Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Któż nie zna tego nazwiska-symbolu, najbardziej zrośniętego z popularnym mitem Ameryki - z legendą "od łachmanów do bogactwa". Sto lat temu kojarzyło się ono z królestwem nafty Standard Oil. Pięćdziesiąt lat temu z gigantyczną fortuną zdobytą per fas et nefas. Dziś znalazło się na wyżynach amerykańskiego establishmentu. Były w Ameryce rodziny bogatsze, ale wśród elity władzy Rockefellerowie nie mieli sobie równych.
[opis wydawcy]
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 752
Rok wydania: 1982
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rockefellerowie
Peter CollierDavid Horowitz
Rockefellerowie
Amerykańska dynastia
Przełożył
Stanisław Kryczyński
Przedmowa
Maksymilian Berezowski
Książka i Wiedza
Warszawa 1982
Tytuł oryginału
“The Rockefellers. An American Dynasty”
Copyright © by Peter Collier and David Horowitz 1976
Projekt okładki seryjnej i stron tytułowych: Tytus Walczak
Ilustracja na okładce według projektu Zdzisława Długosza
Redaktor: Alicja Makarewicz-Werner
© Copyright lor the Polish Edition by
Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza „Prasa-Książka-Ruch”
Wydawnictwo „Książka i Wiedza”
Warszawa 1981
Redaktor techn. S. Suchocka
Korektorzy: Zespół
Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza „Prasa-Książka-Ruch”
Wydawnictwo ,.Książka i Wiedza”, Warszawa, styczeń 1982 r.
Wydanie I. Nakład 49 650 + 350 egz.
Obj. ark. wyd. 28,4. Obj. ark. druk. 34 (29,2)
Papier offset, kl. III, 70 g rola 56 cm
Oddano do składania 25 Lutego 1980 r.
Podpisano do druku w listopadzie 1981 r.
Druk ukończono w grudniu 1981 r.
Skład wykonano w zakładzie Zarządu Wydawnictw Statystycznych i Drukarni.
Warszawa, al. Niepodległości 208, zam. nr 215/T.
Druk i oprawa w Drukarni im. Rewolucji Październikowej w Warszawie, ul. Mińska 65, zam. nr 643/11/80. L-31
Dziesięć tysięcy osiemset dwudziesta dziewiąta publikacja .JCiW”
Przedmowa do wydania polskiego: O legendzie, która wyprzedziła prawdę
Kto by nie wiedział o Rockefellerach? Któż nie zna tego nazwiska-symbolu, najbardziej zrośniętego z popularnym mitem Ameryki? Sto lat temu kojarzyło się ono z królestwem nafty Standard Oil. Pięćdziesiąt lat temu z gigantyczną fortuną zdobytą per fas et nefas. Dziś, pozbawione tego stygmatu, pokryło się patyną: uległo nobilitacji i zostało wpisane do amerykańskiej arystokracji; znalazło się na wyżynach amerykańskiego establishmentu.
Około roku 1880 syn wędrownego handlarza John D. Rockefeller, który rozpoczął drogę życiową jako prowincjonalny buchalter w Cleveland, miał już pod swoją kontrolą 95 proc, ropy naftowej sprzedawanej w Stanach Zjednoczonych. W roku 1913 wartość jego majątku przewyższyła miliard dolarów i zwiększała się w dalszym ciągu. Zamiast mówić: ,,Bogaty jak Krezus”, mówiono: ,,Bogaty jak Rockefeller”.
Nawet wtedy, gdy był znienawidzony, gdy nazywano go ,,ośmiornicą” , ,,potworem” i ,,boa dusicielem”, wywoływał czołobitność, ponieważ był potężny i ucieleśniał amerykańską legendę from rags to riches – z łachmanów do bogactwa. Za ideał narodowy nie uchodził żołnierz, poeta, uczony, lecz milioner, który dorobił się fortuny z niczego, bowiem w tym schemacie sukcesu i szczęścia było miejsce dla spełnienia marzeń każdego Amerykanina.
„Państwo to my”
Złoty cielec zdobił herb amerykańskiej przedsiębiorczości i amerykańskiego dynamizmu. Mimo zapewnień składanych z całą powagą przez Rockefellera olśniewająca kariera, jaką zrobił protestancki buchalter z Ohio, nie stanowiła daru niebios. Była ona integralnie sprzęgnięta z wielkim awansem Stanów Zjednoczonych. Po zakończeniu wojny domowej nastał tam czas przyspieszonej akumulacji i koncentracji kapitału. W ostatnich dziesięcioleciach ubiegłego wieku USA przekształciły się w pierwszą potęgę przemysłową świata. Amerykański pragmatyzm sprzyjał wykorzystaniu rewolucji technicznej. Silnik spalinowy potrzebował i Forda, i Rockefellera.
Zwycięstwo odniesione nad Hiszpanią w krótkiej wojnie 1898 roku i uzyskanie kolonii (przede wszystkim – Filipin) uczyniły Stany Zjednoczone mocarstwem imperialnym, a udział w pierwszej wojnie światowej – mocarstwem o wpływach prawie globalnych. Strategiczny triumf umożliwiał ekspansję na rynki zagraniczne, o którą zabiegali amerykańscy przywódcy, politycy i ideolodzy już od lat osiemdziesiątych zeszłego stulecia. Armie zdobywają przyczółki, same nie prowadzą jednak działalności handlowej. Bez „króla stali” Andrew Carnegiego, „króla kolei” E. H. Harrimana, „króla samochodów” Henry Forda, „króla nafty” Rockefellera i setek pomniejszych potentatów nie mogłaby powstać infrastruktura amerykańskich wpływów.
Toteż mimo ówczesnego ciskania gromów na raubritterów pokroju Rockefellera faktycznie rozwijał się proces symbiozy interesów państwa oraz prywatnych interesów dynastycznych. Republika obrastała w swoje własne regalia. Parafrazując przypisywany Ludwikowi XIV aforyzm, można by powiedzieć w imieniu republikańskich „królów”: „Państwo to my”. Zrost interesów instytucjonalizował się w miarę, jak następowało umocnienie centralnej władzy federalnej i korespondujące z nim przekształcanie „rodzinnych” firm w znacznie bardziej rozgałęzione i bardziej wpływowe, lecz anonimowe korporacje.
Korporacje nie powtarzały już słów Johna D. Rockefellera, iż Bóg dał im fortunę, by mogły działać dla dobra ludzkości; ich dyrektorzy podczas posiedzeń zarządów nie odmawiali modlitwy, jak zwykł on czynić przy posiłku i co rozgłaszał – ostentacyjnie i uporczywie. Czy jednak drapieżne zasady tamtych czasów nie przetrwały – w postaci znowelizowanej i zmodernizowanej? Dziś wprawdzie nie uchodzi kupowanie senatorów, ale powszechnie wiadomo, iż bardzo wielu ustawodawcom trudno utrzymać się na politycznej powierzchni i prowadzić kosztowne kampanie wyborcze bez hojności korporacji.
Przeglądając stare roczniki pism amerykańskich, można natrafić na rysunek przedstawiający protoplastę rodu Rockefellerów, który w wielkim tyglu próbuje zmieszać brudną maź pod nazwą ,,Metody firmy Standard Oil” z przeźroczystą taflą ,,zasad religijnych”, na co stojący obok pastor wykrzykuje: „Ależ Johnie, nafty i religii nie da się zmieszać!” Mądrzejsi od pastora o sto lat wiemy, że Johnowi D. i spadkobiercom mieszanka się udała, a nawet została wzbogacona: przeznaczeniem nafty była polityka.
Za czasów administracji prezydenta Williama McKinleya na styku dwóch stuleci Departament Stanu użyczał Rockefellerowi i innym wielmożom pomocy swoich ambasadorów i konsulów przy penetracji odległych części świata. Później przyjmował ich u siebie prezydent William Taft. W latach dwudziestych prezydent Calvin Coolidge śniadał z nimi w Białym Domu. Bliskość ta była naturalna, jednak rzeczywisty przełom należy odnieść do roku 1921, gdy na Manhattanie w Nowym Jorku powstała Rada Stosunków Zagranicznych. Została ona powołana przez arystokrację amerykańskich finansów i przemysłu Wschodniego Wybrzeża dla bezpośredniego uczestniczenia w nadawaniu orientacji polityce zagranicznej Stanów Zjednoczonych.
Doraźne kontakty z prezydentem i rządem okazały się niewystarczające. Po pierwsze dlatego, że wyjście USA na arenę światową uczyniło politykę zagraniczną niezwykle ważnym instrumentem kształtowania koniunktury. Po drugie dlatego, iż korporacje nabrały sił, stały się kręgosłupem amerykańskiej ekonomiki i szczególnie ważnym partnerem w życiu publicznym.
W Europie mówiono, że wojna jest zbyt skomplikowanym przedsięwzięciem, by zostawić ją w ręku generałów. W Ameryce polityka zagraniczna nabrała zbyt wielkiego znaczenia, żeby mogli ją prowadzić sami reprezentanci władzy.
Szefowie korporacji nie unikali składania wizyt w Waszyngtonie. Ale od chwili powstania Rady Stosunków Zagranicznych – zasiadali w niej m. in. bracia Rockefellerowie oraz ich współpracownicy najwyższego szczebla – ministrów zapraszano na informacyjne rewizyty do Nowego Jorku. Zresztą stanowiska w rządzie i w korporacjach stały się wymienialne: kierownicy resortów państwa często rekrutowali się spośród zarządców wielkich koncernów i banków, zaś ich miejsca wtedy zajmowali eks-ministrowie. Członkowie rodu Rockefellerów, Morganów, Du Pontów, Vanderbiltów, Mellonów wtargnęli w gąszcz wielkiej polityki. Dysponowali oni – używając określenia autorów niniejszej książki – „władzą pod wieloma względami rozleglejszą niż wybrańcy narodu, którym służyli”.
Drugi przełom w relacji między magnatami Ameryki a rządem nastąpił wraz z powstaniem Rady Businessu w 1933 roku. Na swoją siedzibę obrała ona Waszyngton. Podobnie jak Rada Stosunków Zagranicznych, przyjmowała do swoich szeregów także wybitnych przedstawicieli życia umysłowego. Jej interesy i wpływy nie ograniczały się jednak do spraw międzynarodowych. Rada Businessu wytknęła sobie za cel uczestniczenie w podejmowaniu decyzji rządowych ^,na wszystkich azymutach”. Na jej doroczne narady w uzdrowisku Hot Springs w stanie Wirginia zawsze przybywali prezydenci, ministrowie, szefowie wywiadu. Ze swojej obecności w kuluarach jednej z tych narad przypominam sobie też największe nazwiska korporacyjnej Ameryki. Jak na wpół żartem powiedział prezes koncernu General Motors, spotkania w Hot Springs są po to potrzebne, „abyśmy mogli wysłuchać poglądów rządu, lecz co ważniejsze – by rząd mógł zapoznać się z naszymi poglądami”.
Obie Rady istnieją i funkcjonują do dnia dzisiejszego.
