Rob Roy - Walter Scott - ebook

Rob Roy ebook

Walter Scott

0,0
15,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Świetnie wykształcony Frank – wbrew woli ojca – pragnie poświęcić się literaturze i sztuce. Z tego powodu zostaje wysłany do zamku szkockich krewnych Osbaldystone’ów. Na wygnaniu jedyną bliską mu osobą staje się tajemnicza Diana Vernon. Kiedy do zamku powraca właściciel, sprawy się komplikują, a na drodze Franka i Diany staje szkocki buntownik Rob Roy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział I

Nie mam już synów, tego nawet tracę, Czymże zgrze­szy­łem, jaka moja wina? Jakimże temu prze­kleń­stwem odpłacę, Kto tak odmie­nił, kto mi zepsuł syna?

Pan Tomasz

Tyle razy pro­si­łeś mnie, kochany przy­ja­cielu, abym korzy­sta­jąc ze swo­body, jakiej mi raczyła pod koniec życia udzie­lić Opatrz­ność, nakre­ślił obraz wyda­rzeń, które wyzna­czyły jego począ­tek. Pamięć tych, jak je nazy­wasz, awan­tur pozo­sta­wiła w moim umy­śle zara­zem przy­jemne i dotkliwe wra­że­nie; łączy się z nimi uczu­cie żywej wdzięcz­no­ści i czci dla Istoty ważą­cej wszel­kie ludz­kie losy, któ­rej dobro­czynna ręka powio­dła mnie przez mło­dość wśród tylu przy­gód i nie­bez­pie­czeństw, jakby wła­śnie po to, bym umiał moc­niej czuć i cenić spo­kój i szczę­ście, któ­rymi obda­rza mnie na sta­rość.

Poświę­ca­jąc dru­giemu „ja” moje pamięt­niki, odno­szę tę mię­dzy innymi korzyść, że mogę opu­ścić wiele nie­po­trzeb­nych szcze­gó­łów, jakie musiał­bym wyja­śniać ludziom zupeł­nie mi obcym, tobie zaś opo­wiem tylko te, które albo już były ci dokład­nie znane, albo zatarły się w pamięci, a które prze­cież są nie­jako kamie­niem węgiel­nym mojego losu.

Zapewne przy­po­mi­nasz sobie mojego ojca. Jako syn jego wspól­nika zna­łeś go w swoim dzie­ciń­stwie, lecz zna­łeś też wów­czas, kiedy wiek i wła­ściwa mu nie­do­łęż­ność nie pozwa­lały mu już odda­wać się pla­nom han­dlo­wym z tym zapa­łem, który sta­no­wił główną cechę jego cha­rak­teru. Byłby może szczę­śliw­szy, cho­ciaż mniej bogaty, gdyby zwró­cił ku nauce tę nie­zmor­do­waną spraw­ność i bystrość umy­słu, które poświę­cił wyłącz­nie han­dlowi; rozu­miem jed­nak, że nie tylko żądza bogactw przy­wią­zuje doń śmia­łych i przed­się­bior­czych ludzi. Ten, kto się pusz­cza na to burz­liwe morze, powi­nien połą­czyć zręcz­ność z nie­ustra­szo­nym męstwem żegla­rza; a jed­nak i przy tych zale­tach może zgi­nąć, jeśli pomyślny powiew wia­tru nie zapro­wa­dzi go do portu. To połą­cze­nie koniecz­nej prze­zor­no­ści i nie­unik­nio­nego przy­padku, ta przy­kra i cią­gła nie­pew­ność, któ­rej stro­nie przy­pad­nie zwy­cię­stwo w walce ludz­kiego prze­wi­dy­wa­nia z wyro­kami losu, nie­ustan­nie zaj­mu­jąc duszę, dają jej zara­zem bodziec do roz­wi­nię­cia całej swej zdol­no­ści i wła­dzy. Zatem słusz­nie można by powie­dzieć, że han­del przed­sta­wia te same powaby co i gra, nie pod­le­ga­jąc jed­nak moral­nej klą­twie, jaka spra­wie­dli­wie ściga tych, któ­rzy szu­kają tylko w grze losu.

W pierw­szych latach osiem­na­stego wieku, kiedy koń­czy­łem dwu­dzie­sty rok życia, nagły roz­kaz mojego ojca odwo­łał mnie z Bor­de­aux do Lon­dynu. Ni­gdy nie zapo­mnę pierw­szego spo­tka­nia z nim. Wiesz, jak zwięźle i sucho wyra­żał swoją wolę. Wydaje mi się, że mam jesz­cze przed oczyma tę pro­stą postawę, prędki i śmiały chód, żywe i prze­ni­kliwe spoj­rze­nie, twarz, którą trudy zbyt wcze­śnie poorały zmarszcz­kami. Zdaje mi się, że sły­szę głos, który ni­gdy nie wypo­wie­dział pustego słowa, a nie­kiedy obja­wiał ostrość tłu­miącą wszel­kie łagodne i rzewne uczu­cia.

Zale­d­wie zsia­dłem z konia, natych­miast pobie­głem do gabi­netu mojego ojca. Prze­cha­dzał się tu i ówdzie; na jego zamy­ślo­nej twa­rzy nie zdo­łał spra­wić naj­mniej­szej zmiany nawet widok jedy­nego syna po czte­ro­let­nim nie­wi­dze­niu się. Rzu­ci­łem się w jego obję­cia. Był to czuły ojciec, choć daleki od nie­po­ha­mo­wa­nej sła­bo­ści: łza zaja­śniała w jego ciem­nym oku, lecz tylko przez chwilę.

– Dubo­urg pisze mi, że był z cie­bie zado­wo­lony, Franku.

– Cie­szy mnie to.

– Tak, ale ja wcale nie mam powodu się cie­szyć – rzekł, usiadł­szy za sto­łem.

– Zasmu­casz mnie, mój ojcze.

