Rodowa klątwa - Candace Camp - ebook

Rodowa klątwa ebook

Camp Candace

3,6

Opis

Rodzinę Anny Holcomb od pokoleń prześladuje klątwa. Co jakiś czas ktoś z rodu popada w obłęd. Anna myśli, że także została przeklęta. Z tego powodu przed trzema laty odrzuciła oświadczyny Reeda Morelanda, właściciela rezydencji Winterset.

Reed postanawia wyjechać i zapomnieć o Annie. Gdy jednak zaczynają prześladować go dziwne sny i wizje, w których grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo, bez wahania wraca do Winterset. Tymczasem w pobliskich lasach grasuje Bestia, giną ludzie. Pierwszą ofiarą tajemniczej zbrodni jest pokojówka Anny.

Rozpoczyna się fascynujące śledztwo i wyścig z czasem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 363

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (53 oceny)
19
9
11
11
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
M_rezo

Dobrze spędzony czas

Romans z zagadką kryminalną, niezły,wciąga choć zakończenie trochę daje niedosyt. Może coś bardziej zaskakującego?powinno być.
00
Master89wt

Całkiem niezła

Cała seria bardzo mi się podoba i nie inaczej było z tą pozycją. dobra rozrywka na zimowy wieczór.
00

Popularność




Candace Camp

Rodowa klątwa

Tłumaczenie:

Prolog

Biegła ku niemu z rozpostartymi ramionami, piękną twarz wykrzywiał grymas strachu. Rozchyliła usta do krzyku. W jej oczach czaiło się przerażenie. Stał nieruchomo, nie mógł się poruszyć ani nawet wyciągnąć do niej rąk. Choć pędziła tak, jakby ścigały ją upiory, nie była w stanie się do niego zbliżyć.

– Reed! – wykrzyknęła jego imię. Drżący głos odbijał się echem w mrocznych, szerokich korytarzach.

Nie ustawała w wysiłkach, za wszelką cenę pragnęła do niego dobiec, lecz oddalała się, pochwycona przez niewidzialną siłę. Wiedział, że nigdy do niej nie dotrze, że więcej jej nie ujrzy. Ogarnęły go żal i strach.

– Anno! – Reed usiadł gwałtownie, szeroko otwierając oczy. – Anno...

Za drugim razem wypowiedział to imię znacznie czulej. Odetchnął i opadł na poduszki. To był tylko sen.

Przez chwilę odpoczywał ze wzrokiem wbitym w baldachim nad łóżkiem. Usiłował pozbierać myśli. Nie po raz pierwszy śnił o tej dziewczynie i podejrzewał, że nie po raz ostatni. Nawiedzała go nocami bardzo wiele razy.

Doświadczał gorących, pełnych pożądania snów, po których budził się spocony i zadyszany, lecz zdarzały się też koszmary – przerażające, mroczne. Z upływem lat sny o Annie pojawiały się coraz rzadziej, mijało wiele miesięcy od poprzedniego. Żaden z dotychczasowych jednak nie napełnił go taką grozą.

Annie groziło ogromne niebezpieczeństwo. Reed nie rozumiał, skąd bierze tę pewność, niemniej ani przez chwilę w to nie wątpił. Potrzebowała pomocy, a on był całkowicie bezsilny.

Wstał z łóżka i podszedł do okna. Zasłony były odciągnięte, okno otwarte. Łagodny letni wietrzyk chłodził skórę. Reed popadł w zadumę, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w rozległe ogrody Broughton House.

Przed nim rozciągał się skąpany w księżycowym blasku, staranie wypielęgnowany, przystrzyżony na francuską modłę ogród, lecz Reed go nie dostrzegał. Oczami wyobraźni widział bujną, dziko rosnącą roślinność, otaczającą posiadłość Winterset. Po raz ostatni był tam trzy lata temu, lecz tamten widok wrył mu się w pamięć niemal równie mocno jak twarz Anny.

Ponownie poczuł gorzki żal. Zamknął oczy. W pamięci ożyło wspomnienie: ciemnoniebieskie oczy Anny, jej twarz w kształcie serca, otoczona gęstwiną jasnobrązowych loków, poprzecinaną złotymi pasemkami. Miała pełne wargi o lekko uniesionych kącikach i dlatego wyglądała tak, jakby bezustannie tłumiła rozbawienie. Gdy ujrzał ją po raz pierwszy, stała w ogrodzie w Winterset, jedną ręką osłaniała oczy i patrzyła, jak Reed się do niej zbliża. Poczuł się wówczas tak, jakby ktoś wymierzył mu cios w pierś. Natychmiast zrozumiał, że spotkał kobietę, którą będzie kochał przez resztę życia.

Wielokrotnie potem żałował, że się wówczas nie pomylił. Niestety, ukochana nie odwzajemniała jego uczuć.

Reed westchnął, odwrócił się i osunął na krzesło. Oparł łokcie na kolanach, a głowę na dłoniach, wsuwając palce w gęstą, ciemną czuprynę.

Pomyślał, że po trzech latach jego dusza powinna znaleźć ukojenie. Tak się jednak nie stało. Wprawdzie nie odczuwał bezustannego, tępego bólu, który towarzyszył mu przez pierwsze miesiące po odrzuceniu oświadczyn przez Annę i jego powrocie do Londynu, lecz nadal nie mógł normalnie funkcjonować. Od tamtej pory ani jedna kobieta nie przykuła jego uwagi, w najlepszym przypadku potrafił zmusić się do tańca albo uprzejmej rozmowy. Za każdym razem, gdy Anna powracała do niego we wspomnieniach, niestety, odczuwał żal, gorycz odrzucenia.

Postanowił skończyć z rozdrapywaniem starej rany i przeanalizować sen. Dobrze zapamiętał strach w oczach Anny, jej przeraźliwy krzyk. Od czego uciekała? Co to wszystko oznaczało? I przede wszystkim, dlaczego był dogłębnie przekonany, że jego ukochanej groziło realne niebezpieczeństwo?

Reed Moreland stąpał twardo po ziemi, nie wierzył w wizje i jasnowidzenie. Jego babka utrzymywała, że potrafi rozmawiać ze zmarłymi krewnymi, ale zdaniem matki Reeda, starsza pani w typowy dla siebie sposób postanowiła prześladować nieszczęsnych bliskich nawet po ich śmierci. Poza tym wszyscy byli zgodni co do tego, że babka była nieco ekscentryczna. Rozsądni dorośli nie widują rzeczy, które nie istnieją, ani nie otrzymują informacji we śnie. Racjonalni, wykształceni mężczyźni, tacy jak Reed, powinni żyć w zgodzie z logiką, nie z przesądami.

Nie potrafił jednak zapomnieć o zdarzeniu, które dwa lata temu spotkało jego siostry. Żadnej z nich nie można by nazwać przewrażliwioną histeryczką, podatną na humory i kaprysy, a jednak zarówno Olivia, jak i Kyria miały do czynienia z osobliwymi, mistycznymi mocami, których istnienia nie sposób było wyjaśnić.

Choć było to irracjonalne, Reed nie potrafił zignorować wymowy snu. Czuł, że Anna znalazła się w bardzo trudnej dla siebie sytuacji. Przyjął to do wiadomości i zadał sobie pytanie: jak powinien postąpić?

Rozdział 1

Anna Holcomb zeszła po schodach do kuchni. Było stosunkowo wcześnie, jeszcze nawet nie zjadła śniadania, ale wolała się upewnić, czy kucharka pamiętała o upieczeniu ciasta. Anna wybierała się w odwiedziny do jednego z dzierżawców, któremu właśnie urodziło się dziecko, a także jak co tydzień do pastora. Anna i jej brat Kit byli jedynymi przedstawicielami dwóch wielkich rodów, które od wieków zamieszkiwały w tej okolicy, i tylko od niej zależało, czy honorowane w wyższych sferach zasady będą przestrzegane. Anna nie lekceważyła obowiązków, chociaż zdarzały się momenty, kiedy z niechęcią myślała o powinnościach, gdyż odnosiła wrażenie, że pochłaniają cały jej czas. Te chwile słabości były jednak rzadkie i przez większość czasu Anna akceptowała swój los bez zastrzeżeń. Miała świadomość, że wiedzie wyjątkowo szczęśliwy żywot i byłoby głupotą i małostkowością uskarżać się na przejściowe trudności.

Idąc do kuchni, zauważyła, że drzwi na końcu korytarza są uchylone. Były bardzo niskie, niesymetrycznie wybite w murze, gdyż właśnie tak zaplanowano je w średniowiecznym klasztorze, do którego z latami dostawiano pozostałe części rozległej budowli. Rzadko korzystano z tego przejścia i Anna tym bardziej się zdumiała, gdy nagle drzwi się otworzyły i na progu pojawiła smukła dziewczyna.

Rozejrzała się niespokojnie i podskoczyła, gdy jej wzrok padł na Annę. Zrobiła skruszoną minę i przeniosła spojrzenie na tylne schody, oddalone zaledwie o kilka kroków. Anna znała tę młodą osobę. Była to Estelle, pracowała w posiadłości jako jedna z pokojówek. Przez moment Anna nie rozumiała podejrzanego zachowania dziewczyny, ale prędko uświadomiła sobie, że Estelle właśnie wróciła do domu. Innymi słowy, najwyraźniej nie spędziła nocy we własnym łóżku na piętrze.

Anna chciała coś powiedzieć, ale nagle w bocznym korytarzu rozległ się gromki głos gospodyni.

– Estelle!

Służąca posłała swojej pani błagalne spojrzenie i ruszyła ku kuchennym schodom.

– Do diaska! Gdzie ta dziewucha? – burczała gospodyni, ciężkim krokiem zmierzając do skrzyżowania dwóch korytarzy, na którym stała Anna. Pani Michaels znajdowała się w miejscu, z którego nie mogła dostrzec nikogo znajdującego się na kuchennych schodach. – Och, panna Holcomb. Nie miałam pojęcia, że tutaj panią zastanę. Szukam tej niemądrej dziewczyny, Estelle.

Anna uśmiechnęła się.

– Chyba widziałam ją na górze, sprzątała sypialnie – skłamała gładko.

Odkąd Anna sięgała pamięcią, pani Michaels pracowała dla rodziny Holcombów. Była wierną i rzetelną gospodynią, ale też osobą o surowych zasadach i silnym charakterze. Estelle popatrzyła na chlebodawczynię z wdzięcznością i pobiegła na górę. Anna kontynuowała rozmowę z gospodynią.

– Przyszłam sprawdzić, co z wypiekami, które zamierzam zabrać ze sobą, udając się do pastora i pani Simmons.

