edycji z pierwszej połowy XX wieku.

Pisownię uwspółcześniono w minimalnym zakresie.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-558-6

 

Rodzina Bernheimów

 

Część pierwsza

I

Przypominam sobie jeszcze czasy, kiedy to Paweł Bernheim zapowiadał się na geniusza.

Był wnukiem handlarza koni, który zaoszczędził sobie mały majątek, i synem bankiera, który już nie umiał oszczędzać, lecz któremu sprzyjało szczęście. Ojciec Pawła, pan Feliks Bernheim, szedł przez życie z beztroskim i pyszałkowatym obliczem i miał wielu wrogów, chociaż normalny stopień głupoty powinien był zapewnić mu szacunek współobywateli. Jego niezwykłe szczęście pobudzało ich zazdrość. Jak gdyby uwziąwszy się, by ich do ostatniej doprowadzić rozpaczy, los obdarzył go pewnego dnia główną wygraną.

Ludzie główną wygraną przeważnie zachowują w tajemnicy, jak plamę na honorze rodziny. Pan Bernheim jednakowoż podwoił swoje ostentacyjne lekceważenie dla otoczenia; zredukował i tak już skąpą liczbę ukłonów, którą zwykł był codziennie rozdawać i zaczął ludziom, którzy mu się kłaniali, odpowiadać z obraźliwym i obojętnym roztargnieniem, jak gdyby w obawie, że jego szczęście nie zostanie przyjęte do wiadomości z dostateczną złośliwością. I nie dość na tym. On, który dotąd wyzywał jedynie ludzi, jął wyzywać przyrodę. Mieszkał w obszernym domu ojca, niedaleko miasta, przy wielkim gościńcu prowadzącym do jodłowego lasu. Pośrodku starego ogrodu stał dom, pomiędzy drzewami owocowymi, dębami i lipami. Był na żółto pomalowany, miał czerwony, stromy dach i otoczony był szarym murem wysokości człowieka. Drzewa stojące na skraju ogrodu sterczały ponad murem i sklepieniem koron sięgały do środka gościńca. Od dawnych czasów opierały się o mur dwie szerokie, zielone ławki. Znużeni mogli tam spocząć. Jaskółki gnieździły się w domu, w letnie wieczory w listowiu drzew rozbrzmiewał świegot — a długi mur, drzewa i ławki były dobrym i chłodnym pocieszeniem, wśród gorącego kurzu letniej drogi. A wśród gorzkich dni zimowych obiecywały przynajmniej sąsiedztwo ludzi.

Pewnego dnia, w lecie, ławki znikły. Wzdłuż i powyżej muru wznosiło się nagie, drewniane rusztowanie. Stare drzewa w ogrodzie zostały ścięte. Można było słyszeć trzask i łomot i ostatni poszum koron, które po raz pierwszy dotykały ziemi. Mur upadł. Przez dziury i szczeliny drewnianego rusztowania widzieli ludzie ogołocony z drzew ogród Bernheimów, żółty dom oddany na pastwę gnuśnego opustoszenia, i niechęć ich ogarniała, jak gdyby to był ich dom i ich drzewa, i ich mur.

W parę miesięcy później stał na miejscu żółtego domu ze szpiczastym dachem, nowy, biały, lśniący, z kamiennym balkonem opartym na wapiennych barkach Atlasa, z płaskim dachem, mającym przypominać Południe, z modną sztukaterią między oknami, z główkami aniołów i maszkarami czartów pod dachem na przemian, oraz z pompatyczną wprost rampą, która byłaby godnym zajazdem dla sądu apelacyjnego, parlamentu lub wyższej uczelni. Zamiast kamiennego muru stanęła gęsta siatka z szarego drutu z ostrymi kolcami, przeciw niebu, ptakom i złodziejom. W ogrodzie można było zobaczyć okrągłe grządki lub grządki w formie serca, sztuczne trawniki z gęstą, krótką i prawie że niebieską trawą, wątłe krzaczki róży podparte deszczułkami. Na środku każdej grządki stał karzeł z pomalowanej glinki. Karły miały czerwone kapuzy, uśmiechnięte twarze, białe brody, a w drobnych rączkach trzymały łopaty, rydle, młoty i polewaczki. Cały baśniowy ludek z fabryki Grutzer i S-ka. Kunsztownie splecione ścieżki wiły się jak węże pomiędzy grządkami, które były usłane żwirem, skrzypiącym już przy oglądaniu. Jak daleko okiem sięgnąć nie było ławki. I chociaż przecież stało się na dworze, odczuwało się w nogach zmęczenie na widok tej niespokojnej wspaniałości; jakby po kilkugodzinnej przechadzce po niej. Karły uśmiechały się nadaremnie. Cienkie krzaczki róży drżały, bratki wyglądały jak malowana porcelana. Nawet gdy długi wąż ogrodnika rozpylał kryształową wodę, nie odczuwało się chłodu, a raczej przypominał się delikatny, odurzający płyn, którym bileter kinowy skrapia odkryte głowy widzów. Nad balkonem polecił pan Bernheim umieścić słowa: Sans souci. Były to złote, zębate, trudno czytelne litery.

Często można było widzieć pana Bernheima spacerującego pomiędzy grządkami i gwałcącego wspólnie z ogrodnikiem przyrodę. Słyszało się wówczas syczący trzask nożyc i suche trzeszczenie małych żywopłotów, które świeżo co zasadzone, ledwie zaczęły rosnąć, a już musiały zapoznać się ze swoim regulaminem służbowym. Okna domu nigdy nie były otwarte. Story przeważnie były zapuszczone. Zdarzały się wieczory, kiedy poprzez żółte, gęste firanki można było widzieć przechadzające się lub siedzące cienie osób, kontury i świetlne węzły pająka. Wtedy domyślano się, że w domu pana Bernheima odbywa się uczta.

Przebieg uczt miewał u państwa Bemheimów jakąś chłodną godność. Wino, które w ich domu podawano, nie wywoływało odpowiedniego efektu, mimo że było znakomitego pochodzenia. Gość pił wino i stawał się trzeźwy. Pan Bernheim zapraszał z zamiłowaniem kilku właścicieli dóbr z sąsiedztwa, kilku wojskowych, zawsze ludzi o wielkopańskich ambicjach, oraz wybrane jednostki przemysłu i finansjery. Respekt przed swoimi gośćmi i obawa przed naruszeniem powagi, nie pozwalały mu być wesołym. Goście wyczuwali nieśmiałość gospodarza i zachowywali się przez cały wieczór jak na wstępie, mianowicie poprawnie. Pani Bernheim nie rozumiała dowcipów sytuacyjnych, a w anegdotach nie znajdowała niczego zabawnego. Była zresztą żydowskiego pochodzenia — a ponieważ anegdoty, które kursowały pomiędzy gośćmi, przeważnie zaczynały się od słów: „Pewnego razu Żyd siedział w pociągu…”, czuła się pani Bernheim dotkniętą i gdy tylko ktoś czynił przygotowania do opowiadania małej historii, popadała w mętne i zakłopotane milczenie. Obawiała się, że rozmowa zejdzie na Żydów. Pan Bernheim nie uważał za stosowne rozmawiać z gośćmi o swoich interesach. Oni znów uważali, że nie ma sensu donosić mu o gospodarce, o wojsku, o koniach. Niekiedy Berta, jedyna córka domu i dobra partia, grywała na fortepianie Chopina ze zwykłą wirtuozerią lepiej wychowanych panien. Niekiedy tańczono u państwa Bernheimów. W godzinę po północy goście rozchodzili się. Za oknami gasły światła. Wszystko spało. Jedynie stróż, pies i karły w ogrodzie czuwały.

Paweł Bernheim udawał się o dziewiątej godzinie na spoczynek, jak to przyjęte jest u dobrze wychowanych ludzi. Mieszkał w jednym pokoju z młodszym bratem Teodorem. Paweł czuwał dłużej i zasypiał dopiero, gdy w całym domu panowała już cisza. Był wrażliwym chłopcem. Nazwano go „nerwowym dzieckiem” i wywodzono z jego wrażliwości specjalne uzdolnienia.

W młodszych latach usiłował zdolności te wykazać. Gdy Bernheimom przypadła główna wygrana, dwunastoletni Paweł wyposażony był rozumem osiemnastoletniego młodzieńca. Nagła przemiana mieszczańskiego domu w dom bogaty z wielkopańskimi aspiracjami spotęgowała jego przyrodzoną ambicję. Wiedział o tym, że bogactwo i towarzyska pozycja ojca mogą zdobyć dla syna potężne „stanowisko”. Naśladował zarozumiałość ojca. Prowokował kolegów i nauczycieli. Miał miękkie biodra, wolne ruchy, pełne, czerwone, na wpół otwarte usta i białe, drobne zęby, skórę o zielonawym połysku, jasne i próżne oczy ocienione długimi i bardzo ciemnymi rzęsami, oraz długie, podniecająco łagodne włosy. W ławce siedział niedbale, roztargniony, uśmiechnięty. Jego postawa zdradzała nieustannie żywą myśl: mój ojciec może kupić całą szkołę. Inni byli bezsilni i mali, oddani na pastwę przemocy szkoły. Jedynie on mógł szkole przeciwstawić potęgę ojca, jego anglosaskie śniadanie, jego ham-and-eggs z sokiem pomarańczowym, instruktora domowego, którego lekcje konsumował codziennie po południu wraz z czekoladą i keksami, piwnicę z winami, powóz, ogród i karły.

Czuć go było mlekiem, ciepłem, mydłem, kąpielą, gimnastyką pokojową, lekarzem domowym i pokojówkami. Zdawało się, że szkoła i zajęcia szkolne stanowiły jedynie nieważną część jego dnia. Jedną nogą stał już w świecie. Mając w uchu echo jego głosów, siedział w klasie jak gość. Utrzymywał ograniczone relacje z kolegami. Czasami przychodził po niego ojciec. Przyjeżdżał powozem na godzinę przed zakończeniem nauki. Następnego dnia przynosił Paweł świadectwo od lekarza domowego.

Wszelako niekiedy wyglądało, jak gdyby tęsknił za przyjacielem. Ale nie znajdował drogi. Zawsze pomiędzy nim a tamtymi stało jego bogactwo. Mówił czasami: „Przyjdź dziś po południu do mnie — mój instruktor zrobi nam obu nasze wypracowania”. Lecz tylko rzadko któryś przychodził. Wymawiał bowiem z naciskiem „mój instruktor”.

Uczył się łatwo i wielu rzeczy domyśliwał się. Czytywał pilnie. Ojciec urządził mu bibliotekę. Mówił niekiedy, gdy to było niepotrzebne: „Biblioteka mojego syna!”. Albo do służącej: „Anna pójdzie do biblioteki mojego syna” — mimo że innej w domu nie było. Pewnego dnia próbował Paweł zrobić portret ojca na podstawie fotografii. „Mój syn ma frapujący talent” — orzekł stary Bernheim — i począł kupować szkicowniki, kolorowe ołówki, płótna, farby olejne, pędzle. Przyjął nauczyciela do rysunków i przebudował część poddasza na atelier.

Dwa razy w tygodniu, przed wieczorem, od piątej do siódmej godziny, ćwiczył Paweł ze swoją siostrą na fortepianie. Gdy się przechodziło obok ich domu, słyszało się, jak grali na cztery ręce, wiecznie Czajkowskiego. Czasami któryś z kolegów mówił: „Słyszałem, jak wczoraj grałeś na cztery ręce”. — „Tak jest, z moją siostrą! Ona gra jeszcze o wiele lepiej ode mnie”. I wszyscy byli źli z powodu tego małego słówka „jeszcze”.