– Cie­szy, smuci to słowa, do któ­rych ja nie przy­wią­zuję żad­nego zna­cze­nia. Oto twój ostatni list.

Wycią­gnął ogromny stos papie­rów nawle­czo­nych na czer­woną nitkę. Wła­śnie tam było moje nie­szczę­sne pismo na temat naj­bar­dziej mnie wów­czas inte­re­su­jący, zdolne przy­naj­mniej poru­szyć serce, jeżeli nie do końca prze­ko­nać roz­są­dek; tam, powta­rzam, spo­czy­wało, pośród nie­zli­czo­nego mnó­stwa listów i rachun­ków han­dlo­wych. Naprawdę trudno mi nie roze­śmiać się w duchu, kiedy sobie przy­po­mi­nam, jak moja próż­ność poczuła się dotknięta na widok tych tkli­wych epi­stoł, które kosz­to­wały mnie tyle pracy, wycią­gnię­tych spo­mię­dzy akwi­zy­cji, weksli, kwi­tów i tym podob­nych szcze­gó­łów kupiec­kiej kore­spon­den­cji.

Czy – pomy­śla­łem sobie wtedy – list tak ważny (nie śmia­łem dodać: „tak mądrze napi­sany”) nie zasłu­gi­wał na osobne miej­sce? Czy godziło się mie­szać go z tą han­dlową bazgra­niną?

Ale mój ojciec w ogóle nie zauwa­żył mojego smutku, a gdyby nawet go dostrzegł, pew­nie nie­wiele by go to obe­szło.

– Oto – mówił dalej, trzy­ma­jąc list w ręku – twoje pismo z dnia dwu­dzie­stego pierw­szego zeszłego mie­siąca. Prze­czy­tajmy. Piszesz mi, że się spo­dzie­wasz, iż w spra­wie tak waż­nej, jaką jest wybór powo­ła­nia, dobroć ojcow­ska pozwoli ci mieć głos przy­naj­mniej prze­czący, że czu­jesz w sobie nie­prze­zwy­cię­żony wstręt… Tak, uży­łeś tego słowa „nie­prze­zwy­cię­żony” – jed­nak wolał­bym, żebyś pisał nieco wyraź­niej i żebyś się nauczył dobrze prze­kre­ślać, bar­dziej zaokrą­glać – wstręt, powta­rzam, nie­prze­zwy­cię­żony do speł­nie­nia układu, który ci przed­sta­wi­łem. W dal­szej czę­ści listu powta­rzasz cią­gle to samo i roz­cią­gną­łeś na czte­rech stro­nach to, co, zasta­no­wiw­szy się nieco, mogłeś wyra­zić w czte­rech linij­kach… Bo, koniec koń­ców, panie Franku, z całej two­jej ode­zwy wynika, że twoja wola nie jest zgodna z moimi zamia­rami i posta­no­wie­niami.

– Sza­nuję twoją wolę, mój ojcze, ale w tej oko­licz­no­ści nie mogę…

– Słowa są dla mnie niczym, mło­ko­sie – rzekł mój ojciec, któ­rego nie­ugię­tość kryła się zawsze pod maską opa­no­wa­nia i spo­koju. – Nie mogę jest być może grzecz­niej­sze niż nie chcę, ale oba te wyra­że­nia są jed­no­znaczne, jeżeli cho­dzi o moralne nie­po­słu­szeń­stwo. Poza tym nie chcę, żebyś dzia­łał bez zasta­no­wie­nia. Pomó­wimy jesz­cze o tym po obie­dzie. Owe­nie!

Wszedł Owen. Wów­czas nie miał jesz­cze tych bia­łych wło­sów, które w two­ich oczach nada­wały mu tak sza­cowną postawę, bo liczył nie wię­cej niż pięć­dzie­siąt lat, ale miał ten sam orze­chowy uni­form, w któ­rym go pozna­łeś, te same jedwabne popie­late poń­czo­chy i trze­wiki ze srebr­nymi sprzącz­kami, te same baty­stowe man­kiety, odpo­wied­nio pomarsz­czone i spa­da­jące aż do połowy dłoni, ile­kroć bawił w gabi­ne­cie mojego ojca, lecz gdy był w kan­to­rze, scho­wane ze wszelką ostroż­no­ścią pod rękawy fraka w celu uchro­nie­nia przed atra­men­tem; w końcu tę samą postać, poważną, lecz pełną dobroci, która do ostat­niej chwili życia przed­sta­wiała pierw­szego komi­santa banku Osbal­dy­stone i Tre­sham.

– Owe­nie – rzekł mój ojciec, kiedy zacny sta­rzec uści­snął mi przy­jaź­nie rękę. – Zjemy dziś razem obiad. Usły­szysz nowiny o naszych przy­ja­cio­łach w Bor­de­aux, które przy­wiózł nam Frank.

Owen uczy­nił dość nie­zgrabny ukłon na znak peł­nej usza­no­wa­nia wdzięcz­no­ści, gdyż w owej epoce, kiedy gra­nicy oddzie­la­ją­cej roz­ma­ite stany strze­żono z nie­zwy­kłą w dzi­siej­szych cza­sach ści­sło­ścią, zapro­sze­nie pryn­cy­pała było wiel­kim zaszczy­tem dla komi­santa.

