Robimy wszystko, co w naszej mocy Opowieści z OIOM-u - Daniela Lamas - ebook

Robimy wszystko, co w naszej mocy Opowieści z OIOM-u ebook

Daniela Lamas

4,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Poruszające wspomnienia lekarki z oddziału intensywnej opieki medycznej

Historie z OIOM-u, czyli oddziału intensywnej opieki medycznej, zazwyczaj zaczynają się od syren i świateł karetki, a kończą odratowaniem albo śmiercią pacjenta. Często słyszymy też o zaawansowanych technologiach i nowatorskich zabiegach, które ratują życie. Daniela Lamas, lekarka pracująca na OIOM-ie przekonuje jednak, że znamy jedynie niewielki fragment tych opowieści. Po jednym z trudnych dyżurów zadała sobie bowiem zaskakująco proste pytanie: jak funkcjonują ludzie, którym nowoczesna medycyna przedłużyła życie o kolejne dni, miesiące, a czasami lata?

Autorka odpowiada na to pytanie, śledząc losy swoich byłych pacjentów oraz ich krewnych. Dziadek, którego obumierające serce zastąpiono pompą na baterie; sprzedawca, który znalazł dawczynię nerki na portalu społecznościowym oraz młoda kobieta, próbująca odnaleźć się w dorosłości, której miała nie dożyć. Wszystkie te poruszające historie rozgrywają się na cienkiej granicy między zdrowiem a chorobą, życiem a śmiercią.

To głęboko osobista książka, pozwalająca poznać rzeczywistość, której zarówno my sami, jak i nasze rodziny możemy kiedyś doświadczyć.

Daniela Lamas pisze nie tylko elokwentnie, ale też z autentyczną troską. Jej cudowna książka stanowi ważny głos w debacie dotyczącej etycznej strony przedłużania ludzkiego życia”.

Sandeep Jauhar, autor książek Intern i Doctored

 

„Oryginalny, sugestywnie napisany zbiór opowieści. Podpierając się swoją profesjonalną wiedzą, Daniela Lamas odsłania przed czytelnikami liczne konsekwencje bohaterskich wyczynów lekarzy i stosowania zaawansowanej technologii. Jej opowieści są nie tylko świetnie napisane, ale też poruszają do głębi”.

Perri Klass, kierownik katedry dziennikarstwa i pediatrii na Uniwersytecie Nowojorskim

 

„Daniela Lamas stara się określić, gdzie przebiega granica między życiem, jakie jesteśmy skłonni zaakceptować, a losem gorszym od śmierci. Fantastyczny popis dziennikarstwa obywatelskiego poparty przekonującą analizą, która powinna stać się przyczynkiem do ważnej dyskusji”.

Dr Ira Byock, autor książek Dying Well i The Best Care Possible

Daniela Lamas zrobiła specjalizację z pulmonologii oraz intensywnej terapii. Pracuje w Brigham and Women’s Hospital i wykłada na Akademii Medycznej Uniwersytetu Harvarda, jak również w Ariadne Labs. Po ukończeniu Harvardu zajmowała się dziennikarstwem medycznym i kontynuowała edukację w Columbia College of Physicians and Surgeons, gdzie ukończyła również staż i rezydenturę. Specjalizację robiła już w Bostonie. Jej artykuły są często publikowane na łamach „New York Timesa”.

Robimy wszystko, co w naszej mocy. Opowieści z OIOM-u to jej pierwsza książka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 265

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Seriaz Linią

Projekt okładki Małgorzata Flis

Tytuł oryginału: You Can Stop Humming Now. A Doctor’s Stories of Life, Death, and in Between

Copyright © 2018 by Daniela Lamas

This edition published by arrangement with Little, Brown and Company, New York, New York, USA. All rights reserved.

© Copyright for Polish Translation and Edition by Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego Wydanie I, Kraków 2019 All rights reserved

Niniejszy utwór ani żaden jego fragment nie może być reprodukowany, przetwarzany i rozpowszechnianyw jakikolwiek sposób za pomocą urządzeń elektronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych oraz nie może być przechowywany w żadnym systemie informatycznym bez uprzedniej pisemnej zgody Wydawcy.

ISBN 978-83-233-4570-1

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego Redakcja: ul. Michałowskiego 9/2, 31-126 Kraków tel. 12 663-23-80, fax 12 663-23-83 Dystrybucja: tel. 12 631-01-97, tel./fax 12 631-01-98 tel. kom. 506-006-674, e-mail: [email protected] Konto: PEKAO SA, nr 80 1240 4722 1111 0000 4856 3325

Dla mojej Mamy

Do Czytelnika

Historie, które przytaczam, dotyczą pacjentów poznanych podczas mojej praktyki lekarskiej i w trakcie zbierania materiałów do książki. W przypadku kilku osób – w tym wszystkich pacjentów, którymi się opiekowałam – podaję zmienione dane osobowe i szczegóły leczenia. W niektórych przypadkach zdecydowałam się połączyć kilka przypadków w jeden, abyw bardziej czytelny sposób przekazać swoje doświadczenia i wnioski.

Cóż jeszcze mogę ci dać?

Podzieliłam się swą historią,

choć tak pomiętą i pogniecioną.

Cóż jeszcze mogę ci dać,

jakiż to skromny dar

który posłuży za alegorię?

Cóż jeszcze mogę ci dać?

Przecież dzielę się swą historią.

Rachel Hadas, Szczeble

Wstęp

Od mojego pierwszego dyżuru na oddziale intensywnej opieki medycznej minęło już niemal dziesięć lat. Część wspomnień zatarł czas, ale nadal pamiętam, jak bardzo się bałam, jak mocno biło mi serce i jak paliły mnie ramiona podczas wykonywania resuscytacji oraz że rankiem, kiedy zmęczenie wzięło górę, uświadomiłam sobie, że odkryłam swoje powołanie. Dotychczas chciałam jedynie zgłębiać zagadnienia medyczne: nauczyć się rozpoznawać wszystkie objawy rzadkich chorób i prawidłowo odczytywać nienaturalne wyniki badań czy oględzin lekarskich. Widywałam krewnych pacjentów, stojących przy ich łóżkach, ale nie udzielała mi się atmosfera strachu i niepokoju – których to emocji mieli pod dostatkiem. Tak prawdę powiedziawszy, to przez całą rezydenturę nie brakowało mi zajęć.