Portret rodzinny
Rockefellerowie nigdy nie należeli do sfery zwanej idle rich, czyli „próżniaczej burżuazji”. Oczywiście nie gardzili zbytkiem. W swojej posiadłości Pocantico Hills, rozciągającej się na obszarze trzech tysięcy akrów, wznieśli 75 budynków i ułożyli ponad 100 km dróg. Nabyli rancza w Wenezueli, rezydencje na wyspach Morza Karaibskiego, kwatery we Francji. Jednak purytańska etyka i żyłka ostrożności kazały im unikać afiszowania się bogactwem, które stało się przysłowiowe. Powściągliwość była tym bardziej wskazana, jeżeli pragnęli promieniować aktywizmem i uprawiać politykę.
Ród Rockefellerów nie zamierzał kontentować się spożywaniem swego majątku. Postanowił go zainwestować w działalność polityczną i budowę monumentu własnej chwały. Karol Marks zaobserwował, że kult pieniądza rodzi własną ofiarność, pogardę dla uciech przelotnych i pogoń za tym, co wieczne. Jak wiemy, Rockefellerowie mogli przeznaczyć na swój cel prawie nieograniczone fundusze. Co prawda, pod względem majętności nie dystansowali oni wtedy Mellonów lub Morganów. Jednak to właśnie dynastia rockefellerowska, a nie inne, najbardziej zabłysła na amerykańskim firmamencie i pozyskała największe chyba wpływy na amerykańskiej ziemi.
Stało się tak przede wszystkim dlatego, że przedsiębiorczość, zmysł organizacyjny i kapitały Rockefellerów zostały skierowane w kilku decydujących kierunkach jednocześnie. Połączenie działalności politycznej z filantropijną oraz umiejętna reklama przyniosły fenomenalne rezultaty: oczyściły wizerunek publiczny Dynastii i pozwoliły jej wyprzedzić rywali.
Wiemy, że senior Dynastii przez długi czas cieszył się najgorszą reputacją. Nawet w latach wyrozumiałości wobec raubritterów obiegowe powiedzenie głosiło, że jego pieniądze mają ,,plugawy” rodowód. Z kolei John D. Rockefeller Junior tuż przed pierwszą wojną światową dolał oliwy do ognia, gdy podległa mu straż najemna zmasakrowała strajkujących górników w Colorado. Bowiem „moloch” nie składał się już wyłącznie z rafinerii ropy naftowej i pokrewnych przemysłów. Do Rockefellerów należały kopalnie, fabryki, towarzystwa ubezpieczeń, plantacje, firmy maklerskie i adwokackie. Po Wielkim Kryzysie, w samym sercu Manhattanu, frontem do wytwornej Piątej Alei, między 47 i 51 ulicą, wyrósł zespół 21 gmachów—Rockefeller Center. Współczesne przewodniki nazywają go „największym na świecie kompleksem rozrywki i biznesu”. Główny budynek liczy 70 pięter i nawet dzisiaj przewyższa go w Nowym Jorku tylko pięć innych drapaczy chmur.
W apartamencie nr 5600 umieścił się mózg prywatnego imperium Rockefellerów. Z centrali na 56 piętrze kierowano pomnażaniem majątku, lecz również operacjami, które miały temu imperium przysporzyć dobrego imienia. Rockefellerowie okazali się na tyle przewidujący, że zawczasu uznali, iż decyduje nie tylko fortuna. Fortuna nie może się obejść bez należytej oprawy etycznej – będzie nieefektywna. Rockefellerowie okazali zmysł historii, wynajmując jednego z pionierów sztuki public relations, Ivy’ego Lee. Podjął się on oprawienia portretu Dynastii w złocone ramy i wywiązał się ze swego zadania znakomicie. Strumienie inspirowanych pochlebnych publikacji, zręczne posunięcia, tamowanie wiadomości złych stopniowo zmieniały opinię o Rockefellerach, usuwały w niepamięć rzeczy szkaradne. Około 1930 roku Ivy Lee próbował nawet skłonić Winstona Churchilla do napisania dziejów Dynastii, lecz Churchill zażądał ćwierć miliona dolarów, sumy wówczas zawrotnej. Rockefellerowie, chociaż nie skąpcy, zawahali się. Transakcja nie doszła do skutku.
Kto wie, być może wyszli lepiej na tym. Pienia na cześć dobrodziejów wzbijają się wyżej spod piór mniej wysokiego lotu. Po przezwyciężeniu progu niepopularności Rockefellerów wkrótce otoczyły aplauz, apoteoza i zachwyt.
Sukces mierzony przede wszystkim w kategoriach materialnych jest jednym z podstawowych kanonów amerykanizmu. Kulturowe wzorce i wyobrażenia nie mogą być wytworem fantazji. Muszą być osadzone w realiach. Sukces Rockefellerów nigdy nie ulegał wątpliwości. Co się tyczy ocen moralnych, to czyż dawne europejskie struktury nie trzymały się na baronach, którym nie należało wypominać życiorysu przodków? Maksyma pecunia non olet powstała w Starym Świecie. Dla ugruntowania swojej stabilizacji Amerykanie potrzebowali własnej hierarchii wartości, własnej mitologii. Nie mieli więc powodu skreślać z niej mitu doskonale ucieleśnionego w Rockefellerach.
Nawet o wiele później, w książce „A Rockefeller Family Portrait” („Rodzinny portret Rockefellerów”), wydanej w 1959 roku, znany pisarz William Manchester nie krył swego podziwu: „Dla Rockefellerów – zapewniał – pieniądze są narzędziem poprawy dobrobytu ludzkości”. Autorzy jednak niniejszej książki, Collier i Horowitz, nie składają hołdów przed Dynastią. Pisali swoją książkę w połowie lat siedemdziesiątych – po wojnie w Wietnamie i po wstrząsie wywołanym w Ameryce aferą Watergate, w okresie odbrązowienia wielu legend. Tym bardziej odsłania ona więc nie tylko przebieg narodzin wielkiej fortuny, lecz także jej użycie do poruszenia mechanizmu wpływów i władzy. Oczywiście i w jednym, i w drugim sensie Rockefellerowie nie byli wyjątkiem, jednak stali się dynastią zapewne najbogatszą, a na pewno najbardziej wystawioną na widok publiczny.
Być może, autorzy pochłonięci wydarzeniami, które przedstawili z zacięciem dokumentalistów, zepchnęli na ubocze refleksje dotyczące mitotwórczej roli sukcesu a la Rockefeller, jego udziału w kształtowaniu amerykańskiej psychiki. Ale ich książka nie jest wycinkowym portretem. Przeciwnie, daje pojęcie o tym, jak bije puls Ameryki. Cechą pisarstwa Colliera i Horowitza jest przy tym ważna umiejętność łączenia klarownej relacji faktów z zaletami stylu. Sprawia to, że przykuwa ono uwagę. „Rockefellerów“ czyta się z niesłabnącym zainteresowaniem.
Ale, wracając do Dynastii: kosmetyka, legendy i reklama ogromnie poprawiły renomę Rockefellerów, lecz nie mogły być czynnikiem decydującym. Mierzyli daleko i wysoko, więc potrzebowali czegoś innego niż zapomnienia.
Gotowość ekspiacji, odkupienia grzechów własnych i swojej zbiorowości przez dobre uczynki została dawno zakodowana w europejskiej cywilizacji, w postawach religijnych i świeckich; już średniowieczni raubritterzy wznosili kościoły. Ideologia purytanizmu za Oceanem przejęła z Europy zasadę kompensacji moralnej (i częściowo materialnej) dla pokrzywdzonych oraz krzewienia pozytywnych wartości, a następnie powiększyła tę zasadę do wymiarów amerykańskich. W Ameryce wszystko było bujniejsze, bardziej rozrośnięte. Drapieżnemu i szybkiemu bogaceniu się sekundowała zatem charytatywna szczodrość.
Rozdając na ulicach bilon, założyciele dynastii Rockefellerów czynili zbiegowisko i sensację. Nie był to wielki gest; nababowie Indii rzucali w tłum złoto i drogie kamienie. Lecz tym gestem John D. odwoływał się do czasów własnej młodości, gdy kierując się wskazaniami kościoła baptystów przeznaczał określony procent swoich zarobków na cele dobroczynne. Miliarder nie zdobywa jednak popularności datkami. Nie miłosierdzie, lecz mecenat – oto byłaby odpowiedź godna „króla nafty”.
Ubiegł go w swoim czasie „król stali” Andrew Carnegie, który stworzył własną filozofię mecenatu i wcześniej został jednym z głównych fundatorów. Patronowanie sztuce i naukom odegrało niemałą rolę w latach, gdy państwowy mecenat w Stanach Zjednoczonych był w powijakach lub w ogóle nie istniał. Weszło ono w krew pewnej części amerykańskiej elity i stało się jej pomnikiem ,,trwalszym od spiżu”.
Nuworysze i arystokraci
Sala koncertowa Carnegie Hall przy 57 ulicy na Manhattanie, Muzeum Whitneyów i Muzeum Guggenheimów w niedalekim sąsiedztwie, waszyngtońskie Muzeum Hirshhorna, a także bogate dary dla kolekcji obrazów i rzeźby, fundowanie gmachów i auli uniwersyteckich noszących imię swego patrona – z tym styka się każdy wykształcony Amerykanin i przybysz z Europy.
Jednak Rockefellerowie byli w stanie prześcignąć wszystkich potentantów. Bez uszczerbku dla swoich interesów, a z wielkim pożytkiem dla wpływów swoich i całej Dynastii, długowieczni John D. Rockefeller i John D. Rockefeller Junior w ciągu kilkudziesięciu lat wyasygnowali na rzecz filantropii astronomiczną sumę około miliarda dolarów – w czasach, gdy wartość dolara wielokrotnie przewyższała dzisiejszą.
Na początku stulecia została założona Fundacja Rockefellerów – główne ramię mecenatu w dziedzinie nauki i kultury oraz największy dysponent jego środków finansowych; z czasem fundacja stała się wspaniałą lokatą kapitałów i również instytucją współkształtującą amerykańską politykę. Od podstaw został stworzony Instytut Badań Medycznych. Tchnięto życie w University of Chicago, który wyrósł na jedną z czołowych uczelni Stanów Zjednoczonych.
Mecenat spadkobierców i pomnożycieli wielkiej fortuny przyczynił się do powstania muzeów Sztuki Nowoczesnej i Sztuki Prymitywnej, jak też ośrodka sztuk scenicznych Lincoln Center w Nowym Jorku oraz odbudowy zabytkowego miasta Williamsburg w stanie Wirginia. Zapewniono wsparcie entuzjastom ochrony środowiska i parków narodowych, a także powstawaniu czarnej klasy średniej i murzyńskim organizacjom typu Urban League, która zalecała potrzebę umiarkowania, współpracy ze strukturą władzy i subordynacji.
Kiedy na amerykańską scenę wkroczyło trzecie pokolenie Rockefellerów, nikt nie śmiał się zająknąć o „plugawych pieniądzach”. Każdy rockefellerowski dolar – a było ich mimo wydatków coraz więcej – był dolarem dostojnym i dobrze widzianym.
Rockefellerowie stali się elitą elit. Powstał sprzyjający klimat dla wstąpienia w polityczne szranki tych dziedziców fortuny, którzy wykazywali w tym kierunku skłonności i aspiracje. Już przedtem niepisaną zasadę, że potomkowie najpotężniejszych dynastii unikają bezpośredniego uczestniczenia w sprawowaniu rządów, złamał Averell Harriman, kandydując na gubernatora stanu Nowy Jork.