Ni­gdy nie zapo­mnę tego obiadu: nie­pewny o mój przy­szły los, oba­wia­jąc się, abym nie został ofiarą oso­bi­stych korzy­ści mego ojca i cał­ko­wi­cie zajęty wynaj­dy­wa­niem spo­so­bów na zacho­wa­nie mojej wol­no­ści, nie mogąc pro­wa­dzić roz­mowy tak aktyw­nie, jak tego żądał ojciec, nie­raz dawa­łem mniej zado­wa­la­jące odpo­wie­dzi na pyta­nia, któ­rymi mnie zarzu­cał. Owen, pełen usza­no­wa­nia dla ojca, ale rów­nie przy­wią­zany do syna, któ­rego nie­raz w dzie­ciń­stwie koły­sał na kola­nach, na wzór tego cichego sprzy­mie­rzeńca, co mimo bojaźni chęt­nie dopo­mógłby uci­śnio­nej stro­nie, dokła­dał wszel­kich sta­rań, aby spro­sto­wać moje błędne odpo­wie­dzi, wypeł­nić ich nie­do­sta­tek i zabez­pie­czyć osa­czo­nemu drogę ucieczki. Te jego zabiegi zwięk­szały jesz­cze nie­chęć mego ojca, który jed­nym sro­gim spoj­rze­niem zamy­kał usta poczci­wemu star­cowi. Pod­czas mojego pobytu w domu pana Dubo­urga postę­po­wa­nie moje nie było wpraw­dzie takie jak owego komi­santa,

który, gdy go sza­lona cho­roba napada,

zamiast weksli i kwi­tów wier­sze tylko składa,

jed­nak muszę wyznać, że tylko tyle prze­by­wa­łem w kan­to­rze, ile było konieczne, aby zasłu­żyć sobie na dobrą opi­nię Fran­cuza, który od dawna utrzy­my­wał kon­takty z naszym domem i z pole­ce­nia mego ojca miał mnie zazna­jo­mić z taj­ni­kami han­dlu. Głów­nym moim zaję­ciem były lite­ra­tura i sztuki piękne, a cho­ciaż mój ojciec nie był wro­giem talen­tów i jego czy­sty roz­są­dek nie pozwa­lał mu wąt­pić, że są one źró­dłem przy­jem­no­ści i ozdobą ludz­kiego życia, przede wszyst­kim żądał jed­nak, abym nie tylko odzie­dzi­czył po nim mają­tek, ale rów­nież tego ducha spe­ku­la­cji, który mu dopo­mógł w jego zebra­niu.

Mój ojciec wprost uwiel­biał swoje sta­no­wi­sko i to było praw­dzi­wym powo­dem jego żąda­nia, abym poświę­cił się temu zawo­dowi. Rów­nie bie­gły jak czynny, wypo­sa­żony przez naturę w płodną i śmiałą wyobraź­nię, w każ­dym pomyśl­nie zakoń­czo­nym przed­się­wzię­ciu znaj­do­wał nowy bodziec do kolej­nych dzia­łań, nową sprę­żynę do ich szczę­śli­wego wyko­na­nia. Nie­umiar­ko­wany w zwy­cię­stwach, doda­wał jedne laury do dru­gich, nie cze­ka­jąc, aż czas utrwali nowe zdo­by­cze i pozwoli spo­koj­nie ich uży­wać. Przy­wy­kły spo­glą­dać nie­ulę­kłym okiem na szalę For­tuny, na któ­rej cią­gle zawie­szał swoje skarby, miał mnó­stwo spo­so­bów na prze­chy­la­nie jej na swoją stronę. W miarę rosną­cych nie­bez­pie­czeństw podwa­jał aktyw­ność i męstwo. Sło­wem, był to praw­dziwy obraz oswo­jo­nego z falą i z nie­przy­ja­cie­lem żegla­rza, któ­rego zaufa­nie we wła­sne siły nabywa nowej mocy na widok nad­cho­dzą­cej burzy lub walki. Nie­raz jed­nak przy­cho­dziło mu na myśl, że wiek i towa­rzy­szące mu nie­do­ma­ga­nia wkrótce uczy­nią go nie­zdol­nym do dal­szej pracy i że spoj­rze­nie w przy­szłość dora­dza zawczasu wyszko­lić zręcz­nego ster­nika, który ująłby umie­jętną ręką opusz­czony rudel okrętu i kie­ro­wał nim według jego rad i prze­stróg. Cho­ciaż ojciec twój był w spółce z moim i cały swój mają­tek umie­ścił w naszym domu, wiesz jed­nak, że ni­gdy nie chciał czyn­nie zaj­mo­wać się han­dlem. Owen zaś, który dzięki swo­jej wier­no­ści i dogłęb­nej zna­jo­mo­ści aryt­me­tyki słusz­nie pia­sto­wał funk­cję pierw­szego komi­santa, nie miał ani tylu wro­dzo­nych zdol­no­ści, ani cha­rak­teru, żeby mógł mu być powie­rzony ster pro­wa­dzą­cego. Jeśli więc wyro­kiem Opatrz­no­ści mój ojciec miałby nagle opu­ścić ten świat, co by się stało z tym mnó­stwem roz­po­czę­tych przed­się­wzięć, gdyby jego poto­mek nie był w sta­nie dźwi­gać cię­żaru inte­re­sów i jak nowy han­dlowy Her­ku­les wyrę­czyć zgrzy­bia­łego Atlasa? A co by się stało z tym samym potom­kiem, gdyby nagle zna­lazł się pośród labi­ryntu spe­ku­la­cji bez zba­wien­nej nici, to zna­czy bez zna­jo­mo­ści, które mogłyby go stam­tąd wypro­wa­dzić? Z tych wszyst­kich powo­dów, wów­czas zna­nych mi tylko czę­ściowo, ojciec mój posta­no­wił skło­nić mnie, abym wybrał ten sam zawód, w któ­rym on sam od dawna zaszczyt­nie pra­co­wał, a co raz posta­no­wił, tego już nic w świe­cie nie mogło zmie­nić. Na nie­szczę­ście ja rów­nież mia­łem nieco uporu, a moje zamiary zupeł­nie się nie zga­dzały z nadzie­jami mego ojca.