Postawiłam sobie konkretny cel: zamierzałam uchronić moich pacjentów przed śmiercią. Wszyscy to wiedzieli. Byłam dumna z siebiei to w dużej mierze się nie zmieniło. Wtedy wydawało mi się, że powinnam zrobić wszystko, byleby serce nie przestało bić – wykonać kolejny zabieg, podać leki na niedociśnienie, ściągnąć anestezjologa, żeby przygotował pacjenta do intubacji, wykonać nacięcie na szyi, otworzyć żyłę rozszerzadłem i wprowadzić do niej cewnik, a następnego dniaz samego rana zadzwonić do nefrologa, żeby wykonał dializę. W trakcie tych wypełnionych obowiązkami dni i nocy nie zadawałam krewnym pacjentów żadnych pytań. Bo niby o co? Posługiwałam się oświadczeniami. „Robimy wszystko, co w naszej mocy”, mówiłam. I miałam nadzieję, że tak faktycznie jest. Chciałam zrobić to, co trzeba, a taka deklaracja dodawała pewności. „Robimy wszystko, co się da”.

Technologia przesłaniała wszystko inne. Oczywiście byłam świadoma jej postępów, ale nie miałam okazji się z nimi zetknąć – mam tu na myśli nieinwazyjne aparaty tlenowe, wykorzystanie dializy jako substytutu nerek czy budzącą powszechny podziw koncepcję, że możemy wyciąć komuś narząd wewnętrzny i przeszczepić go innemu pacjentowi. Dzięki zastosowaniu krążenia pozaustrojowego wyeliminowaliśmy problem uszkodzenia tkanki płucnej – mogliśmy wyssać z chorego całą krew i przepuścić przez maszynę, która ją dotleniła i oczyściła z dwutlenku węgla. Ludzie cierpiący na choroby, które jeszcze kilkadziesiąt lat temu uśmierciłyby ich w dzieciństwie, dożywali późnej starości. Aż nie mogę uwierzyć, że byłam częścią tej rewolucji.

Ale w tym samym czasie pojawił się pewien problem, początkowo przez nikogo nie zauważony. Na drugim roku rezydentury opiekowałam się starszym panem cierpiącym na silną niedokrwistość spowodowaną nawracającą krwawą biegunką. Specjaliści starali się ustalić, gdzie dokładnie doszło do uszkodzenia jelit. Szukali, kauteryzowali i zamykali, a pacjentz dnia na dzień miał coraz gorsze wyniki badań. Zleciliśmy kolejne transfuzje, a on coraz bardziej słabł. Każdego ranka odwiedzałam salę, w której leżał, pochylałam się nad nim i przykładałam mu stetoskop do klatki piersiowej, a kiedy skończyłam osłuchiwanie, spoglądał na mnie i pytał, czy może już wyjść ze szpitala. Odpowiadałam, że jeszcze nie, ponieważ nadal krwawi. Kiwał głową ze zrozumieniem, ale następnego ranka powtarzał swoje pytanie. Odpowiadałam to, co zwykle, i wyrażałam nadzieję, że jego stan wkrótce się polepszy.

I tak mijały kolejne dni, aż któregoś ranka powiedział, że ma dość. Nie możesz mieć dość, pomyślałam. Przecież nadal krwawisz. Ale dla niego to nie miało znaczenia. Nie chciał już słuchać o nowych zabiegach i transfuzjach. Ramiona miał całe posiniaczone od igieł. Za każdym razem, kiedy przetaczaliśmy mu krew, jego płuca wypełniały się krwią i czuł się, jakby tonął. Musiałam mu wtedy podać diuretyk, który pobudziłby wydalanie moczu i ułatwił oddychanie. Miał 90 lat, a podczas pobytu w szpitaluz dnia na dzień coraz bardziej słabł. I choć wszystko to była prawda, a wchodząc do jego sali, każdego ranka odczuwałam mieszankę nerwowości i wyrzutów sumienia, i tak byłam zaskoczona i urażona jego słowami. Postanowiłam z nim ponegocjować. Przeprosiłam za to, że wieczorem nie dostawał posiłków, choć zabiegi zaplanowane na kolejny dzień zawsze się opóźniały, a niekiedy nawet je odwoływano. Zaproponowałam, że przyniosę mu coś ze stołówki. Starałam się go przekonać, że jeśli wytrzyma jeszcze trochę, to może zdołamy mu pomóc.

Nie potrzebował naszej „pomocy”. Tęsknił za domem, własnym łóżkiem i telewizją, ciszą w nocyi słońcem, które każdego ranka wkradało się do jego sypialni. To nie był dom, w którym wychował swoje dzieci, ale w pokoju gościnnym czekały na niego ulubiony fotel i książki. Pokręcił głową, że nie zostanie. Nie miał ochoty na jedzenie ze stołówki. Chciał wyjść.

Może wpadł w depresję. Ściągnęłam psychiatrów, przynajmniej po części w nadziei, że uznają go za niezdolnego do samodzielnego podejmowania decyzji. Posiedzieli z nim jakiś czas, a po wyjściu z saliz całkowitą pewnością stwierdzili, że jest zdrowy na umyśle. Rozumiał, jakie konsekwencje będzie miał jego wybór. Że nadal będzie krwawił i tracił siły, niedokrwistość się pogłębi i w końcu umrzez powodu utraty krwi. Zaskoczona i poirytowana jego determinacją, wypełniłam dokumenty umożliwiające mu opuszczenie szpitala.