O ile nam wiadomo, dziedzice wielkich nazwisk rzadko sięgają po najwyższe urzędy federalne i stanowe. Co prawda Andrew Mellon był ministrem skarbu w trzech administracjach po pierwszej wojnie światowej, ale amerykański minister jest urzędnikiem wyznaczonym przez prezydenta. Kierownicze osobistości świata korporacyjnego na ogół unikały wchodzenia na drogę procesu wyborczego. Możemy sądzić, iż instynkt samozachowawczy podpowiadał im, aby nie popełniali rażącego nietaktu wobec demokracji, jakim jest zbyt ostentacyjna kumulacja kolosalnej władzy finansowej i politycznej w jednym ręku. Casus Kennedy nie obala tej zasady. Stary Joe Kennedy reprezentował pierwszą generację raubritterów. Nawet w latach pięćdziesiątych bostoński klan uchodził przeto za nuworyszów i nie należał do najpierwszej amerykańskiej gildii, zanim John F. nie został prezydentem.
Analogiczne ambicje nie były obce Nelsonowi A. Rockefellerowi. Wnuk właściciela firmy Standard Oil, podobnie jak prawie cała Dynastia, występował w barwach partii republikańskiej, lecz karierę polityczną rozpoczął od służby pod rozkazami demokratycznego prezydenta Franklina D. Roosevelta. Pomijając lata, gdy piastował stanowisko gubernatora, Nelson działał w tym lub innym charakterze w szeregach każdej administracji państwowej. Im zaś było, wygodnie mieć ,,swego” Rockefellera – pod warunkiem, że nie sięga zbyt wysoko.
Życiowa droga Nelsona Rockefellera zasługuje na chwilę uwagi, gdyż nikt inny z jego rodu nie oddał się z takim zapałem polityce i nie wiązał z nią tyle nadziei. Pierwsze kroki stawiał on na niwie latynoamerykańskiej i zdobył wawrzyn eksperta, co m. in. wynikało z zaangażowania interesów Rockefellerów w Ameryce Łacińskiej. Wyspecjalizował się również w kwestiach związanych z działalnością CIA. Za kadencji Eisenhowera był w pewnym okresie koordynatorem do spraw wywiadu, a Gerald Ford obarczył go przewodnictwem komisji rządowej, która badała zarzuty stawiane CIA – używając amerykańskiej terminologii, Ford wepchnął mu do ust „gorący kartofel”.
Tak się złożyło, że Nelson Rockefeller musiał przełknąć bardziej gorzki kęs. Przez cztery kadencje – zjawisko niepowtarzalne – sprawował wpływowy urząd gubernatora stanu Nowy Jork, traktował jednak swój fotel jako odskocznię do starań o prezydenturę Stanów Zjednoczonych. Dla niej kluczył i lawirował, wywierał naciski, przypochlebiał się i wydawał dziesiątki milionów dolarów. Z jednej strony występował w roli światowca – mecenasa, libertyna i liberała; z drugiej zabiegał o względy zakutej prawicy. U schyłku kariery próbował nawet kokietować swego przysięgłego wroga, senatora Goldwatera, jak gdyby wierząc, że „nieugięty strażnik” cnót republikańskiego konserwatyzmu da się przebłagać antykomunistyczną litanią. Wszystko bez skutku. Każdy z jego trzech startów do prezydentury kończył się fiaskiem zaraz po wstępnym rozbiegu.
Powiedzmy dla ścisłości, iż Nelson Rockefeller w swoim szczytowym momencie został wiceprezydentem USA u boku Geralda Forda. Ale dla człowieka najwyższej proweniencji była to namiastka; w najlepszym razie przedsionek władzy. Wiedział, że na tym stanowisku spełnia rolę atrapy. W Stanach Zjednoczonych prezydenta i wiceprezydenta dzieli przepaść rozciągająca się między potęgą jednego urzędu i niemocą drugiego. Rockefeller (i jego nazwisko) był przejściowo potrzebny w Waszyngtonie – po kompromitacji partii republikańskiej i po dymisji Richarda Nixona w związku z aferą Watergate.
On sam, Nelson, spodziewał się, że w ten sposób uchyli przed sobą furtkę do Białego Domu. Zresztą amerykańscy politycy i komentatorzy byli prawie pewni, że tak się stanie. Stało się jednak inaczej. Po upływie dwóch lat Nelson okazał się zbędny. Prezydencką kandydaturę republikanów wywalczył sobie Ford i stając w 1976 roku do wyborów mianował swoim wiceprezydenckim partnerem senatora Dole. Furtka zatrzasnęła się bezpowrotnie. Nelson Rockefeller zbliżał się do siedemdziesiątki.
Wraz z jego śmiercią w 1979 roku został zamknięty najgłośniejszy rozdział politycznego aktywizmu Dynastii. Był on znaną postacią na scenie polityki, lecz nie zdołał pokonać ostatniego progu. Bowiem w ciągu kilku dziesięcioleci zastępy pluralistycznej elity coraz bardziej uzupełniały się przybyszami z amerykańskiego zaplecza. Wzbraniali się oni przed dyktatem ,,starej arystokracji” z Wschodniego Wybrzeża; nic nie drażniłoby ich bardziej niż apodyktyczny polityk o nazwisku Rockefeller stojący formalnie na czele całego establishmentu i państwa. Zaś kierowniczy aparat partii republikańskiej i jej fundatorzy nie przepadali za kandydatem na przywódcę, który prowadząc kampanię wyborczą własnym sumptem, jest z tej racji wolny od zobowiązań, nie ma tylu politycznych długów do spłacenia.
Niepowodzenie Nelsona nie przesądziło całości problemu. Chociaż okazało się możliwe powściągnięcie wybujałych i jawnych, a przy tym niezręcznie forsowanych ambicji jednego Rockefellera, czy jednak w Ameryce istniała siła zdolna do trzymania w ryzach władzy całej Dynastii? Byłoby przesadą oczekiwać, iż system mający w założeniu wzajemne przenikanie wpływów wielkiej masy ekonomicznej i ośrodków polityki sam wzniesie bariery przeciw procesowi, który utrzymuje go przy życiu. Np. w drugiej połowie lat siedemdziesiątych grupa wpływowych intelektualistów finansowanych przez wielkie fundacje i związanych z agendami rządu rozwinęła działalność, która przyczyniła się do popularyzowania postaw konserwatywnych i degradacji liberalizmu.
Kto miałby założyć wędzidła konglomeratowi interesów związanych z Rockefellerami – setek, może tysięcy firm, kompanii, banków, powiernictw rozsianych na całym świecie? (Nim Nelson Rockefeller został gubernatorem, piastował funkcje prezesa trzech korporacji i jednego muzeum, przewodniczącego jednej komisji stanowej, a także dyrektora w 18 zarządach wielkich spółek). Takie próby byłyby ponadto niezgodne z interesem rządzącej elity: rywalizacja ma swoje granice. Przebiegają one tam, gdzie jest narażona spójność amerykańskiego systemu.
Toteż zakres politycznej afiliacji Dynastii od dawna zależał głównie od jej własnej przedsiębiorczości. Przez patronat nad nauką i sztuką, dzięki mecenatowi sprawowanemu przez fundację oraz wiele innych instytucji i przedsięwzięć, przez nowojorską Radę Stosunków Zagranicznych Rockefellerowie wchodzili w bliski kontakt z umysłową śmietanką kraju, uzależniali ją od siebie, trzymali rękę na pulsie wydarzeń – nie tylko giełdowych. Ich współpracownicy, udziałowcy, protegowani przedłużali ramię Dynastii. Jej wpływy na politykę Stanów Zjednoczonych nigdy nie sączyły się jednym strumykiem, lecz biły z wielu źródeł.
Kiedy mówimy o latach dawniejszych, to przede wszystkim nasuwają się nazwiska dwóch byłych prezesów Fundacji Rockefellerów, którzy zostali sekretarzami stanu i przez długi czas kierowali amerykańską dyplomacją. John Foster Dulles sprawował ten urząd przez sześć lat w okresie mandatu prezydenta Eisenhowera. Dean Rusk władał nim przez osiem lat w administracji Johna Kennedy’ego i Lyndona Johnsona.
„Mecenat sukcesów”
Spośród protegowanych Dynastii wyszedł także Henry Kissinger, który piastował stanowisko sekretarza stanu pod rządami Nixona i Forda. Kissinger był obiecującym naukowcem znanego uniwersytetu, Harvardu, ale w dziedzinie polityki obiecujących naukowców na dobrych uniwersytetach są w Ameryce co najmniej tuziny. Wypłynął on nie tylko wskutek swoich uzdolnień, lecz również dlatego, iż Nelson Rockefeller, żywiąc ambicje prezydenckie, kompletował i utrzymywał sztab wysoko kwalifikowanych doradców.
Na jego zamówienie Kissinger opracowywał wyborcze programy w części dotyczącej strategii i polityki zagranicznej. Na dworze magnata zbliżył się on z elitą władzy, zapoznał się z jej sposobem myślenia i preferencjami, uzyskał też zwiększone możliwości prowadzenia badań. Wszedł w krąg, z którego rekrutują się doradcy rządu. Tam zetknął się z Nixonem. Wygrawszy wybory, Nixon zaoferował Kissingerowi kluczowe stanowisko swego asystenta do spraw bezpieczeństwa krajowego. To, czym Kissinger zajmował się teoretycznie u Rockefellera, stało się przedmiotem polityki państwa w jego wykonaniu.
W niespełna pięć lat później Kissinger otrzymał nominację na sekretarza stanu. Oto był rewanż niedoszłego prezydenta z ramienia rodu Rockefellerów i partii republikańskiej. Nie kwestionując bowiem wybitnej indywidualności Henry Kissingera, można przyjąć, iż przez wiele lat kształtował on swoje poglądy w świecie Rockefellerów i pod wpływem imperatywów, jakie im przyświecały.
Najmłodszemu bratu Nelsona, Davidowi Rockefellerowi, nie imponowała kariera polityczna. Niegdyś odrzucił ofertę objęcia federalnego resortu finansów, którą osobistości nie noszące tak świetnego nazwiska złapałyby w locie. Tym bardziej nie miał ochoty wystawiać się na rygory procesu wyborczego. Został bankierem i zdobywszy niezbędne doświadczenie stanął na czele Chase Bank, kontrolowanego od 1930 roku przez Rockefellerów.
Chase Manhattan, którego centrala mieści się w Nowym Jorku, należy do trójki najbogatszych banków amerykańskich. W połowie lat siedemdziesiątych miał on w swoich aktywach około 10 miliardów dolarów. Jego powiązania, operacje i wpływy czyniły go jedną z najpotężniejszych prywatnych instytucji finansowych – i politycznych – na świecie. David Rockefeller, nie sprawując żadnego urzędu państwowego, był wysoko cenionym przyjacielem premierów, prezydentów i królów. Nazywano go prezesem całego amerykańskiego establishmentu. Po trosze i z tego tytułu prezes Chase Bank wystąpił w roli politycznego mecenasa, jakiej dotąd nikt z Rockefellerów w takim stopniu, nie odegrał.
W 1973 roku Stany Zjednoczone były ogarnięte głębokim kryzysem zaufania. Afera Watergate, bulwersująca kraj, zbliżała się do punktu kulminacyjnego. Prezydent Nixon stanął na skraju upadku. Społeczeństwo było zniechęcone i rozdarte. Formalnie zakończona wojna w Wietnamie w rzeczywistości nie wygasała i stanowiła ciężki balast. Stosunki Ameryki z sojusznikami uległy ochłodzeniu. Jej prymat w świecie zachodnim doznał poważnego uszczerbku.