Ta moja nie­sfor­ność daje się jed­nak tym uspra­wie­dli­wić, że nie zna­łem głów­nej przy­czyny takiej woli i nie czu­łem tego, jak bar­dzo moje posłu­szeń­stwo było nie­zbędne dla szczę­ścia mego ojca. Uwa­ża­jąc się za pew­nego dzie­dzica znacz­nego majątku, nie mogłem nawet pomy­śleć, aby dla jego utrzy­ma­nia potrzebna była jaka­kol­wiek praca czy też naby­cie wia­do­mo­ści nie­zwią­za­nych z moimi chę­ciami i skłon­no­ściami. W zamia­rze ojca upa­try­wa­łem jedy­nie żądzę pomno­że­nia bogactw, które zebrał, a będąc prze­ko­nany, że nikt lepiej ode mnie nie może decy­do­wać, jaką drogą mam tra­fić do szczę­ścia, wyda­wało mi się, że z wła­snej winy z niej zbo­czę, jeżeli będę się sta­rał o powięk­sze­nie dostat­ków, które i bez tego, w moim rozu­mie­niu, były już wię­cej niż wystar­cza­jące na wszel­kie, nawet naj­bar­dziej wymyślne zachcianki.

Wspo­mi­na­łem już, że sprawy han­dlowe nie były moim jedy­nym zaję­ciem pod­czas pobytu w Bor­de­aux. Lek­ce­wa­żąc to, co mój ojciec uzna­wał za naj­waż­niej­sze, był­bym może zupeł­nie zapo­mniał o han­dlu, gdy­bym nie oba­wiał się znie­chę­cić naszego kore­spon­denta, pana Dubo­urga; choć on, odno­sząc znaczne korzy­ści ze sto­sun­ków z domem mego ojca, zanadto miał na uwa­dze wła­sny inte­res, aby miał mu zano­sić nie­po­myślne wie­ści o jego jedy­nym synu i przez to ścią­gać na sie­bie wymówki z oby­dwu stron. Pod wzglę­dem oby­cza­jów moje postę­po­wa­nie było nie­na­ganne i zapew­nia­jąc o tym mojego ojca, Dubo­urg odda­wał mi tylko zasłu­żoną spra­wie­dli­wość. Wydaje mi się jed­nak, że sprytny Fran­cuz byłby tak samo pobłaż­liwy, gdyby nawet mógł obwi­niać mnie o coś wię­cej niż tylko nie­dba­łość w nauce o han­dlu. Tak czy ina­czej, poprze­sta­jąc na tym, że codzien­nie widy­wał mnie przez parę godzin w kan­to­rze, nie zabra­niał mi poświę­cać reszty czasu Muzom i pew­nie nie miałby nic prze­ciwko, gdy­bym przed­kła­dał Cor­ne­ille’a i Boileau nad Sawa­rego i Pestle­th­wa­ita.

Ulu­bioną for­mułką, jaką pan Dubo­urg zwykł koń­czyć listy do swego kore­spon­denta, było:

Syn wasz jest taki, jakim tylko widzieć go pra­gnie tro­skli­wość ojca.

Mój ojciec mniej zwa­żał na te słowa: mogły być jak naj­czę­ściej powta­rzane, byleby dokład­nie i jasno przed­sta­wiały sytu­ację. Pod tym wzglę­dem nawet sam Adis­son nie potra­fiłby zna­leźć przy­jem­niej­szych dla niego wyra­żeń jak te, któ­rych kupcy uży­wają w swoim listow­nym, wiecz­nie jed­no­staj­nym stylu.

Chęt­niej wie­rząc w to, czego pra­gnął, pan Osbal­dy­stone prze­stał w końcu powąt­pie­wać w prawdę ulu­bio­nej for­muły Dubo­urga i już cie­szył się, że życze­nia jego uwień­czy pomyślny sku­tek, gdy mój nie­szczę­sny list otwo­rzył mu oczy i wypro­wa­dził go z miłego błędu, przy­no­sząc wymowne i uro­czy­ste oświad­cze­nie, że nie mogę zasiąść w ciem­nym kan­to­rze Crane Alley na śru­bo­wa­nym stołku wyż­szym niż wszyst­kie inne oprócz trój­noga mego ojca.

Od tej chwili wszystko się zmie­niło. Na Dubo­urga padło mocne podej­rze­nie zdrady, a jego listy stra­ciły wia­ry­god­ność, jak gdyby prze­stał pła­cić w ter­mi­nie. Mnie wezwano do Lon­dynu, a przy­jęto, jak już wyżej opo­wie­dzia­łem.

Rozdział II

Biedny mło­dzian, jeżeli poezja zawróci mu w gło­wie, już ni­gdy nie wyj­dzie na ludzi.

Ben Jon­son

Ojciec mój potra­fił tak bar­dzo pano­wać nad swymi emo­cjami, że rzadko kiedy wyra­żał swoją nie­chęć sło­wami; tylko ton jego mowy sta­wał się nieco bar­dziej suchy i ostry niż zazwy­czaj. Wszyst­kie jego czyn­no­ści były sys­te­ma­tyczne i jed­no­stajne, a za główną zasadę miał zmie­rzać pro­sto do celu i nie tra­cić czasu na próżną gada­ninę. Więc ze zło­śli­wym uśmie­chem słu­chał moich roz­tar­gnio­nych odpo­wie­dzi o sta­nie han­dlu we Fran­cji, pozwa­lał mi błą­kać się i zagłę­biać coraz bar­dziej w taj­ni­kach prze­mian ceł i taryf i ani razu nie przy­szedł mi z pomocą, lecz gdy tylko dostrzegł, że nie potra­fiłem wytłu­ma­czyć wpływu, jaki miało obni­że­nie ceny luido­rów na sprawy ban­kowe, nie mógł dłu­żej wytrzy­mać i zimna krew opu­ściła go.

– Jak to, naj­waż­niej­szy wypa­dek, jak tylko mogę się­gnąć pamię­cią! – zawo­łał mój ojciec (a prze­cież był świad­kiem rewo­lu­cji, która posa­dziła na tro­nie wład­ców z domu hano­wer­skiego). – Naj­waż­niej­szy wypa­dek, a jego­mość stoi osłu­piały, pląta się, jakby o niczym nie wie­dział!