Rodzice zabierali go ze sobą na koncerty. Nucił wtedy melodie, wyliczał dzieła kompozytorów, sale koncertowe i kapelmistrzów, których chętnie naśladował. Na letnie ferie wyjeżdżał w daleki świat — z guwernerem, ażeby niczego nie zapomniał z tego, czego się nauczył. Wyjeżdżał w góry, nad morze, na dzikie i obce wybrzeża. Wracał milczący i dumny, ograniczał się do wyniosłych uwag, jak gdyby w przekonaniu, że ci, do których się zwraca, posiadają znajomość świata. Był doświadczony. Widział już wszystko, o czym słyszał i o czym czytał. Jego chyży mózg stwarzał pożyteczne asocjacje. Ze „swojej biblioteki” czerpał zbędne szczegóły, którymi mógł błyszczeć. Jego kartka z „lekturą prywatną” była najobszerniejsza. Przebaczano mu jego niedbałość. Nie rzucała cienia na jego „obyczaje”. Przyjmowano, że taki dom, jak Bernheimów, daje dostateczną gwarancję dobrego zachowania się. Opornych nauczycieli poskramiał ojciec Pawła, zapraszając ich na „skromną kolację”. Wracali do swoich mieszkań onieśmieleni widokiem parkietowej podłogi, obrazów, służby i pięknej córki.

Dziewczęta żadnym sposobem nie mogły Pawła Bernheima onieśmielić. Stał się z czasem świetnym danserem, przyjemnym gawędziarzem, dobrze przysposobionym sportowcem. Z biegiem miesięcy i lat zmieniały się jego zamiłowania i talenty. Pół roku jego namiętność należała do muzyki, miesiąc oddawał się szermierce, jeden rok rysunkom, rok literaturze i wreszcie młodej żonie okręgowego sędziego, której zapotrzebowanie na młodzieńców nie mogło zostać pokryte w miasteczku średniej tylko wielkości. W miłości do niej skupił wszystkie swoje zdolności i namiętności. Dla niej malował landszafty i białe krowy, dla niej fechtował się, komponował, układał pieśni o przyrodzie. W końcu obdarzyła swoimi względami pewnego chorążego, a on zanurzył się w historii sztuki „celem zapomnienia jej”. Historii sztuki postanowił obecnie poświęcić życie. Niebawem nie mógł widzieć człowieka, ani ulicy, ani kawałka pola, ażeby nie zacytować sławnego malarza lub znanego obrazu. Brakiem zdolności do bezpośredniego przeżycia i prostego określenia czegokolwiek prześcignął już w młodych latach wszystkich historyków sztuki o głośnym nazwisku.

Ale i ta namiętność zgasła. Ustąpiła miejsca ambicji towarzyskiej. Była może tylko pomostem do niej… Była pomocniczą nauką potrzebną dla kariery towarzyskiej. Pewne błogo-naiwne, miłe i pytające spojrzenie podpatrzył może u pewnych malarzy świętych obrazów. Było to spojrzenie, które na wpół trafiało człowieka a na wpół muskało niebo. Oczy Pawła zdawały się filtrować światło niebieskie przez swoje długie rzęsy.

Wyposażony takimi powabami, ze smakiem wyszkolonym na sztuce i jej komentarzach, rzucił się w wir towarzyskiego miastowego życia, które głównie polegało na usiłowaniach matki oddania za mąż dorastającej córki. We wszystkich domach, w których były dziewczęta, Paweł był mile widziany. Umiał uderzyć w każdy ton, który przypadkowo był pożądany. Podobny był do muzykanta, który opanowuje wszystkie instrumenty orkiestry i który potrafi na nich z wdziękiem źle zagrać. Był w stanie mówić mądre rzeczy (zmyślone i przeczytane) przez całą godzinę. W godzinę później okazywał ciepły i roześmiany zapał do pogawędki, opowiadał po raz dziesiąty płytką anegdotę, ozdabiając ją ciągle nowymi rysami, pieścił językiem banalny aforyzm, trzymał go jeszcze chwilę między zębami, smakował go wargami. Bez skrupułów raczył dowcipami, które innym się udały albo też wyszydzał bezwstydnie nieobecnych rówieśników. A dziewczęta chichotały — był to nagi chichot. Pokazywały tylko zęby, lecz tak jak gdyby odkrywały swoje młode piersi. Klaskały rękami, lecz tak jak gdyby rozstawiały nogi. Pokazywały mu książki, obrazy i nuty, lecz tak jak gdyby ofiarowały mu swoje łóżka. Poprawiały sobie włosy, lecz tak jak gdyby je rozpuszczały. W owym czasie Paweł zaczął chodzić do burdelu, dwa razy na tydzień, z regularnością starzejącego się urzędnika. Opowiadał następnie o cudownościach zmyślonych kobiecych ciał, które naturalnie porównywał ze słynnymi obrazami. Opowiadał tajemnice o tej i owej córce i opisywał piersi, które rzekomo widział i których pono dotykał.

Wciąż jeszcze malował, rysował, komponował i pisał wiersze. Gdy siostra się zaręczyła — z rotmistrzem zresztą — ułożył dłuższy okolicznościowy wiersz, skomponował do niego sam muzykę, sam go zagrał i śpiewał. Później — jego szwagier bowiem interesował się maszynami — zaczął i Paweł zajmować się techniką i rozebrał własnoręcznie motor swego auta, jednego z najlepszych w mieście. W końcu uczył się jeździć konno, żeby towarzyszyć szwagrowi w alei lasku jodłowego. Obywatele miasta zaczęli na pana Bernheima patrzeć pobłażliwie, gdyż udało mu się obdarzyć miasto rodzinne geniuszem. Niejeden z wrogów Bernheima, który przez dłuższy czas czuł się dotknięty, zaczął znowu kłaniać się uniżenie Feliksowi Bernheimowi, gdyż w jego rodzinie podrastała córka na wydaniu.

W owym czasie rozeszła się wieść, że pana Bernheima czeka jakieś wielkie odznaczenie. Niektórzy mówili o nadaniu mu szlachectwa. Pouczające było zaobserwować, jak te widoki na tytuł szlachecki Bernheima uspokoiły złośliwość jego wrogów. Przyszłe szlachectwo Bernheima zdawało się dostatecznym wyjaśnieniem zarozumiałości mieszczanina. Poznano obecnie naukowe podstawy jego dumy i uważano ją za uzasadnioną. Zdaniem miasta bowiem, arogancja była ozdobą szlachcica, jak też mieszczanina, któremu szlachectwo nadano lub nawet niebawem nadać miano.

Nie jest wiadomym, jakie były rzeczywiste podstawy owej pogłoski. Może byłby pan Bernheim został tylko tajnym radcą komercjalnym. Gdy wtem wydarzyło się coś nieoczekiwanego, coś nieprawdopodobnego. Tak banalna historia, że byłby nawet wstyd opowiedzieć ją, na przykład w powieści.

Pewnego dnia zjechał do miasta cyrk wędrowny. Podczas dziesiątego czy jedenastego przedstawienia zaszedł nieszczęśliwy wypadek: młoda akrobatka spadła z trapezu do loży, w której siedział pan Feliks Bernheim.

(Był sam, gdyż jego rodzina uważała przedstawienia cyrkowe za coś wulgarnego). Opowiadano potem, że pan Bernheim „z przytomnością umysłu” chwycił artystkę w swoje ramiona. Ale tego nie można było stwierdzić. Nie można było również sprawdzić owej pogłoski, która utrzymywała, że pan Bernheim od pierwszego dnia zainteresował się dziewczyną i że jej posyłał kwiaty. Pewne jest, że ją odwiózł do szpitala, że ją odwiedzał i nie pozwolił jej już odjechać z cyrkiem. Wynajął dla niej mieszkanie i miał odwagę zakochać się w niej. On, chluba mieszczaństwa, kandydat na szlachcica, teść rotmistrza, zakochał się w akrobatce. Pani Bernheim oświadczyła swojemu mężowi: „Możesz swoją metresę sprowadzić do domu, wyjeżdżam do siostry”. Pojechała do siostry. Rotmistrz postarał się o przeniesienie do innego garnizonu. Dom Bernheimów zamieszkiwali jeszcze tylko dwaj synowie i służba. Żółte firanki miesiącami wisiały nad oknami. Co prawda stary Bernheim nie zmienił swej postawy. Został zarozumiały, stawiał światu czoło, kochał dziewczynę. O jego odznaczeniu nie mówiono więcej.

Był to jedyny śmiały czyn, na który Feliks Bernheim zdobył się w swoim życiu. Później, gdy jego syn Paweł mógłby był zdobyć się na podobny czyn, myślałem o ojcu i ponownie przekonałem się na tym przykładzie, jak odwaga z biegiem pokoleń się wyczerpuje i o ile synowie są słabsi od swoich ojców.

Obca dziewczyna żyła tylko parę miesięcy w mieście. Jak gdyby spadła z nieba jedynie w tym celu, żeby zagrzać Feliksa Bernheima w ostatnich latach jego żywota do śmiałego postępku, darować mu jeszcze przemijające lśnienie piękna i uskutecznić prawdziwe nadanie naturalnego szlachectwa. Pewnego dnia dziewczyna znikła. Może — gdyby ktoś wolał powieściowe zakończenie tej romansowej historii — cyrk znowu przybył w te okolice i dziewczyna stęskniła się za swoim trapezem.

Akrobatyka bowiem również może być powołaniem.

Pani Bernheim wróciła. Dom umiarkowanie się ożywił. Paweł, którego przygoda ojca zasmuciła, ponieważ przepadło oczekiwane odznaczenie i ponieważ znikł rotmistrz, rychło się podźwignął, a nawet cieszył go fakt, że „stary jest jeszcze chwatem”.

Zresztą czynił przygotowania do wyjazdu.

Miał wkrótce rozpocząć nowe życie.

II

Egzamin dojrzałości zdał z odznaczeniem, jak to było do przewidzenia. Odtąd nosił parę nowych ubrań. Stare uczniowskie ubrania zdawały mu się niezdrowe, jak odzież, którą nosiło się podczas długiej zakaźnej choroby. Nowe ubrania były luźne, jasne, o niewyraźnym deseniu, miękkie i włosiste, lekkie i ciepłe. Materiały przychodziły z Anglii, z kraju, do którego Paweł Bernheim się wybierał.

Żaden z młodych ludzi nie wybierał się do Anglii. Jedyny, który wyraził nieśmiały zamiar nauczenia się w Paryżu mówić „biegle po francusku”, wydawał się reszcie podejrzany. Ale stary Bernheim rzekł pewnego razu w towarzystwie: „Natychmiast po maturze wyślę mego syna w świat!”. A dla pewnych kół lepszego mieszczaństwa światem była Anglia.