Przez kilka kolejnych tygodni analizowałam w myślach nasze ostatnie rozmowy. Z mojego punktu widzenia wyglądało to tak, że pacjent trafił do nas z problemem, którego nie potrafiliśmy rozwiązać, więc postanowił wrócić do domu, gdzie czekała go śmierć. Jedno było dla mnie jasne: zawiedliśmy. Parę miesięcy później do pokoju pielęgniarek z oddziału ogólnego dostarczono bukiet kwiatów. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że wazon pełen bzu był przeznaczony dla mnie. Dopiero po chwili zorientowałam się, że nadawcą jest syn mojego pacjenta. Otwierając kopertę, byłam przekonana, że zrobiłam coś nie tak, choć nie wiedziałam co. Z listu dowiedziałam się, że dzięki pomocy pracowników hospicjum mój pacjent dożył swoich ostatnich dni we własnym domu, tak jak to sobie wymarzył. Jego syn chciał podziękować wszystkim lekarzom, którzy opiekowali się chorym ojcem podczas ostatniej z wielu hospitalizacji. Jak się okazało, zmarły miał o nas bardzo dobre zdanie. Rozumiał, że nie chcieliśmy, aby opuszczał szpital, ale był wdzięczny, że mu na to pozwoliliśmy. Jeszcze raz przeczytałam liścik. Chyba pierwszy raz dostałam wiadomość od pacjenta – lub jego krewnych – po tym, jak wrócił do domu. Na pewno były to pierwsze podziękowania, i to za decyzję, na którą nie miałam wpływu. Wyjęłam jedną z kiści z gałązek bzui włożyłam między stronice kieszonkowego podręcznika medycyny, który nosiłam w lekarskim fartuchu.

Wspomnienie nieoczekiwanego prezentu, który otrzymałam od tego pacjenta i jego syna, długo do mnie wracało. Z ­upływem lat zaczęłam postrzegać jego przypadek z innej perspektywy. Mój wiekowy pacjent zdecydował się opuścić szpital, aby schyłkowy okres swojego życia spędzić tak, jak lubił. Czy naprawdę poniosłam porażkę, jak mi się wydawało? A może odniosłam sukces? Jakie znaczenie mają te określenia? Kiedy zaczęłam analizować długofalowe echa i reperkusje naszych decyzji, do niedawna ­jednoznaczne rozróżnienia zaczęły tracić ostrość.

Przez te kilka dni, kiedy próbowałam namówić mojego pacjenta na pozostanie w szpitalu, najważniejsze było dla mnie przetrwanie. Może początkujący lekarze powinni tak myśleć. Ale przetrwanie to dopiero początek. Poza prostą dychotomią: życie–śmierć istniała szeroka paleta możliwości i rezultatów. Siedząc w gabinecie poradni i przy łóżkach pacjentów na oddziale ogólnym, zastanawiałam się, jaki los czeka moich pacjentów, gdy już opuszczą szpital. Chciałam wiedzieć, jak się adaptują do nowej rzeczywistości i czy żałują swoich decyzji oraz tych, które ktoś podjął za nich.

Właśnie takie pytania zmotywowały mnie do napisania niniejszej książki. Pierwsza nocka na OIOM-ie dobiegła końca. W trakcie kolejnych lat ukończyłam staż i specjalizację podstawową, a jako specjalizacje szczegółowe wybrałam sobie choroby układu oddechowego i intensywną terapię. Obecnie pracuję jako lekarz prowadzący na oddziale intensywnej terapii w tym samym szpitalu, w którym przyszłam na świat. To ja diagnozuję pacjentów i decyduję o leczeniu, spotykam się z ich krewnymi i ponoszę odpowiedzialność za to, co się z nimi stanie. W trakcie szkolenia nauczyłam się obsługiwać respirator, leczyć sepsę oraz rozpoznawać objawy niewydolności nerek. Ale to nie wszystko – potrafię też świadomie obserwować śmierć – ten moment, w którym ciało zastygaw bezruchu – w pełni doświadczyć wagi tej chwili i nie odwrócić wzroku. Ale nikt mi nie powiedział, co dzieje się z pacjentami, którzy nie umierają; których życie dzięki najnowocześniejszym terapiom oraz inwazyjnej technologii zostaje przedłużone o dni, miesiące lub nawet lata.

Medycyna nieustannie się rozwija i ci ludzie zasłużyli, by ktoś opowiedział ich historie. Mężczyźni i kobiety cierpiący na mukowiscydozę dożywają sędziwego wieku, ci najbardziej oblatani w technice szukają na Facebooku dawców nerek, chorzy, którym udało się opuścić oddział intensywnej opieki medycznej, zmagają się z zespołem stresu pourazowego, a jeszcze inni, na stałe przypięci do respiratora, dożywają ostatnich dni w szpitalach prowadzonych z myślą o takich jak oni. Wieloma pacjentami, o których opowiadamw książce, opiekowałam się osobiście; innych poznałam podczas zbierania materiałów. Wszyscy oni przeszli poważną chorobę lub uraz i gdyby nie współczesna medycyna, nie mieliby szansy na przeżycie. Myśląc o ich przypadkach, bardzo łatwo jest popaść w zachwyt nad geniuszem człowieka i wyrafinowaniem technik oraz sprzętu, którymi dysponujemy, ale ciche chwile, które najmocniej zapadły mi w pamięć, nie miały żadnego związku z cudami medycyny.

Najbardziej niezwykłe w tych historiach jest chyba to, jak bardzo są zwyczajne. Kiedy podążamy za tymi mężczyznami i kobietami do ich domów, gdzie przychodzi im borykać się z konsekwencjami naszych decyzji, nauka schodzi na dalszy plan. Zostają tylko ludzie doświadczający nieoczekiwanych problemów, kompromisów i triumfów przetrwania.

1

Możesz już przestać buczeć

W połowie pierwszego roku praktyki lekarskiej zaprzyjaźniłam się przez Facebooka z młodym mężczyzną umierającym na oddziale intensywnej opieki medycznej dla osób z chorobami serca.

Sam Newman miał 28 lat i cierpiał na niewydolność mięśnia sercowego. Kiedy jego lekarze zorientowali się, że jest zbyt schorowany, żeby leżeć w szpitalu rejonowym w New Jersey, zaczęli wydzwaniać do okolicznych placówek w nadziei, że przyjmie go najbliższy ze szpitali specjalistycznych. Nie wiem, jak długo trwało szukanie chętnej placówki, która dysponowałaby specjalistami i wolnym łóżkiem. Wiem za to, że pewnej zimowej nocy karetka przywiozła wystraszonego, nieśmiało liczącego na przeszczep serca Sama Newmana na OIOM nowojorskiego Szpitala Prezbiteriańskiego, gdzie w tym czasie pracowałam. Pełnoprawną lekarką byłam od niespełna pół roku.