– Pan Frank – bojaź­li­wie ode­zwał się Owen – na pewno sobie przy­po­mni, że dekre­tem króla fran­cu­skiego z dnia pierw­szego marca tysiąc sie­dem­set­nego roku posta­no­wiono, że dzie­sięć dni po upły­wie ter­minu…

– Pan Frank – prze­rwał mój ojciec – na pewno przy­po­mni sobie wszystko, co mu tylko opo­wiesz. Lecz, na mój honor, jak Dubo­urg mógł pozwo­lić!… Powiedz mi, Owe­nie, czy jesteś zado­wo­lony z jego bra­tanka Kle­mensa Dubo­urga, który od dawna pra­cuje w moim kan­to­rze?

– Jest to mło­dzie­niec o naprawdę nie­po­spo­li­tych zdol­no­ściach – odpo­wie­dział Owen, rze­czy­wi­ście ujęty spry­tem mło­dego Fran­cuza.

– Tak, tak, z pew­no­ścią zna się nie­źle na spra­wach ban­ko­wych. Dubo­urg wie­dział, jak wszystko urzą­dzić, żeby mieć wia­do­mo­ści o wszyst­kim, co się u mnie dzieje. Ale pokażę mu, że prze­nik­ną­łem jego sztuczki. Owe­nie! Zapła­cisz Kle­men­sowi za bie­żący kwar­tał i powiesz mu, że jutro może sobie wyru­szać do Bor­de­aux na okrę­cie swego stryja.

– Jak to? Pan chce odpra­wić Kle­mensa Dubo­urga? – zapy­tał Owen drżą­cym gło­sem.

– Tak jest; i to natych­miast. Czy nie wystar­czy mi ten nic nie­umie­jący Anglik, któ­rego nazy­wam swoim synem? Czy mam pozwo­lić prze­by­wać razem z nim prze­bie­głemu Fran­cu­zowi, który będzie wycią­gał korzy­ści z jego błę­dów?

Nawet gdyby umi­ło­wa­nie spra­wie­dli­wo­ści nie było zaszcze­pione w moim sercu od dzie­cin­nych lat, dość długi pobyt na ziemi Wiel­kiego monar­chy umoc­nił we mnie nie­prze­zwy­cię­żony wstręt do wszel­kich aktów prze­mocy. Usi­ło­wa­łem więc wsta­wić się za nie­win­nym mło­dzień­cem i uwol­nić go od kary, którą miał ponieść jedy­nie za to, że był wię­cej niż ja wykształ­cony w dzie­dzi­nie han­dlu.

– Kochany ojcze – ode­zwa­łem się, gdy ten tylko prze­rwał. – Zdaje mi się, że za moją opie­sza­łość tylko ja sam powi­nie­nem odpo­wia­dać. Byłoby nie­spra­wie­dliwe, gdyby ktoś musiał za mnie pono­sić nie­za­słu­żoną karę. Nie mogę zaprze­czyć, że pan Dubo­urg dawał mi wszelką spo­sob­ność naby­cia potrzeb­nych wia­do­mo­ści, lecz wyznaję, że nie umia­łem z tego sko­rzy­stać. Co do pana Kle­mensa Dubo­urga…

– Co do niego, to i do cie­bie – prze­rwał mój ojciec. – Wiem, jak mam postą­pić. To dobrze, mój Franku, że chcesz całą winę wziąć na sie­bie, to bar­dzo dobrze i oddaję ci spra­wie­dli­wość. Ale nie mogę prze­ba­czyć sta­remu Dubo­ur­gowi – dodał, spo­glą­da­jąc na Owena – że dając ci oka­zję dosko­na­le­nia się w uży­tecz­nej nauce, nie doniósł ojcu, iż syn nie poczy­nił żad­nych postę­pów.

– Pan Frank – rzekł stary sługa, pochy­la­jąc nieco głowę, a nie­znacz­nie uno­sząc rękę, jak gdyby według zwy­czaju chciał zało­żyć pióro za ucho – pan Frank dosko­nale zna tę główną zasadę moral­nego rachunku, wielką „regułę trzech”: Niech A będzie tym dla B, czym chce, żeby B było dla niego, a wypa­dek będzie pra­wi­dłem, jak ma samo postą­pić.

Ojciec mój nie mógł się nie roze­śmiać, widząc naj­pięk­niej­szą zasadę moral­no­ści pod­cią­gniętą pod alge­bra­iczną for­mułę, lecz wkrótce przy­brał poważną postawę, a zwra­ca­jąc się ku mnie, rzekł:

– Nie­do­brze, panie Franku! Zmar­no­wa­łeś twój czas jak nie­roz­sądne dziecko. Trzeba, żebyś teraz żył jak czło­wiek. Owen będzie twoim prze­wod­ni­kiem w han­dlo­wych poczy­na­niach. Spo­dzie­wam się, że jego nauka przy­nie­sie ci więk­szą korzyść.

Już mia­łem odpo­wie­dzieć, lecz Owen rzu­cił na mnie tak wymowne i pokorne spoj­rze­nie, że mimo­wol­nie zamil­kłem.

– Ale dość już o tym – mówił dalej mój ojciec. – Wra­cam do mojego listu z dnia pierw­szego zeszłego mie­siąca, na który dałeś rów­nie obraź­liwą i nie­roz­sądną odpo­wiedź; ale naj­pierw nalej sobie wina i podaj butelkę Owe­nowi.

– Bar­dzo to dla mnie przy­kre – odpo­wie­dzia­łem bez waha­nia – że moja odpo­wiedź, która była owo­cem głę­bo­kiej roz­wagi, tak obra­ziła mego ojca. Ale zarę­czam, że z praw­dzi­wym smut­kiem uzna­łem nie­moż­li­wość przy­ję­cia jego pro­po­zy­cji.