W tych oto okolicznościach, gdy instancje rządowe były pochłonięte administrowaniem i sprawami doraźnymi, David Rockefeller wkroczył z własną koncepcją. Z jego inicjatywy zawiązała się tzw. Komisja Trójstronna. Grupowała ona znanych przedstawicieli biznesu oraz środowisk politycznych i akademickich w Północnej Ameryce, Zachodniej Europie i Japonii. W przekroju międzynarodowym Komisja Trójstronna kierowała się nakazem wspólnego interesu, koniecznością koordynowania działań przez pozarządowe ośrodki wpływów i centra opiniotwórcze najwyżej rozwiniętych państw kapitalistycznych. Pochodną tej intencji – albo, jak sądzą niektórzy, jej bodźcem – było umocnienie amerykańskiego przewodnictwa. David Rockefeller wierzył, że jak każdy bank, również świat zachodni musi mieć swego prezesa.
Lecz amerykańska sekcja Komisji Trójstronnej postawiła przed sobą jeszcze jedno ambitne zadanie, ukryte przed niepowołanym okiem. Mianowicie przygotowywała alternatywny rząd Stanów Zjednoczonych. Ponieważ skandal Watergate zadał cios rządzącej partii republikańskiej, logika wskazywała, iż partia demokratyczna ma większe szanse wygrania wyborów i uformowania następnej administracji państwowej. Interes stabilności systemu sugerował podjęcie przygotowań zawczasu i poza zwykłą strukturą partyjną. Była to okazja nie do pogardzenia.
David Rockefeller i jego doradcy zaprosili do uczestnictwa w Komisji Trójstronnej wytrawnych amerykańskich polityków i obiecujących nowicjuszy. Znaleźli się więc w niej z jednej strony dawni członkowie rządu, jak Cyrus Vance i Harold Brown (przyszły sekretarz stanu oraz minister obrony), a z drugiej strony – gubernator południowego stanu Georgia Jimmy Carter. Dyrektorem wykonawczym komisji został profesor nowojorskiego uniwersytetu Columbia, politolog Zbigniew Brzeziński (późniejszy doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego).
Nie mamy powodu nie ufać rozpowszechnionej wersji dalszych wydarzeń. Gdy nadszedł czas kampanii wyborczej, w wyniku narady z udziałem samego założyciela Komisji Trójstronnej, a także Brzezińskiego oraz innych konsultantów uznano, iż największe nadzieje rokowałaby prezydencka kandydatura Jimmy Cartera. Pochodził z części Ameryki nietkniętej zepsuciem, miał czyste ręce, odznaczał się ferworem moralnym, optymizmem i inteligencją. Po doświadczeniach z niebezpiecznymi wygami Johnsonem i Nixonem w 1976 roku Ameryka zapragnęła dziewiczego prezydenta.
Siedemnastu członków komisji weszło po zwycięstwie wyborczym w skład ekipy rządowej i doradczej Cartera. Nie wulgaryzując sprawy – gdyż kandydat Komisji Trójstronnej zdobył poparcie różnych odłamów demokratycznej koalicji— stajemy jednak przed faktem nie do obalenia: wylansowanie prezydenta i głównego trzonu jego administracji zostało dokonane pod patronatem domu Rockefellerów. Późniejsze ich rozczarowanie Carterem nie zmienia istoty sprawy. Można powiedzieć, że jeśli nie w jeden sposób, to w drugi lub trzeci Dynastia i jej sprzymierzeńcy kształtowali po swojemu oblicze Ameryki.
Jest to niezwykły przywilej. Cóż z tego, że w czerwcu 1979 roku oceniano liczbę milionerów w Stanach Zjednoczonych na 520 tysięcy (ich zastępy ostatnio wzrastały szybciej wskutek inflancji)? Ogromna ich większość wiedziała, że wielki majątek nie wystarczy, by wpływać na losy zbiorowości narodowej. Bowiem ilu potentatów jest w stanie powoływać między kontynentalne komisje? Ilu z nich typuje ministrów skarbu i obrony?
Rockefellerowie mogli kupować rozwiązania, które uważali za słuszne, ponieważ mieli za co. Można wskazać na dowolną sferę ekonomiki i być pewnym, że Dynastia ma w niej udział: w nafcie (Exxon, Mobil, Amoco, Standard Oil of California), w sześciu liniach lotniczych, w nieruchomościach i ziemi, w towarzystwach asekuracji, systemach łączności, hotelach, domach towarowych i supermarketach, w bankach, fabrykach, fermach bydła i rzeźniach kurcząt, w firmach maklerskich i adwokackich. Ale Bill Moyers, znany dziennikarz i były rzecznik prasowy Białego Domu, dotknął sedna sprawy, gdy pewnego razu stwierdził mówiąc o Rockefellerach, że dysponują ponadto „siecią przymierzy tak niewidzialnych i tak ogromnych, iż wymykają się one spod zwyczajnej kontroli, a przy tym posiadają prywatne środki zdolne do obezwładnienia rządów publicznych”.
Kiedy jesienią 1974 roku Ford uznał za wskazane wyznaczyć na wiceprezydenta Nelsona Rockefellera, podczas przesłuchań Kongresie jeden jedyny senator Robert Byrd zadał Rockefellerowi niedyskretne pytanie:
– Czy piastując wysoki urząd federalny będzie pan mógł naprawdę rozgraniczyć interesy wielkiego kapitału od interesów państwa?
– Tak – odparł Rockefeller.
– Ale czy możemy przynajmniej się zgodzić – nie ustępował Byrd – że z bogactwem pana rodziny wiążą się olbrzymie, kolosalne wpływy?
– Możemy się zgodzić, senatorze, jeżeli doda pan jedno słowo : potencjalne – zastrzegł się kandydat na wiceprezydenta, a „potencjalne” znaczyło „nie wykorzystane”.
Nie wykorzystane wpływy? Czy komisja Kongresu tak myślała? W każdym razie inni senatorowie milczeli. Sprawa nominacji była przesądzona, a niektórzy, jak ^republikanin Hugh Scott, korzystali z hojności Rockefellerów, gdy jej potrzebowali na prowadzenie kampanii wyborczej.
Po aferze Watergate od polityków pragnących objąć wysoki urząd żądano przedstawienia stanu ich finansów. Sprawozdanie Rockefellera było oczekiwane ze szczególną ciekawością. Nigdy przedtem nikt z Dynastii nie spowiadał się publicznie w tak intymnej sprawie. Wśród ogólnego poruszenia Nelson zeznał, że osobiście dysponuje majątkiem 218 milionów dolarów, i nie zaprzeczył, gdy senator Howard Cannon oszacował fortunę całej rodziny na półtora miliarda. Obie cyfry były jednak bladym cieniem rzeczywistości.
Pełni oburzenia profesorowie Schwartz i Domhoff dowodzili, że Dynastia sprawuje kontrolę nad stu korporacjami o bajońskim kapitale 70 miliardów dolarów. Jakkolwiek wówczas wydawało się to nie do wiary, późniejsze wiadomości nadały ocenie profesorów koloryt realności. Np. po śmierci Nelsona „New York Times” powtórzył informację z 1974 roku, a więc w roku 1979 zapewne zaniżoną, iż majątek Rockefellerów jest szacowany na sumę 6—10 miliardów dolarów; nie ulega zaś wątpliwości, że przy systemie holdingów można kontrolować stan posiadania kilkakrotnie większy od własnych kapitałów.
Na początku lat osiemdziesiątych z trzeciego pokolenia braci Rockefellerów pozostali tylko David i Laurance. Winthrop, b. gubernator stanu Arkansas, nie żył od wielu lat. Krótko przed śmiercią Nelsona – w katastrofie samochodowej zginął John D.III. Czwarta Generacja jest bardzo liczna, ale niczym nie przypomina ani „króla nafty”, ani Juniora i jego synów. Twarze i umysły Czwartej Generacji pozostają też ogółowi nie znane. Aktywizm jej nie pociąga – może z wyjątkiem Johna D.IV, gubernatora Zachodniej Wirginii.
Jednakże wielomiliardowy majątek, zarządzany centralnie z drapacza chmur przy Piątej Avenue, nie został rozdrobniony i nie stopniał. Przeciwnie, rozrasta się i penetruje nowe obszary. Majątek zarządzany centralnie przez anonimowych prezesów i dyrektorów w imieniu wszystkich pokoleń i wszystkich członków rodu – a więc gigantyczna machina finansowa. W pełnym rozkwicie znajduje się też Fundacja Rockefellerów – źródło wielkich wpływów i cennych powiązań.
Jakie znaczenie ma na tym tle płochość „Kuzynów”, ich brak zainteresowania potęgą rodu? Czy zapowiada ona jego zmierzch? Czy wpływy Dynastii mogą przetrwać bez osobistych starań samej Dynastii? Bez eksponowanego udziału jej potomków w finansach, polityce, życiu publicznym?
W przeciągu stu lat imperium Rockefellerów wytworzyło własny układ krążenia. Wokół ośrodka magnetyzmu obracały się w satelitarnym porządku firmy-wasale, apologeci i polityczna klientela. Ale czy mimo ogromu majątku struktura ta będzie funkcjonować jak przedtem, gdy zniknie ostatni z przywódczych Braci? Czy dotychczas bezosobowa, obcinająca kupony Czwarta Generacja złoży do grobu legendę Rockefellerów? Legendę, która wyprzedziła prawdę?
Jeden z problemów polega na tym, że kapitał korporacyjny końca XX wieku może się obejść bez prolongaty wielu dziewiętnastowiecznych sentymentów. Bowiem schemat sukcesu i szczęścia przetrwał w Ameryce i dom Rockefellerów oczywiście nie jest na indeksie, lecz mit bogobojnego miliardera przestał być uniwersalnym ideałem.
Maksymilian Berezowski
Część I OJCIEC
1
W pierwszych latach dwudziestego stulecia, kiedy kościół protestancki zjednoczyła krucjata podjęta dla ratowania tej części świata, która tonęła w mroku pogaństwa, sekta kongregacjonalistów zabiegała o wysłanie własnego kontyngentu żołnierzy Chrystusowych do owych dalekich ziem, gdzie miały się toczyć tytaniczne zmagania Dobra ze Złem.
Kosztowna to była wojna i w normalnych okolicznościach grupa pastorów obradujących w Bostonie na początku 1905 r. na wieść o tym, że Rada Misji Zagranicznych otrzymała w darze 100 tys. dolarów, zaintonowałaby dziękczynne modły. Kiedy jednak wyszło na jaw, że dar pochodził z kiesy Johna Davisona Rockefellera, wśród zebranych dał się słyszeć niechętny gwar, a jeden z pastorów zażądał, by kongregacjonaliści natychmiast zwrócili te „splamione pieniądze”.
– Bo czyż nie są to pieniądze plugawe? Czy jakikolwiek człowiek, jakakolwiek instytucja, znając ich pochodzenie, może nie skalać sobie nimi rąk? – pytał wielebny Washington Gladden, najwybitniejsza postać wśród kongregacjonalistów. – Człowiek ten nagromadził bogactwa metodami okrutnymi, cynicznymi i nikczemnymi, takimi samymi, jakich używali barbarzyńcy plądrujący Rzym i średniowieczni rycerze-rozbójnicy – grzmiał dalej wielebny pastor. – Zimna brutalność, z jaką setki ludzi ograbiono z ich skromnego majątku po to, by mogły powstać fortuny multimilionerów, jest przerażającym przykładem tego, w jaką bestię może przedzierzgnąć się człowiek.