Kiedy przywieźli Sama, nie miałam dyżuru. Leżałam w domu, bezskutecznie próbując zasnąć. Przez cały tamten rok byłam okropnie zmęczona – zmęczona niepokojem, który pozwalał mi przysnąć w grupie zupełnie obcych ludzi, w zatłoczonym wagonie metra i przegapić mój przystanek, ale we własnym łóżku tylko przewracałam się z boku na bok. Bezsenne noce tak bardzo dawały mi się we znaki, że wręcz wyczekiwałam piątej rano, kiedy wreszcie mogłam wstać, wziąć prysznic i zacząć się przygotowywać do wyjścia. Gdy tamtego ranka zjawiłam się w szpitalu, stanęłam w półkolu lekarzy zebranych przed salą, od której zaczynaliśmy obchód. Zawsze rozpoczynaliśmy od najbardziej schorowanego pacjenta lub najcięższego nowego przypadku, a kończyliśmy na chorym, który nie wymagał od nas dużo uwagi, ponieważ leżał na oddziale od kilku dni i czekał, aż zwolni się łóżko na oddziale ogólnym lub zostanie przeniesiony na rehabilitację. Sam Newman spełniał oba kryteria „pierwszego pacjenta”: był bardzo chory, a jego przypadek okazał się tamtego ranka najtrudniejszy, więc siłą rzeczy zebraliśmy się przed jego salą.

Nieco z przodu, pośrodku grupy, stał stażysta o zaczerwienionych oczach, który w nocy przyjął Sama na oddział. Nieopodal zgromadziła się grupka studentów liczących, że popiszą się zapamiętaną wiedzą. Całą scenę uważnie obserwowała radosna, dobrze ubrana farmaceutka, gotowa w każdej chwili przyhamować nasze nieumyślne próby naszprycowania pacjentów antybiotykami, suplementami potasu albo środkami uspokajającymi. Zajęłam miejsce obok pozostałych pierwszorocznych lekarzy oraz opiekunów z drugiego roku – wszyscy mieliśmy na sobie białe kitle z żółtymi kołnierzykami, podkoszulki i pomięte spodnie od szpitalnego kompletu. Postawiliśmy sobie, wydawałoby się, niemożliwe wyzwanie polegające na jednoczesnym wysłuchaniu historii naszego nowego pacjenta, złożeniu zamówienia na leki, które będzie przyjmował w trakcie dnia, bieżącym ich skorygowaniu u farmaceuty i wytłumieniu dźwięków otoczenia.

Zdarzało się, że słyszałam wyłącznie tylko odgłosy urządzeń podtrzymujących pacjenta przy życiu. Dziwnie melodyjnie wznoszące się i opadające du-du-du-du-durespiratora, rytmiczne staccato kardiomonitorów, świst przypominającego maszynę do odświeżania lodowiska odkurzacza, który z jakiegoś powodu zawsze włączano w najbardziej emocjonalnych chwilach, gdy rodzina rozmawiała przyciszonym tonem. Co jakiś czas zjawiała się pielęgniarka i wyciągała z grupki któregoś ze stażystów, żeby wyjaśnił zamówienie na leki, pomógł przenieść pacjenta na tomografię komputerową albo nawet orzekł zgon. W najlepszym razie mogłam liczyć na to, że uda mi się wyłapać najważniejsze informacje. Byłam lekarką od blisko pół roku i w tym czasie zdążyłam niemal zapomnieć, jak to jest, gdy człowiek słucha całej historii choroby. Kiedy przyszło co do czego, przesiewałam zebrane informacje, odhaczając je na liście rzeczy do zrobienia – tzw. Liście Harówy, do której zaglądaliśmy w trakcie dnia. Wcześniej i później nic nie było – istniała tylko Lista i wszystkie te rzeczy, które musiałam jeszcze zrobić przed pójściem do domu. Wszystko inne zacierało się w pamięci – podobnie jak nocny odpoczynek.

Ale kiedy tamtego dnia do mojej świadomości przebiła się informacja, że pacjent ma 28 lat, wszystko inne – popiskiwanie respiratora i kardiomonitorów, świst odkurzacza i wilgotny zapach choroby – zeszło na drugi plan. Byliśmy praktycznie w tym samym wieku. I choć mój kolega stażysta krótko i węzłowato streszczał nam historię choroby – czego nauczyliśmy się latem i jesienią (­„28-letni mężczyzna. Do ubiegłego roku był idealnie zdrowy, kiedy to pojawił się poważny obrzęk kończyn dolnych”) – chyba po raz pierwszy od czasu ukończenia uczelni medycznej nadstawiłam ucha i łowiłam wszystkie szczegóły.

Sam Newman, ciężko pracujący bankier inwestycyjny, zauważył, że wieczorami puchną mu kostki. Zaczął się zastanawiać, czy to dlatego, że większość dnia spędza w pozycji siedzącej, czy raczej od picia – miał stresujące zajęcie i ostatnimi czasy nieco przesadzał z alkoholem. Ograniczył piwo i wrócił do gry w kosza – oczywiście o ile pozwalały mu na to obowiązki. Ale opuchlizna ciągle się powiększała. Doszło do tego, że budził się spocony w nocy, panicznie łapiąc powietrze, jakby się dusił, i musiał się wyprostować, żeby znowu zacząć normalnie oddychać. „Opuchlizna na kończynach dolnych rozszerzyła się, do tego doszło orthopnoë*”, wyrecytował mój kolega. Sam zaczął dostrzegać u siebie ataki paniki. Praca mocno dawała mu się we znaki. Ależ musiał być przerażony, pomyślałam, stojąc tamtego ranka przed drzwiami jego sali. Kolega z pracy powiedział Samowi, że nic mu nie jest i powinien przestać świrować, ale na wszelki wypadek polecił mu miejscowego lekarza. Sam czekał z wizytą kilka tygodni, nim w końcu umówił się na poranną konsultację. Internista doszedł zapewne do tego samego wniosku, do jakiego i ja bym doszła: że młodemu pacjentowi daje w kość praca. Na pewno wysłuchał jego relacji, przez cały czas uspokajająco kiwając głową. Oczami wyobraźni widzę, jak przykłada stetoskop do klatki piersiowej Sama, żeby osłuchać jego płuca – na początku jakby od niechcenia, kiedy po prostu wiesz, że wszystko jest w porządku i spodziewasz się usłyszeć czysty dźwięk. Ale zamiast mocnego, równomiernego oddechu młodego człowieka, usłyszał w swoim stetoskopie szelesty przypominające odgłos pocierania włosów między palcami. W delikatnych pęcherzykach płucnych gromadził się płyn. Wyraz twarzy lekarza nieznacznie się zmienił, szczęka się zacisnęła, a świat zamarł.