Panowie ci od kilku lat już zamawiali swoje ubrania w Anglii, byli członkami ligi morskiej, chwalili brytyjską politykę i brytyjską konstytucję, spotykali często i jak gdyby przypadkowo króla Edwarda VII na promenadzie marienbadzkiej, robili interesy z Anglikami, pili whisky i grog, mimo że lepiej smakowało im piwo pilzneńskie, zakładali kluby, mimo że chętniej byliby się schodzili w kawiarni, udawali milczących, mimo że z natury byli wymowni, zbierali różne nieużyteczne przedmioty, wmawiali sobie bowiem, że dobrze urodzony człowiek musi mieć „spleena”, uprawiali w rannych godzinach gimnastykę, lato spędzali na wybrzeżach i na morzach, ażeby skóra poczerwieniała od wiatru i słonego powietrza, opowiadali cudy o londyńskiej mgle, londyńskiej giełdzie i londyńskiej policji. Niektórzy posuwali się tak daleko, że zamiast „tak jest” mówili „well” i abonowali angielskie pisma, które za późno przychodziły, żeby z nich można było dowiedzieć się czegoś nowego. Ale abonenci nie przyjmowali na razie do wiadomości wydarzeń, których nie czytali jeszcze po angielsku. „Zaczekajmy!” — mówili, gdy coś się zdarzyło — „jutro przyjdzie gazeta”. Ich dzieci uczyły się mówić po angielsku jak po niemiecku. I przez pewien czas wyglądało, jak gdyby w samym środku miasta podrastał mały anglosaski szczep, ażeby przy sposobności dobrowolnie przyłączyć się do brytyjskiego imperium. Musieli w tym mieście, które miało wybitnie kontynentalny charakter, i w którym nigdy nie było śladu mgły, ubierać się jak na płukanych morzem wybrzeżach Anglii.

Gdy Paweł przez kilka tygodni nosił swoje angielskie ubrania, oświadczył, że chce w Anglii pozostać parę lat. W obawie, że ktoś mógłby nie docenić studiów i życia w Anglii, dodał: „Warunki dostania się na wyższą uczelnię w Anglii wcale nie są tak łatwe, jak się to niektórym wydaje. Cudzoziemiec musi w ogóle mieć polecenia od dwóch reprezentatywnych Anglików, w przeciwnym razie nigdy w życiu się tam nie dostanie! Przede wszystkim trzeba umieć się zachowywać bez zarzutu, co u nas niestety tak rzadko się spotyka! Pojadę do Oxfordu! W następnym tygodniu wyćwiczę się jeszcze w pływaniu”.

Brzmiało to, jak gdyby miał zamiar dotrzeć do Kolegium, pływając.

Na podstawie wyobrażenia, jakie sobie urobił o Anglikach, sądził, że mają praktyczne niejako nastawienie i że u nich mało można będzie wskórać historią sztuki. Postanowił przeto studiować nauki społeczne, historię i prawo. O obrazach i malarzach nie było już mowy. Zanim się człowiek oglądnął, wszystkie potrzebne mu naukowe dzieła stały w jego bibliotece. Z prospektów wiedział już, jak wszystko w Oxfordzie wygląda. Opowiadał historie z Oxfordu, jak gdyby stamtąd wracał, a nie jak gdyby się dopiero tam wybierał. Dziwniejsze jednak niż fakt, że mówił o kolegiach z autorytetem długoletniego znawcy, było zainteresowanie i łatwowierność ludzi, którzy go wypytywali. I nie tylko on, ale i ojciec opowiadał o studiach w Oxfordzie, a wszyscy członkowie klubu, do którego stary Bernheim należał, cytowali w domu rozkład godzin w Oxfordzie. I wszystkie dziewczęta na wydaniu opowiadały sobie: „Paweł jedzie do Oxfordu!”. Mówiły Paweł, i tak nazywała go sfera mieszczaństwa. Był ulubieńcem. Jest to los miłych mężczyzn, że obcy ludzie nazywają ich po imieniu.

Pewnego pięknego dnia w czerwcu Paweł wyjechał do Oxfordu. Kilka młodych pań odprowadziło go na dworzec. Rodzice opuścili miasto już parę tygodni wcześniej. Wyjechali na wywczasy letnie, gdyż matka Pawła oświadczyła: „Nie chcę być w domu, gdy Paweł odjeżdża na tak długi czas. W podróży zniosę to łatwiej”. Paweł miał na sobie ubranie o niewyraźnym kolorze, w lewym kąciku ust trzymał krótką fajkę i stał przy oknie przedziału, niczym figura z pisma mód. Podczas gdy pociąg ruszył z hali, rzucił trzem najpiękniejszym pannom, z zadziwiającą zręcznością, po jednej róży. Tylko jedna spadła na ziemię, panna schyliła się, a gdy znowu podniosła głowę, nie mogła już Pawła dosięgnąć wzrokiem. Wyjazd jego był ostateczny i miasto zdawało się to odczuwać w ów letni wieczór. Było smutne.

W pewnych odstępach czasu ten lub ów dostawał od Pawła Bernheima list. Były to wzorowe listy, dżentelmeńskie listy. Na złożonym we troje papierze listowym, przypominającym pergaminowe dokumenty, maszerowały szerokie, rzymskie litery, nieco rozpieszczone i nieco nadęte, w wielkich odstępach i z szerokim marginesem. Na górnym brzegu, po lewej stronie, błyszczał monogram Pawła na ciemnoniebieskim tle. Na kopercie nigdy nie było nazwiska nadawcy. Mniej więcej na środku koperty wytłoczony był monogram na ciemnoniebieskim laku. Duże P ułożone artystycznie w brzuchu litery B, jak płód w łonie matki. W listach tych panował przeważnie bardzo ogólnikowy, konwencjonalny ton. Fachowe terminy z dziedziny sportu, wstrząsająco obce określenia żaglowców i łodzi przeplatały się z wykwintnymi nazwiskami, a krótkie, jednozgłoskowe imiona kolegów, Bob, Tedd i Pitt, były rozsiane po tekście jak pękające kapiszony.

Pewnego dnia został przez konsularnego lekarza w Londynie wcielony do armii. Otrzymał kilkuletnie odroczenie. Przydzielono go oczywiście do kawalerii.

O swoim przyjęciu do wojska zawiadomił w następujących słowach:

„A więc, moi kochani; przyszedł na mnie czas! Kawaleria, spodziewam się, dragoni. Staremu momentalnie telegrafowałem. Dwa lata odroczenia, do tego czasu będę uprawiać prawdziwie kowbojską jazdę. Kupiłem tu konia, nazywa się Kentucky, liże mi twarz, ma usposobienie kocura. Lekarz był znakomity. Byłem zresztą najprzystojniejszym młodzieńcem, nic dziwnego, reszta to wszystko urzędnicy handlowi, jeden jedyny robotnik. Nędzna rasa. Brali ich jednak. Jak podczas wojny. Potem dwa dni w Londynie, rozbijałem się po ciemnych zaułkach. Znowu kobiety, po długim rygorze klasztornym w Kolegium. Wspominałem katechetę. Był jednak morowym gościem. Czy żyje? A więc, mój stary, jeszcze roczek; a spędzę dwa tygodnie w domu. Muszę pędzić, trzeba potrenować przed przyszłym tygodniem. Okropne! Turniej szermierski połączony z balem. Prawie że zapomniałem, jak się tańczy, muszę na nowo zabrać się do tego. Jak widzisz, moc roboty. Wszystkiego dobrego, bądź zdrów!”

Podobne listy pisywał do domu. Zdaje się, że właściwie nie miał o czym zawiadamiać i że jego korespondencja była nieuniknionym następstwem planu zajęć w Kolegium, w którym pisanie do ukochanych w domu było takim samym obowiązkiem, jak szermierka i wiosłowanie.

„Chciałbym tylko wiedzieć” — mówił stary Bernheim w klubie — „kiedy nicponie mają czas na naukę! O nauce nic nie pisze!”

Fabrykant Lang, którego z Anglią łączyły „najlepsze stosunki”, nie dopuścił do żadnych powątpiewań pod adresem metody naukowej Kolegium i oświadczył nie bez pewnego oburzenia:

„Już Anglicy będą wiedzieć, co robią! Popatrzcie proszę na angielskich panów, umieją więcej od nas. Zdrowy duch w zdrowym ciele, moi panowie, oto zasada”.

Na to czterech albo pięciu panów zawołało równocześnie i szybko: „mens sana in corpore sano”. W tym zamieszaniu tylko jeden z panów mógł cytat dokończyć. Pan Lang żałował, że sam nie podał mądrości klasycznej w oryginale, nagle rzucił na stół karty i po wielu latach znowu zawołał: „Alea iacta est!”. Tym samym stwierdzone zostało, że wszyscy ci panowie o anglosaskiej orientacji byli skończonymi humanistami.

I rozpoczęto partię taroka.

Przy tej sposobności będzie może na miejscu dodać, że owa miłosna przygoda pana Bernheima, zaledwie na kilka tygodni po zniknięciu artystki, wywietrzała z pamięci ludzi bez śladu. Jeżeli się weźmie pod uwagę wcale jeszcze pokaźną liczbę wrogów i zazdrośników Feliksa Bernheima, był to nie lada wyczyn w dziedzinie zapominania. Z tego można by prawie wnosić, że ludzie nie lubią, gdy kompromituje się nawet ktoś z nielubianych przez nich autorytetów. Istotnie historia ta nie miała żadnych trwałych następstw, poza przeniesieniem zięcia i wyjazdem córki. Pani Bernheim od dawna znowu rezydowała w swoim, prawnie do niej należącym domu. Może być, że w sercu ukrywała jeszcze żal do swego męża. Ale zachowywała się wzorowo, jak o niej wtedy mówiono, i niczego nie zdradzała. Miała ograniczony, lecz w obrębie wąskich granic dobrze funkcjonujący rozum. Co prawda skłonna była go często przeceniać. Zdarzało się, że wypowiadała swoje zdanie o jakimś ministrze, poecie, o renesansie lub religii — a o wszystkim w ten sam lekceważący sposób, w jakim zwykła była mówić o służbie domowej. Zdarzało się, że rozpieszczonym głosem wypowiadała głupstwa, które uważano by za sympatyczne lub nawet urocze, gdyby była o trzydzieści lat młodsza. Ba, zdawało się: jej piękne i pełne usta niegdyś cały świat tak długo w zachwyt wprawiały głupstwami, że właścicielka tych ust w końcu uwierzyła, iż jest czarująca, gdy miesza się do wszystkiego, na czym się nie zna. Zapomniała, że się postarzała. Zapominała o tym tak dalece, że, mimo siwiejących włosów, które z lekka zaczęła farbować, w chwilach, gdy wypowiadała głupie zdanie, w jej startych rysach pojawiał się dawny, dziewczęcy błysk. Przez jedno mgnienie oka po twarzy jej przebiegał uroczy cień jej młodości. Ale cień bardzo szybko znikał, a dźwięk głupstwa długo w pokoju się unosił. Zakłopotanie słuchaczy trwało i wzmagało się jeszcze, gdy pan Bernheim robił daremne próby ratowania sytuacji niesmacznym dowcipem.

Od wielu lat powtarzała się ciągle ta przykra sytuacja! Jedynie on między wszystkimi obecnymi wiedział, jaka przerażająca różnica była pomiędzy naiwnym słowem, które spływało ongiś z kwitnących warg jego żony, a tym samym naiwnym słowem wypowiedzianym obecnie przez pobladłe wargi. Przestraszony, wyrywał się z dowcipem, jak ktoś, kto w strachu wydaje okrzyk. Pani Bernheim atoli w takich wypadkach była „obruszona”. Dąsała się, jak to z pewnością w młodości praktykowała z wielkim powodzeniem, i wskutek tego wyglądała o dziesięć lat starsza. Sądziła zresztą, że ma uzasadnione prawo do mądrych poglądów. Była przekonana, że „wykształcenie” — o którym miała wysokie wyobrażenie — jest nie tylko przywilejem lepszych sfer, ale również jej dziedzictwem, i że wystarczy mieć bogatego męża oraz syna posiadającego „bibliotekę”, ażeby móc rozprawiać na kulturalne tematy.