Dyskusja, jaka rozgorzała w małej sali wynajętej w śródmieściu Bostonu, ogarnęła cały kraj. Określenie „splamione pieniądze” weszło do języka potocznego. Część Amerykanów uważała, że kongregacjonaliści powinni jednak przyjąć dar, a byli i tacy, którzy sugerowali, że w ten sposób dusza ofiarodawcy może zostać zbawiona – John D. Rockefeller uchodził bowiem za wyjątkowo zatwardziałego grzesznika. Senator Robert LaFollette nazwał go „największym przestępcą wieku”. W prasie można było znaleźć karykatury JDR – przedstawiano go jako cienkonogiego hipokrytę jedną ręką rozdającego miedziaki, a drugą zgarniającego worki ze złotem. Gdyby ktoś jeszcze żywił jakieś wątpliwości co do tego dziwnego, tajemniczego człowieka o obojętnym spojrzeniu i okrutnym skrzywieniu ust, to opublikowana właśnie „Historia Standard Oil Company” pióra Idy Tarbell mogła go przekonać, że nazwisko Rockefellera słusznie uchodzi za synonim rozpasanego okrucieństwa i samowoli.
Spośród wszystkich ludzi, których Theodore Roosevelt potępił jako „możnych przestępców”, John D. Rockefeller był w istocie najmożniejszym. Kiedy rozgorzał spór o „plugawe pieniądze”, jego fortuna sięgała 200 mln dolarów. Owa lawina pieniędzy toczyła się dalej własnym rozpędem i wciąż potężniejąc rozrosła się w ciągu kilku lat do miliarda dolarów. (Taka suma rozpalała niejedną wyobraźnię – pewien biegły w rachunkach chrześcijanin wyliczył, że gdyby Adam od dnia przedwczesnego opuszczenia rajskich ogrodów odkładał co dzień 500 dolarów, to i tak do dziś nie miałby tyle na koncie). A jednak John D. Rockefeller różnił się pod pewnymi względami od innych rycerzy-rozbójników, którzy trzymali w postrachu kraj przez ostatnie 20 lat. Będąc od młodości podporą kościoła baptystów, od 1905 r. wpłacił na jego rzecz prawie 100 mln dolarów i poświęcił się stworzeniu najrozleglejszego na świecie systemu filantropijnego. Wierny mąż i kochający ojciec, potrafił swymi dwornymi manierami oczarować niejednego przedstawiciela rządu, budząc w nim poważne wątpliwości, czy ów wytworny dżentelmen jest rzeczywiście najbardziej zatwardziałym z grzeszników.
Wtedy był już na emeryturze, ale nawet w czasach, kiedy stał na czele swej potężnej korporacji, brakło mu owych wygórowanych ambicji i wilczego apetytu Fisków, Gouldów, Vanderbiltów i innych rekinów. Oni nie znali granic, on był mistrzem w zachowywaniu umiaru. Nigdy nie uczestniczył w ich zuchwałych aktach giełdowego wandalizmu, nigdy nie oszukiwał klientów z takim brakiem skrupułów jak oni, nigdy nie brał udziału w ich głośnych szwindlach z papierami wartościowymi. Wiedział, co w interesach można, a czego nie. Nikt nie mógłby o nim powiedzieć tego, co chytry James Stillman z First National Bank powiedział o potężnym J. P. Morganie: „To jest romantyk”.
A z tym wszystkim był to Rockefeller – twardy i konserwatywny, uosabiający w oczach opinii publicznej bezduszny system ekonomiczny, który opanował i ujarzmił ludzkość. Kimkolwiek Rockefeller był prywatnie, dla opinii publicznej był tym, który wymyślił nową formę władzy gospodarczej – trust – i narzucił ją narodowi mającemu biznes we krwi. Uosabiał zagrożenie, jednak nie to, które jest wynikiem przekroczenia norm społecznych i prawnych, lecz tę niesprawiedliwą a nieuchwytną potęgę, która tkwi ukryta w samych normach. Był w pewnym sensie kwintesencją systemu doprowadzonego do logicznej, ale niemożliwej już do kontrolowania skrajności. Nie jest przypadkiem, że stał się typowym Amerykaninem epoki, którą Mark Twain nazwał „pozłacanym wiekiem”.
Przeciętny Amerykanin skrupulatnie studiował prasę, szukając w doniesieniach z jego prywatnego życia wiadomości o porażkach czy niepowodzeniach, aby w ten sposób znaleźć potwierdzenie przekonania, skrytego często w podświadomości, że jest jednak na świecie jakaś sprawiedliwość. Kiedy pewien nowojorski dziennikarz donosił z nieukrywaną satysfakcją, że Rockefeller ze względu na chorobę żołądka żywi się wyłącznie mlekiem i sucharkami i że dałby majątek za soczysty befsztyk, czytelnicy nie posiadali się ze szczęścia.
Dysponował jakąś wewnętrzną siłą pozwalającą mu przeciwstawić się każdemu – nie brutalnie, ale z tym spokojem, który pochodzi z przekonania o własnej racji. W odróżnieniu od innych rekinów finansjery, którzy godzili się na swą na poły nielegalną sytuację, a nawet znajdowali w niej upodobanie, nie krępując się niczym i swymi postępkami rzucając społeczeństwu wyzwanie, Rockefeller był zawsze przeświadczony, że jest dobrym chrześcijaninem, i to zarówno w interesach jak i w życiu prywatnym. Głębokie przekonanie, że jest niesłusznie oczerniany, połączone z silnym pragnieniem oczyszczenia się ze stawianych mu zarzutów, stanie się potem jedną z dominujących cech rodziny, której dał początek.
66-letni w czasach, o których mowa, John D. Rockefeller żył jeszcze 32 lata. Jeszcze długo po tym, jak hierarchia kongregacjonalistów przyznała ze skruchą, że sama ubiegała się o te „plugawe pieniądze”, co do których istniało podejrzenie, że przy ich pomocy bogacz chce przemknąć się do królestwa niebieskiego, i długo po tym, jak ta i inne kontrowersje zostały zapomniane, John D. Rockefeller żył, ciesząc się wpływami i szacunkiem, jaki zyskał sobie swą filantropijną działalnością.
Kiedy inni możni, którym fortunę przyniosły wielkie wojny przemysłowe XIX wieku, przenieśli się na tamten świat, a ich pałace przy Piątej Alei, gdzie prowadzili żywot rozpustnych książąt renesansu, przeszły w obce ręce, zaś ich fortuny uległy rozproszeniu, nazwisko i potęga Rockefellera trwały wraz z Dynastią nie mającą sobie równych, stając się w końcu instytucją nierozłącznie związaną z życiem Ameryki.
Ogromna fortuna Standard Oil powstała w wyniku zbiegu okoliczności. Było to tak, jakby jakieś drzwi historii otwarły się na krótki moment, a Rockefeller, który akurat był w pobliżu, prześliznął się przez nie, zanim się zamknęły. Nigdy przedtem nie było możliwe, i nie będzie już możliwe nigdy więcej, by jeden człowiek stworzył taką organizację. Był to ten rzadki wypadek, gdy właściwemu człowiekowi nadarzy się właściwa okazja. Podobnie rzecz się miała prawie ze wszystkimi fortunami, które powstały w owych czasach, ale casus Rockefellera jest szczególnie dobitnym przykładem. Dopiero potem obowiązkiem wszystkich publicystów i nadwornych biografów, których najmowali sobie rycerze-rozbójnicy, stało się przedstawianie przypadku jako wyniku celowego działania lub przynajmniej drapowanie go w szaty tajemniczego przeznaczenia.
Człowiekiem, który z równym zamiłowaniem tworzył mity, jak robił pieniądze, był Andrew Carnegie, chłopak ze Szkocji, który w Ameryce kreował się „królem stali”. Milionerzy władający amerykańskim przemysłem – pisał później, gdy przerzucił się na literaturę – „zaczynali jako biedni chłopcy i pobierali nauki w najsurowszej, ale najlepszej ze szkół, jaką było ubóstwo”. Była to jego własna, bardzo krzepiąca wersja ewangelii wyznawanej przez człowieka zawdzięczającego wszystko tylko sobie. Stała się ona wkrótce głównym mitem amerykańskiego ustroju. Ci, którzy wypłynęli o własnych siłach, nie byli szczęśliwcami, lecz wybrańcami, a dowodem tego było ich bogactwo.
Nic dziwnego, że JDR im był starszy i bogatszy, tym chętniej podkreślał swe ubóstwo z początków kariery. – Czy ktokolwiek zaczynał gorzej ode mnie? – pytał często, a pod koniec życia stale powracał do trudnych początków, jakby chcąc podkreślić ogrom drogi przebytej w swej cudownej podróży. A przecież, jak wspominała jego siostra Mary Ann swą niezbyt literacką angielszczyzną: „Te wszystkie historie, że byliśmy biedni, to nieprawda. Nie byliśmy bogaci, ale starczało nam na jedzenie i ubranie i na wszystko, czego potrzeba. Zawsześmy oszczędzali”.
Rockefeller urodził się 8 lipca 1839 r. w skromnym domku skrytym wśród jabłoni, wciśniętym między dwie stajnie, odległym o dwie godziny jazdy bryczką po wyboistej drodze wiodącej z niewielkiej mieściny Richford. Jego ojciec kupił za 631 dolarów gotówką tę 160-akrową farmę. William Avery Rockefeller wyróżniał się spośród żylastych małomównych farmerów, którzy pozostali w tej części zachodniego stanu Nowy Jork, kiedy fala emigracji przewaliła się dalej na zachód z biegiem rzeki Erie. Był bystrym, skorym do śmiechu człowiekiem, o szerokich barach i potężnie sklepionej piersi. Miał 29 lat, gdy na świat przyszedł pierworodny, i już wtedy głośno było o nim w okolicy. Amator koni – i kobiet—jeździł podobno jak Indianin, strzelał jak Sokole Oko, miał cały arsenał strzelb i potrafił ponoć trafić jaskółkę w locie.
William Avery był jednym z tych ludzi, którzy nie tylko opowiadają o sobie niestworzone historie, ale także z przyjemnością dowiadują się, że krążą one wśród ludzi ubarwione coraz nowymi szczegółami. Ten właśnie talent do otaczania legendą własnej osoby, umiejętność dostrzegania siebie samego jako jednej z postaci ludzkiej komedii różnił go od innych Rockefellerów, osiadłych całymi rodami w gęstych lasach Nowego Jorku i Pensylwanii od przeszło stu lat, to znaczy od 1723 r., kiedy pierwszy Rockefeller, Johann Peter, przybył do Nowego Świata z Niemiec.