„Proszę kaszlnąć”, mógł powiedzieć, nie dowierzając temu, co słyszy, i mając nadzieję, że dźwięk się za chwilę unormuje, a on będzie mógł wrócić do ustalonego scenariusza – szybkie badanie, zdrowy młodzieniec. Sam odkaszlnął. Był dziwnie podenerwowany. „Wszystko ze mną dobrze?”, zapytał. Ale doktor nie odpowiedział. Słuchał z nieodgadnionym wyrazem oczu, w całkowitym skupieniu, a mózg przeskoczył mu na wyższe obroty. Pochylił się i raz jeszcze zbadał nogi. Lekka opuchlizna, którą jeszcze chwilę wcześniej był skłonny zignorować, nabrała zupełnie nowego znaczenia.

Lekarz nie podzielił się z Samem wszystkimi swoimi obawami, przynajmniej nie od razu, ponieważ uznał, że dopóki nie będzie wiedział więcej, nie ma sensu go niepokoić. A jako że Sam był przerażony – i za bardzo się bał, żeby zadawać jakiekolwiek pytania, ponieważ nie wiedział, co mu zagraża i wcale nie chciał się dowiedzieć, rozmowa była bardzo krótka. Tego samego dnia prześwietlono mu klatkę piersiową. Na zamazanym zdjęciu było wyraźnie widać płyn w płucach, więc wrócił na USG serca. Jak się okazało, mięsień sercowy bił dwa razy słabiej, niż powinien. To wtedy lekarz skontaktował się z Samem i poinformował go, że musi pójść do szpitala. Kiedy usłyszał w słuchawce jego przyspieszony oddech, uznał, że powinien dodać mu otuchy. Więc zaczął mówić, żeby tylko wypełnić ciszę. Powiedział Samowi, że najprawdopodobniej chodzi o wirusa, który zaatakował serce, a jeśli diagnoza się potwierdzi, to wszystko się unormuje – jak to z wirusami zwykle bywa – i Sam wyzdrowieje. Taki rozwój wydarzeń przyjął Sam, prosząc szefa o kilka dni wolnego, bo ma jakiegoś wirusa, ale będzie dobrze. Zadzwonił też do mamy i choć nie podawał żadnych szczegółów, ona i tak wyczuła, że coś jest nie tak. Dłonie zaczęły się jej trząść i rozpłakała się. Nie zdołał jej przekonać, że to tylko przypadkowy wirus, wkrótce wróci do zdrowia i nie powinna się zamartwiać.

Nie polepszyło mu się. Szpital opuścił z garścią recept w dłoni, a od mamy dostał pudełko na lekarstwa, które dostarczyła mu prosto do mieszkania. Pigułki dla swojego dorosłego syna podzieliła na te na ranek i te na wieczór, osobno na każdy dzień tygodnia. Po dwóch tygodniach przyjmowania leków Samowi wykonano biopsję. Wystraszonego pacjenta położono na zimnym i niewygodnym stole do cewnikowania serca, ze stopami zwisającymi za krawędzią. Do dużej żyły przebiegającej tuż obok arterii szyjnej wprowadzono gruby cewnik. Mniejszy, zakończony niewielkimi szczękami, doprowadzono do serca w celu pobrania próbki mięśnia, którą mogliby przebadać patolodzy. W końcu usłyszał diagnozę. To nie był żaden wirus ani przejściowe problemy zdrowotne. Organizm Sama został zaatakowany przez jego własny układ odpornościowy i ani pigułki, które trzymał w pudełku kupionym przez mamę, ani przepisane przez lekarzy duże dawki sterydów, ani jakiekolwiek inne leki – wywołujące liczne skutki uboczne, które znosił bez słowa, w tym ból brzucha, odrętwienie oraz infekcje – nie mogły tego zatrzymać.

Serce miał tak schorowane, że jego komory, zamiast równomiernie pompować krew, zaczęły pracować w niebezpiecznym dla zdrowia rytmie, nazywanym częstoskurczem komorowym. Aby uspokoić sztorm, który rozpętał się w jego ciele, Sam przyjmował ogromne ilości lekarstw, a kiedy okazało się, że to nie pomaga, wszczepiono mu pod skórę specjalne urządzenie – kardiowerter-defibrylator, które w sytuacji, gdy serce wpadało w potencjalnie zabójczy rytm, raziło je prądem, by przywrócić normalną pracę. Za pierwszym razem poczuł się, jakby w klatce piersiowej eksplodował mu ładunek wybuchowy. Kiedy częstotliwość porażeń zaczęła się zwiększać, Sama przeniesiono ze szpitala nieopodal jego domu do naszego centrum medycznego w nadziei, że nasz zespół ekspertów zdoła mu jakoś pomóc. Od poprzedniego wieczora jego serce zostało trzykrotnie porażone – za każdym razem Sam mógł umrzeć, nim zadziałałby defibrylator. Naszym zadaniem było utrzymanie go przy życiu do czasu, gdy będziemy mogli wykonać przeszczep serca.

Mój tata jest kardiologiem. Kiedy dorastałam, lubiłam bawić się jego modelem serca. Był bardzo ciężki i misternie wykonany, a jako że każda z czterech komór była zamykana na srebrny zatrzask, mogłam też zajrzeć do środka. Tata nauczył mnie wszystkich nazw. Dowiedziałam się również, że krew spływa z ciała do prawego przedsionka, następnie przez zastawkę do znajdującej się poniżej prawej komory, a później do płuc, skąd pobiera tlen i wraca na lewą stronę, gdzie cały ten schemat się powtarza – przedsionek, komora, reszta ciała. Gdy wiele lat później, już na uczelni medycznej, rozcięliśmy zwłoki i wydobyliśmy serce z jego cichej klatki, wydawało nam się piękne, wręcz nierzeczywiste. Ale tamtego ranka przed salą Sama Newmana wiedziałam, że skończył się czas poetyckich porównań i metafor. Została jedynie rzeczywistość.