Była kiedyś piękna i rozpieszczono ją. Na jej szerokiej, nieskazitelnie ukształtowanej twarzy — miała podobne włosy i podobny kolor skóry, jak jej syn Paweł — leżał niezmącony spokój, zimny, niedostępny spokój, przypominający zamkniętą bramę, a nie wolną, samotną przestrzeń. Jej twarz nie znała zmarszczek spowodowanych zgryzotą, a zmarszczki starości odczuwała jako obrazę i jako obcych, nieproszonych gości. Jej lśniące, szare, kokieteryjne oczy patrzyły zalotnie i wrogo zarazem. Jej spojrzenie można było uważać za królewskie — a za takie ona sama je uważała — gdyby nie to, że wyraźnie zdradzało, na czym się ćwiczyło: na firankach, sukniach, pierścionkach i koliach, na tzw. „interieurs” i na sprzętach gospodarstwa domowego. Tak jest, na sprzętach gospodarstwa domowego. Pani Bernheim miała bowiem obok ambicji, żeby mieszkać „po książęcemu” i prezentować się „po królewsku”, tę jeszcze ambicję, żeby uchodzić za „skromną kobietę”. Gdy przed wielkanocnymi świętami do zbędnych kap przypinała niepotrzebne hafty, żeby komuś zrobić „niespodziankę”, była przeświadczona o tym, iż składała ofiarę potwierdzającą cnotę oszczędności. Sprawiało jej to słodki, przyjemny ból, który przynosił taką bez mała ulgę, jak płacz. „Popatrz, Feliksie — mawiała — pani Lang z pewnością tego sama nie robi”.

— Przecież ty także nie potrzebujesz tego robić — odpowiadał Feliks.

— A któż to ma zrobić? Czy chciałbyś na to wydać majątek?

— Ja w ogóle mogę z tego zrezygnować.

— Naturalnie, a gdyby tego nie było, krzywiłbyś się!

— Zwróć lepiej uwagę na guziki przy moim palcie — dziś urwał mi się jeden!

— Daj mi go! — rzekła pani Bernheim uradowana. — Na Lizę i tak zdać się nie można! Wszystko, wszystko muszę sama robić!

Z wesołym westchnieniem, dzięki któremu praca wydaje się trudniejsza i bardziej cenna, a które uspokaja sumienie pracującego, zabrała się pani Bernheim do przyszywania guzika.

— Paweł pisze mi — rzekła nagle — że mu za mało posyłasz!

— Wiem, co robię!

— Tak jest, ale nie znasz Oxfordu!

— A ty go nie znasz lepiej.

— Tak?! A mój kuzyn Fryc, czy nie studiował na Sorbonie?

— To jest coś zupełnie innego, i w ogóle to nic nie jest!

— Ależ Feliksie, proszę cię, nie bądź ordynarny!

Feliks zastanawiał się, czy może był ordynarny. Milczał. W końcu pani Bernheim wszystko zapominała.

— Tak, teraz guzik będzie się trzymać wiecznie! — rzekła z radością dziecka.

I udali się na spoczynek.

O Teodorze, młodszym synu, mówili rzadko. Nie uchodził w domu za genialnego człowieka, jak jego brat, gdyż był więcej podobny do ojca niż do matki. Tak przynajmniej utrzymywała pani Bernheim. Pani Bernheim uważała swego męża za szczęśliwca, urodzonego w czepku. Nie przypisywała mu żadnej wiedzy, ani też zdolności nabycia jakichkolwiek umiejętności. Do interesów i kupców odnosiła się z lekceważeniem, jakie niektóre córki z mieszczańskich domów w dziewięćdziesiątych latach dziedziczyły razem z wykształceniem, wyprawą, grą na fortepianie i beletrystyką. Według poglądów pani Bernheim, urzędnik państwowy przewyższał rangą bankiera, a finansista nie był zdolny do nabrania „kultury”. Ponieważ jej kuzyn był adwokatem, małżeństwo jej na wieki w jej oczach pozostawało mezaliansem. Gdy była młodsza, myślała niekiedy o tym, ażeby zdradzić męża z akademikiem albo oficerem. Cudzołóstwo z człowiekiem o wyższej godności towarzyskiej byłoby rehabilitacją za pożycie ze zwykłym bankierem. Gdy się słyszało, jak pani Bernheim, która naturalnie także miała swoje „nerwy”, wypowiadała słowa „Ależ Feliksie!”; albo jak unosiła się i narzekała na ten „głośny dom”, gdy wiatr z trzaskiem zamykał drzwi lub okna, albo jak mówiła: „Zachowuj się ostrożniej!”, gdy jej mąż przypadkiem przewracał krzesło — można było po tych zwrotach poznać niezmierną krzywdę, jaką los wyrządził pani Bernheim.

A jednak umiała często udzielić mężowi zdumiewająco dobrych rad. Przewidywała niebezpieczeństwa w interesach. Przeczuwała złe zamiary pewnych osób. Do służby, rachunków i dostawców odnosiła się z nieufnością graniczącą z jasnowidztwem. Umiała utrzymywać w domu porządek, organizować letnie podróże i zaskarbić sobie szacunek u konduktorów, oficerów marynarki i służby hotelowej. Posiadała zwierzęcy instynkt domowy i familijny. Był on źródłem jej ostrożności, mądrości i dobroci, która co prawda sięgała jedynie do siatki drucianej ogrodu.

Za siatką zaczynała się twardość jej serca, jej nieustępliwość, jej ślepota i jej głuchota. Rozróżniała pomiędzy biednymi, którzy w jakiś sposób zdobyli dostęp do jej domu, a żebrakami na ulicach. A swoją dobroczynność potrafiła tak zorganizować, że jej serce mogło funkcjonować wyłącznie w pewnych godzinach, w pewnych dniach. Odczuwała potrzebę w ten sposób i w regularnych odstępach czynić dobrze. Gdy opowiadano jej jednak o nieszczęściu, które spotkało pewną obcą rodzinę, interesowały ją okoliczności, w jakich owo nieszczęście miało miejsce, na przykład, czy to było w środę czy we czwartek, w nocy czy w dzień, na ulicy czy w mieszkaniu. Mimo ciekawości dla szczegółów, nie byłaby się za żadną cenę udała w pobliże nieszczęścia. Omijała bowiem niedolę i choroby, cmentarze i obowiązki kondolencyjne. Przeczuwała wszędzie możliwość zarażenia się. Gdy ją mąż czasami zawiadamiał: „pan Lang jest chory, czy pan Steuffer; czy pani Wagram” — odpowiadała regularnie: „Nie chodź tylko tam, Feliksie!”. Każdy fanatyzm jest okrutny. Fanatyzm powodzenia również…

Tęskniła za synem Pawłem. Czytała po kilka razy jego dziarskie listy, nie wiedziała nigdy, co zawierają, i usiłowała między wierszami poznać, czy „jej dziecko” jest zdrowe, czy też ukrywa jakąś chorobę. Uważała go bowiem za „szlachetnego chłopaka”, który zamilkł w bólu. Pisała do niego dwa razy w tygodniu. Nie były to odpowiedzi ani wiadomości, lecz słowa, litery zastępujące całusy i pieszczoty, utrzymujące cielesny kontakt. Paweł czytał te listy pobieżnie i palił je. Nie był z matki zadowolony. Byłby sobie życzył matki, która byłaby „prawdziwą lady”. Taką ją przedstawiał, gdy się składało, że miał o niej opowiadać obcym. Niekiedy śnił o tym, ażeby ją jeszcze raz wychować. Wyobrażał sobie, że mieszkałby z nią w angielskim dworku. Musiałaby mieć białe włosy, czytać Hardy'ego i cieszyć się szacunkiem szlachty. W jego opisach przybierała formy, kontury, charakter i znaczenie, jakie ona sama chętnie sobie przypisywała. Gdy mówił o ojcu, karykaturował go z lekka według tendencji matki. Wszelako rzadko mówił o ojczyźnie i o swoim domu, bo prawdy opowiadać nie mógł, a w kłamaniu nie był pewny.

Miał jeszcze pozostać w Anglii co najmniej półtora roku. Ale pewnego dnia otrzymał depeszę wzywającą go natychmiast do domu.

Stary Bernheim udał się przed tygodniem w daleką podróż. Miał pojechać do Egiptu ze względu na swoją podagrę. Ale zmarł, kiedy wsiadł na statek w Marsylii. Znajdował się w towarzystwie młodej damy, którą przedstawiał jako swoją córkę, a która — któż to może wiedzieć — była może pośrednią przyczyną jego nagłej śmierci. Gdy zabierano jego zwłoki, nie znaleziono przy nim pieniędzy. Niektórzy ludzie utrzymywali, że młoda osoba była ową akrobatką. Ale ludzie skłonni są doszukiwać się romantyzmu w najprostszych wydarzeniach. Prawdopodobne jest, iż pociąg starzejącego się pana do młodych dziewcząt w ogólności był wielki, a jego wierność dla określonej osoby, niełatwej zresztą do wyśledzenia, była wymysłem. W każdym razie śmierć jego na pokładzie okrętu, na progu morza i w objęciach pięknego prawdopodobnie dziecka, była godniejsza i większy miała rozmach niż lwia część jego życia lub co najmniej część jego życia znana ogółowi. Jest bowiem możliwe, że pan Feliks Bernheim nigdy nie wiódł jednoznacznego trybu życia. Jest możliwe, że istotnie był „chwatem”, jak wyrażał się jego syn Paweł. Zamaszystym, zdrowym, szczęśliwym i lekkomyślnym chwatem.

Zięć jego, rotmistrz, przybył po zwłoki. Paweł przyjechał na pogrzeb.

Pani Bernheim płakała nad grobem, może po raz pierwszy w życiu. Stała w otoczeniu swoich dzieci. Jej piękne, zimne oczy były czerwone. Przypominały zakrwawione, błyszczące grudki lodu. Ciało pana Bernheima pochowane zostało w marmurowym grobowcu. Na szerokiej płycie w niebieskie żyłki wszystkie jego zasługi wyryte były prostymi czarnymi literami, które miały więcej godności niż napis „Sans souci” nad jego willą.

Lecz zasmucony anioł pochylony nad krzyżem jest bratem małych aniołków zdobiących górne okna domu Bernheimów.

III

Paweł stopniowo odzyskał kontynentalne usposobienie. Zdawało się ono harmonizować z ciemnymi i statecznymi ubraniami, które nosił w żałobie po ojcu. O powrocie do Anglii na razie myśleć nie mógł. Na interesach znał się mało. Nie wiedział, czy ma zostać w banku, czy dalej studiować. Nie wiedział również, co miał studiować. Ojciec pozostawił trzy testamenty, ale wszystkie trzy napisane były dość dawno. Dorozumiewano się jakichś tajemnic w domu Bernheima i w banku. Z pogłosek można było wnosić, że majątek Bernheimów był o wiele mniejszy niż przypuszczano.