– Och, wszystko będzie gotowe na czas, panienko – pospieszyła z zapewnieniem pani Michaels. – Już tego dopilnowałam. Ciasta zostały upieczone z samego rana. Kucharka przed chwilą wystawiła je, by ostygły.

– Dziękuję. Czy byłaby pani łaskawa zawiadomić stajnie, że na dziesiątą będę potrzebowała bryczki? Zamierzam pojechać z ciastami do wsi.

– Jak najbardziej, panienko.

Anna ruszyła do małej jadalni, gdzie wraz z bratem zwykle jadała posiłki. Kit, ranny ptaszek, siedział już przy stole i sączył kawę. Nabrał tego nawyku kilka lat wcześniej, podczas wyprawy na kontynent.

– Dzień dobry – przywitał siostrę, wstał i wysunął krzesło od swojej lewej strony, by usiadła. – Mam nadzieję, że dobrze się miewasz dzisiejszego poranka.

– Po prostu świetnie. A ty? – Nalała sobie herbaty.

W posiadłości nie obowiązywały w codziennym życiu sztywne konwenanse. Pani Holcomb zmarła, gdy Anna skończyła czternaście lat, i od tamtej pory dziewczyna musiała zarządzać gospodarstwem w imieniu ojca i młodszego brata.

Od początku uważała, że to niedorzeczne, by dla trzech osób utrzymywać całą posiadłość Holcomb zgodnie z wymogami etykiety, narzuconymi przez matkę, z domu de Winter, przywykłą do wykwintnego życia. Anna odbyła rozmowę z panią Michaels, dla której tradycja była rzeczą świętą, i grzecznie, lecz stanowczo powiadomiła o zmianie zasad funkcjonowania całego domu. Oburzona gospodyni zwróciła się nawet o poparcie do sir Edmunda, lecz ostatecznie Anna dopięła celu i wprowadziła nowe zwyczaje.

Z pozoru łagodna, była uparta i wytrwała. W rezultacie lokaje nie nosili liberii, posiłki podawało tylko dwóch służących, a przy śniadaniu nie asystował ani jeden; potrawy wystawiano na kredensie, aby Anna i Kit mogli samodzielnie się obsługiwać.

Przy jedzeniu rodzeństwo gawędziło ze swobodą ludzi, którzy zdecydowaną większość życia spędzili we własnym towarzystwie. Byli jedynymi dziećmi swoich rodziców, a dzieliła ich tylko dwuletnia różnica wieku. Od najwcześniejszej młodości byli bliskimi towarzyszami i zaufanymi powiernikami.

Ich wzajemne kontakty siłą rzeczy osłabły, gdy Kit dorósł do pójścia do szkoły, a także później, kiedy wybrał się na peregrynacje po kontynencie – takie wyprawy były obyczajem młodych mężczyzn z ich sfery.

Dwa lata temu, po śmierci sir Edmunda, Kit powrócił jako dziedzic tytułu oraz posiadłości. Siostra i brat bez trudu odbudowali dawne, bliskie relacje.

Oboje pasowali do siebie charakterami, byli opanowani i łagodni, lubili się śmiać i rzadko wpadali w złość. Wprost uwielbiali swój stary dom, którego fragmenty pochodziły ze średniowiecza, i przepadali za okolicą. Chociaż byli młodzi, bez szemrania wzięli na swoje barki odpowiedzialność za utrzymanie największej posiadłości w tej części Gloucestershire.

Z wyglądu nie byli do siebie tak podobni, jak z charakteru. Anna wyrosła na wysoką, smukłą dziewczynę. Miała ciemnoniebieskie oczy i jasnobrązowe włosy o złocistym połysku, zupełnie jak matka. Kit był zbudowany znacznie mocniej, miał jasne włosy i zielone oczy po ojcu. Wprawdzie twarz Anny o delikatnych regularnych rysach wyraźnie różniła się od wyrazistego męskiego oblicza Kita, lecz ich usta były bardzo podobne; wargi lekko unosiły się w kącikach, co sprawiało, że zarówno siostra, jak i brat wyglądali na lekko rozbawionych.

Podczas śniadania mówili o tym, co na dziś zaplanowali. Podczas gdy Anna postanowiła pojechać w odwiedziny na wieś, Kit zamierzał spędzić większość dnia z zarządcą posiadłości. Holcombowie, choć od dawna pozostający w cieniu ekspansywnego arystokratycznego rodu de Winterów, uważani byli za szacowną i zamożną rodzinę, zwłaszcza że mieszkali w tym samym miejscu od czasów średniowiecza.

– Nie zazdroszczę ci tego – zauważyła z westchnieniem Anna. – Moim zdaniem, odwiedziny są nieporównanie przyjemniejsze.

Młodzieniec wzruszył ramionami.

– Bo ja wiem – powiedział. – Weź pod uwagę, że prawdopodobnie będziesz musiała spotkać się z panią Bennett. Wysłuchiwanie peanów, które wygłasza na cześć swoich dzieci, zdecydowanie przekracza moje możliwości. Nie mam za to zastrzeżeń do Milesa. Co prawda, jest trochę humorzasty...

– Raczej wrażliwy – sprostowała Anna. – Jego matka zapewniła mnie, że to wrażliwy młodzieniec, wręcz poeta.

Kit prychnął drwiąco.

– Przynajmniej zazwyczaj siedzi cicho – zauważył. – W przeciwieństwie do swojej siostry. Gada jak katarynka, a na dodatek chichocze bez opamiętania. Kiedy jednak słucha się pani Bennett, można by pomyśleć, że jej córka jest uosobieniem uroku i gracji.

– To dlatego, że pani Bennett żywi skrytą nadzieję, że ożenisz się z jej córką.

– Chyba żartujesz.

– Och, przeciwnie. Jak myślisz, dlaczego bezustannie powtarza, że Felicity będzie doskonałą żoną?

– Pomijając, że Felicity to pryszczata niezgraba, której nie zamykają się usta, to ma siedemnaście lat. Jeszcze nawet nie jest panną na wydaniu.

– Wierz mi, w opinii pani Bennett to absolutnie nieistotny drobiazg. Na szczęście dzisiaj nie zamierzam złożyć jej wizyty, bo musiałabym znosić trajkotanie Felicity. Chyba liczy na to, że zostaniemy bliskimi przyjaciółkami i w ten sposób do ciebie się zbliży.

Kit parsknął śmiechem.

– Pół godziny w jej towarzystwie to aż nadto, byś zyskała pewność, że nigdy się nie zaprzyjaźnicie – oznajmił, a siostra przyznała mu w duchu rację.

Dokończyli śniadanie w milczeniu. Po posiłku Anna spędziła trochę czasu nad księgami rachunkowymi, potem włożyła kapelusz, wzięła rękawiczki i wyszła przed dom, gdzie czekała na nią bryczka zaprzężona do kasztanka.

Dwóch kuchcików pieczołowicie przenosiło ciasta i układało je na ręcznikach rozłożonych na podłodze powozu. Anna usiadła na koźle i wzięła lejce od stajennego. Rozejrzała się po podwórzu i ujrzała łowczego, który stał kilka jardów dalej, na podjeździe. Lekko potrząsnęła lejcami i koń ruszył. Kiedy zbliżyła się do łowczego, ten zdjął kapelusz na znak szacunku. Anna ściągnęła wodze.

– Witaj, Rankin – powiedziała i skinęła głową.

– Dzień dobry, panno Anno – odparł łowczy i dodał: – Dostarczyłem paczkę.

– Doskonale – pochwaliła go. – Wszystko w porządku?

– Jak zwykle, proszę panienki. Jak zwykle.

Anna ze zrozumieniem pokiwała głową.

– Czy czegoś im potrzeba?

– Nie, panienko. Bradbury o nic nie prosił. Zresztą zawiozłem im bażanta. Zwykle lubi bażanty.

– To dobrze. Dziękuję ci.

– Drobiazg. – Rankin ukłonił się i odszedł.

Anna lekko potrząsnęła lejcami i koń natychmiast ruszył. Jechała znajomym, krętym podjazdem, aż dotarła do drogi, która prowadziła do wioski. Lubiła przebywać na świeżym powietrzu. Dzisiejsza przejażdżka sprawiała jej szczególną przyjemność; czerwcowe słońce łagodnie rozgrzewało skórę, podziwiała kwitnące rododendrony.

Znała okolicę i kochała ją tak jak rodzinną siedzibę. Czasami, gdy ogarniał ją zły nastrój i nieokreślona tęsknota, przypominała sobie, jak dobrze czuje się w tych stronach, jaki urokliwy krajobraz roztacza się wokół, jacy wspaniali ludzie są częścią jej codzienności.

Na początek pojechała do domu dzierżawcy, gdzie wręczyła gospodarzom jedno ze świeżo upieczonych ciast i sumiennie pozachwycała się popiskującym noworodkiem. Następnie ruszyła do pastora, który mieszkał tuż obok kamiennego kościoła.

Gdy podjeżdżała do plebanii, ujrzała przed budynkiem powóz należący do Bennettów. Anna miała ochotę zawrócić i odjechać, wiedziała jednak, że nie wolno jej tego uczynić. Rejterada zostałaby wyjątkowo źle odebrana. Zeskoczyła więc na ziemię, przywiązała konia do niskiego płotu, zabrała ciasto i skierowała się do domu z mocnym postanowieniem, że skróci wizytę do niezbędnego minimum.

Służąca dygnęła i odebrała ciasto, a następnie wprowadziła Annę do salonu, gdzie gawędziły już nie tylko pani Bennett i żona pastora, pani Burroughs, lecz również miejscowy lekarz. Na widok Anny doktor Felton wstał z tak promiennym uśmiechem, że bez trudu domyśliła się, że znużyła go rozmowa z panią Bennett.

– Panna Holcomb, co za szczęśliwy zbieg okoliczności! – zawołał i ruszył przez pokój, by się przywitać.

Martin Felton, samotny mężczyzna pod czterdziestkę, należał do wąskiego kręgu osób, wśród których obracali się Anna i Kit. Wielokrotnie widywała lekarza na przyjęciach i spotkaniach towarzyskich i choć raczej nie nazwałaby go przyjacielem, z pewnością był jej dobrym znajomym.

– Och, tak, panna Holcomb, cudownie panią widzieć – zawtórowała mu pani Burroughs, drobna energiczna kobieta. Zerwała się na równe nogi i przybiegła, aby złapać Annę za ręce. – Jak to miło, że pani przyjechała. I jeszcze przywiozła wyśmienite ciasto. Pani kucharka jest mistrzynią w swoim fachu. – Przez chwilę podziwiała trzymany przez służącą placek, po czym wzięła Annę za łokieć i zaprowadziła ją do kanapy, gdzie usiadły obok siebie.