Ojciec mój, spoj­rzaw­szy na mnie srogo, natych­miast odwró­cił gdzie indziej wzrok. Korzy­sta­jąc z mil­cze­nia, mówi­łem dalej, cho­ciaż już nieco mniej pew­nym tonem, a ojciec nie­kiedy mi prze­ry­wał, rzu­ca­jąc krót­kie docinki.

– Żad­nego stanu – rze­kłem – nie powa­żam bar­dziej niż kupiecki, tym bar­dziej że jest sta­nem mojego ojca.

– To widać!

– Dobrze rozu­miem, że han­del jed­no­czy narody, oży­wia prze­mysł, roz­lewa swoje dary na całej ziemi i jest tym dla ogól­nego dobra świata, czym powie­trze i poży­wie­nie dla żyją­cych istot.

– Cóż dalej?

– Mimo tego jed­nak, mój ojcze, nie­moż­liwe jest dla mnie poświę­ce­nie się zawo­dowi, do któ­rego nie czuję żad­nego powo­ła­nia.

– Posta­ram się, abyś go nabył. Nie jesteś już uczniem Dubo­urga.

– Ale, kochany ojcze, ja nie narze­kam na brak moż­li­wo­ści ucze­nia się, lecz jedy­nie na brak zdol­no­ści do han­dlu.

– Bajki! Czy pisa­łeś dzien­nik, jak ci pole­ci­łem?

– Pisa­łem, mój ojcze.

– Pro­szę mi poka­zać.

Książka, któ­rej żądał mój ojciec, był to ogólny notat­nik utrzy­my­wany na jego roz­kaz, w któ­rym pole­cił mi noto­wać wszystko, co uznam za przy­datne pod­czas mojej nauki. Prze­wi­du­jąc, że po moim powro­cie zechce go zoba­czyć, sta­ra­łem się zamie­ścić w nim jak naj­wię­cej arty­ku­łów han­dlo­wych, wie­dzia­łem bowiem, że notatki tego rodzaju naj­bar­dziej podo­bają się mojemu ojcu. Lecz czę­sto pióro, nie radząc się głowy, a znaj­du­jąc księgę pod ręką, gry­zmo­liło wspo­mnie­nia zupeł­nie mija­jące się z jej celem. Pro­si­łem więc Niebo, aby prze­glą­da­jąc strony, które rad nie­rad musia­łem mu przy­nieść, nie natra­fił na arty­kuły, które jesz­cze bar­dziej roz­ją­trzy­łyby jego gniew.

Twarz Owena, na któ­rej pyta­nie mojego ojca z początku wznie­ciło wyraz obawy, wró­ciła do zwy­kłego stanu, kiedy usły­szał zapew­nia­jącą odpo­wiedź z mojej strony. Wkrótce zabły­snął na niej pro­myk nadziei, gdy ujrzał w moim ręku wolu­min cał­kiem podobny do tych, jakich używa się w han­dlu. For­mat jego bar­dziej sze­roki niż długi, mie­dziane spinki, gruba skó­rzana oprawa – wszyst­kie te powierz­chowne oznaki uspo­ka­jały mojego przy­ja­ciela co do wewnętrz­nych zalet, a na jego obli­czu zaja­śniała w całym bla­sku radość, kiedy mój ojciec roz­po­czął czy­ta­nie, robiąc przy tym wła­sne uwagi.

– Brandy. Nan­tes, 29. Rochelle, 27. Bor­de­aux, 32. Bar­dzo dobrze. A to Zobacz tabele Saxby nie tak. Nale­żało wypi­sać całe urzą­dze­nie, w ten spo­sób łatwiej wbija się w pamięć. Kurs pla­strów dobrze! Zboże z pół­nocy. Bawełna wschod­nia bar­dzo dobrze! Są to przed­mioty, o któ­rych należy pamię­tać w sto­sun­kach han­dlo­wych. Ale cóż to jest to? Bor­de­aux zało­żono w roku… Zamek Trom­pette. Pałac Gal­liena. A! Noty histo­ryczne. Nie­źle wie­dzieć też i o tym. Jest to, jak widzę, zbiór wszel­kiego rodzaju uwag oraz codzien­nych czyn­no­ści, jak kupno, opłata kwi­tów, pole­ceń, zawia­do­mień i tak dalej. Sło­wem, powszechne memento1…

– Wszystko to potem – prze­rwał ura­do­wany Owen – miało być wpi­sane do dzien­nika i wcią­gnięte do wiel­kiej księgi. Jakże mnie cie­szy, że pan Frank jest taki meto­dyczny w swo­ich poczy­na­niach!

Takie stwier­dze­nie wcale mnie nie cie­szyło, oba­wia­łem się bowiem, aby wola ojcow­ska wzglę­dem mojego przy­szłego zawodu nie nabrała tym więk­szej mocy. Że zaś mia­łem naj­sil­niej­szy wstręt do han­dlu, zaczą­łem już żało­wać, że wyda­łem się, jak powie­dział Owen, tak meto­dyczny.

Wkrótce jed­nak znik­nęły wszel­kie moje obawy. Z książki wypa­dła ćwiartka papieru, cała zapeł­niona maza­niną. Ojciec mój schy­lił się, chcąc ją pod­nieść z ziemi, a Owen już zaczy­nał swoje uwagi, że lepiej byłoby przy­kle­jać podobne kartki opłat­kiem do księgi, gdy pierw­szy z nich nagle zawo­łał:

– Cóż to za bazgra­nina? Wier­sze… A! Na mój honor, Franku, więc już do tego stop­nia rozum stra­ci­łeś!…

Mój ojciec, cały zato­piony w swo­ich spe­ku­la­cjach i rachun­kach, z pogardą spo­glą­dał na poetyczne utwory, a jako głę­boki mora­li­sta uwa­żał je za nik­czemne, a nawet nie­zbyt godziwe zatrud­nie­nie. Prze­ko­na­nie takie było wów­czas bar­dzo powszechne, gdyż wielu poetów pod koniec sie­dem­na­stego wieku nie­god­nie uży­wało pióra i roz­sie­wało zgor­sze­nie nie tylko pisa­niem, ale nawet swoim postę­po­wa­niem. Towa­rzy­stwo, do któ­rego nale­żał mój ojciec, oka­zy­wało, przy­naj­mniej na pozór, naj­więk­szą pogardę dla lżej­szych pło­dów lite­ra­tury; tak więc wszystko się sprzy­się­gło, aby wra­że­nie, jakie wywarło na nim nie­szczę­śliwe odkry­cie moich wier­szy, uczy­nić jesz­cze więk­szym i jesz­cze mniej dla mnie korzyst­nym.