Kiedy pozostali rezydenci wbili wzrok w elektrokardiogram 28-latka, na wyścigi szukając w zapisie rytmu pracy jego serca najprzedziwniejszej anomalii, zajrzałam przez na wpół odsuniętą zasłonę do wnętrza sali. Akurat Sam pochylił się nad stojącą obok łóżka szafką i wyciągnął z niej laptopa. Poczułam bicie własnego serca, równomierne i uporczywe. W trakcie ostatniej nocy ten młody człowiek mógł już trzy razy umrzeć, a jednak nadal z nami był i właśnie starał się podłączyć do sieci bezprzewodowej, żeby połączyć się z internetem.

Nie ulegało wątpliwości, że Sam Newman był najciekawszym pacjentem, jakiego mieliśmy na oddziale intensywnej opieki medycznej. „Wspaniała okazja do nauki”, podsumował tamtego ranka lekarz prowadzący. Sam był młody i cierpiał na rzadkie schorzenie, które w jego przypadku przybrało wyjątkowo paskudną postać. Powinnam była ze wszystkich sił starać się, by pozwolono mi wykonywać przy nim choćby najbardziej prozaiczne czynności związane z codzienną opieką. Ale ten młody człowiek mnie przerażał. I wolałam go unikać. Początkowo nie miałam z tym problemu. Kiedy dzieliliśmy obowiązki, wybierałam innych pacjentów: pobieranie krwi, przewożenie oraz wykonywanie telefonów. Ale któregoś dnia mój rezydent powiedział mi, że musimy usunąć wkłucie dożylne z szyi Sama. Nabawił się nawracającej gorączki, której przyczyn nie potrafiliśmy określić, a że bakterie mogły się dostać do organizmu przez cewnik, jedno z nas musiało go usunąć. Tamtego dnia to ja zajmowałam się zabiegami, więc siłą rzeczy musiałam się tym zająć. Przeciągnęłam sprawę do obiadu (na który zjadłam kanapki z sałatką z tuńczyka i kurczakiem) w nadziei, że Samowi obniży się temperatura albo że „wyciągnięcie cewnika” w magiczny sposób zniknie z listy rzeczy do zrobienia. Ale do godziny 13 nic się nie zmieniło. „Idę usunąć ten wlew”, oznajmiłam, nie kierując tych słów do nikogo konkretnego. Złapałam bladożółty fartuch, który narzucamy na ubranie, żeby uniknąć roznoszenia po szpitalu bakterii odpornych na antybiotyki, i weszłam do sali.

Każdego ranka widywałam go podczas obchodów, ale badania były krótkie, a pacjent na wpół świadomy. Tego dnia po raz pierwszy porządnie mu się przyjrzałam. Miał spuchniętą twarz, a ramiona posiniaczone od sterydów, które w najmniejszym stopniu nie powstrzymały autodestrukcyjnych zapędów jego serca. Miał na sobie szpitalną koszulę, a na nogach urządzenia przeciwdziałające powstawaniu zakrzepów. Szafka obok łóżka była zasłana życzeniami powrotu do zdrowia.

Cześć – przywitałam się. – Mam na imię Daniela, jestem stażystką. Widywaliśmy się podczas porannych obchodów, ale wtedy przeważnie spałeś.

Akurat pisał coś na laptopie i nie poświęcił mi większej uwagi. Wyjaśniłam, że to wkłucie centralne może odpowiadać za gorączkę i musimy usunąć cewnik. Wzruszył ramionami, co odebrałam jako zgodę.

Już tłumaczę, jak to zrobimy. Najpierw przetnę szwy, może trochę zaboleć. Następnie wyciągnę cewnik i przycisnę żyłę na szyi, dopóki krwawienie nie ustanie. – Krew mogła spływać, ponieważ płyn, którego serce nie zdołało przetoczyć, gromadził się w wątrobie, przez co organizm nie radził sobie z zakrzepami. Tego już mu nie powiedziałam, ale miałam dla niego zadanie.

Kiedy pociągnę, zacznij buczeć – poinstruowałam go.

Oderwał wzrok od ekranu. „Buczeć?”. Pierwszy raz usłyszałam jego głos. Brzmiał tak zwyczajnie, że niemal pękło mi serce. Buczenie – wytłumaczyłam – spowoduje zwiększenie ciśnienia w klatce piersiowej i tym samym zminimalizuje ryzyko, że między wyciągnięciem cewnika a zasłonięciem otworu w żyle kawałkiem gazy do organizmu dostanie się bąbelek powietrza. Gdyby przeniknął do serca, uśmierciłby Sama szybciej niż choroba.

W porządku – odpowiedział, ewidentnie rozbawiony. – Mogę buczeć. – W porównaniu ze wszystkimi tymi rzeczami, których od niego wymagaliśmy, moja prośba musiała mu się wydać zabawna. Zamknął laptopa i odłożył go na szafkę. – Nie ma problemu.

Pochyliłam się nad nim i delikatnie odciągnęłam opatrunek okalający miejsce, w którym cewnik znikał w szyi. Maleńkimi kleszczami odciągnęłam szwy i przecięłam je jeden po drugim. Byłam tak blisko, że słyszałam jego oddech. Pachniał ciepłem z lekką domieszką potu, ale nie w nieprzyjemny sposób. Byłam gotowa wyciągnąć cewnik. Obniżyłam oparcie jego łóżka.

Gotowy? – zapytałam.

Aha – odpowiedział.

Raz, dwa, trzy. Teraz! Zacznij buczeć!

Hmmmmmmmm…

Wyszarpnęłam cewnik i zakryłam otwór gazą. Kropla krwi spłynęła mu po szyi na szpitalną koszulę. Nie odrywając dłoni od żyły, podniosłam oparcie.

Jeszcze tylko chwilkę – zapewniłam.

Na zewnątrz sypał śnieg. Zapowiadała się paskudna zima. W środku panowała kompletna cisza.

Jak na Syberii – skomentowałam, wskazując za okno. Śnieżna kołderka zdążyła przykryć ulice Nowego Jorku.

Sam przekręcił głowę w moją stronę, do opatrunku, który przyciskałam mu do szyi. Na jego twarzy pojawił się grymas.

Przepraszam. Już kończymy.

Odwrócił głowę.

Byłem kiedyś na Syberii – powiedział.

Naprawdę?

Nie puszczałam gazy. Od tygodni albo nawet miesięcy nie spędziłam tyle czasu z pacjentem. A może nigdy? Opowiedział mi, że kilka lat wcześniej wybrał się ze swoją paczką w podróż koleją transsyberyjską. Odwiedzili miejsca, których nigdy nie widziałam, i takie, o których nawet nie słyszałam.