Pani Bennett, o wiele grubsza od przyjaciółki, dołączyła do entuzjastycznego powitania.

– Panno Holcomb, świetnie, że się spotykamy. Jak się miewa pani brat? Zawsze powtarzam, że to wspaniały człowiek. Rachel, pamiętasz, jak parę dni temu mówiłam, że sir Christopher to dżentelmen w każdym calu?

– Ależ tak, oczywiście, bez wątpienia. Ideał dżentelmena – potwierdziła pani Burroughs.

– Proszę mu powtórzyć, jak bardzo żałujemy, że nie przyjechał. Każda jego wizyta to dla nas prawdziwe święto.

– Niestety, ma sporo obowiązków. Musi przeprowadzić rozmowę z zarządcą majątku.

– Och, cóż za odpowiedzialny młodzieniec. Życzyłabym sobie, aby mój Miles tak samo interesował się sprawami naszych ziem. Co robić, kiedy to go nie interesuje. Obawiam się, że z natury jest raczej naukowcem. Bezustannie tkwi w pokoju, z nosem w książkach.

Anna kilka razy rozmawiała ze wspomnianym młodzieńcem i żadną miarą nie nazwałaby go naukowcem. Powstrzymała się jednak od uwag. Zresztą nawet gdyby chciała coś powiedzieć, nie udałoby się jej przerwać słowotoku pani Bennett.

– Ostatnio Milesowi coś dolega – trajkotała pani Bennett. – Mam nadzieję, że to nie przeziębienie. Parę dni temu złapał go deszcz. Mówiłam, żeby koniecznie wziął parasol, ale mnie nie posłuchał i wyszedł na spacer tak, jak stał. – Zachichotała i zasłoniła usta dłonią. – Och, dostałby szału, gdyby mnie teraz słyszał. Ledwie wczoraj oświadczył: „Mamo, nie jestem już dzieckiem. Mam przecież dwadzieścia jeden lat!”. To prawda, w rzeczy samej, ale dla mnie jeszcze wciąż to mały chłopczyk. Dla pani zapewne nie, to oczywiste, przecież sama pani jest prawie dzieckiem.

– Obawiam się, że nie, proszę pani – zaprotestowała Anna.

Ku jej zdumieniu, gadatliwa pani Bennett nie skupiła się na złym stanie zdrowia potomka. Nie napomknęła nawet o córce. Tak nietypowe zachowanie powinno zastanowić Annę, lecz dostrzegła w oczach rozmówczyni charakterystyczny błysk, a w jej zachowaniu tłumione podniecenie. Na podstawie dotychczasowych obserwacji Anna mogła śmiało stwierdzić, że pani Bennett ma w zanadrzu pierwszorzędną plotkę.

Pani Bennett najwyraźniej nie potrafiła dłużej trzymać języka za zębami.

– Czy słyszała pani nowiny? – spytała pospiesznie. – To takie ekscytujące...

– Nie, obawiam się, że do mnie jeszcze nie dotarły – odparła Anna, zerkając na doktora Feltona, który lekko wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że nie wie, o co chodzi.

– Dzierżawca powiedział mi – a jestem pewna, że dysponuje wiadomościami bezpośrednio od pana Nortona, radcy prawnego, rzecz jasna – że Reed Moreland wraca do Winterset.

Pani Bennett umilkła i wyczekująco spojrzała na Annę.

– Czyż to nie cudownie?

– Tak – potwierdziła Anna, z trudem poruszając pobladłymi ustami. – Tak, w rzeczy samej.

– Cóż to za mężczyzna! – wtrąciła pani Burroughs. – Inteligentny, z dobrego domu. Właśnie taki powinien być syn księcia.

– A przy tym wcale nie pyszni się pochodzeniem – dodała pani Bennett.

– Skąd, ani odrobinę, masz całkowitą rację – przytaknęła przyjaciółka. – Nie jest zarozumiały, ale też nie nazbyt wylewny.

– Co racja, to racja. To ideał.

– Wzór do naśladowania, bez dwóch zdań – wtrącił doktor Felton. W jego głosie zabrzmiała nuta rozbawienia.

– Otóż to. Świetnie powiedziane. – Pani Bennett, osoba kompletnie niezdolna do wyczuwania ironii, gorliwie pokiwała głową. – Panie doktorze, czy spotkał go pan, kiedy tutaj ostatnio zawitał?

– Zdaje się, że zostaliśmy sobie przedstawieni podczas przyjęcia. Sprawiał wrażenie sympatycznego.

Annie zrobiło się niedobrze. Dlaczego Reed wraca? Jak ona to zniesie?

– Z pewnością ogarnął panią entuzjazm – oświadczyła pani Bennett i uśmiechnęła się szelmowsko. – O ile pamiętam, ten dżentelmen był panią bardziej niż zainteresowany.

– Nie powiedziałabym – zaprotestowała Anna bez przekonania. – Był dla mnie bardzo miły, to prawda, ale nie sądzę, że darzył mnie szczególnymi względami.

Pozostałe panie wymieniły znaczące spojrzenia.

– Bardzo ładnie to pani ujęła, moja droga – zauważyła pani Burroughs z aprobatą. – Pasuje do pani ta młodzieńcza rezerwa. Nie ma jednak nic złego w tym, że taki mężczyzna zwrócił na panią uwagę.

– Zresztą nie była pani jeszcze gotowa... – dodała pani Bennett natychmiast.

– Rzecz jasna, zachowała się pani niesłychanie stosownie, pozostając tutaj i zarządzając gospodarstwem w imieniu ojca i brata – życzliwie wtrąciła żona pastora.

– Żadna kobieta nie zasługuje na względy takiego dżentelmena bardziej od pani – zakończyła pani Bennett triumfalnie.

– To niezwykle uprzejme słowa – odrzekła Anna, usiłując nadać głosowi jak najbardziej stanowcze brzmienie. – Muszę jednak panie zapewnić, że między mną a lordem Morelandem do niczego nie doszło. Przez pewien czas pozostawaliśmy tylko znajomymi. Wątpię, by w ogóle mnie pamiętał.

Anna zdawała sobie sprawę, że jej oświadczenie mija się z prawdą. Reed Moreland mógł nie wspominać jej życzliwie, lecz z pewnością nigdy nie zapomniał afrontu, jakim było odrzucenie oświadczyn.

– Ciekawe, czemu lord Moreland powraca po tak długiej nieobecności – zauważył doktor Felton, a Anna popatrzyła na niego z sympatią, wdzięczna, że skierował rozmowę na temat niezwiązany z jej stosunkiem do Reeda.

– W liście do pana Nortona wspomniał, że nosi się z zamiarem sprzedaży Winterset – wytłumaczyła mu pani Bennett. – Chciał sprawdzić, co należy zrobić, aby doprowadzić to miejsce do przyzwoitego stanu. Ponadto poprosił pana Nortona o zatrudnienie służby i uprzątnięcie domu.

– Czy... czy wiadomo, kiedy przyjeżdża? – chciała wiedzieć Anna.

– Podejrzewam, że na dniach – pospieszyła z zapewnieniem pani Bennett. – Dzierżawca oświadczył, że zdaniem pana Nortona lord Moreland nie może się doczekać przyjazdu. – Wymownie spojrzała na Annę.

– Niewątpliwie dobrze by się stało, gdyby sprzedał posiadłość – wyraził swoją opinię doktor Felton. – Ktoś powinien tam zamieszkać. Winterset nie powinno świecić pustkami tak długo.

– Tak, tak, to piękny dom – potwierdziła pani Burroughs gorliwie. – Ale trochę nietypowy, prawda? – dodała i spojrzała na Annę ze skruchą. – Nie chciałam pani urazić, moja droga. Wiem, że tam mieszkali pani przodkowie...

Anna uśmiechnęła się do niej.

– Proszę się nie obawiać, nie uraziła mnie pani ani trochę – zapewniła. – Wszyscy wiedzą, że budowniczy tego domu, lord de Winter, był odrobinę, jakby to ująć... kapryśny.

– Otóż to. – Żona pastora odetchnęła z ulgą.

– Byłoby świetnie, gdyby ktoś się tam wprowadził – wtrąciła pani Bennett, a jej oczy zalśniły z nadzieją. – Dość pomyśleć o przyjęciach... balach... Pamiętają państwo bal wydany przez lorda Morelanda, kiedy jeszcze tutaj mieszkał? Zjawiły się tłumy.

– Och, tak, całe mnóstwo gości – zgodziła się pani Burroughs.

Anna milczała. Wiedziała, że rozmowa będzie się toczyła nawet bez jej udziału. Świetnie pamiętała bal, o którym mówiła pani Bennett. Wspomnienia prześladowały ją od lat.

Wyglądała wtedy olśniewająco i była tego świadoma. Włosy miała upięte na czubku głowy, włożyła ciemnoniebieską suknię, przy której jej oczy przybrały barwę wieczornego błękitu. Promieniała wewnętrznym blaskiem.

Sala balowa w Winterset lśniła od świateł, w powietrzu unosiła się woń gardenii. Anna wspomniała wcześniej Reedowi, że gardenie to jej ulubione kwiaty, i przepełniała ją satysfakcja, bo podejrzewała, że zamówił je specjalnie dla niej.

Była to najcudowniejsza noc w jej życiu. Tylko dwukrotnie tańczyła z Reedem, bo na więcej nie pozwalały zasady etykiety, niemniej te krótkie chwile w jego ramionach dały jej przedsmak szczęścia. Wiedziała, że nigdy nie zapomni czułego uśmiechu, ciepłego spojrzenia szarych oczu, twarzy, która wydawała się jej tak bliska i droga, jakby znała ją od zawsze, a nie tylko od miesiąca.

Później, po kolacji, Reed wyprowadził ją dyskretnie na taras. Zeszli po schodach do ogrodu. Zrobiło się chłodno, ale im to nie przeszkadzało. Przeciwnie, ponieważ byli bardzo rozgrzani tańcami. W pewnym momencie podczas spaceru Reed przystanął i zwrócił się twarzą do Anny.

Pochylił się i pocałował ją, a wtedy ogarnęła ją nieokiełznana radość, której nigdy dotąd nie odczuwała. Zrozumiała, że stoi przy jedynym na świecie mężczyźnie, który jest jej przeznaczony.

Nawet teraz wspomnienie wywołało w jej piersiach skurcz tak nagły i silny, że niemal straciła oddech. Anna zamknęła na chwilę oczy, licząc na to, że cierpienie złagodnieje. Rezygnacja z Reeda Morelanda była dla niej najtrudniejszą życiową decyzją. Musiały minąć trzy długie lata, nim osiągnęła obecny stan: nie była szczęśliwa, ale przynajmniej zadowolona.