„Big Bill” Rockefeller w brokatowym kaftanie, z brylantem w halsztuku, rozbijał się po okolicy z dobraną kompanią, a chociaż sam stronił od mocniejszych trunków, swym towarzyszom fundował hojnie we wszystkich miejscowych tawernach. Zgodnie z rodzinną legendą nie ufał bankom i miał zawsze przy sobie znaczną sumę pieniędzy. David Dennis, jeden z przyjaciół JDR z lat dziecięcych, potwierdził później pogłoski o zapasach gotówki, które miano trzymać w domu Rockefellerów: „Widziałem je, banknoty jedno-, dwu-, trzy(bo były wtedy takie), pięcio-, dziesięcio-, dwudziestoi pięćdziesięciodolarowe, powiązane sznurkiem w pęczki jak drzewo na opał”. William Avery potrafił wyłożyć na stół tysiąc dolarów gotówką za 7-pokojowy dom na 92-akrowej farmie w pobliżu Moravii w okręgu Cayuga, gdzie przeniósł się ze swą coraz liczniejszą rodziną w 1843 r., i w parę lat spłacić 2100 dolarów długu hipotecznego.
Na temat źródeł dochodów ojca nie rozmawiano przy Johnie i jego rodzeństwie – dwu młodszych braciach Williamie i Franku oraz siostrach Lucy i Mary Ann. Mówiło się, że ojciec zajmuje się wszystkim po trochu, że handluje ziemią, skórami, solą, a nawet ziołami leczniczymi. Dzieci wiedziały z doświadczenia, że z powodu „pracy” – ojca nie ma w domu nieraz całymi miesiącami i że w czasie jego nieobecności rodzina żyje głównie dzięki kredytom w miejscowych sklepach i pomocy sąsiadów. Pojawiał się równie nagle, jak znikał, wysiadał z bryczki, czule klepał konie po zadach, a potem porywał na ręce podbiegające dzieci i obsypując pocałunkami wciskał im do rączek złote monety.
JDR dowiedział się później, że jego ojciec był w gruncie rzeczy hochsztaplerem i wydrwigroszem. Kiedy jeździł po indiańskich rezerwatach, handlując, czym się dało, udawał głuchoniemego, gdyż – jak zwierzał się jednemu z przyjaciół – uważał, że Indianie powinni to brać za oznakę mocy magicznej. Ale na oszukiwaniu Irokezów nie można było zrobić majątku, znalazł więc sobie lepsze zajęcie – w branży medycznej. Wędrował setki mil po jarmarkach, obozowiskach i mityngach, gdzie rozdawał ulotki o takiej mniej więcej treści: „Doktor William A. Rockefeller, słynny specjalista od raka, przyjmuje tutaj tylko jeden dzień. Leczy wszystkie przypadki, jeśli nie są zbyt zaawansowane, a i tym przynosi ulgę”. Sprzedawał całymi butelkami eliksir własnej produkcji. Za wizytę liczył 25 dolarów, co wówczas równało się dwumiesięcznym zarobkom.
O ile młody William przypominał swego ojca potężną budową ciała i wylewną naturą, to John był zupełnie inny. Fotografie z okresu młodości przedstawiają wąską, prawie pozbawioną wyrazu twarz, z obojętnymi, na pół przymkniętymi oczami. Jest to wyraźnie twarz jego matki, Elizy, która pierworodnemu nadała imię po swym ojcu, bogatym farmerze ze stanu Nowy Jork – Johnie Davisonie. Szczupła, o ostrych rysach twarzy, ogniście rudych włosach i błękitnych oczach, Eliza Rockefeller różniła się od swego męża prawie we wszystkim. Owe przeciwieństwa były widać dla obojga atrakcyjne – pobrali się w 1836 r. po bardzo krótkim okresie narzeczeństwa. Gdy William Avery szwendał się po kraju, jego żona robiła, co mogła, by zapewnić dzieciom normalne życie, chroniła je przed plotkami, których przedmiotem była stale ich rodzina, będąc zawsze wierną temu niezwykłemu człowiekowi, jakiego poślubiła kierując się nagłym porywem serca.
Na przykładzie ojca John Davison nauczył się, że kierowanie się chwilowymi impulsami jest niebezpieczne i przynosi rozczarowanie. W 60 lat później pamiętał wciąż, że w przypływie dobrego humoru ojciec obiecał mu kucyka, ale nigdy go nie kupił...
Wpływ matki był zupełnie inny – była głęboko moralna, dokładna, poważna, z typową surową szkocką pobożnością. Najstarszy syn przyswajał jej kalwińskie maksymy i zachował je w pamięci przez całe życie. I chociaż potajemnie bardzo kochał swego niemoralnego i zuchwałego ojca, to wzorem postępowania była dlań zawsze matka. Na zawsze zapamiętał, czym było jej życie – upokarzana, samotna kobieta, obmawiana nieustannie przez sąsiadów, spędzająca długie noce w fotelu na biegunach, zapatrzona w ogień na kominku, z Biblią na kolanach i fajką w ustach.
W 1853 r. William Avery wysłał swą rodzinę do Cleveland, żeby—jak powiedział – być bliżej osadników ciągnących na Zachód krytymi wozami, i od tej pory był coraz rzadszym gościem w domu. Eliza otrzymywała sporadyczne listy między jego wizytami, w których podawał adres na Zachodzie, aby w razie nagłej potrzeby można było go znaleźć. Ale praktycznie aż do swej śmierci w 1889 r. była słomianą wdową. W późniejszych latach stary Rockefeller wpadał co jakiś czas do swego, sławnego już, syna. Wysiadał z tramwaju jak niegdyś z bryczki, dźwigając prezenty dla wnucząt. Po kilkudniowych zabawach znikał równie nagle, jak się pojawiał, pożyczywszy przedtem pieniądze od syna.
Tajemnica miejsca jego pobytu, strzeżona zazdrośnie przez rodzinę, wyszła w końcu na jaw. W 1900 r. Joseph Pulitzer wyznaczył nagrodę w wysokości 8 tys. dolarów za informacje na temat tajemniczego życia Williama Avery. W 1908 r. jeden z jego reporterów odkrył zdumiewającą prawdę: „Doktor” Rockefeller zmarł w 1906 r. w wieku 96 lat i został pochowany w bezimiennym grobie we Freeport w stanie Illinois. Przez 40 lat, aż do śmierci, żył w Południowej Dakocie pod przybranym nazwiskiem dra Williama Levingstona w bigamicznym małżeństwie z kobietą około 20 lat od niego młodszą.
John D. nigdy nie wypowiadał się na ten temat. Prawdę mówiąc, bardzo niewiele zwierzeń natury osobistej padło z jego wąskich ust. Nawet kiedy oficjalnie wynajęci biografowie mieli zapisać złotymi zgłoskami chwałę jego życia, to na temat dzieciństwa i młodości podawał im suche fakty, wyprane z jakiejkolwiek dodatkowej treści. Powstał z tego szereg pouczających przypowieści o początkach kariery przyszłego biznesmena.
Pod troskliwym okiem matki – opowiadał Rockefeller, pytany przez biografów o najważniejsze wydarzenia z dzieciństwa – zebrał stadko indyków podpatrując, gdzie zdziczałe indyczki zakładają gniazda, i zabierając im pisklęta. Podchował je i sprzedał z zyskiem. Miał wtedy 7 lat. Zaczął wówczas zbierać pieniądze do błękitnej porcelanowej miseczki, którą matka umieściła na komodzie w salonie. Po 3 latach uzbierał dość pieniędzy, by pożyczyć 50 dolarów sąsiadowi na 7 procent. Kiedy po roku dług został zwrócony z odsetkami, które wynosiły 3,5 dolara, wywarło to na nim głębokie wrażenie. Było to bowiem więcej, niż mógł zarobić kopiąc kartofle przez 10 dni po 10 godzin dziennie. „Postanowiłem wtedy – pisał Rockefeller w na pół autobiograficznej książce „Luźne wspomnienia o ludziach i sprawach”, wydanej w 1908 r. – że od tej pory pieniądze będą na mnie pracowały”. Jego starsza siostra Lucy sformułowała to w sposób mniej pochlebny, ale bardziej dosadny: „Gdzie tylko mogło coś kapnąć, John zawsze podstawiał swoją miseczkę i zawsze dobrą stroną do góry”.
Cleveland, dokąd przyjechał mając 14 lat, było miastem portowym. Do przystani na jeziorze Erie przybijały białe żaglowce z pasażerami i towarami. Trafiały się też bocznokołowce, a nawet statki napędzane śrubą, budowane w miejscowych stoczniach. W porcie było tłoczno i brudno, pracowali tam krzepcy robotnicy, a kierowali wszystkim miejscowi kupcy, siedzący w swych kantorach. Rockefeller często przychodził tam po szkole, stawał z boku i obserwował krzątaninę. Pewnego dnia jeden z kolegów zapytał: „John, czym chciałbyś być, gdy dorośniesz?” Bez chwili wahania młody Rockefeller odrzekł: „Chciałbym być wart sto tysięcy dolarów. I na pewno będę”.
Miał niewielu przyjaciół w liceum w Cleveland, gdzie z powodu ponurego usposobienia zyskał sobie przydomek „diakona”, chociaż trwała przyjaźń łączyła go z kolegą z klasy – Markiem Hanną, przyszłym senatorem i „twórcą prezydentów” oraz rzecznikiem interesów Standard Oil w sferze politycznej. Po skończeniu szkoły w 1855 r. Rockefeller, zamiast studiować dalej, postanowił wziąć się do interesów. Przez wiele tygodni przemierzał ulice Cleveland, szukając pracy; był zdecydowany nie chwytać się pierwszego lepszego zajęcia, ale znaleźć pracę odpowiednią do jego ambicji. A mierzył wysoko. „Odwiedzałem przedsiębiorstwa kolejowe, banki, hurtownie – wspominał potem – małych firm nie brałem pod uwagę... Szukałem czegoś poważnego”.
26 września został przyjęty do pracy w księgowości firmy handlowo-spedycyjnej „Hewitt and Tuttle”, handlującej głównie zbożem. Ten dzień został w jego osobistym kalendarzu zapisany jako szczególna rocznica, coś w rodzaju drugich urodzin – i tak go zawsze potem obchodził. W jego posiadłości Pocantico nad brzegiem Hudsonu wciągano w tym dniu na maszt specjalną flagę.
Do pracy stawiał się co dzień o 6.30 i ślęczał nad księgami z poświęceniem, które zaskoczyło, a zarazem uradowało jego pracodawców. Byliby na pewno jeszcze bardziej zbudowani, gdyby wiedzieli, że w zaciszu swego własnego pokoju co wieczór analizuje w myślach swą całodzienną działalność i powtarza sobie: „To jest szansa. Ale bądź ostrożny. Nie spiesz się, nie pozwalaj sobie na błędy. Twoja przyszłość waży się każdego dnia”.
Dyscyplina, porządek i ścisłe zbilansowanie wszystkich „winien” i „ma” stało się kodeksem jego życia. Jedyną pamiątką młodości JDR jest rejestr finansowy, którego przez całe lata używał dla własnych celów. Zapisywał w nim dzień po dniu co do grosza dochody i wydatki, oszczędności i inwestycje, interesy i datki na filantropię. Oprócz skromnego dolara tygodniowo za pokój z wyżywieniem trafiają się wydatki jak np. 75 centów dla towarzystwa „Wdowi Grosz” czy 5 centów na szkółkę niedzielną Kościoła Baptystów przy ulicy Erie, 10 centów dla ubogiego i 10 centów na misje. Kościół był jego jedyną rozrywką, a zarazem jedynym łącznikiem z tą rzeczywistością, która istniała poza światem agentów handlowych. Suma datków wynosiła prawie zawsze 10 procent jego 3,5-dolarowego dochodu tygodniowego. Prócz tych obowiązkowych datków i bardzo skromnych zakupów odzieży nie było tam właściwie innych wydatków. Rockefeller nigdy nie prowadził równie ścisłego dziennika jak ów rejestr. Zanotowane tam cyfry były jego prawdziwą autobiografią.