Paweł nie wypowiadał niczego pewnego o swoich planach na najbliższą przyszłość. Ciągle jeszcze mówił o Kolegium, opowiadał jednak o nim, teraz zapoznawszy się z nim, to samo, co dawniej, gdy znał je jedynie z prospektów. Przesiadywał całymi godzinami w biurze ojca, znudzony zaglądał do ksiąg, mówił z sekretarzami i starymi urzędnikami i obawiał się wciąż, że go ktoś przychwyci na nieznajomości rzeczy i wyzyska ją. U Pawła wyszło obecnie na jaw coś z nieufności matki i jej ograniczonej surowości. Nigdy na przykład nie byłby przyznał starszemu urzędnikowi, że czegoś nie rozumie. Ostatecznie musiał jeszcze walczyć z radami matki i jednego z jej braci, którzy z Bernheimem wiecznie wiedli spory, a obecnie pojawiali się powoli na planie.

W tym nieprzyjemnym położeniu znajdował się Paweł, gdy mu wojna przyszła z pomocą. Od pierwszej chwili poświęcił swój zachwyt ojczyźnie, koniom, dragonom. Pani Bernheim znowu miała okazję być dumną ze swego syna; tym bardziej, że według jej przekonania śmierć trafia tylko biednych piechurów. Gdy po raz pierwszy stanął przed nią w mundurze, płakała (szedł bowiem się zaciągnąć od razu w wojskowym stroju, mimo że nigdy wcześniej nie był żołnierzem) po pierwsze: z radości z powodu męskiej urody Pawła, po drugie: ponieważ mąż nie mógł go zobaczyć; po trzecie: ponieważ widok munduru zawsze ją wzruszał. (Był to powrót do dziewczęcych lat).

Wierny tradycjom dragońskim pułku — które zresztą rozluźniły się z biegiem lat i z powodu wojny — zapuścił sobie mały, do szczoteczki podobny wąsik. Wyglądał bardziej aktywnie niż inni jednoroczniacy — ochotnicy. Jego jazda konna, jego postawa, jego zapatrywania i jego mundur mogłyby u obcego wywołać wrażenie, jakoby pochodził ze starej kawaleryjskiej rodziny. Swoje mieszczańskie pochodzenie kompensował, wśród tak licznej szlachty, dzielną postawą. A nazwisko swoje podpisywał odtąd tak niewyraźnie, że mogło równie dobrze znaczyć „von Bernheim” jak „Bernheim”.

Mimo to musiał na podstawie zarządzenia, które go tak przeraziło, jak innych powołanie, opuścić kawalerię. Państwo straciło dzięki swoim przesądom świetnego oficera, może nawet bohatera. Nie ulega bowiem wątpliwości, że u Pawła Bernheima próżność byłaby źródłem patriotycznego heroizmu. Na podstawie owego zarządzenia jednakowoż musiał zostać oficerem prowiantowym.

Ilu ludzi byłoby chętnie z nim się zamieniło! On jednak został, w chwili opuszczenia dragonów, zaciętym wrogiem wojny. Zdawała się otwierać przed nim inna droga do znaczenia. Zaczął obcować z pacyfistami, pisywać do małych, zakazanych i rewoltujących pisemek, przemawiać na zgromadzeniach przeciwników wojny. I chociaż nie był dobrym dziennikarzem ani mówcą, wywierał wrażenie wśród przeciętnych ludzi, zwykłych żołnierzy, dezerterów, rewolucjonistów, a to dzięki swej randze oficera, dobrej prezentacji i — co było widoczne — pochodzeniu z dobrego domu. Ludzi fascynował blask jego dystynkcji, brzęk ostróg — jako oficer prowiantowy bowiem również należał do konnego oddziału — śniada delikatność jego cery, miękkie ruchy jego ramion i bioder. A że wrogom wojny ofiarował porcję bohaterstwa, którą przeznaczył ojczyźnie, zaskarbił sobie wdzięczność prześladowanych. Patrzyli na niego z dumą. A duma ta wypływała z tych samych źródeł, z których wywodziła się nienawiść do innych członków czołowej klasy społecznej. Przecenia się wszystkich renegatów. Temu prawu zawdzięczał Paweł Bernheim swoje znaczenie w rewolucyjnych kołach.

Pouczające było obserwowanie faktu, że rewolucyjne zapatrywania Pawła w niczym nie mogły zmienić blasku jego powierzchowności. Przywłaszczył sobie kokieterię heroizmu wraz z rewolucyjnymi przekonaniami. Parę odznak na czapce, sznury przy pasowanej litewce, krótki sztylecik zamiast szabli na czerwonych skórzanych pasach, miękkie, żółte buty i rajtuzy o niezwykłej szerokości: tak kroczył, niczym bóg prowiantowy. Jego służba polegała na zakupywaniu oraz rekwirowaniu bydła i zboża, a pełnił ją na tyłach, w etapie i na terenie okupacji. Jeździł przez miasta i kraje, jadał i sypiał u właścicieli dóbr, którym miłość ojczyzny nie przeszkadzała w tym, że starali się osiągnąć u Pawła wygórowane ceny i łagodne stosowanie rekwizycji. Uprzejmości jego ofiar nie wywierały na nim wrażenia. Państwo straciło bohatera a zyskało niesprzedajnego oficera prowiantowego. Paweł rekwirował bowiem i obniżał ceny z fanatyzmem rewolucjonisty. Jego obowiązek służbowy popierał jego przekonania, a strach, z jakim przyjmowały go jego ofiary, schlebiał mu w równej mierze, jak szacunek, jakim darzyli go przeciwnicy wojny. Zresztą ceniono również jego służbową sumienność. Strzegła go przed wszelkim podejrzeniem. I tak udało mu się — jak rzadko komu — połączenie cnót żołnierskich z antymilitarystycznymi przekonaniami. Tak jak umiał dawniej czytać mądre książki, prowadzić mądre rozmowy, a następnie opowiadać w towarzystwie dziewcząt tanie dowcipy, tak samo mógł teraz gawędzić w kasynach oficerskich i w „dworach”, grać przeboje operetkowe na fortepianie, tańczyć i równocześnie przygotować swój następny artykuł, zastanawiać się nad możliwościami demonstracji, układać przemówienie. W sercach i mózgach ludzkich przekonania i namiętności są powikłane, a psychologiczna konsekwencja nie istnieje.

Pewnego dnia zawarł Paweł znajomość z dzierżawcą dóbr Nikitą Bezborodko. Działo się to parę mil na południe od Kijowa. Bezborodko szczycił się pochodzeniem z rodziny kozackiej. Silny, nieustraszony, chytry i zuchwały Nikita odparł już kilkakrotnie rekwizycję, oszukał wojskowych, czyniących zakupy dla wojska na pokaźne sumy, lekceważył rozkazy, fałszywie wykonywał dostawy, dostarczając armii chorych i ślepych koni zamiast asenterowanych zdrowych.

Po raz pierwszy natrafił na opór u Pawła Bernheima. Paweł wniósł na Kozaka doniesienie. Ale nie doszło do rozprawy. Pewnego razu Paweł spotkał Ukraińca na stacji w Żmierzynce.

— Dzień dobry, panie poruczniku! — rzekł Kozak.

— Pan nie jest zamknięty?

— Jak pan widzi, panie poruczniku! Mam swoje stosuneczki.

Wypili parę kieliszków. Siedzieli w zaimprowizowanym szynku, w ciemnym i ponurym baraku z desek. Przez małe, otwarte okienka wiał wiatr i latały ptaki. Nagle odezwał się Kozak:

— Mam tu parę ulotek dla pana, panie poruczniku!

— Każę pana aresztować — odrzekł Bernheim i wstał.

Kozak stał przy drzwiach, których strzegł, na twarzy miał szeroki uśmiech, w prawicy nóż. „Ręce do góry” zawołał, ze śmiechem w głosie.

Bernheim nie wiedział, czy Ukrainiec był szpiclem i w służbie tajnej policji wojskowej, czy był rewolucjonistą, czy ulotkę dostał do rąk przypadkowo, czy też był pijany. Wieczór zapadł, wiatr wył, Paweł Bernheim postanowił na wszelki wypadek zażądać wydania ulotek. Mógł potem powiedzieć, że musiał użyć podstępu.

Kozak lewą ręką rzucił mu pakunek: stał ciągle przy drzwiach i w ręku trzymał do ciosu przygotowany nóż. W mroku wydawał się wyższy. Z jego żółtego jak piasek płaszcza, jego jasnoszarej czapki, z żółtych butów z niewyprawnej skóry i szarych oczu, szedł srebrzysty migot. Sięgał do powały baraku. Bernheim w tej mierze wydawał się kurczyć, w jakiej ten drugi rósł. Lęk, wyłaniający się z dawno przebrzmiałych lat dziecięcych, wspomnienia koszmarnych snów, grozą przejmujących zwidów w ciemnych pokojach, sięgały po niego tysiącem ramion. Wódka, która mu nigdy przedtem nie szkodziła, przyprawiła go dziś o zawrót głowy, ponieważ od pół dnia niczego nie jadł. „Po co tu poszedłem z tym facetem?” — to była jedyna jasna i cała myśl, którą w stanie był pomyśleć. Poza tym mknęły przez jego mózg części zdań, i zwrot „ostatnia godzina” wracał bezustannie, jak ból, który na chwilę mija, którego się jednak niecierpliwie oczekuje, gdyż męka czekania jest jeszcze większa.

Nagle jeszcze jedno słowo wpadło Bernheimowi na myśl. Słowo, którego głupota w innej godzinie nie byłaby wpłynęła na postanowienie Pawła. Było to jedno z tych pustych słów, które jak odłamki tradycyjnych nauk, formułek pedagogicznych, przepisanych książek, bohaterskich podań dla dzieci, przez całe życie gnieżdżą się w naszych mózgach. Jak długo czuwamy, są one bez ruchu jak nietoperze i czekają tylko na pierwszy zmierzch naszej świadomości, ażeby znowu w nas krążyć. Takie słowo wpadło Bernheimowi na myśl, mianowicie „marny koniec”. Jest to wyobrażenie, które, chociaż może śmieszne, nawet mądrzejszego mężczyznę może spowodować do zmobilizowania tego, co się nazywa męskością. W Pawle Bernheimie żyły jeszcze wyobrażenia, do których jako przeciwnik wojny i rewolucjonista nie chciał się przyznać, jak na przykład wyobrażenie o „godnej śmierci”. Gdyż chociażby najkrótsza służba przy dragonach nie pozostaje bez wpływów. Ledwie w jego przyćmionym mózgu wylęgło się owo słowo, a uczynił, co w jego sytuacji mógł najgłupszego uczynić: sięgnął po swój rewolwer, jak bohater. W tym momencie nóż Bezborodki utkwił w jego prawym ramieniu. Paweł mógł tylko jeszcze widzieć, jak bardzo szybko otworzyły się drzwi baraku i jak ostatnie zielonkawe światło zmierzchającego nieba wpadło do wnętrza, pogrążonego obecnie w zupełnej ciemności. Potem drewniane drzwi z trzaskiem się zamknęły — Paweł słyszał trzask — i tylko ciemność została. Bezborodko znikł.

Paweł nie próbował już noża wyciągać z ramienia. Otaczająca go ciemność zdawała się wytwarzać w jego wnętrzu jeszcze gęstszą ciemność, która jak gdyby z nerwu wzrokowego wpływała do oka, tak jak ciemność zewnętrzna przez siatkówkę. Ciemność wewnątrz i zewnątrz. Nie wiedział, czy oczy ma otwarte, czy je zamknął. Ból w jego ramieniu zdawał się dzwonić, jak gdyby krew wydawała metalowy dźwięk, uderzając o stal.