Perspektywa ponownego pojawienia się Reeda w jej życiu zakrawała na okrutny żart. Ogarniał ją lęk na samą myśl o tym, co może się stać, gdy go znowu ujrzy. Czy widok tego mężczyzny zburzy jej z trudem wypracowany spokój?

Anna mocno zacisnęła pięści, aby nad sobą zapanować. Nie mogła tutaj zostać, powinna zaszyć się gdzieś w samotności, bez względu na to, co pomyślą inni. Miała nadzieję, że jej wizyta trwała dostatecznie długo i że nikt nie oskarży jej o nieuprzejmość. Korzystając z chwilowej przerwy w rozmowie, zabrała głos i oznajmiła, że powinna wrócić do domu, by przekazać bratu najnowsze wieści.

Skierowała konia na drogę powrotną do majątku Holcomb, lecz nim dotarła na miejsce, skręciła w lewo, ku Winterset. Jechała długim podjazdem, z obu stron wysadzanym lipami. Coraz luźniej trzymała wodze, koń stopniowo zwalniał. Między drzewami od czasu do czasu widniały luki po uschniętych i wyciętych roślinach. Majątek Winterset leżał w najbliższym sąsiedztwie jej posiadłości, lecz od trzech lat nie jechała tą drogą.

Wreszcie rzędy drzew się skończyły, zastąpione przez rozległy trawnik, który ciągnął się do budynku usytuowanego na lekkim wzniesieniu, niczym wyeksponowany klejnot. Przed wejściem podjazd zakręcał i kończył się nieopodal, tuż przed niskim, kamiennym murem z żelaznymi sztachetami. Środek ogrodzenia wyznaczały dwie kamienne kolumny, wznoszące się wyżej niż żelazne sztachety. Na każdym ze słupów warował duży pies myśliwski z czujnie nadstawionymi uszami. Powiadano, że srogie zwierzęta wyrzeźbiono na cześć ogarów lorda Jaspera de Wintera, siedemnastowiecznego budowniczego gmachu.

Między żelaznym ogrodzeniem a domem rozciągał się niewielki, wewnętrzny dziedziniec z szeroką, kamienną ścieżką, która prowadziła od podjazdu do głównego wejścia. Dom prezentował się elegancko i był symetryczny, przy czym jego długą, centralną część ograniczały z obu stron dwa krótsze skrzydła o spadzistych dachach. Budynek wzniesiono z żółtawego kamienia, który w czasie budowy miał barwę niemal miodową, ale pociemniał ze starości i był upstrzony licznymi plamami porostów. W rezultacie, kiedy padało na niego słońce, tak jak teraz, kamień wydawał się łagodnie żółty. W brzydkie dni był ciemny i ponury.

W niemałym stopniu elegancję budynek zawdzięczał dużym oknom oraz kamiennej balustradzie, która biegła wzdłuż gzymsu. Z dachu wyrastały kamienne kominy, rzeźbione od przodu, przez co wydawały się spiralnie skręcać ku górze. W różnych kątach dachu czaiły się posągi srogich gryfów oraz orłów.

Anna popatrzyła na dom. Zawsze lubiła Winterset; kiedy była dzieckiem, chętnie przypatrywała się fantastycznym gryfom i poskręcanym kominom. Teraz rozumiała, dlaczego na widok budowli wielu ludzi ogarniał zabobonny lęk. Posągi oraz dziwaczne kominy sprawiały, że budynek wyglądał niepokojąco, wręcz złowróżbnie, zwłaszcza w pochmurne dni. Wiernie i precyzyjnie uwiecznione psy myśliwskie, stróżujące na słupach bramy, podkreślały tajemniczy charakter budowli. Pomimo niszczycielskiego działania czasu pyski ogarów zachowały realizm i niemal czuło się na sobie ich czujne spojrzenia. Anna pomyślała, że uzdolniony rzeźbiarz, autor posągów, przyczynił się do powstania miejscowej legendy, zgodnie z którą przy pełni księżyca ogary zrywały się na przenikliwy gwizd swego od dawna nieżyjącego pana, lorda Jaspera de Wintera, i wraz z nim biegły na upiorne, nocne polowanie.

Nagle w krzakach rozległ się szelest.

Rozdział 2

Anna natychmiast skierowała tam spojrzenie i ujrzała mężczyznę, który ją obserwował. Zacisnęła dłonie na lejcach. Nagle mężczyzna ruszył przez krzaki w kierunku podjazdu. Dopiero wtedy się odprężyła.

– Grimsley – powiedziała z ulgą. – Nie zauważyłam cię wcześniej.

Szczupły mężczyzna, nieco przygarbiony po latach pochylania się nad roślinami i chwastami, uniósł rękę i ściągnął z głowy czarną czapkę, spod której wyłoniła się gęsta ciemna czupryna przetykana siwizną.

– Dzień dobry, proszę panienki – przywitał się i ukłonił. Niegdyś pełnił funkcję głównego ogrodnika w Winterset, potem pozostał w opustoszałym majątku jako dozorca.

– Jak się miewasz? – spytała Anna uprzejmie.

Grimsley stanął z boku bryczki.

– Dobrze. Dziękuję, że panienka pyta. – Uśmiechnął się szeroko, prezentując rząd krzywych zębów. – Dom stary, ale wciąż piękny, prawda?

– Tak. Zawsze uważałam Winterset za wyjątkowo urocze miejsce. – Umilkła i dodała po chwili wahania: – Słyszałam, że właściciel nosi się z zamiarem powrotu.

Entuzjastycznie pokiwał głową.

– Tak, to szczera prawda. Dzisiaj przyjechał pan Norton i przekazał mi wieści. Podobno państwo wracają. Może więc i pani tutaj wróci.

– Nie liczyłabym na to – oświadczyła Anna.

– Źle się dzieje, kiedy w domu nie mieszka żaden de Winter.

– Jestem pewna, że lord Moreland to dobry pracodawca.

– Ale nie de Winter – podkreślił ogrodnik stanowczo i skierował wzrok na budynek. – Dom bez nich jest pusty. Niedobrze, że lord de Winter porzucił Winterset i pojechał gdzieś między pogan.

– Na Barbados – wyjaśniła machinalnie.

Od kilku lat, za każdym razem, gdy spotykała Grimsleya, rozmawiali niemal o tym samym.

– Pozwolił sprzedać dom.

– Nie potrzebował tak wielkiej przestrzeni. Poza tym nie miał ochoty dłużej tutaj mieszkać.

To jej wuj Charles był lordem de Winter i jako bezdzietny kawaler ostatnim mężczyzną z rodu de Winterów. Kiedy opuszczał majątek, powierzył dom i posiadłość pieczy sir Edmunda, ojca Anny, aby w przyszłości wraz z bratem odziedziczyła wszystkie jego dobra. Kit nadal zarządzał ziemiami oraz pieniędzmi de Wintera, lecz ojciec Anny i Kita sprzedał dom, gdyż wszyscy woleli mieszkać we własnej posiadłości, Holcomb Manor.

Anna widziała, że jej słowa nie uspokoiły Grimsleya. Nigdy dotąd nie udało się jej udobruchać dozorcy i wątpiła, czy kiedykolwiek jej się to powiedzie. Grimsleya ogarnęła obsesja na punkcie majątku Winterset oraz rodziny de Winterów. Urodził się na terenie posiadłości i spędził w niej całe życie. Przez ostatnie trzy lata zajmował domek ogrodnika, rezydencja stała pusta. Jak się nietrudno domyślić, krążyły pogłoski, że w ciągu dnia Grimsley z upodobaniem raczy się dżinem; Anna podejrzewała, że to upodobanie ma związek z dziwnymi poglądami dozorcy.

Ponownie skierowała rozmowę na kwestie, które najbardziej zaprzątały jej umysł.

– Czy wiesz, kiedy lord Moreland przybędzie do Winterset? – zapytała.

Grimsley ponuro pokręcił głową.

– Pan Norton mówił, że wkrótce. „Lepiej doprowadź dom do porządku, Grimsley” – tak powiedział. Ciekaw jestem tylko, jak w pojedynkę mam się ze wszystkim uporać.

– Jestem przekonana, że nikt nie oczekuje od ciebie pracy ponad siły – pocieszyła go. – Ree... lord Moreland to bardzo rozsądny człowiek.

Dozorca skinął głową, ale Anna dostrzegła w jego oczach powątpiewanie.

– Naprawdę tak uważam – podkreśliła, bardziej dla przekonania siebie niż rozmówcy. – Podejrzewam, że nie pozostanie tutaj zbyt długo. Jak rozumiem, chce tylko przygotować dom do sprzedaży.

– W tym rzecz – przytaknął Grimsley i odwrócił wzrok.

– Nawet jeśli sprzeda dom, nowy właściciel z pewnością zechce pozostawić cię na stanowisku ogrodnika – zapewniła go ze zrozumieniem, które zaskarbiło jej sympatię wśród wszystkich osób zatrudnionych przez Holcombów. – Pewnie nawet zatrudni pomocników, którzy wykonają za ciebie cięższe prace. Wówczas będziesz mógł dbać o ogród tak, jak byś chciał.

Grimsley popatrzył na nią, a na jego ustach pojawił się nieśmiały uśmiech.

– Tak, proszę panienki, z pewnością tak się stanie, jeśli nowy właściciel będzie tak dobry jak pani i pani brat.

– Gdyby nie był, bądź pewien, że w ogrodach Halcomb Manor zawsze znajdzie się dla ciebie miejsce – oświadczyła Anna.

– Dziękuję, panienko. Życzę miłego dnia. – Ponownie się ukłonił i wycofał. Po chwili zniknął w krzakach.

Anna znowu skierowała wzrok na rezydencję. Będzie musiała powiedzieć Kitowi o powrocie lorda Morelanda. Brat nie miał pojęcia, co zaszło między nią a Reedem. Kiedy ojciec sprzedawał dom, Kit przebywał za granicą. Anna nie opowiedziała mu o tym, co się stało. Podejrzewała, że doszły do niego plotki, lecz nigdy nie poruszył tego tematu. Wiedziała, że będzie musiał odwiedzić Reeda natychmiast po jego przyjeździe. Zaniedbanie tego obowiązku byłoby nieuprzejme, a na dodatek ludzie wzięliby go na języki. Była jednak prawie pewna, że Reed nie przybędzie z rewizytą po tym, co zaszło między nimi... Jeśli więc ona sama spróbuje unikać przyjęć, na których on będzie się pojawiał, wówczas...