Musiało być niesamowicie – skomentowałam.

Było, odparł. Było naprawdę super.

Chciałabym się kiedyś wybrać w taką podróż – rzuciłam.

Masz Facebooka? – zapytał. – Wstawiłem fotki na swój profil. Wyślę ci zaproszenie do znajomych, rzucisz okiem.

Podniosłam gazę. Krwawienie ustało. Założyłam świeży opatrunek i przytrzymałam go w miejscu plastrem, a duży cewnik, który przed chwilą wyjęłam, wrzuciłam do pojemnika na odpady medyczne po przeciwnej stronie pokoju. Musiałam też poinformować pielęgniarkę, że zanieczyściłam jego koszulę.

Tak, mam konto – potwierdziłam. – Wyjęłam cewnik. Dam znać pielęgniarce.

Po wyjściu z sali wzięłam głęboki wdech. Pociłam się. W pustym polu na Liście Harówy umieściłam duże X.

Wszystko dobrze? – zapytał mój rezydent.

Jasne – odparłam. Usunięcie cewnika trudno nawet nazwać zabiegiem. – W porządku. Co teraz?

Kiedy wróciłam do domu, na Facebooku już na mnie czekało zaproszenie. Po chwili wahania kliknęłam „Potwierdź” i weszłam w jego profil. Pacjent, któremu kilka godzin wcześniej usunęłam cewnik, był opuchnięty od płynów i sterydów, miał wystający brzuch oraz posiniaczone ręce i nogi. Chłopak na Facebooku był zdrowy i przystojny – na sposób kojarzący mi się z koszykówką i piwem. Z informacji w profilu wynikało, że jest singlem, lubi Radiohead i książki Toma Clancy’ego. Oraz że na bieżąco opisuje, co się u niego dzieje. Sądząc po żartobliwym tonie, można by wręcz dojść do wniosku, że co najwyżej zwichnął sobie nogę w kostce. Ale ja uciskałam mu dzisiaj szyję i znałam prawdę.

Nie odwiedziłam go kolejnego dnia i nie wspomniałam pozostałym stażystom o zaproszeniu do znajomych. Miałam ochotę to zrobić, ale rozmyśliłam się. Miałam wrażenie, że w ten sposób zdradziłabym jego zaufanie. Minął tydzień. Podczas obchodów wrócił temat gorączki Sama – początkowo temperatura się unormowała, a potem znowu podskoczyła. Czyli to nie była wina cewnika. Jakiś czas później w ramach niekończącej się szpitalnej rotacji, która dotyka wszystkich stażystów, przeniosłam się z OIOM-u na oddział kardiologii ogólnej. Miałam tam pełne ręce roboty. Rzadko wracałam myślami do rozmowy z Samem. Ale kiedy wieczorem włączałam komputer, żeby zajrzeć na Facebooka, zdarzało mi się przeglądać zdjęcia, które zamieszczał na swoim profilu, albo czytać jego nowe wpisy. Bił z nich niezachwiany optymizm. Po powrocie z bloku operacyjnego, na którym wylądował z powodu poważnego infekcyjnego zakażenia skóry nóg, napisał: „Już po operacji. I jest SUUUPER”. Z jego karty medycznej dowiedziałam się, że nie udało się zwalczyć gorączki, jego defibrylator się psuje i nadal nie znaleziono dawcy – co oznaczało, że Sam mógł nie doczekać się przeszczepu. W końcu jakiś miesiąc później wysłał mi przez Facebooka wiadomość. „Mogę już przestać buczeć?”.

W jednej z wersji tej historii odpisałam mu w przyjacielskim tonie, ale bez spoufalania się, a następnego dnia odwiedziłam Sama na oddziale. Może tym razem przysiadłabym obok i opowiedziałby mi o miejscach, które odwiedził w trakcie swoich podróży, jak wyglądało wcześniej jego życie i jak widział swoją przyszłość, gdyby znalazło się dla niego nowe serce. Gdybym wszystko to zrobiła, może zrozumiałabym, jak czuje się żyjący w stanie zawieszenia 28-letni mężczyzna, czekający na przeszczep, kolejną infekcję, czy choćby wiadomość z Facebooka. Albo, zanim udałabym się na konferencję o dwunastej, pomogłabym mu choć trochę rozwiać codzienną nudę. Ale stało się inaczej. Zaczęłam pisać odpowiedź, ale jej nie dokończyłam. Sama nie wiem dlaczego. Może uświadomiłam sobie, że przekroczyłam niewidzialną granicę. I nie chciałam, żeby zadania na Liście Harówy nabrały bardziej osobistego wymiaru. Nie chodziło o to, że gdyby zajrzał do mojego albumu ze zdjęciami, zobaczyłby mnie w towarzystwie przyjaciół, ubraną w jakiś dziwny strój albo popijającą szampana z butelki podczas wieczornego wypadu na miasto. Nie tego się bałam. Chyba bardziej niepokoił mnie fakt, że oglądając zdjęcia i czytając wpisy na jego osi czasu, zaczęłam się angażować. Wylogowałam się i przestałam zaglądać na jego profil, z obawy, że jakimś cudem wyczuje moją obecność online.

Minęło kilka miesięcy. Przez cały ten czas nie wracałam myślami do Sama – aż do pewnego wiosennego wieczora, gdy postanowiłam zajrzeć na jego Facebooka. Aktualizacje statusu, które znałam na pamięć, zniknęły, zastąpione kondolencjami. Wpisy zajmowały kilka długości ekranu. Przeczytałam je wszystkie. Później, już świadoma tego, co tam znajdę, zalogowałam się do elektronicznej bazy kart pacjentów. Kiedy zakończyłam staż na oddziale intensywnej opieki medycznej, serce mojego pacjenta na jakiś czas odzyskało zdrowy rytm pracy i Sama na krótki czas przeniesiono na oddział ogólny. Ale niedługo później jego stan uległ pogorszeniu. Wysiadły mu nerki i trzeba go było dializować. Kiedy stało się jasne, że z jednej strony jest zbyt chory, aby poddać go przeszczepowi, z drugiej, że nie ma szansy przeżyć bez nowego serca, rodzice i lekarze powiedzieli: dość.