Zbudził się po kilku godzinach, z zabandażowanym ramieniem, na sofie, w pokoju żydowskiego szynkarza, i po chwili znowu zasnął.

Po kilku dniach opuścił Zmierzynkę. Ulotki znikły. Wszystko wydawało mu się obecnie nierzeczywiste, jak sen; zaczął nawet powątpiewać, czy Bezborodko rzeczywiście go zranił. Ten również znikł. W każdym razie to wydarzenie podważyło pewność, w której żył dotąd. Wojna trwała już trzeci rok. Kto może powiedzieć, czy to był strach, czy sumienie, co spowodowało Pawła Bernheima do zrezygnowania z przyjemnej służby i zgłoszenia się dobrowolnie na front? Jak gdyby śmierć, która musnęła go w ów wieczór w baraku, obdarzyła go przeczuciem swojej czerwonej i czarnej i strasznej słodyczy, budząc tęsknotę za nią. Jego przyjaciele, ich gazety, ich mowy, nic go już nie obchodziły. Zdezerterował z ich obozu, jak niegdyś zdezerterował do nich.

Tak niepojęty i złożony jest człowiek.

IV

W ten sposób poszedł Paweł Bernheim na front. Był ponury, chłodny dzień listopadowy — deszcz padający z nieba mieszał się z mgłą unoszącą się z ziemi — gdy Bernheim samotnie wyruszył na teren walki.

Był obecnie podporucznikiem X-tego pułku piechoty, który od kilku tygodni zajął stanowiska w południowej części wschodniego frontu. „Ale masz szczęście” — mówili koledzy w kadrze — „właśnie idziemy na najspokojniejszy front. Kilka tygodni temu byłbyś nas musiał szukać w Alpach, w piekle”. Paweł byłby wolał szukać pułku w Alpach, gdzie śmierć była bardziej zadomowiona, niż na wschodzie. Front wschodni nazywano obecnie „idyllicznym”, a to rozluźniało stanowczość, z jaką zgłosił się do piechoty, chcąc swoje dotychczasowe życie bezwzględnie odgraniczyć od przyszłego. W tym stanie, w jakim się obecnie znajdował, życzył sobie najsilniejszych przeżyć, największych niebezpieczeństw, najtwardszych przeciwieństw. Chodziło o to, jak sobie powiedział, ażeby gruntownie wykorzystać szczęśliwy i rzadki stan stanowczości i zamienić go w końcu w stan trwały. Obawiał się, że stan ten mógłby przeminąć, nie przyniósłszy spodziewanego zysku. Było to zresztą jego dawne usposobienie, które pchnęło go do historii sztuki, do Anglii, do kawalerii i do pacyfizmu. Tak jak usiłował dawniej zostać stuprocentowym Anglikiem, tak samo próbował teraz zostać doskonałym piechurem.

Ale o tych utajonych popędach sam mało wiedział. Nad nimi leżała posępna i mglista obojętność, ociężała i zgęszczona, jak ten dzień listopadowy. Od kilku godzin siedział już sam w zimnym przedziale drugiej klasy. Drugi pasażer, który przez dwie godziny dzielił z nim przedział, dawno wysiadł. W półmroku popołudnia mrugała już zatłuszczona lampa, mimo że nie było jeszcze wieczora. Żółta i oliwą błyszcząca lampa przypominała Pawłowi światła na grobach w dzień zaduszny. Czasami ścierał rękami mgłę z szyby, żeby przekonać się, czy pociąg rzeczywiście się porusza. Widział wówczas szarą zasłonę listopadowego deszczu. Zbliżał się etap. Za zasłoną deszczu widział małe wsie, rozsiane i opuszczone gospodarstwa, kobiety okrywające głowy spódnicami, czarnych Żydów w chałatach, żółte ścierniska i żółte, kręte uliczki, pokryte czarnym błotem błyszczącym w deszczu, wyprostowane i przewrócone słupy telegraficzne, samotne i w błocie sterczące kuchnie polowe, maszerujących saperów, ciemne baraki, szyny i małe stacyjki, na których musiał się zatrzymywać pociąg. Stawał zresztą często w polu. Jak gdyby pociąg sam miał zastrzeżenia wobec frontu i wykorzystywał każdą sposobność, ażeby zatrzymać się i czekać na zawieszenie broni.

Jakkolwiek ta myśl była absurdalna, a obawa Pawła, że mógłby spóźnić się na wojnę, dziwna, to jednak przez mózg jego przemykało tu i ówdzie urojenie, że gdzieś tam przygotowują pokój i że znajdzie się w tym okropnym położeniu, zmuszony powrócić do pokojowego życia, tak jak stał, niezmieniony, obciążony wspomnieniem o ostatnim, hańbiącym przeżyciu z Kozakiem. Jego chwilowym potrzebom odpowiadała wojna, która by trwała jeszcze co najmniej pięć lat. Takim bezradnym widział siebie w obliczu pokoju, domu, matki, banku, służby i urzędników. Gdy sobie przypominał, że niedawno stosunkowo pisał płomienne protesty przeciwko wojnie, nie mógł zrozumieć minionych miesięcy i lat. Leżały niepojęte za strasznym przeżyciem z Nikitą, za tym zagadkowym przeżyciem. Człowiek groził mu, zranił go, odniósł nad nim zwycięstwo i znikł. Nic ponadto. Tak, ale ten człowiek może więcej wie o mnie, może wie wszystko o mnie i więcej, niż ja sam wiem o sobie. Trzyma moje życie w ręku, może mnie zniszczyć — a ja nie widzę go, znikł na zawsze. Ale teraz trzymam moje życie sam, mam je w moim ręku — pocieszał się — jak długo jestem na froncie. Każdej chwili mogę umrzeć. Gdyby zresztą Ukrainiec coś wiedział, wyprę się wszystkiego. Będę dzielny, uwierzą mi. Może zdradził mnie ten lub ów z moich przyjaciół lub towarzyszy. Zaprzeczę. Nie mają dowodów. Nie mają nawet artykułów z moim ręcznym pismem. Były bowiem pisane na maszynie — pod obcym nazwiskiem. A zresztą to jest obojętne.

Ile razy pociąg stawał, uspakajała go monotonna melodia deszczu, który z równą wytrwałością i z tą samą łagodną dobitnością rozciągał się setkami mil, znosząc jakby wszystkie odległości oraz różnorakość obszarów i krajobrazów. Świat nie składał się już z gór, dolin i miast, ale jedynie jeszcze z listopada. I w tej ołowianej obojętności tonęły na razie zmartwienia Pawła. Czuł swoją wspólnotę z bezbronnymi przedmiotami na polu, oddanymi na pastwę deszczu, ze znikomymi, martwymi istotami, ze źdźbłem słomy na przykład, które leżało bez woli, oczekując swego kresu, pełne szczęśliwości właściwie, gdyby w ogóle było w możności odczuwać szczęście. Strumień mógł je zabrać i unieść ze sobą, but mógł je rozdeptać.

W ten sposób odczuwał Paweł wojnę po raz pierwszy, i jak miliony zmobilizowanych mężczyzn, odczuł wzniosły spokój umysłu ludzi poddających się bezwolnie ślepemu przeznaczeniu. Prawdopodobnie zginę, myślał, słodko się pocieszając. A gdy wieczór zapadł, a za oknami podniosła się czarna ściana ciemności, gdy przyćmione światło w przedziale świeciło mocniej, zdawało mu się przez dłuższą chwilę, że jest nieboszczykiem, nieboszczykiem w oświetlonym grobowcu. Daleko za nim leżały jego troski i radości, obawy i nadzieje życia! Wszystko to zostawił i uciekł. Dla takiego uciekiniera jak on nie było spokojniejszego celu, pewniejszego schroniska, jak front i śmierć.

Przypomniał sobie testament, który ułożył na krótko przed wyjazdem. Na wypadek śmierci zostawiał wszystko matce, a tylko małą część bratu, którego ojciec również w testamencie pominął. Paweł przepędził szybko myśl o Teodorze. Niechętnie o nim myślał. Chociaż dobrowolnie, a nawet chętnie szedł ku śmierci, bezustannie ogarniała go mała, zwinna zazdrość, że młodszy brat bezpiecznie kroczy pod opieką swojej młodości. Zabezpieczony przed wojną i niezagrożony czeka kresu wojny i lepszych czasów. Nie zasługuje na to! — pomyślał Paweł. I znowu oddał się błogim przeczuciom śmierci.

W tym nastroju przeceniał bogactwo, liczbę i wartość minionych lat. Nawet i tę przesadę podyktowało mu dumne poczucie własnej godności. Byłem bogaty — mówił sobie — młody, piękny; silny. Posiadłem kobiety, poznałem miłość, widziałem świat. Mogę spokojnie umrzeć. Nagle opanowało go wspomnienie o Nikicie. Powinienem był wcześniej pójść na front — pomyślał. Nie powinienem był zostać przeciwnikiem wojny. Nie idę teraz dobrowolnie w śmierć, coś mnie gna. Zasłużyłem na to.

Im dalej noc postępowała, tym więcej przynosiła zimna. Paweł próbował zgasić lampę. Chciał leżeć spokojnie w ciemności, żeby wyobrażenie grobu było zupełne. Chciał leżeć w grobie na kołach i potoczyć się na tamten świat. Nie mógł zgasić lampy, była wiecznym światłem, paliła się już za spokój jego duszy. Nie mógł zasnąć. Usiłował przemarzniętymi palcami zapisać coś do notesu. Napisanie myśli wyjaśnia je! — pomyślał sobie. Nie był w stanie zanotować jednego zdania i jął kreślić bezsensowne ornamenty na białych stronicach, jak niegdyś na lekcji religii. Przypomniał sobie kolegów z czasów szkolnych. Udało mu się narysować niektóre twarze, zrekonstruował całą klasę, ławkę, nauczycieli.

Tak przeszła noc.

Następnego dnia deszcz zamienił się w drobny grad i szklany śnieg. Krople uderzały o okna delikatnym, metalowym dźwiękiem.

Pociąg zbliżał się do ostatniej stacji. Był to koniec świata. Stąd szła wąskotorowa, konna kolejka. Prowadziła bezpośrednio do komendy pułku.

Paweł siedział w towarzystwie kilku żołnierzy, w otwartym, niskim wozie. Jakby poprzez gruby mur słyszał ich śpiew, któremu wtórował z daleka huraganowy ogień. Ledwie czuł wiatr i kłujący, zlodowaciały deszcz. Widział pierwszych rannych, którzy mieli białe bandaże i utykali przez całą drogę oparci o ramię sanitariuszy. Widział ślady krwi na czarnej, wilgotnej ziemi i na miękkiej, gęstej, żółtej glinie. Bernheim stał w kącie z podniesionym do góry kołnierzem, rękoma w kieszeni, z nieruchomym wzrokiem skierowanym na grupy wracających, na lśniącą biel, na soczystą czerwień krwi, na zesztywniałą szarość mundurów, na czarne błoto ulic. Strzały stawały się wyraźniejsze, żołnierze przestali śpiewać, drugi dzień zapadał się w mrok.