Od razu się zmitygowała. To nie był dobry pomysł. Nie mogła tygodniami symulować choroby, a nikt nie wiedział, na jak długo Reed osiądzie w Winterset. Ogarnęła ją tchórzliwa chęć ucieczki. Żałowała, że po żadnej ze stron rodziny nie ma krewnych, do których mogłaby udać się z wizytą. Wuj był bezdzietny, a babka cioteczna, która wychowywała mamę Anny i Kita po tragicznej śmierci jej rodziców, zmarła kilka lat temu. Pozostawała tylko jedna ewentualność: odwiedziny u kuzynki ojca. Jednak była to zabiegana kobieta, matka pięciu dziewcząt, które bezustannie usiłowała wydać za mąż. Swego czasu dobitnie dała Annie do zrozumienia, że nie życzy sobie w domu jeszcze jednej dziewczyny, zwłaszcza takiej, która przyćmiłaby urodą jej córki.

Rzecz jasna, Anna miała dobrą przyjaciółkę, Mirandę, żonę pastora, która mieszkała w pobliżu Exeter. Anna wielokrotnie wpadała do niej z wizytami i zawsze spotykała się z życzliwym przyjęciem, lecz Miranda miała dwoje dzieci i wkrótce spodziewała się trzeciego. Przyjechała jej teściowa, w domu przebywała też niania. Przy tylu lokatorach plebania i tak pękała w szwach.

Nagła ucieczka Anny natychmiast po powrocie lorda Morelanda sprowokowałaby zresztą mnóstwo niepotrzebnych spekulacji. Wiedziała, że musi pozostać na miejscu i robić, co się da, by uniknąć spotkania z Reedem. Doszła do wniosku, że jeżeli wpadną na siebie przypadkowo, postara się to znieść. Będzie uprzejmie się uśmiechała, powie kilka grzecznościowych formułek i na tym koniec.

Ostatecznie minęły trzy lata. Reed już nie zaprzątał jej myśli, a jeśli nawet, to rzadko. Bez wątpienia on również nie marnował czasu na wspominanie jej osoby. Przez trzy lata bawił w Londynie, gdzie z pewnością spotkał wiele dziewcząt, które ochoczo poprawiały mu nastrój. Przede wszystkim jednak – doszły ją takie pogłoski – wziął ślub.

Zrobiło się jej przykro, lecz skarciła się surowo w duchu za to, że jest zarazem głupia i samolubna. Tak atrakcyjny kawaler, tak przystojny i czarujący jak Reed z pewnością bez trudu znalazł kogoś godnego swych uczuć. Anna mu tego życzyła. Sama pogodziła się z przeszłością i zrezygnowała z niedojrzałych marzeń. Doszła do wniosku, że niezależnie od bólu i zakłopotania, których doświadczy podczas spotkania z dawnym ukochanym, z pewnością nie będą one wynikały z miłości.

Z irytacją pokręciła głową i cmoknęła, by zawrócić konia i ruszyć w drogę powrotną. Cokolwiek ją czekało, nie zamierzała wyjść na głupią gąskę. Trzy lata temu zrobiła, co musiała, i nie czuła żalu. Nie zamierzała go odczuwać. Tamten etap życia został definitywnie zamknięty. Nie mogła dopuścić do tego, by powrót Reeda Morelanda zakłócił z trudem osiągniętą równowagę.

Potrząsnęła lejcami, koń ruszył, a Anna próbowała nie myśleć o tym, że w gruncie rzeczy ucieka.

Nazajutrz rzuciła się w wir pracy, i tak to trwało przez kilka następnych dni. Robiła, co mogła, by nie myśleć o Reedzie ani o jego nieuchronnym przyjeździe. Pocerowała i pozszywała wszystkie rzeczy, które zgromadziły się w jej koszyku, dokończyła skromny haft na kaftaniku dla noworodka, uszytym specjalnie dla najmłodszego dziecka Mirandy. Ozdobiła haftem szal z białego lnu, który kupiła kilka miesięcy temu w charakterze ozdoby do jednej z sukni. Odwiedziła jednego ze starzejących się dzierżawców. Ponadto codziennie udawała się na długie spacery, które w każdej sytuacji pomagały jej odświeżyć umysł.

Kilka dni po wizycie u pastora wyruszyła z domu na następną wycieczkę. Wybrała ścieżkę, która biegła z jej ogrodów na wschód. Gdy Anna dotarła do rozwidlenia dróżki, nie podążyła ku lasom u podnóża wzgórza Craydon, jednego ze swoich ulubionych miejsc na spacery, tylko poszła tam, gdzie ścieżka omijała lasy łukiem i docierała do obrzeży posiadłości Winterset. Anna setki razy chadzała tą trasą, lecz przez ostatnie trzy lata nigdy nie doszła aż do Winterset. Dzisiaj również chciała zejść ze szlaku w połowie drogi, na wysokości łąki, aby pokonać ogrodzenie, przejść przez łąkę i dotrzeć do strumienia wśród drzew. Często zaszywała się tam, by oddawać się rozmyślaniom i szukać spokoju nad wodą, wśród zielonych, łagodnie szumiących liści.

Gdy szła wokół wzgórza, zatopiona w myślach, ze wzrokiem wbitym w ziemię, nie zwracała uwagi na to, co się dzieje przed nią. W rezultacie dopiero po dłuższej chwili uświadomiła sobie, że słyszy cichy stukot końskich kopyt. Nie miała ochoty na pogawędki i natychmiast zaczęła się zastanawiać, co zrobić, by uniknąć rozmowy. Rzecz jasna, było już za późno. Jeździec z pewnością ją ujrzał, a ucieczka świadczyłaby o jej nieuprzejmości. W takiej sytuacji Anna z uśmiechem przygotowała się na grzecznościową pogawędkę, a następnie uniosła głowę.

Kłusował ku niej wielki, czarny ogier. Mężczyzna w siodle był wysoki i barczysty, jego włosy lśniły w promieniach słońca. Nadal znajdował się zbyt daleko, aby Anna widziała jego rysy twarzy albo kolor oczu, lecz znała je dostatecznie dobrze, aby domyślić się, z kim ma do czynienia. Doskonale pamiętała tę mocną szczękę i szerokie usta, proste i ciemne brwi nad szarymi oczyma w czarnej oprawie.

Jechał ku niej Reed Moreland.

Anna zatrzymała się gwałtownie. Zakręciło jej się w głowie. Przez ostatnie dni często myślała o Reedzie, lecz jego widok nią wstrząsnął. To przeznaczenie, pomyślała. Przeznaczenie okraszone nutą ironii: jechał ku niej konno jak przy pierwszym spotkaniu.

Zatrzymał się kilka kroków od niej i zeskoczył na ziemię. Nie odrywali od siebie wzroku i milczeli. Annie serce o mało nie wyskoczyło z piersi. Zrozumiała, że cokolwiek by zrobiła, i tak nie mogła się przygotować na spotkanie z Reedem.

– Witam, panno Holcomb. – Podszedł do niej, nie puszczając wodzy.

– Witam, milordzie. – Anna była zdumiona, że jej głos zabrzmiał spokojnie.

Popatrzyła mu w twarz, wypatrując zmian. Czyżby jego skóra była bardziej opalona? Czy na obliczu pojawiło się kilka nowych, drobnych zmarszczek? Nie pamiętała, że jego oczy były tak srebrzystoszare, ukryte pod gęstymi i długimi rzęsami, których pozazdrościłaby mu niejedna kobieta.

Zapragnęła wyciągnąć rękę i pogłaskać jego włosy czubkami palców. Przypomniała sobie dotyk warg Reeda na swoich ustach, ciepło skóry, mocny uścisk rąk. Miała nadzieję, że jej twarz niczego nie zdradza.

Przedłużające się milczenie stawało się niezręczne. W końcu Anna wypowiedziała pierwsze słowa, które przyszły jej do głowy:

– Zdziwiło mnie, że postanowił pan powrócić do Winterset.

– Uznałem, że trzymanie domu byłoby nierozsądne – odparł. – Przyszło mi do głowy, że rzucę na niego okiem i wystawię go na sprzedaż.

– Dobra myśl. – Anna była zakłopotana, czuła się głupio i nie mogła przestać myśleć o tym, że ma na głowie codzienny czepek, na nogach toporne buty do spacerów, a także prostą suknię. Musiała wyglądać jak wiejska gospodyni.

Reed pewnie się zastanawiał, co w niej widział. Dlaczego miała takiego pecha? Z jakiego powodu przyjechał tak wcześnie? Była przekonana, że pozostało jej jeszcze kilka dni na przygotowanie się do spotkania.

– Tak, jestem pewien, że się pani z tego cieszy – odparł chłodnym tonem.

Pomyślała, że nadal jej nienawidzi. Spodziewała się tego. Ludzie, a w szczególności potomkowie księcia, nie puszczają płazem lekceważenia. Nie potrafiła jednak wyjaśnić mu tego, co się stało. Mogłaby potem nie wytrzymać jego spojrzenia, nie znieść świadomości, co o niej myśli. Lepiej, żeby uważał ją za kobietę nieczułą i beztroską kokietkę.

Przez dłuższą chwilę zastanawiała się, co powiedzieć, aby przerwać niezręczne milczenie.

– Mam nadzieję, że służba zdążyła wyszykować dom na pańskie przybycie.

Zdawało się, że Reed uśmiechnął się ledwie dostrzegalnie.

– Obawiam się, że kamerdyner niespecjalnie się uradował na mój widok – wyznał. – Zwłaszcza że nie przyjechałem sam.

Czyżby zamierzał wyznać, że przywiózł żonę? Rodzinę?

– Doprawdy? Przybył pan w towarzystwie?

– Owszem, siostry i jej męża. Uznali, że być może zakupią Winterset. Są także ze mną moi bracia bliźniacy. Znowu zostali bez korepetytora. – Uśmiechnął się, choć raczej nieśmiało, a jego oczy pojaśniały.

Anna doskonale pamiętała to spojrzenie.

– Ach, tak. Constantine i Alexander – zauważyła.

Uniósł brwi.

– Zapamiętała pani ich imiona? Zdumiewające.

Nie zamierzała mu się przyznawać, że pamięta wszystko, co jej powiedział. Nie pisnęła też ani słowa o swoim pamiętniku, w którym skrzętnie notowała informacje o Reedzie, całkiem jak zaślepiona miłością uczennica.

– Trudno byłoby je zapomnieć – wyjaśniła pospiesznie. – Dwóch Wielkich w jednej rodzinie.

– Faktem jest, że nasi chłopcy mocno zapadają w pamięć – ciągnął swobodnie, bez cienia wcześniejszego skrępowania, które słyszała w jego głosie.

Nagle odwrócił wzrok i drgnął. Ponownie zesztywniał, zupełnie jakby przypomniał sobie, co go rozdzieliło z Anną.