Umarł. A w mojej skrzynce odbiorczej nadal czekała pełna nadziei wiadomość, którą mi wysłał. Ostatni raz obejrzałam jego profil, zastanawiając się, jak długo po śmierci właściciela Facebook usuwa jego stronę, po czym zamknęłam laptopa i położyłam się spać.

Wiosna przeszła w lato. Na drugim roku rezydentury to mnie przekazano opiekę nad stażystami i zdążyłam przyzwyczaić się do szpitalnego rytmu życia. Pracowałam tak, jak mnie nauczono: zawężając informacje o pacjencie do pustych pól na Liście Harówy. Uczyłam stażystów, jak załatwić tomografię komputerową, w jaki sposób rozmawiać z pogrążonymi w smutku rodzinami, że krew do badań powinni pobierać z cienkich żyłek na kciukach i stopach oraz że wypisując w poradni receptę na antybiotyki, powinni odczekać kilka minut – które dłużą się jak godziny – i potwierdzić, że ubezpieczyciel pacjenta ją zrefunduje. Byłam takim kontrolerem lotów, który umiejętnie żongluje telefonem i wynikami badań. Nad tym, jaki cel mają nasze wysiłki, zastanawiałam się tylko w chwilach, kiedy tłumaczyłam komuś, że mamy utrzymać pacjenta przy życiu do momentu, gdy będzie można go wypisać – albo i nie, bo decyzja nie zawsze należała do nas. Pożegnania z chorymi przybierały postać krótkich podsumowań, spisywanych, kiedy pacjent trafił na oddział ogólny, lub notatek o zgonie, kiedy zawiodły elektrowstrząsy i uciskanie klatki piersiowej. Nie mieliśmy czasu na rozmyślania. Przeważnie ledwo go starczało na posprzątanie sali.

W czasie wczesnoporannych ćwiczeń na bieżni i w tych nie do końca świadomych chwilach tuż przed przebudzeniem zdarzało mi się rozmyślać o wiadomości, na którą nie odpowiedziałam. Opowiedziałam jej historię kilkorgu przyjaciołom spoza świata medycyny, zawsze używając zwrotu: „Ale w tych szpitalach się dzieje, hmmm?”, którym posługiwałam się również wtedy, gdy tłumaczyłam, że aby stwierdzić czyjś zgon, musimy włożyć zmarłemu kawałek gazy do oka i upewnić się, że nie mrugnie. Ale z jakiegoś powodu ta nasza rozmowa – oraz fakt, że nie odpisałam – nie dawała mi spokoju. Wreszcie któregoś wieczora, po kolejnej długiej zmianie, postanowiłam, że opiszę całą sytuację. W mojej historii zmieniłam nazwisko pacjenta oraz szczegóły dotyczące jego choroby, ale nic poza tym. Biorąc pod uwagę, że skończyłam ją w jeden wieczór, nie muszę chyba mówić, jak wielką dumę czułam, gdy na wiosnę drugiego roku rezydentury pojawiła się w dziale „Z życia wzięte” na łamach „New York Timesa”. Kilka dni później administracja szpitala poprosiła mnie o spotkanie.

Pamiętam, że miałam na sobie szpitalny fartuch. Musiałam być pod telefonem i nie chciałam się przebierać – w przeciwnym razie może włożyłabym coś bardziej odpowiedniego. Po raz pierwszy było mi dane odwiedzić gabinety zarządu. Wolnym krokiem przemierzałam wyłożony drewnianymi panelami korytarz, dziwiąc się, jak jest czysty i cichy w porównaniu z wypełnionymi zapachami, ruchem i nieustannym piszczeniem aparatury pomieszczeniami poniżej.

Smukła asystentka w schludnym kostiumie przeprowadziła mnie przez labirynt biur prosto do gabinetu administratora szpitala. Usiadłam w fotelu naprzeciwko dużego drewnianego biurka. Wcześniej nie zastanawiałam się, dlaczego mnie wezwano i co się może stać. Ubrana w strój, który nijak nie pasował do sytuacji, poczułam nagły chłód i zdałam sobie sprawę z faktu, jak bardzo jestem zdenerwowana. Gdyby ukarano mnie za przyjęcie zaproszenia do znajomych od pacjenta, jeszcze jakoś bym to zniosła. Zdążyłam już zebrać konkretne cięgi za artykuł. Niektórzy czytelnicy wykorzystali fakt, że nie odpowiedziałam na wiadomość z Facebooka, aby podważyć moje człowieczeństwo i zakwestionować lekarskie kwalifikacje. Inni domagali się, żebym odeszła z zawodu, a gdybym nie zdecydowała się poszukać czegoś bardziej odpowiedniego, to powinnam przynajmniej przenieść się na patologię, gdzie miałabym mocno ograniczony kontakt z pacjentami. Nie poczułam się dotknięta. Ale jedna myśl – myśl, od której nie potrafiłam się w żaden sposób uwolnić – nie dawała mi spokoju: że rodzice pacjenta mogli mieć do mnie pretensje. Może nie powinnam była opowiadać historii ich syna jak swojej własnej. Poczułam ból w brzuchu. Na biurku stał mały dozownik z cukierkami. Przekręciłam rączkę i na moją dłoń wysypało się pół tuzina żelków. Spojrzałam na zegarek. Jak długo będę jeszcze musiała tu siedzieć?

Chwilę później zjawił się administrator. Z perspektywy czasu wspominam go jako wysokiego człowieka w eleganckim, nieco staro­świeckim garniturze. Wymieniliśmy kilka niezobowiązujących uwag o drugim roku rezydentury i jak przyjemne jest lato w mieście, zanim wilgotność zdąży podskoczyć, a powietrze zastygnąć. Zjadłam kilka żelków, które przykleiły mi się już do dłoni. W końcu dowiedziałam się, że chodzi o mój tekst. Po pierwsze, kwestia Facebooka. Szpital musiał się zastanowić, jak uregulować problem znajomości zawieranych między pacjentami a lekarzami na portalu społecznościowym. Ale w tym przypadku nie chodziło tylko o to, ponieważ zajrzałam też do jego elektronicznej karty choroby – zawierającej chronione dane zdrowotne – kiedy już się nim nie opiekowałam. Gdyby chodziło o kwestie związane z opieką medyczną lub badania naukowe, byłoby to jeszcze zrozumiałe, choć i