Gdy nadeszła noc, ruszył do okopów i miał niespodziane szczęście. Szczęście takie, jak on je wówczas pojmował, i jeszcze w innym znaczeniu. Tej nocy oczekiwano ataku. Wszyscy towarzysze pisali do domu pocztówki polowe. Nie z potrzeby, lecz ażeby nie zwrócić na siebie uwagi — Paweł również napisał do matki. Będzie może płakała po mnie — pomyślał, i przypomniał sobie pogrzeb ojca i łzy w lśniących, szklanych oczach matki. Dla brata Teodora nie dopisał ukłonów.

Lecz Paweł Bernheim nie umarł! Bagnet przekłuł mu prawy policzek. Następnego dnia dostał się do szpitala polowego. Operowali mu szczękę. Podczas gdy jego rana się goiła, zapadł na tyfus i został przetransportowany do szpitala zakaźnego w etapie. Zdawało się, że stary Feliks Bernheim, który prawdopodobnie także i w niebie dumny był ze swego syna, opiekował się nim po ojcowsku. Że szczęście, które przynosiło staremu dobre interesy i główną wygraną, chroniło młodego przed śmiercią. Teraz dopiero bowiem, w gorączce, gdy z czterema innymi leżał na oddziale baraku oficerskiego, teraz dopiero obudził się w Pawle strach przed śmiercią i ochota do życia, co mu na parę dni tak zobojętniało. Z całą siłą wierzył, że zostanie przy życiu. Szczęśliwą ranę, otrzymaną podczas utarczki, uważał za przyrzeczenie losu darowania mu życia. I chociaż codziennie któryś z towarzyszy stawał się siny, nieruchomy i straszny, Bernheim podczas największej jeszcze i mącącej przytomność gorączki wiedział, że nie umrze.

Stan jego się polepszył. Opuścił szpital, przeziębił się, dostał zapalenia płuc i wrócił do innego szpitala.

Nowa choroba zdawała się również być następstwem jego życzenia, żeby nie wrócić już na front. Dawno już wyparł z pamięci owo wydarzenie z Nikitą. Stał się znowu starym Pawłem Bernheimem. Leżał w łóżku stojącym pod ścianą w pobliżu okna, ze świadomością, że zwyciężył i że był mądrzejszy od wszystkich. Jego pycha pojawiła się przy jego łóżku, jak dobry i wierny przyjaciel. Niebieskawe, nocne światełko płonęło nad drzwiami. Niespokojny, szybki i jakby piłujący powietrze oddech chorego towarzysza przypominał nieludzkie głosy; jakby głosy obcych, nieznanych zwierząt. W niebieskim blasku lampy podobnej do światła zimowego księżyca, widział Paweł ostatnią przeszkodę, którą należało pokonać. Protestował przeciw niewinnej lampie. Lampa ta uniemożliwiała takiemu mężowi, jak Paweł Bernheim, który przecież niewątpliwie inne jeszcze miał potrzeby niż zwykli chorzy, zapalenie świecy, żeby mógł czytać, pisać czy rysować. Nie dość na tym, że dniem i nocą musiał wdychiwać zapach karbolu i jodyny, nie mógł czytać, kiedy mu się podobało. O, piękne, obszerne pokoje w domu rodzinnym! Paweł przypominał sobie dokładnie wzory tapet, ciepłe, miękkie uderzenie gongu, wołającego na śniadanie, melodie Czajkowskiego, które grywał z siostrą na cztery ręce. Różnica pomiędzy ciszą panującą w tym szpitalu, ostrym i mocnym zapachem tych sal, ofiarną bielą lekarskich płaszczy, chorobą, westchnieniami i zmęczeniem towarzyszy, wiecznym szumem skrzydeł śmierci — a czuwającą, ciepłą a pyszałkowatą tęsknotą Pawła za życiem, była tak wielka, jak różnica pomiędzy chorobą a zdrowiem. Paweł Bernheim dumny był z postępów, jakie poczyniło jego zdrowie, jak gdyby to była jego zasługa. Gardził chorymi, jak gdyby byli podłymi istotami. Nisko cenił lekarzy, bo karbol śmierdział. Przyzwyczaił się do tego, by uważać każdego lekarza przystępującego do jego łóżka za technika dentystycznego, który tylko podczas wojny wykonywał funkcje lekarza. Zdaniem Bernheima bowiem, technik dentystyczny znaczył mniej niż internista, podobnie jak jego matka urzędnika państwowego stawiała wyżej nad bankiera. W każdej pielęgniarce widział służącą, mszcząc się w ten sposób za rozporządzenia szpitalne, które nie brały dostatecznie pod uwagę jego specjalnych życzeń. Zdawało się, że owe godziny, w których wyrzekł się życia i nie był swoją osobą tak zachwycony, jak przez całe życie; zdawało się, że te godziny wytwarzały obecnie podwójną zarozumiałość. Zdawało się, że natura Pawła Bernheima nie znosiła nawet przemijającej skromności i że postanowił to naprawić. Nie jest bowiem prawdą, że cierpienia, niebezpieczeństwa i pobliże śmierci, człowieka zmieniają. Na Pawła Bernheima wcale nie wpłynęły.

Jego rekonwalescencja istotnie tak długo trwała, że nie potrzebował więcej obawiać się wojny. Gdy opuścił szpital, otrzymał urlop wypoczynkowy, a zanim mógł wrócić, wybuchła rewolucja.

Nie należy pominąć szczegółu, że Bernheim w owym czasie ośmielał się wychodzić na ulicę w swoim mundurze oficerskim i że wzbraniał się włożyć na siebie cywilne ubranie. Rangi swojej już nie cenił, gdyż należał do zwyciężonej armii. A on, który wiele rzeczy nienawidził, niczego tak bardzo nie nienawidził, jak pokonanych. Przeciwnie, był zadowolony, teraz bowiem jego antywojenny epizod nie mógł mu już zaszkodzić. Z cichą, głęboko utajoną dumą myślał o tym, że Anglia, jego Anglia zwyciężyła. Zdawało się, jakoby historia świata przyznała rację anglomanii Bernheima. Gdy mówiono o wojnie, przybierał minę ludzi, którzy chętnie myślą: „Ja to przecież mówiłem”. A mimo to nie mógł zdecydować się na złożenie dystynkcji jedynie dlatego, że jakiś tam żołnierz tego się domagał. Rewolucjonizującym narodem pogardzał tak samo, jak pokonaną ojczyzną.

Tak więc zdarzyło się, że pewnego dnia pobity został przez kilku żołnierzy do krwi. Figurował wówczas w kilku prawicowych pismach jako wzór heroicznej, patriotycznej wierności. Po raz pierwszy nazwisko jego było drukowane. I jak gdyby nigdy nie był przeciwnikiem wojny, jak gdyby nigdy nie cenił życia ponad śmierć w polu, a Anglię ponad swoją ojczyznę, zaczął myśleć konserwatywnie i patriotycznie. Widział siebie już posłem i ministrem.

Rozumie się, ministrem.

V

Paweł Bernheim byłby chętnie zapowiedział swój powrót telefonicznie. Lecz z panią Bernheim niełatwo było rozmawiać przez telefon. Nie mogła niczego pojąć, gdy nie patrzyła na mówiącego. Co najmniej musiała go sobie wyobrazić. Dopiero gdy sobie uzmysłowiła osobę, z którą mówiła, mogła pojąć sens pytania. Zdawało się, że słowa, że mowa ludzka w świecie pani Bernheim przedstawiała jedynie niedostateczny środek porozumiewawczy i służyła tylko do podkreślania ruchów i spojrzeń. Stąd może wywodziła się owa lekkomyślność, z jaką używała pewnych ważkich wyrazów w nieodpowiednich sytuacjach.

Paweł zatelegrafował więc. Depesze również wytrącały panią Bernheim z równowagi. Jej zdaniem telegraf w tym celu wyłącznie został wynaleziony, aby szybko i pewnie mógł donosić o nagłych nieszczęściach. Od kiedy została wdową, a szczególnie od wybuchu wojny, zaczęła pani Bernheim stopniowo „ograniczać się” — jak się chętnie wyrażała — i przy każdej depeszy, którą Paweł wysyłał, obliczała jej koszta. Jej radość z powodu przyjazdu Pawła odpowiadała w przybliżeniu lękowi, który ogarniał ją, gdy otrzymała depeszę i jej bólowi z powodu roztrwonionych pieniędzy. I stosunkowo długo trwało, zanim pojęła sens wieści w całym jej radosnym znaczeniu, wolną od lęku i przeczuć.

Wiedziała o długiej chorobie Pawła i o jego ranie. Ponieważ jednak nigdy nie zawiadomił jej o swym przeniesieniu do piechoty, zaufanie, jakim obdarzała zawsze kawalerię, zostało od początku do końca nienaruszone. I nawet gdy dowiedziała się o tym, że Paweł został ranny, nie przyszło jej ani na chwilę na myśl, że mógłby umrzeć. Zostać rannym przy kawalerii znaczyło dla niej tyle, co zaciąć sobie scyzorykiem palec. Również tyfus nie zagrażał, jej zdaniem, życiu kawalerzysty. Paweł jest oficerem — myślała — z pewnością troskliwie nim się opiekują. Podczas całej wojny ani przez godzinę nie troszczyła się o syna, lecz dniem i nocą myślała o pieniądzach. Obawiała się ubóstwa. Widziała, że przez cały czas notowano duże rozchody a małe dochody. Pan Merwig, starszy współpracownik jej męża, przychodził raz na miesiąc i zdawał sprawę ze stanu interesów. Była tak bardzo zajęta zakończeniem wojny, rewolucją, inwalidami na ulicy i wielką liczbą żebraków, którzy — według jej słów — „nachodzili dom”; że przyjazd Pawła sprawił jej tylko parę chwil radosnego podniecenia. Gdy Teodor wieczorem przyszedł do domu, pokazała mu depeszę. Złożył ją skrupulatnie, rzucił na stół i zabrał się do czytania gazety. Pani Bernheim sięgnęła po lorgnon wiszące zawsze przy jej boku jak broń. Lorgnon z trzaskiem prztyknęło. Przyłożyła je do oczu i przypatrywała się synowi, jak gdyby patrzyła na scenę. Chętnie posługiwała się szkłami, gdy była oburzona. Zauważyła, że służba boi się szkieł. Teodor słyszał trzask i jeszcze głębiej pogrążył głowę w gazecie. Pani Bernheim znowu opuściła lorgnon. Po kilku sekundach rzekła: „Masz tyle serca, ile miał twój ojciec. Ale on był przynajmniej mądry. Miał genialny kupiecki zmysł. Ty jednak jesteś jeszcze do tego nicponiem. Niczego nie nauczyłeś się w ciągu lat. Gdyby nie te znakomite wojenne egzaminy, do dziś siedziałbyś w ławie szkolnej albo byłbyś został szewcem. Przypominasz mi bardzo zmarłego kuzyna Arnolda. Robił długi i umarł w domu dla obłąkanych. Ale i to kosztowało pieniądze, bo w przeciwnym razie bylibyśmy mieli tę przyjemność widzieć go w więzieniu”.

Czekała parę minut. Gdy Teodor ciągle czytał gazetę, uniosła się nagle: „Nie mamy więcej pieniędzy. Teodorze, słyszysz? Nie mamy pieniędzy, żeby nicponiów ratować przed kryminałem! Zakują cię w kajdany, słyszysz?”.

Teodor zatkał sobie uszy rękoma i dalej czytał gazetę.

— Odłóż natychmiast gazetę, gdy matka do ciebie mówi — ciągnęła dalej, ale spokojniej.