– Jak się pani miewa? – spytał niezręcznie i popatrzył na nią chmurnie.

– Dobrze, dziękuję – odparła.

– Czy pod moją nieobecność zdarzyło się tutaj coś... niezwykłego?

Zerknęła na niego niespokojnie. Co miał na myśli? Czy podkreślał przepaść dzielącą miejscową nudę od fascynującego życia w Londynie, jakie mógł jej ofiarować?

– Nie. Obawiam się, że w okolicy Lower Fenley nie dzieje się nic nadzwyczajnego. To najzwyklejsze miejsce pod słońcem i nie ma nic wspólnego z wyrafinowanym światem, którego jest pan bywalcem.

Jej słowa najwyraźniej go dotknęły.

– Nie ma pani pojęcia, w jakim świecie się obracam – burknął nieuprzejmie.

Zamilkł, zupełnie jakby chciał powstrzymać słowa, które cisnęły mu się na usta.

– Nie powinienem był tutaj wracać – dodał z goryczą.

– Chyba rzeczywiście. – Anna pospiesznie się odwróciła, aby ukryć łzy, które napłynęły jej do oczu.

– Anno... – Ruszył ku niej, lecz nagle się zatrzymał i wymamrotał przekleństwo.

Poczuła ucisk w gardle. Wiedziała, że jeśli spróbuje cokolwiek powiedzieć, momentalnie wybuchnie płaczem. Szybko ruszyła przed siebie, byle dalej od Reeda. Pomyślała, że brak jej sił i nie wytrzyma, jeżeli on za nią pójdzie. A jednak, kiedy dobiegł ją z tyłu szelest, a następnie oddalający się stukot kopyt, poczuła się urażona. Nie mógł się doczekać, kiedy opuści jej towarzystwo.

Odwróciła się i ponownie spojrzała na Reeda. Gdy galopował w dal, zwróciła uwagę, jak wspaniale się prezentuje na rumaku. Łzy rozmyły jej wzrok. Odwróciła się i podążyła w kierunku domu.

W drodze powrotnej Reed dziesięciokrotnie nazwał siebie głupcem. Przyjechał bez namysłu do Winterset, bo nie potrafił pozbyć się nieprzyjemnego przeczucia, że Anna ma kłopoty. Na dodatek nie wierzył, że kto inny mógłby pospieszyć jej na ratunek.

Odkąd podjął decyzję o powrocie, wszystko układało się inaczej, niż to sobie wyobrażał. Wymyślił całkowicie racjonalny pretekst, by wrócić do Lower Fenley: zamierzał sprzedać Winterset. Wiedział, że rozsądny człowiek uwolniłby się od tego majątku już przed laty. Wystarczyło tylko wyzbyć się absurdalnych, romantycznych złudzeń. W rezultacie nikogo nie powinno dziwić, że Reed wrócił do Winterset, aby zapoznać się ze stanem posiadłości i zdecydować, jakie renowacje przeprowadzić przed sprzedażą. Mógł nawet pozostać na miejscu i upewnić się, że remont przebiega po jego myśli. Biorąc to wszystko pod uwagę, Anna nie powinna domyślić się, że przyjechał tylko po to, aby ją zobaczyć, zwłaszcza że minęły trzy lata. Zakładał też, że taki pretekst zostanie zaakceptowany przez członków jego rodziny i powstrzymają się oni od zadawania zbędnych pytań.

Kupił dom trzy lata temu, kiedy wpadł na pomysł nabycia wiejskiej posiadłości tylko dla siebie, z dala od ukochanej i ekscentrycznej rodziny. Wyobraził sobie, że zamieszka w miejscu, do którego kiedyś wprowadzi pannę młodą i gdzie założy rodzinę. Pewnego dnia dowiedział się o Winterset, ogromnej posiadłości w Gloucestershire, niezamieszkanej od prawie dziesięciu lat. Stamtąd wywodziła się szlachetna rodzina de Winterów, która na przestrzeni lat kurczyła się coraz bardziej, aż wreszcie pozostał tylko ostatni lord de Winter, bezdzietny kawaler. Lord Charles opuścił Anglię dekadę wcześniej i popłynął na Barbados. Najwyraźniej postanowił pozostać tam na stałe, toteż sir Edmund Holcomb, szwagier de Wintera i zarządca majątku na czas nieobecności prawowitego właściciela, podjął decyzję o wystawieniu domu na sprzedaż.

Opis i rysunek budynku zaintrygowały Reeda i skłoniły go do przyjazdu do Gloucestershire. Nie oczekiwał, że pierwszego dnia po dotarciu do celu napotka kobietę, którą zapragnie pojąć za żonę.

Dom wraz z okolicznymi terenami wydawał się wręcz stworzony dla niego: przestronny, elegancki, zbudowany z kamieni o barwie miodu, wykończony ze smakiem. W związku z tym Reedowi nie pozostało nic innego, jak tylko go kupić. Zamieszkał w najlepiej utrzymanym skrzydle i przystąpił do prac remontowych, jednocześnie zalecając się do Anny Holcomb. Przez kilka tygodni żył w świecie marzeń, które legły w gruzach, kiedy oświadczył się wybrance. Anna odrzuciła jego awanse w sposób jednoznaczny i nie pozostawiła mu złudzeń, że kiedykolwiek zmieni zdanie. Następnego ranka Reed opuścił Winterset, a dom znowu zaczął świecić pustkami.

Z wyjątkiem starszego brata, Reed nie powiedział nikomu w rodzinie o tym, co się stało w Winterset trzy lata temu. Theo był mu najbliższy z całego rodzeństwa i wyjątkowo dyskretny. W tamtym czasie Reed nie zniósłby współczucia sióstr, z niechęcią myślał o ujawnianiu bolesnych tajemnic przed kimkolwiek, nawet przed osobami, które darzyły go miłością. Morelandowie przywykli do rozmaitych dziwactw w rodzinie, nikogo więc specjalnie nie zainteresowała decyzja Reeda o opuszczeniu Winterset. Podejrzewał jednak, że jego nieoczekiwany powrót wywoła falę pytań, których zdecydowanie wolałby uniknąć. Sprzedaż domu była zajęciem do tego stopnia nudnym i żmudnym, że najprawdopodobniej nikt z jego rodziny nie miał ochoty o tym rozmawiać.

Ten plan miał spore szanse powodzenia, gdyby Reed nie popełnił błędu i przy śniadaniu nie poruszył sprawy zbycia posiadłości. Żywił nadzieję, że zje posiłek wyłącznie w towarzystwie ojca i matki, może jeszcze siostry Thisbe i jej męża Desmonda, których kompletnie nie obchodziły zagadnienia spoza kręgu ich zainteresowań.

Niestety, kiedy wszedł do jadalni na śniadanie, nieco później, niż miał w zwyczaju, panowało tam wielkie poruszenie. Jego brat Theo, bliźniak Thisbe i dziedzic rodowego tytułu oraz posiadłości, tkwił w domu już od pół roku i bezczynność najwyraźniej zaczynała go męczyć. Tego ranka wstał wcześnie, by wybrać się na przejażdżkę po parku, i właśnie zasiadał do śniadania. Siostra Reeda, Kyria, wraz z mężem Rafe'em niedawno powróciła z miodowego miesiąca w Europie, który przeciągnął się do dwóch lat i objął wyjazd w rodzinne strony Rafe'a w Stanach Zjednoczonych. Do Anglii wrócili z półrocznym niemowlęciem, prześliczną blondyneczką Emily. Na wieść o ich przyjeździe jeszcze jedna siostra Reeda, Olivia, oraz jej mąż Stephen przyjechali do Londynu z własnym maluchem, Johnem, który niedawno nauczył się chodzić. Tego ranka zjawili się z wczesną wizytą.

Wkrótce po tym, jak Reed wszedł do pomieszczenia, wparowały do niego dwunastoletnie bliźniaki, Alexander i Constantine. Ich włosy lepiły się do głów i lekko trąciły spalenizną. Obaj z zapałem omawiali szczegóły eksperymentu elektrycznego, który właśnie przeprowadzili pod nadzorem Thisbe.

Zupełnie bezmyślnie Reed wyjawił, że zamierza powrócić do Winterset w celu sprzedaży domu. Theo, który wiedział o Annie, wbił uważne spojrzenie w Reeda i zadał mu parę dociekliwych pytań.

Potem Kyria oznajmiła, że wraz z Rafe'em byłaby zainteresowana kupieniem posiadłości, gdyż oboje rozważali możliwość osiedlenia się w Anglii. Theo nie zdążył się zorientować w sytuacji, ale natychmiast zasugerował, że Rafe i Kyria powinni towarzyszyć Reedowi w wyprawie do Gloucestershire, aby obejrzeć dom. Bliźniacy uparli się, że również muszą pojechać. Ponieważ Con i Alex znowu zostali bez korepetytora – ostatni wyjechał w pośpiechu, gdy pewnego wieczoru należący do bliźniaków boa dusiciel tajemniczo zakradł się do jego łóżka – księżna przyklasnęła ich pomysłowi i oznajmiła, że w ten sposób znajdzie czas na szukanie odpowiedniejszego pedagoga. Następnie Kyria postanowiła, że zabierze ze sobą przyjaciółkę, Rosemary Farrington, mającą talent do dekoracji wnętrz.

Gdy Reed stanowczo oświadczył, że zamierza jak najszybciej wyjechać, Kyria wyjaśniła, iż po dwóch latach podróżowania jest ekspertką w dziedzinie błyskawicznego pakowania. Bliźniacy, rzecz jasna, byli gotowi ruszyć w drogę jeszcze w tej samej chwili. Potrzebowali tylko zapewnienia, że Thisbe i Desmond zaopiekują się papugą, boa i resztą menażerii. Co do Rosemary, Kyria ręczyła za jej szybkość i sprawność, a także chęć natychmiastowego wyjazdu.

Ostatecznie Reed dał za wygraną. Miał świadomość, że dłuższe sprzeciwianie się rodzinie doprowadzi do dociekliwych pytań, których właśnie chciał uniknąć. Zdecydowanie wolałby jechać w pojedynkę, ale musiał przyznać, że obecność kilku członków rodziny zapewni wycieczce pozory normalności i skutecznie zamaskuje jego prawdziwe zamiary.

Kyria dotrzymała obietnicy i spakowała się niebywale szybko. Dzięki temu już następnego dnia mogli wyruszyć w podróż. Reed zakładał, że pojedzie pociągiem, lecz ostatecznie wybrali się nowym, eleganckim powozem Kyrii, prezentem od Rafe'a. Reed i Rafe jechali wierzchem, z tyłu zaś podążał wolniejszy wóz z osobistą służbą i bagażami. Na samym końcu stajenny prowadził kilka koni pod wierzch dla bliźniaków, Kyrii i gościa.