W 1858 r. zarabiał 600 dolarów rocznie. Wiedział co do grosza, jaką wartość przedstawia dla firmy, i zażądał podwyżki do 800 dolarów. Kiedy Hewitt i Tuttle zastanawiali się, zaczął rozglądać się za innym zajęciem. Poznał kiedyś pewnego Anglika, starszego o 12 lat Maurice’a Clarka, który był urzędnikiem innej firmy handlowej. Postanowili razem założyć własny interes.
Przez 3 lata pracy u Hewitta i Tuttle’a Rockefeller zdołał zaoszczędzić około 800 dolarów. Potrzebował jednak jeszcze 1000 dolarów na inwestycje konieczne do ,,rozkręcenia” interesu, zwrócił się więc do ojca, który właśnie taką sumę obiecał każdemu z dzieci, kiedy dojdą do pełnoletności. John dostał te pieniądze, ale musiał się zgodzić, że przez półtora roku, do chwili ukończenia 21 lat, będzie płacił odsetki w wysokości 10%. William Avery był ubawiony całą sprawą. Uważał bowiem, że jedynie twarda szkoła jest dobrą szkołą. Bardzo lubił powtarzać: „Oszukuję moich chłopców, kiedy tylko mogę. Obdzieram ich ze skóry, jak się tylko da. Chcę, żeby byli twardzi”.
W owych latach miał po temu wiele okazji. Syn zwracał się do niego stale o pożyczki na rozbudowę swego raczkującego dopiero przedsiębiorstwa. Pieniądze dostawał zawsze na 10%, ale William A. Rockefeller „uczył go życia”, mając zwyczaj żądać ni stąd, ni zowąd zwrotu pieniędzy, i to zawsze akurat w tym momencie, kiedy John ich najbardziej potrzebował. Zwracał je jednak skrupulatnie, często kosztem poważnych strat, ale nigdy się nie skarżył. „Wiedziałem, że ma to być tylko dla mojego dobra i może było, lecz, choć nigdy mu tego nie powiedziałem, nie byłem zachwycony tymi jego testami, za pomocą których badał moją finansową wytrzymałość” – pisał wiele lat później.
W pierwszym roku firma Clark and Rockefeller dała spory dochód – 4 tys. dolarów czystego zysku przy obrotach w wysokości 450 tys. W rok później dochody wzrosły do 17 tys. dolarów. Wspólnicy mieli szczęście, ponieważ uruchomili swe przedsiębiorstwo w momencie sprzyjającej koniunktury. Czekała ich jeszcze wspanialsza przyszłość.
Wojna domowa, która zaczęła się w kwietniu 1861 r., przyniosła bezprecedensowe cierpienia milionom Amerykanów, ale kilku – Morganom, Armourom czy Vanderbiltom – fortunę z dnia na dzień. Jednocześnie na scenę amerykańską wtargnęła cała nowa klasa biznesmenów. Interes Rockefellera nie dorównywał wówczas jeszcze niektórym fortunom, niemniej były to już duże pieniądze. W miarę jak zaczęły napływać zamówienia wojskowe, ceny towarów ostro poszły w górę. W tych warunkach sukces był uzależniony od skrupulatnego planowania, zwracania uwagi na szczegóły i konsekwentnego wyszukiwania najpomyślniejszych transakcji – do czego Rockefeller miał uzdolnienia.
„Chciałem iść na front i spełnić swój obywatelski obowiązek – tłumaczył wiele lat później – ale w żaden sposób nie mogłem. Nikt by mnie nie zastąpił. Przedsiębiorstwo było młode i gdyby mnie zabrakło, trzeba by je zamknąć, a dawało utrzymanie tylu ludziom”. Dawał natomiast pieniądze na wojsko federalne i mówił wszystkim, że wyposażono za nie 10 żołnierzy. „Wysłałem na front ponad 20 żołnierzy, tak prawie 30”—wspominał po latach podwajając i potrajając liczbę tych, których wyposażył do walki z rebeliantami.
Poza firmą zajmował się wyłącznie Kościołem Baptystów przy ulicy Erie. Kiedy miał 19 lat, został zastępcą pastora – nie z powodu gorliwości religijnej, lecz dzięki pokaźnym dotacjom, jakich nie skąpił kościołowi.
W dwa lata później świat biznesu w Cleveland przeżył szok równy wybuchowi wojny – Edwin Drake uzyskał ropę z pierwszego szybu naftowego. Miasto Titusville w Pensylwanii leży nad szeroką strugą, zwaną Oil Creek ze względu na pokrywającą stale jej wody czarną warstwę śmierdzącej mazi. Od lat wiedziano, że okolicznymi strumieniami płynie prócz wody „olej skalny”, i o ile pierwsi osadnicy przeklinali go, to Indianie bardzo cenili, uważając za lek. W czasach kiedy Rockefeller pracował w firmie Hewitt i Tuttle, ropa w małych flaszeczkach była istotnym składnikiem apteczki jego ojca i innych lekarzy z Zachodu. Wiedziano już, że jest to najtańszy, najwydajniejszy i najtrwalszy środek do oświetlania, dlatego też w 1859 r. ropa z szybu pułkownika Drake’a wywołała prawdziwą „gorączkę naftową”, a okolice, gdzie ją znaleziono, wkrótce zasłynęły jako Pola Naftowe.
W miarę jak wyrastały kolejne szyby, nędzne wioski zmieniały się z dnia na dzień w kwitnące miasta. Był to taki sam najazd, jaki nastąpił 10 lat wcześniej na Kalifornię po odkryciu tam złota – spekulanci, przedsiębiorcy i ten cały półświatek, który żyje z ich pieniędzy. Ceny skoczyły jak szalone: znany jest wypadek, kiedy kawałek ziemi kupiony za 25 tys. dolarów został w 3 miesiące później odsprzedany za 1,5 mln dolarów. Las byle jak skleconych wież naftowych wyznaczał horyzont tego „Oil Dorado”, gdzie w ciągu nocy wyludniały się osiedla, gdy zabrakło ropy. A ropa królowała wszędzie. Pochodnie gazu ziemnego płonęły dniem i nocą, w niebo bił dym z maszyn parowych pompujących cenny płyn, błoto zmieszane z ropą tworzyło lepki klajster oblepiający końskie kopyta i koła wozów, czyniąc drogi prawie nieprzejezdnymi.
Wkrótce panami okolicy stali się wozacy. Transportowali ropę z pól do rafinerii, najpierw do Pittsburgha i Nowego Jorku, potem do nowo powstałych obiektów w Cleveland. Niektóre z nich pojawiły się w najbliższym sąsiedztwie dobrze prosperującej firmy Clark and Rockefeller. Na młodszym wspólniku „gorączka naftowa” zrobiła wielkie wrażenie i tak jak wielu biznesmenów w Cleveland zastanawiał się on, czy i jak zainwestować w ten interes. Rozumiał jednak, że prawdziwych pieniędzy nie zrobi się na pompowaniu ropy z ziemi, ale na pośrednictwie w transporcie i rafinacji. Wiedział też, że transport był jedną wielką improwizacją, a i proces przeróbki ropy pozostawiał jeszcze wiele do życzenia. Rockefeller doszedł więc do wniosku, iż lepiej na razie pozostać przy mięsie i zbożu.
W 4 lata po wytryśnięciu pierwszej ropy w Titusville nastąpiło doniosłe dla Cleveland wydarzenie: do miasta dotarła linia kolejowa towarzystwa Atlantic and Great Western Railroad, umożliwiając bezpośrednie połączenie samego serca Pól Naftowych z Nowym Jorkiem. Wzdłuż szlaku kolejowego zaczęły jak spod ziemi wyrastać nowe rafinerie. W 1863 r. Atlantic and Great Western Railroad przewiozła ponad 1,5 mln beczek ropy, stając się w ten sposób głównym jej przewoźnikiem w kraju. Z kolei Cleveland stało się jedną ze „stolic naftowych”.
W 1863 r. Samuel Andrews, znajomy Maurice’a Clarka, zaproponował wspólnikom, by zainwestowali w rafinerie. Rockefeller też znał Andrewsa, spotykał go w Kościele Baptystów przy ulicy Erie, ale do propozycji odnosił się sceptycznie. Miał jednak dość pieniędzy, aby zaryzykować 4 tys. dolarów jako cichy wspólnik nowo powstającej firmy Andrews, Clark and Co., ale uważał, że rafinerie mogą być najwyżej dodatkiem, zaś podstawą biznesu musi być nadal zboże, które wielokrotnie w ostatnich latach udowodniło, że jest pewnym źródłem dobrego dochodu.
W tym czasie Rockefeller osiągnął wiek i pozycję pozwalające myśleć o małżeństwie. Zaręczył się więc w marcu 1864 r. z Laurą Spelman, piękną dziewczyną z Cleveland, którą znał jeszcze z liceum. Jej ojciec, Harvey Buel Spelman, był dobrze prosperującym biznesmenem, byłym posłem do stanowego kongresu w Ohio, a w owym czasie fanatycznym działaczem towarzystwa trzeźwości. Laura wraz z siostrą Lucy po ukończeniu średniej szkoły uczęszczała do Oread Collegiate Institute w Worcester w stanie Massachusetts. Po powrocie do Cleveland obie zostały nauczycielkami i mocno zaangażowały się w działalność na rzecz poprawy życia chrześcijan i Murzynów. John był pełen szacunku dla talentów Cettie – bo tak zwano Laurę w domu – i mówił zawsze, że bez jej rad klepałby biedę. Pobożna panna zaiste stanowiła dlań świetną partię.
John bardzo sobie cenił to wszystko nowe, co wniosła Cettie w jego życie, ale trudno powiedzieć, by był śmiertelnie zakochany. Zalecał się do swej narzeczonej z tą samą systematycznością, która uczyniła go jednym z czołowych biznesmenów Cleveland. W owym czasie prowadził już notatki na stronicach nowego rejestru – poprzedni był całkowicie zapisany. W nowym nie było pozycji liczonych w centach. Teraz liczył wydatki w dolarach. W rubryce „wydatki różne” znajdujemy kronikę jego narzeczeństwa : 50 centów tygodniowo – przez wiele tygodni – na kwiaty dla narzeczonej, 1,75 dolara – wynajęcie powozu na wycieczkę wzdłuż Rocky River. Obrączki kosztowały 15,75 dolara. 8 września 1864 znalazł czas, by zapisać: „Ślub o 2 po południu z panną L. C. Spelman. Udzielił wielebny D. Wolcott w asyście wielebnego Paige w rezydencji jej rodziców”.
Załatwiwszy w ten sposób sprawę małżeństwa, całą swą uwagę poświęcił znów interesom. W 1864 r. wybudowano w Cleveland dziesiątki nowych rafinerii i wciąż ich przybywało. Najpierw Rockefeller myślał, że jest to jeszcze jedna gorączka, która zniknie bez śladu, i z niechęcią kręcił głową patrząc na niechlujnie sklecone beczki, z których nie oczyszczona ropa wyciekała na podłogę jego magazynów. Ale szybko zorientował się, że ropa nie wysycha, i zaczął coraz bardziej interesować się rafinacją i coraz więcej czasu spędzać w biurach Andrews, Clark and Co. tuż za miastem.