Co do bied­nego Owena, gdyby nagły prze­strach mógł zje­żyć włosy peruki, którą miał na gło­wie, pewien jestem, że praca, jaką sobie zadał, ukła­da­jąc ją sta­ran­nie, w tej jed­nej chwili obró­ci­łaby się wni­wecz. Ani defi­cyt w kasie, ani pomyłka w doda­wa­niu rachun­ków nie spra­wi­łyby mu tyle zmar­twie­nia.

Ojciec mój zaczął czy­tać wier­sze, to uda­jąc, że ich nie rozu­mie, to dekla­mu­jąc je nadę­tym tonem, lecz zawsze z pełną gory­czy iro­nią, rażącą wła­sną miłość autora.

Pamięci księ­cia Edwarda.

…echa Fon­ta­ra­bii z swo­jego ukry­cia, Gdy przy Ron­ce­vaux Roland, bli­ski straty życia, Dał sły­szeć gło­śnej trąbki swej głosy roz­dzier­cze; Co uwia­do­miły Wiel­kiego Karola, Iż była Nie­bio­sów wola Zgu­bić Fran­cuzy przez ciosy mor­der­cze.

– Echa Fon­ta­ra­bii!… Mów mi raczej o jar­mar­kach Fon­ta­ra­bii, ale nie o echach. Z swo­jego ukry­cia uwia­do­miły Karola… Piękna poezja, nie ma co mówić! Głosy roz­dzier­cze. Cóż to za dziki wyraz? Nie­bio­sów wola zgu­bić Fran­cuzy! Kto tak mówi? Przy­naj­mniej nie kalecz­cie języka, kiedy już macie pisać głup­stwa.

Któż Anglii donie­sie przez lądy i wody, Któż jej powie o klę­sce, tę nędzną przy­godę, Że podobny boha­ter zgi­nął, skoń­czył życie! Ten, co ojczy­zny zosta­wał nadzieją, Ten, na któ­rego imię i dzielni tru­chleją, Przed któ­rym ucie­kały wrogi w swej ohy­dzie…

– Nędzną przy­godę… Wyra­że­nie praw­dzi­wie nędzne, godne takiego poety. Zgi­nął, skoń­czył życie… Czemu nie doda­łeś: i żyć prze­stał? Ojczy­zny zosta­wał nadzieją… co za styl! Życie w ohy­dzie… Ty nawet rymu dobrać nie umiesz.

Ale ten rycerz wielki jesz­cze nie zgasł cały. Anglia i Fran­cja, pełne jego chwały, Nie zapo­mną odgłosu ni­gdy jego sławy…

– Śliczne wier­sze, nie ma co mówić! Lada wozi­woda lep­sze by skle­cił. – Podarł papier ze wzgardą i powtó­rzył: – Na mój honor, Franku, nie spo­dzie­wa­łem się, żebyś do tego stop­nia rozum stra­cił!

Cóż mia­łem począć? Ze spusz­czo­nymi w dół oczyma zno­si­łem w sercu męczar­nie upo­ko­rze­nia, pod­czas gdy mój ojciec spo­glą­dał na mnie z gnie­wem i lito­ścią, a biedny Owen, wznió­sł­szy ręce i oczy do góry, stał w osłu­pie­niu, jak gdyby prze­czy­tał wła­sne imię na liście zmar­łych, która codzien­nie wypeł­nia połowę naszych gazet. Zebraw­szy wszyst­kie siły, prze­rwa­łem w końcu mil­cze­nie, sta­ra­jąc się ukryć mio­ta­jące mną uczu­cia.

– Wiem, mój ojcze, jak mało jestem zdolny odgry­wać na świe­cie tę wielką rolę, którą dla mnie prze­zna­czy­łeś. Nie czuję w sobie chęci sta­ra­nia się o bogac­two i nie wąt­pię, że pan Owen będzie dla cie­bie o wiele bar­dziej uży­tecz­nym wspól­ni­kiem.

Muszę wyznać, że chcia­łem zemścić się nieco na dobrym Owe­nie, bo wyda­wało mi się, że już prze­stał być moim obrońcą.

– Owen! – zawo­łał mój ojciec. – Ty chyba zwa­rio­wa­łeś!… Ale co pan zamie­rza przed­się­wziąć? Jakie są pana mądre plany?

– Jeżeli mi pozwo­lisz, kochany ojcze, udam się na parę lat w podróż albo dokoń­czę swą edu­ka­cję na uni­wer­sy­te­cie w Oks­for­dzie lub Cam­bridge.

– Widział kto kie­dyś coś podob­nego? Chcieć się zamknąć w szkol­nych murach pomię­dzy pedan­tami a jako­bi­tami, mając otwartą drogę do szczę­ścia? Dobrze, idź więc do kole­gium. Idź nawet do infirmy uczyć się syla­bi­zo­wać i dosta­wać w skórę, jeśli ci się tak podoba.

– Jak­kol­wiek mam wielką chęć dal­szego dosko­na­le­nia się w naukach. Mimo tego, jeżeli to się nie zga­dza z wolą mego ojca, wrócę znowu do Fran­cji.