Po przyjeździe do Winterset Reed niezwłocznie odbył rozmowę z kamerdynerem, a potem z miejscowym radcą prawnym, panem Nortonem, oraz z dozorcą majątku. Wszystkich dyskretnie wypytywał, co ciekawego zaszło w okolicy, lecz najwyraźniej nie ominęło go żadne interesujące zdarzenie. Starał się, by wzmianki na temat panny Holcomb brzmiały swobodnie i obojętnie, lecz wydawało mu się, że w oczach pana Nortona dostrzegł wyraźny błysk zainteresowania, kiedy prawnik wyjaśnił, że Anna i jej brat cieszą się świetnym zdrowiem.

Reed uświadomił sobie, jak pochopnie i niemądrze postąpił, przykładając tak wielką wagę do urojenia. Nawet jeśli jego koszmary były realistyczne i poruszyły go do głębi, pozostawały tylko i wyłącznie snem. Musiał pamiętać, że rozsądny człowiek powinien mieć to na względzie.

Nie potrafił jednak wyzbyć się tkwiącego w nim głęboko uczucia, że sen jednak miał znaczenie. Musiał dowiedzieć się więcej, porozmawiać z Anną, zobaczyć ją i na własne oczy się przekonać, czy coś ją trapi. Z tego powodu wyruszył na popołudniową przejażdżkę ścieżką prowadzącą do jej domu. Właśnie tędy wielokrotnie podążał tamtego miesiąca, który spędził na adorowaniu Anny. Okolica i piękny krajobraz wprawiły go w melancholijny nastrój.

Nie był pewien, co powinien zrobić. Od kamerdynera dowiedział się, że sir Edmund, ojciec Anny, zmarł dwa lata temu, a jej brat Christopher kierował obecnie sprawami majątku Holcomb. Nie znał sir Christophera, a zgodnie z obowiązującymi zasadami powinien zaczekać, aż młody pan Holcomb przybędzie z wizytą, bo Reed był gościem w tych okolicach. Jednak Reed wielokrotnie odwiedzał posiadłość Holcombów, kiedy mieszkał w Winterset, zatem wizyta u Anny nie złamałaby zasad savoir-vivre'u.

Chociaż, rzecz jasna, takie odwiedziny byłyby niezręczne. Reedowi nie przychodziło jednak do głowy nic innego. W związku z powyższym uznał, że to zrządzenie losu, iż dostrzegł Annę na spacerze. Natychmiast pospieszył konia, nie mogąc się doczekać spotkania.

Anna nie zmieniła się ani trochę, a jej uroda w żaden sposób nie ucierpiała. Przeciwnie, upływ czasu zdawał się działać na jej korzyść.

Reed zeskoczył z konia i znieruchomiał. Czuł się jak głupiec, bo wiedział, że Anna nie chce z nim rozmawiać ani nawet go widzieć. Jasno to wynikało z postawy, którą przyjęła: ustawiła się tak, jakby zamierzała lada moment uciec. Ich rozmowa przebiegła w sposób niezręczny i kulawy, nie dowiedział się niczego nowego.

Niemożliwością okazało się zapytanie jej wprost, czy boryka się z jakimiś kłopotami. Uznałaby go za szaleńca, a gdyby zwierzył się ze swojego snu, który skłonił go do pospiesznego przyjazdu do Winterset, doszłaby do wniosku, że postradał zmysły. Nie miał podstaw prosić o prawo do jej ochrony. Nie widział jej od trzech lat, a gdy spotkali się ostatnim razem, odrzuciła jego awanse.

Najgorsze w tej całej sytuacji było to, że choć z trudem brnął przez rozmowę, uświadomił sobie, że w gruncie rzeczy ma ochotę chwycić Annę w ramiona i pocałować. Po tak długim czasie wciąż jej pragnął, choć trzy lata temu jasno i dobitnie dała mu do zrozumienia, co sądzi o jego oświadczynach.

Nie miał na co liczyć. Niedoszła narzeczona nigdy nie robiła mu nadziei. Powrót do Winterset doprowadził wyłącznie do rozbudzenia w nim namiętności, która powinna pozostać uśpiona. Ostatnie, czego potrzebował, to ponowne zakochanie się w Annie.

Wiedział, że powinien wyjechać. Mógł zapomnieć o dziwacznym śnie i wrócić do Londynu, gdzie wiódł swobodne i bezproblemowe życie. Powinien oznajmić, że przez dzień lub dwa będzie zapoznawał się ze stanem domu, wyda stosowne polecenia związane z remontem, a na koniec wystawi posiadłość na sprzedaż. Potem mógłby wrócić do stolicy i puścić w niepamięć sprawę Anny Holcomb.

A jednak wiedział, że tego nie zrobi. Jakkolwiek niedorzeczna była jego decyzja o pozostaniu, nie chciał i nie potrafił wyjechać.

Dziewczyna szła wśród drzew najszybciej, jak mogła. Nie podobało się jej, że jest sama tutaj, gdzie wszędzie dookoła drzewa rosły gęsto, jedno obok drugiego. Była noc, prawie idealnie cicha, zakłócana jedynie sporadycznymi odgłosami nocnych stworzeń. Te lasy przerażały dziewczynę nawet za dnia, lecz nocą były dwakroć bardziej złowróżbne: tajemnicze, mroczne, pełne czegoś, czego nie mogła dostrzec, choć wyraźnie wyczuwała.

Jej kochanek kpił z tych lęków. Jego zdaniem lasy przypominały pelerynę, która dawała im schronienie. Nie mogli się spotykać w innych miejscach, o innej porze. Tylko po zmroku, w gęstym lesie, mogli odnaleźć spokój i wyrazić to, co naprawdę czują.

Wyłącznie z tego powodu wędrowała tą okolicą. Chciała zobaczyć się z kochankiem, jak zawsze. Wiedziała, że pod wpływem jego pocałunków zapomni o obawach. Będzie ją pieścił i wyśmiewał jej głupie lęki. Dziewczynie nie przeszkadzało, że ukochany drażni się z nią i mówi o sprawach, których nie pojmowała. Kochał ją, i tylko to się liczyło. W najśmielszych marzeniach nie wyobrażała sobie, że ktoś taki jak on może ją pokochać. Kurczowo trzymała się tej świadomości, traktowała ją jak talizman zdolny przezwyciężyć przyczajone w ciemności zło.

Coś zaszeleściło w krzakach za jej plecami. Lodowaty dreszcz przeszył jej ciało. Niespokojnie odwróciła głowę, ale nic nie dostrzegła. Przyspieszyła kroku, nerwowo zacisnęła pięści na fałdach sukni. Miejsce schadzki było już niedaleko. Lada moment miała tam dotrzeć, odnaleźć spokój i ukojenie.

Gdzieś z tyłu trzasnęła gałązka. Dziewczyna podskoczyła i odwróciła się raptownie. Wbiła wzrok w ciemności.

– Kto tam? – spytała drżącym głosem.

Nikt nie odpowiedział.

Pomyślała, że to nic strasznego. Może po prostu kochanek postanowił sobie z niej zakpić. Nie zawsze rozumiała jego żarty. Czekała, ale im dłużej nasłuchiwała, tym wyraźniej czuła, że jej nerwy nie wytrzymują napięcia. Ponownie rozległ się szelest, choć tym razem gdzieś z boku. Skierowała tam przerażone spojrzenie i dostrzegła mignięcie czegoś, co się błyskawicznie poruszało.

Strach zjeżył jej włosy na głowie. Rzuciła się do panicznej ucieczki. Krzyknęła imię kochanka, lecz grobowa cisza lasu wchłonęła jej głos. Biegła, słyszała bicie własnego serca.

Coś ją goniło. Dotarł do niej odgłos łamanych gałązek, szelest rozgarnianych krzewów, ciche dudnienie. Ktoś lub coś biegło w ślad za nią. Przerażenie dodawało sił dziewczynie, lecz napastnik bez trudu ją doganiał. Teraz słyszała za plecami jego oddech. W pewnej chwili dopadł ją i gwałtownie pchnął.

Przewróciła się jak długa, nie mogła złapać tchu. Czuła na plecach potworny ciężar. Usiłowała nabrać powietrza w płuca, chciała się odczołgać. Napastnik warknął grubym, chrapliwym głosem. Do oczu dziewczyny napłynęły łzy. Usiłowała się odwrócić, spojrzeć wrogowi w oczy, lecz trzymał ją twarzą do ziemi.

Kątem oka dostrzegła oblicze: przerażające, wściekłe. Nigdy w życiu takiego nie widziała. Zanim jednak zdążyła poskładać myśli, coś zatopiło się w jej gardle, rwało ją, rozgniatało. Rozpaczliwe krzyki nieszczęsnej ofiary rozniosły się echem wśród nieruchomych drzew i umilkły na zawsze.

Rozdział 3

Anna poznała wszystkie szczegóły związane z przybyciem do Winterset lorda Morelanda i jego towarzyszy z samego rana od swojej rozentuzjazmowanej służącej, a potem od żony i córki dziedzica. Z trudem powstrzymała się od wyjaśnienia rozmówczyniom, że wie już o przyjeździe Reeda. Cierpliwie słuchała, jak pani Bennett powtarza relację aptekarza z przejazdu ekspedycji Morelanda przez miasteczko Lower Fenley, i cały czas uśmiechała się uprzejmie.

Po wyjściu pań Bennett Kit odwrócił się do siostry.

– Chyba powinienem go odwiedzić – zauważył – żeby nie wyjść na gbura. A może sądzisz, że to byłoby bezczelne?

Pomimo wewnętrznych rozterek Anna musiała się uśmiechnąć na widok miny brata. Już kilka dni wcześniej poruszył kwestię odwiedzin u Reeda Morelanda, gdy tylko się dowiedzieli o jego powrocie do Winterset. Nie ulegało wątpliwości, że od tamtego czasu Kit bił się z myślami. Ostatecznie miał zaledwie dwadzieścia cztery lata, a w okolicy mieszkało niewiele osób w jego wieku. Przecież musiał zrezygnować z życia towarzyskiego w Londynie, żeby wrócić na wieś i przejąć obowiązki ojca. Z godnością zaakceptował swój los, nie uskarżał się i przez większość czasu był zadowolony z cichego życia na prowincji.

Trudno jednak było mu się dziwić, że miał ochotę poznać nowych ludzi. Najciekawszym elementem jego życia towarzyskiego była cotygodniowa gra w karty z doktorem Feltonem oraz kilkoma miejscowymi. Anna nie wątpiła, że w innych okolicznościach sama również z radością powitałaby perspektywę spotkania z mieszkańcami Winterset. Nie chciała, aby Kit poznał Reeda; nie mogła też prosić, by nie odwiedzał sąsiadów.