Między trzema wspólnikami nastąpił naturalny podział pracy. Andrews znał się doskonale na ówczesnej technologii, zajmował się więc stroną techniczną. Clark targował się z producentami z Pól Naftowych o dostawy i z wozakami o transport, a Rockefeller zajmował się finansami i zbytem. Metody w nowym przemyśle były jeszcze bardzo prymitywne i mało wydajne. Uczulony na wszelkie marnotrawstwo, Rockefeller był w swoim żywiole i mógł się wykazać. Chcąc uniezależnić się od miejscowych wozaków, firma postarała się wkrótce o własny transport. Zamiast kupować kiepskiej jakości beczki, Rockefeller zakupił transport dobrej białej dębiny i zatrudnił bednarzy. Błękitne beczki wyprodukowane przez nich stały się wkrótce znienawidzonym symbolem wszechobecności Standard Oil, ale na razie Rockefeller był zadowolony, że kosztują go po 96 centów za sztukę, a nie 2,50 dolara jak dotychczas.
Reżim, który sobie całe życie narzucał, zaczął przynosić owoce. Reputacja jednego z najprzebieglejszych kupców w mieście, pełnym przecież chytrych przedsiębiorców, robiła swoje. Jego wyjątkowa skrupulatność była nieocenionym atutem przy wyszukiwaniu najkorzystniejszych transakcji – przekształcił sam siebie w nieomylny instrument do prowadzenia interesów, a jedyną przyjemnością, na jaką sobie pozwalał, była radość z udanych operacji. Jeden z jego znajomych opowiadał Idzie Tarbell, kiedy gromadziła materiały do „Historii Standard Oil”: „Tylko raz widziałem, jak John Rockefeller wpadł w entuzjazm – otrzymał wtedy wiadomość z Creek, że jego szef zaopatrzenia dostał transport ropy po znacznie niższych cenach niż rynkowe. Zerwał się z fotela z radosnym okrzykiem, zaczął skakać, ściskał mnie i rzucał w powietrze kapelusz. Zachowywał się zupełnie jak szalony, więc zapamiętałem to na całe życie”.
Na początku 1865 r. firma Andrews, Clark and Co. rozpadła się. Rockefellera, dotychczas ostrożnego, a teraz najbardziej zapalonego wspólnika, niewymownie denerwowało stanowisko Clarka, przeciwnika dalszej nadmiernej ekspansji przedsiębiorstwa. Firma miała 100 tys. dolarów długów, ale Rockefeller chciał rozwijać operacje coraz szerzej, by wykorzystać niesłychaną wprost koniunkturę. Postanowili więc, że firma przejdzie w ręce tego, kto da więcej.
Licytacja odbyła się 2 lutego 1865 r. Uczestniczył w niej Rockefeller, reprezentując Andrewsa i samego siebie, oraz Clark. Zaczęto od ceny 500 dolarów. Stopniowo doszli do 40, 50, 60 tys., a gdy padła suma 70 tys., zapanowała długa chwila ciszy. ,,72 tysiące” – powiedział z desperacją Clark. ,,72 tysiące 500” – odrzekł Rockefeller bez chwili wahania. Clark machnął ręką: ,,Firma jest twoja”.
Wspominając potem ten moment, Rockefeller mówił: „Był to jeden z najważniejszych dni w moim życiu. Tego dnia określona została moja przyszła kariera. Czułem całą doniosłość tego momentu, ale byłem zupełnie spokojny”. Był to spokój wynikający z całkowitej pewności siebie, spokój człowieka, który dokładnie ocenił sytuację oraz przeciwnika i z góry znał wynik.
Choć miał tylko 26 lat, wyrobił już sobie dostateczną pozycję w kołach finansowych Cleveland, by móc zaciągnąć pożyczkę na spłatę wspólnika. Przejął kontrolę przedsiębiorstwa – przemianowanego teraz na Rockefeller and Andrews – w warunkach narastającego boomu naftowego, który uczynił Cleveland bogatym, oraz w momencie szczytowych interesów robionych na wojnie domowej, które do słownika amerykańskiego wprowadziły słowo „milioner”. Rockefeller i Andrews mieli wówczas największą rafinerię w Cleveland, przerabiającą 500 baryłek dziennie, to jest dwa razy więcej niż najbliższy konkurent, oraz roczne dochody w wysokości miliona dolarów. W następnym roku wzrosły one dwukrotnie. Rockefeller miał słuszność. Podstawą sukcesu musiała być wówczas ekspansja, a nie powściągliwość. Żywił niezachwianą wiarę w przyszłość przemysłu naftowego i w swoją własną. Przekonał brata Williama, żeby też zajął się biznesem, i wysłał go do Nowego Jorku, by stamtąd kierował eksportem. Dwie trzecie ropy z Cleveland sprzedawano za granicę. Wtedy to któregoś dnia jeden z klientów patrzył zdumiony, jak Rockefeller, myśląc, że jest w biurze sam, zaczął skakać do góry, stukając w powietrzu obcasami i podśpiewując: „Będę, będę bogaty! Będę bogaty! Będę bogaty...!”
Jeżeli przy innych rycerzach-rozbójnikach otoczonych rojem kochanek, oddających się uciechom cielesnym i duchowym, gromadzących dzieła sztuki złupione w Starym Świecie, Rockefeller mógł się wydawać człowiekiem nudnym i nieciekawym, to tylko dlatego, że cały swój zapał i wszystkie zdolności poświęcił stworzeniu Standard Oil, a nie uprzyjemnianiu sobie życia. Rozwój wielkiego trustu w retrospekcji wygląda jak rezultat niewiarygodnie chytrego planu – dzięki niemu Rockefeller stał się Napoleonem przemysłu. A przecież, chociaż zadziwiająca jednostronność umysłu pomogła Rockefellerowi stworzyć Standard Oil, to jednak ogromną rolę odegrała w tym dziele jego inna właściwość – umiejętność znalezienia się tam, gdzie trzeba, wtedy, kiedy trzeba, i podstawienia tej swojej miseczki zawsze „dobrą stroną do góry”.
Choć nie miał jeszcze zbyt jasnej koncepcji przemysłowego giganta, którego stał się twórcą, Rockefeller wiedział jedno: firma musi się rozwijać. Był to u niego właściwie odruch warunkowy, dlatego przez następne lata zaciągał wciąż nowe pożyczki w bankach i u osób prywatnych, oferując jako jedyne zabezpieczenie nieposzlakowane bilanse firmy, którą budował.
Szukał też nowych ludzi, którzy zostaliby jego najbliższymi współpracownikami. W 1867 r. nowe nazwisko zostało dodane do nazwy firmy. Brzmiała ona teraz Rockefeller, Andrews and Flagler. Dystyngowany dżentelmen z sumiastym wąsem, Henry M. Flagler, pojawił się w Cleveland przed wielu laty. Dorobił się fortuny i stracił ją, a potem wżenił się w bardzo bogatą rodzinę i mógł wnieść do firmy własny kapitał w wysokości 60 tys. oraz kapitały swego teścia – 90 tys. dolarów.
Flagler, który po latach wycofał się ze Standard Oil już jako multimilioner i poświęcił się przekształceniu dziewiczych wybrzeży Florydy w amerykańską Riwierę, stał się jednym z prawdziwych przyjaciół Rockefellera nie tylko w interesach, ale i poza nimi. „Była to przyjaźń między biznesmenami – pisał potem Rockefeller – co jest rzeczą o niebo lepszą, jak mawiał pan Flagler, od biznesu między przyjaciółmi, i z własnego doświadczenia mogę to potwierdzić”.
Flagler był pierwszym z grupy śmiałych i czasem nierozważnych współpracowników przyjętych przez Rockefellerą do firmy, ludzi, którzy podobni byli do jego ojca i nie mieli nic przeciw zajmowaniu się tymi aspektami biznesu, do których sam Rockefeller odnosił się z pewnym dystansem. „Umiejętność postępowania z ludźmi jest towarem, który można kupić – stwierdził kiedyś JDR – a ja za umiejętności płacę najwyższe ceny”.
Ludźmi, z którymi Flagler najlepiej umiał nawiązywać kontakty, byli kolejarze. Było to dla JDR szczególnie cenne ze względu na kłopoty z transportem. W pierwszych dniach boomu naftowego istniała naturalna wspólnota interesów między producentami ropy i tymi, którzy dostarczali ją na rynek. Wozacy mogli się wykłócać o ceny z właścicielami szybów, ale w gruncie rzeczy jednym i drugim zależało na jak największej produkcji. Tej więzi nie było jednak między naftowcami a koleją. Tej ostatniej zależało na stałym wysokim poziomie produkcji. Tymczasem borykała się ona z nieustannymi fluktuacjami w ilości dostarczanej do przewozów ropy, co było skutkiem nie zorganizowanej produkcji i dzikiej konkurencji, powodującej w jednym tygodniu nadprodukcję, a w następnym – niedobory. Oznaczało to dla kolei wysoce niedogodną i kosztowną nieregularność pracy. W tej sytuacji kluczową postacią stałby się pośrednik, który umiałby zorganizować przepływ ropy z Pól Naftowych tak, by zapewnić zgodny z potrzebami kolei, stały, a zarazem wysoki poziom przewozów. Naturalnym kandydatem była jakaś duża rafineria. Rockefeller skierował więc znaczną część kapitałów, jaką miał do dyspozycji, na rozbudowę mocy produkcyjnych swoich rafinerii, zlecając jednocześnie Flaglerowi zadanie zapewnienia firmie możliwie największej liczby cystern i zbiorników do transportu ropy. Bardzo szybko konkurencja, starając się przewieźć swoją ropę, dowiedziała się, że kolej nie ma wolnych cystern, bo wszystkie wynajęli panowie Rockefeller, Andrews i Flagler.
Pewnego dnia pod koniec 1867 r. Flagler złożył wizytę generałowi Jamesowi Devereux, nowemu wiceprezesowi Lake Shore Railroad, i oświadczył, że firma, którą reprezentuje, gotowa jest zapewnić 60 cystern ropy dziennie w zamian za poważne ulgi w opłatach przewozowych. Oficjalna taryfa wynosiła wówczas 42 centy za baryłkę nie oczyszczonej ropy z Pól Naftowych do Cleveland i 2 dolary za baryłkę rafinowanej ropy z Cleveland do portów Wschodniego Wybrzeża. Jak gen. Devereux zeznawał potem przed komisją rządową, jego towarzystwo kolejowe udzieliło w tajemnicy rabatu i brało odpowiednio 35 centów i 1,30 dolara. Kiedy inni właściciele rafinerii dowiedzieli się o tym, zgłosili protest. Towarzystwo Lake Shore oświadczyło, że rzeczywiście panowie Rockefeller, Andrews i Flagler mają u nich ulgi, ale mogą one być przyznane każdemu, kto zagwarantuje podobnie regularne dostawy.
Korzystając z ulg przewozowych, z pożyczek i pieniędzy nowych udziałowców, Rockefeller założył 10 stycznia 1870 r. nowe towarzystwo z kapitałem 1 mln dolarów, które otrzymało nazwę „Standard Oil’.