Niekiedy udawało mu się tak długo milczeć, dopóki nie opuszczała pokoju z głośnym westchnieniem. Ale zdawało się, że dziś nie ustąpi. Zabrała się znowu do kazania. Zaczęła mówić głosem drażniącym monotonią i odwijała zdania powoli i równomiernie, jak nici ze szpulki. Przy każdym zdaniu miał Teodor uczucie, że nić nie urwie się nigdy. Jak gdyby pani Bernheim wiedziała o tym, że ten sposób mówienia zrobił na synu wrażenie, podkreślała dobitność swoich słów równomiernymi, gładzącymi ruchami rąk po obrusie. Podczas gdy mówiła, jej płasko ułożone ręce bezustannie i w wolnym tempie tarły brzegi stołu od lewej ku prawej stronie. I chociaż pogrążył się w gazecie, białe ręce matki, porysowane niebieskimi żyłkami, docierały do jego wzroku i stopniowo ogarnął go strach przed tymi słabymi rękami starzejącej się kobiety, jak przed rękami mordercy. Nie ruszył się. Przestał czytać. Kolumny gazety rozpłynęły się przed jego oczami. Lecz nie dał tego po sobie poznać i na dowód, że jest zajęty lekturą, przewracał pomału kartki gazety, w tym samym tempie, w jakim płynęły słowa matki i jakby pod działaniem ich rytmu.

— Gdy brat z wojny wraca do domu — mówiła pani Bernheim — porządny człowiek powinien się cieszyć. Ale ty żałujesz, że Paweł nie zginął. Czy nie wierzysz, że matka wszystko wie o swoich dzieciach? Bóg jest moim świadkiem, i nasz świętej pamięci ojciec też o tym wiedział, chociaż nigdy mi wierzyć nie chciał, a ja powtarzałam mu to ciągle, że jesteś złym dzieckiem, złośliwym jak pająk, fałszywym jak kot, i głupim jak osioł. Jesteś całym podręcznikiem zoologii, całe wychowanie było na nic, nie można dzieci wychować, mówiłam zawsze do Feliksa, jeżeli nie urodziły się z duszą, ty, zdaje mi się, nie masz duszy. Gdybyś się nie bał, biłbyś swoją starą matkę, chciałbyś już widzieć mego trupa, straszne, mego trupa. Ale ja nie umrę spokojnie, dopóki nie będę wiedziała, że jesteś porządnym człowiekiem. Nie możesz nim jednak zostać. Co robisz całymi dniami? Wałęsasz się ze swoimi kochanymi przyjaciółmi, którzy mi się wszyscy nie podobają. Paweł w twoim wieku umiał już tańczyć, był doskonałym danserem, miał powodzenie u młodych panien i wylegiwał się całymi dniami w lesie i nie bawił się strzelaniem jak ty, boję się twoich morderczych noży i pistoletów, Anna nie chce już sprzątać w twoim pokoju; czy może mam to sama robić?

Ciemna, prawie że niebieska czerwień pokryła twarz Teodora. Szybkim ruchem rzucił na ziemię gazetę. Wstał, nogą przewrócił w tył krzesło; jego małe, ruchliwe oczy zdawały się pod ciemnymi brzegami okularów szukać jakiegoś przedmiotu na długimi i szerokim stole, którym mógłby cisnąć w matkę. Ponieważ nie znalazł niczego, począł dwadzieścia razy z rzędu krzyczeć bez sensu:

— Schowaj gazetę, schowaj ją, schowaj ją, schowaj ją, matko, schowaj gazetę, matko, matko!

Momentalnie znowu zbladł.

Jego płaska, żółta, chuda twarz podobna była do niekwaszonego, zapadniętego chleba w piecu. Była wklęsła. Nos sterczący delikatnym, bezkrwistym, tępym końcem do góry, zdawał się należeć jeszcze do policzków. Wargi były cienkie i nie przylegały całkiem do długich zębów. Broda wysunięta była naprzód, jak u ludzi, którzy wysoko podnoszą głowę. Uszy były żółte, duże, przeźroczyste, jak z pergaminu i bez brzegów, jak gdyby nie starczyło już substancji dla brzegów. Nad niskim chłopięcym czołem, które jednak jak u starego człowieka przecięte było czterema czy pięcioma podłużnymi zmarszczkami i dwiema grubymi pionowymi kreskami ponad nasadą nosa, leżały cienkie jasnoblond włosy, uczesane zamaszyście do góry. Wodniste oczy za błyszczącymi się szkłami miały straszny wyraz. Miały wyraz człowieka patrzącego na pożar, który wybuchł nagle. Głos był jasny i płaczliwy. Można było przypuszczać, że Teodor woła matkę na pomoc, podczas gdy wołał, ażeby podniosła gazetę. Drżał cały. Zacisnął zęby, by nie dzwoniły. I tak z językiem przyciśniętym do zębów wyrzucał syczące, trudno zrozumiałe okrzyki:

— Podnieś gazety, podnieśśś je, podnieśś!

Pani Bernheim, która nie bez radości przyjmowała tego rodzaju wybuchy Teodora, podniosła znowu lorgnon. Ceniła te chwile. Były jedyne, w których czuć się mogła górą — i w których budziła się jej logika, jak gdyby pobudzona zupełną bezmyślnością partnera. Mimo że ani trochę ust nie skrzywiła, w zimnych jej oczach był już blask uśmiechu. Spokojnym głosem wypełniła przerwę, w której Teodor stał niemy i bez tchu:

— Nie potrzebowałeś wcale rzucać gazety na podłogę. A nawet gdyby to było konieczne, matka nie powinna ci jej podnosić. Schyl się, to ci dobrze zrobi. To jest co najmniej tak zdrowe, jak rozbijanie się po lasach. Schyl się, mój synu, schyl się!

Wypowiedziała te zdania łagodnym, matczynym głosem, którym opakowana była złośliwość, jak instrument z cienkiego metalu w miękką watę.

Teodor wyszedł z pokoju. Pani Bernheim patrzyła jeszcze przez chwilę na drzwi, które za sobą zamknął. Czekała, aż przeminie echo trzasku.

Następnie schyliła się, podniosła gazetę i zaczęła czytać.

Teodor wyszedł na korytarz.

Uśmiechał się. Starał się stąpać po cichu. Jego krótki wzrok uczynił go ostrożnym. Wyciągnął głowę. Obracał ją na wszystkie strony. Podszedł do szerokiej, ściennej szafy naprzeciw garderoby. Na drugiej półce, po lewej stronie stała blaszana puszka, skarbonka. Pani Bernheim przyniosła ją pewnego razu z towarzystwa dobroczynnego. Raz na tydzień ją wypróżniano. Ale pani Bernheim chciała własnymi oczyma widzieć, gdzie jej pieniądze się podziewały. Pokwitowania nie podobały się jej. Przechowywała przeto w puszce drobne pieniądze dla regularnie przychodzących żebraków. Zgłaszali się raz na tydzień, w określonym dniu.

Skarbonka miała małą kłódeczkę. Teodor kilkakrotnie próbował ją otworzyć jednym z wielu kluczy, które posiadał. Wiedział, że pani Bernheim nie można przysporzyć większego zmartwienia, jak kradzieżą pieniędzy, których i tak dość żałowała, gdy je musiała rozdać.

Zabrał puszkę do swego pokoju. Zamknął drzwi na klucz, próbował jeden klucz za drugim, głowił się, chwycił nóż i jął ostrożnie rozchylać szparę. Serce biło mu ze strachu i radości. Postawił puszkę na parę minut i usiłował wyobrazić sobie zdenerwowanie matki. Usta jego rzekły nagle głośno: „Kanalio!”. Nadsłuchiwał. Nie słyszał żadnego szmeru, zabrał się więc znowu do puszki. Dzwoniła głośniej, niż się spodziewał. Otworzył drzwi, żeby przekonać się, czy nikogo na korytarzu nie było. Następnie zaczął z niezwykłą ostrożnością wyciągać jedną monetę po drugiej. Niektóre wysuwały się przez szparę gładko i posłusznie. Inne stawiały opór i zostawały wewnątrz. Zmęczył się, usiadł, opanowała go namiętność myśliwego. Pracował do późnej nocy. Pozostało w puszce wszystkiego kilka postukujących monet. Ostrożnie z powrotem ścisnął razem rozchylone brzegi puszki, wykradł się i postawił ją na swoje miejsce.

Przeliczył pieniądze. Suma wystarczyła na składkę miesięczną na stowarzyszenie „Bóg i Żelazo”, do którego od dwóch lat należał.

Stowarzyszenie założył młody człowiek nazwiskiem Lehnhardt. Prócz niego, założyciela, który był jedynym mieszczaninem, miano przyjmować wyłącznie szlachciców. Ale znalazło się ich po dwóch miesiącach zaledwie czterech. Zmieniono zatem statut w ten sposób, że przyjęci być mogli wyłącznie „blondyni z aryjskich rodzin”. Przy bliższym zbadaniu okazało się jednakowoż, że włosy założyciela raczej były brunatne niż jasne. W każdym razie odrzucono prośbę syna prezesa sądu okręgowego, z powodu jego czarnych włosów. Syn poskarżył się ojcu. Twierdził, że Lehnhardt i Teodor Bernheim nazwali go Żydem. Bardzo oburzony prezes sądu okręgowego zawezwał obu i nakłonił ich do przyjęcia syna. Statut ograniczył się w końcu do nieprzyjmowania Żydów.

Wspomagali się wzajemnie pieniędzmi, książkami i bronią. Po zdaniu egzaminu wojennego przysięgali pozostać zawsze w stowarzyszeniu. Na razie zgłaszali się dobrowolnie do oddziału sanitarnego. Pełnili „służbę”, szli do transportu rannych, ciągnęli nosze, siedzieli obok szoferów w autach sanitarnych, gwizdali na ulicy przeraźliwymi gwizdawkami, żeby zatrzymać inne wozy. Codziennie budzili się w oczekiwaniu ogłoszenia mobilizacji ich rocznika. Gdy jednak przyszedł pokój, przysięgli republice zemstę, szukali i znaleźli dostęp do tajnych organizacji i maszerowali dwa razy w tygodniu za miasto na ćwiczenia.

Przy tych ćwiczeniach Teodor nie wybijał się. Nie był zdolny do wysiłku cielesnego. Bladość jego skóry, jego szybkie, krótkie kroki, jego wymowa: bezbarwna często, podniecenie, z jakim opowiadał obojętne rzeczy, gwałtowność jego ruchów, wszystko to wywoływało wrażenie, że słyszy się jego nerwowy puls. W jego piersi zdawało się bić małe, nerwowe, skaczące serce ptaka. Mógł przystąpić do kogoś z wyrazem człowieka, który przed chwilą dowiedział się czegoś rewelacyjnie nowego, żeby donieść mu tak prostą rzecz, jak następującą:

„Wie pan już? Czy panu już mówiłem? — Otrzymałem wczoraj list od Gustawa”.

Najbardziej nieznacznym wydarzeniom nadawał niebezpiecznej i tajemniczej ważności, tak jest, przede wszystkim tajemniczej. Miał tę ambicję, żeby wiedzieć o czymś przed innymi i opowiedzieć to komu innemu w najgłębszej tajemnicy. W ten sposób podsycał ciągle wiarę w jego znaczenie. Ale też ciągle o nie drżał.

Miał zmysł dla