– Wcale nie uważam tego za bezczelne – zapewniła brata i uśmiechnęła się. – Moim zdaniem, to bardzo stosowne zachowanie. – Miała nadzieję, że Reed nie będzie opryskliwy lub niemiły dla Kita tylko dlatego, że to jej brat. – Poza tym dowiesz się, czy nowi sąsiedzi zamierzają zostać, czy są życzliwi, czy też za bardzo zadzierają nosa, aby bratać się z takimi prowincjuszami jak my.

– Czy właśnie taki jest lord Moreland? – zapytał Kit. – Znałaś go. Pani Bennett najwyraźniej uważa...

Anna zaśmiała się z przymusem.

– Daj spokój, Kit, chyba nie wierzysz w wersję pani Bennett. Gdyby dać wiarę jej słowom, można by pomyśleć, że jesteś zauroczony jej córką.

– Punkt dla ciebie – przyznał Kit – ale przynajmniej rozmawiałaś z nim.

– Fakt. Choćby podczas przyjęć. Odniosłam wrażenie, że to... miły człowiek. Nie pysznił się, jak to często bywa w przypadku książęcych synów. Minęły trzy lata, mógł się zmienić.

Kit się uśmiechnął.

– Nie martw się – pocieszył siostrę. – Nie załamię się, jeśli mnie wyrzuci.

Jak się okazało, Kit wcale nie został wyrzucony z domu Reeda. Pojechał do Winterset niedługo po rozmowie z siostrą, a gdy wrócił, nie posiadał się z zachwytu nad nowymi sąsiadami.

– To świetny człowiek – oznajmił. – Dokładnie taki jak opisałaś. Ani trochę nie jest pyszny czy wyniosły. Ogromnie go polubiłem.

– To świetny człowiek. Cieszę się – odparła Anna ze szczerym zadowoleniem.

– Oprócz niego poznałem jeszcze kilka innych osób, które również przyjechały do Winterset – ciągnął Kit. – Jego siostra ma na imię Kyria, a jej mężem jest Amerykanin.

– Jacy oni są? – Anna przypomniała sobie, że Reed nieraz wspominał Kyrię, a także pozostałe rodzeństwo, toteż mimowolnie się nimi zainteresowała.

– Bardzo mili. Lady Kyria jest olśniewająca. Szczerze mówiąc, widziałem ją już w Londynie. Któregoś dnia przyjaciel zabrał mnie na przyjęcie i ona też tam była. Niezapomniana osoba.

– Jak wygląda? – drążyła Anna.

– Ma rude włosy, jest bardzo wysoka. Po prostu... piękna – dokończył niezręcznie i wzruszył ramionami. – W dodatku przeurocza, ani trochę się nie wywyższa. To dziwne, ale cała ich rodzina sprawia wrażenie dość egalitarnej.

– Rozumiem, że księżna jest bardzo postępowa – zauważyła Anna.

– Mąż lady Kyrii nazywa się Rafe McIntyre. Jest Amerykaninem, uścisnął mi rękę i zachowywał się tak, jakbyśmy się znali całe życie. – Kit umilkł, a Anna zauważyła, że się zamyślił. – Wśród nich była jeszcze jedna kobieta... panna Rosemary Farrington.

– Jeszcze jedna kobieta? Pewnie krewna?

– Och, nie, nie odniosłem takiego wrażenia. Moim zdaniem, to przyjaciółka rodziny.

– A jaka jest ta panna Farrington? – Zapraszanie przyjaciół do wiejskich posiadłości było powszechną praktyką, niemniej gdy w grę wchodziła kobieta, można było mniemać, że jest obiektem zainteresowania gospodarza, zwłaszcza jeśli nie należała do rodziny zaproszonej z wizytą. – Czy ona... Czy jej rodzice również się zjawili?

Kit zerknął na nią podejrzliwie.

– Nie, nie sądzę. Nikt o nich nie wspomniał. Czemu pytasz?

Anna się zarumieniła, rozumiejąc, jak dziwnie zabrzmiało jej pytanie.

– Po prostu się zastanawiałam... czy są tam jeszcze jacyś inni ludzie. No wiesz, czy przyjechali gromadą. Trudno polegać na rzetelności pani Bennett.

– Nie, wydaje mi się, że nikt więcej nie przyjechał do Winterset.

– Opowiedz mi o pannie Farrington. – Anna usiłowała mówić beztroskim tonem.

Wiedziała, że ta nagła zazdrość jest absurdalna. Nie miała prawa niepokoić się tym, że Reed być może znalazł nowy obiekt zainteresowań.

– To piękna kobieta. Może nie tak piękna jak lady Kyria, ale moim zdaniem bardziej... zwyczajna, przystępniejsza. Ma jasne włosy i błękitne oczy. Jest niewysoka i chyba trochę nieśmiała.

Dopiero wtedy Anna zauważyła rozanielone spojrzenie brata.

– Kit, chyba nie... Mówisz tak, jakby panna Farrington cię zauroczyła.

– Bez obaw – zapewnił siostrę. – Nie jestem głupi. Wiem, że nie ma możliwości...

Annę przepełniło współczucie. Podeszła do brata i wzięła go za rękę.

– Kit, tak mi przykro – szepnęła.

– Wiem. To nie twoja wina. – Uśmiechnął się smutno i lekko uścisnął jej dłoń. – Ostatecznie przechodzisz przez to samo co ja. Nie zawsze można być kowalem swojego losu, prawda? Pomijając wszystko inne, nie jest mi źle.

– Pomijając wszystko inne.

– Nic na to nie poradzę, że widzę i czuję.

– Nic na to nie poradzisz – zgodziła się Anna ze smutkiem.

Po rozmowie z Kitem Anna nabrała ogromnej ochoty na spacer. Zawsze uwielbiała świeże powietrze i z powodu Reeda nie zamierzała rezygnować z niemal codziennych przechadzek lub przejażdżek po posiadłości.

Tym razem musiała zachować szczególną ostrożność. Nie wolno jej było kierować się w stronę Winterset. Postanowiła wyruszyć ku lasom na wzgórzu Craydon. Włożyła wygodne buty, sięgnęła po kapelusz i wyszła na dwór. Podążyła tą samą ścieżką, którą szła dzień wcześniej, ale tym razem ruszyła ku zielonym drzewom, prowadzącym do wzniesienia. Z jednej jego strony leżało łagodne zbocze, a z drugiej dolina o miejscami dość stromych ścianach. Wzgórze dominowało nad Lower Fenley i było najlepiej widocznym elementem krajobrazu w promieniu wielu mil.

Gdy szła między drzewami, roślinność stopniowo stawała się coraz gęstsza, a ścieżka coraz mniej widoczna. Anna dobrze znała tę okolicę, nie bała się więc, że zabłądzi. Miała świadomość, że niektórzy nie przepadają za tymi lasami, uważają je za mroczne i ponure, wręcz przerażające. Ona jednak zawsze odnajdywała w nich spokój i ciszę, a w dodatku lubiła podpatrywać zwierzęta: czasami mignął tam czerwienią ptak przelatujący z gałęzi na gałąź, kiedy indziej dostrzegała na konarze harcującą wiewiórkę.

Także dzisiaj Annie udzieliła się magia lasu, który szybko ukoił jej wzburzenie. W pewnej chwili dostrzegła jelonka z łanią; zwierzęta momentalnie uciekły w zarośla, gdy tylko podeszła zbyt blisko. Na kilka minut przysiadła na wielkim głazie, zasłuchana w odgłosy przyrody: świergot ptaków, cichy szelest gałęzi, chrobotanie małych zwierząt w liściach.

Uniosła suknię i ruszyła w dół niezbyt głębokiego rowu, na którego dnie utworzyło się nieduże bajorko. Dla bezpieczeństwa drugą dłonią chwytała się gałęzi i małych roślin. Wybuchnęła śmiechem, gdy spłoszona żaba zeskoczyła z kamienia i z pluskiem wpadła do wody. Minąwszy zagłębienie, Anna wspięła się na górę wąską ścieżką. Wiedziała, że dotrze tędy do pobliskiej małej doliny, gdzie omszały pień zwalonego drzewa może posłużyć za siedzisko. Stamtąd mogła iść jeszcze dalej, do chaty, aby sprawdzić, jak wygląda sytuacja. Przyszło jej do głowy, że zbyt często zaniedbywała swoje obowiązki. Ojciec nie byłby zachwycony. Powiedziałby, że jej dyskomfort, związany z pobytem w tamtym miejscu, nie jest usprawiedliwieniem.

Anna zatrzymała się gwałtownie. Ogarnął ją przenikliwy chłód. Uniosła dłoń do piersi, jakby chcąc powstrzymać ból. Instynktownie zamknęła oczy, wyobrażając sobie ciemności lasu, głębokie, nieprzeniknione. Wstrzymała oddech, poczuła strach przechodzący w panikę.

Stłumiła jęk i chwiejnie podeszła do najbliższego drzewa. Oparła się o pień i usiłowała uspokoić oddech. Odwróciła się i spojrzała na ścianę drzew, przed którymi właśnie uciekała. Przycisnęła dłoń do czoła w miejscu, które boleśnie pulsowało.

Musiała zaczekać, aż dreszcze i osłabienie ustąpią. Zawsze z nimi wygrywała, chociaż bóle głowy trwały dłużej.

Nie po raz pierwszy przeżywała coś tak dziwnego: wydawało się, że nagle opuszcza własne ciało, zaatakowana przez niezrozumiałe emocje. Czasami po prostu je czuła, kiedy indziej miała wrażenie, że docierają do niej zapachy, takie jak woń palonego drewna, a często coś „widziała”.

Raz, gdy wybrała się z wizytą do jednego z dzierżawców, którego dziecko poważnie zachorowało, i podeszła do drzwi jego domu, przeniknęła ją fala smutku tak wszechogarniającego, że łzy momentalnie napłynęły jej do oczu. Nie zaskoczyło jej, że kiedy farmer otworzył drzwi, na jego twarzy ujrzała nieopisany ból. Dziecko zmarło zaledwie kilka minut wcześniej.

Na ogół widywała lub wyczuwała całkiem zwyczajne rzeczy: wiosenny dzień i szaloną radość nawet w środku zimy albo słyszała jedno lub dwa zdania wypowiadane cudzym głosem w swojej głowie, zupełnie bez związku z tym, co się akurat działo. Gdy Kit spędzał czas w Europie, którejś nocy obudziła się przekonana, że słyszy, jak wypowiada jej imię, choć oczywiście nie było go w domu.