– Już i tak zbyt długo tam prze­by­wa­łeś.

– Pozwól mi więc zacią­gnąć się do woj­ska.

– A idź sobie do samego dia­bła! – prze­rwał z gnie­wem mój ojciec. – Z tym chło­pa­kiem można osza­leć!

Biedny Owen zwie­sił głowę w mil­cze­niu.

– Słu­chaj, Franku – rzekł znowu ojciec. – Powiem ci krótko. Byłem aku­rat w twoim wieku, kiedy twój dziad wygnał mnie z domu i wydzie­dzi­czył, prze­no­sząc cały mają­tek na osobę młod­szego syna. Opu­ści­łem Osbal­dy­stone Hall na nędz­nej szka­pie, nie mając wię­cej niż dzie­sięć gwi­nei w kie­sze­niach. Odtąd noga moja ni­gdy nie postała w domu i, jak mi mój honor miły, ni­gdy nie posta­nie. Nie wiem i nie chcę wie­dzieć, czy mój brat jesz­cze żyje, czy też skrę­cił już kark, polu­jąc na lisy, ale on ma dzieci. Franku, jeżeli będziesz dłu­żej opie­rał się mojej woli, jedno z nich zaj­mie twoje miej­sce.

– Wolno ojcu – odpo­wie­dzia­łem z więk­szą może obo­jęt­no­ścią, niż nale­żało – roz­po­rzą­dzać wła­snym mająt­kiem według upodo­ba­nia.

– Rozu­mie się, że mi wolno, i zro­bię, co mi się podoba. Sobie tylko zawdzię­czam cały mój mają­tek: zdo­by­łem go w pocie czoła sta­ra­niami i pracą i nie ścier­pię, żeby leniwy tru­teń spo­ży­wał miód, który psz­czółka z trud­no­ścią zebrała. Roz­waż dobrze, powie­dzia­łem ci, jaki jest mój zamiar. Jest on skut­kiem namy­słu, wyko­nam go nie­wąt­pli­wie.

– Panie! Panie łaskawy! – zawo­łał Owen ze łzami. – Ni­gdy nie zała­twia­łeś waż­nych spraw tak skwa­pli­wie. Nie zechciej zamy­kać rachunku, nie daw­szy panu Fran­kowi czasu potrzeb­nego do namy­słu! On cię kocha, tego jestem pewien; a gdy tylko obu­dzi się w nim posłu­szeń­stwo należne ojcu, mam prze­ko­na­nie, że nie będzie się dłu­żej opie­rał twej woli.

– Więc mam go pro­sić – rzekł mój ojciec poważ­nym, groź­nym tonem – aby raczył zostać moim wspól­ni­kiem i przy­ja­cie­lem? Aby dzie­lił ze mną pracę i mają­tek? Tego ni­gdy nie zro­bię.

Spoj­rzał na mnie jesz­cze raz, jak gdyby chciał mówić dalej, lecz zmie­nia­jąc nagle posta­no­wie­nie, odwró­cił się i wyszedł.

Ostat­nie słowa mojego ojca wzru­szyły mnie do głębi: nie spo­dzie­wa­łem się, że mógłby prze­mó­wić do mojej czu­ło­ści, i gdyby od niej zaczął, z pew­no­ścią nie miałby powodu obwi­niać mnie o nie­po­słu­szeń­stwo.

Ale było już za późno: cha­rak­ter mój był rów­nie nie­ugięty jak jego, a przez zrzą­dze­nie Nieba w samej mojej winie mia­łem zna­leźć karę, cho­ciaż łagod­niej­szą, niż na to zasłu­ży­łem!

Kiedy zosta­li­śmy sami, Owen zwró­cił ku mnie oczy zalane łzami, jak gdyby przed roz­po­czę­ciem trud­nych obo­wiąz­ków pośred­nika chciał wypa­trzyć naj­słab­sze miej­sce, na które miał naj­pierw przy­pu­ścić szturm. W końcu zaczął drżą­cym gło­sem, który prze­ry­wały wes­tchnie­nia po każ­dym sło­wie:

– Dla Boga, panie Franku!… Może to być, panie Osbal­dy­stone?… Któż by w to uwie­rzył?… Takie dobre dziecko!… Rzuć tylko okiem na obie strony rachunku i pomyśl, co utra­cisz… Taki ogromny mają­tek!… Jeden z naj­pierw­szych domów sto­licy, znany już daw­niej pod nazwi­skiem Tre­sham i Trent, a dziś nie­po­rów­na­nie świet­niej­szy pod firmą Osbal­dy­stone i Tre­sham… Spo­czy­wał­byś na zło­cie, panie Franku, a każdą nudną robotę w kan­to­rze ja wyko­ny­wał­bym za cie­bie co mie­siąc, co tydzień, nawet codzien­nie!… No, mój drogi Franku, prze­proś ojca; idź za jego wolą, a Bóg ci pobło­go­sławi.

– Dzię­kuję ci, kochany Owe­nie, naj­moc­niej dzię­kuję za twoje dobre chęci, ale mój ojciec ma prawo roz­po­rzą­dzać mająt­kiem tak, jak sam zechce. Wspo­mniał o jed­nym z moich stry­jecz­nych braci. Niech mu odda wszyst­kie swoje skarby, ja zaś mojej wol­no­ści nie sprze­dam za złoto.

– Za złoto! – zawo­łał Owen. – O, gdy­byś widział, panie Franku, rachunki z ostat­niego kwar­tału! Pięć cyfr! Tak, pięć cyfr dla każ­dego wspól­nika! I to wszystko mia­łoby paść łupem jakie­goś chłystka, papi­sty? I na to ja całe życie tak usil­nie pra­co­wa­łem dla dobra waszego domu! O! Na samą myśl serce mi się roz­dziera! Zasta­nów się pan tylko, co za piękna firma Osbal­dy­stone, Tre­sham i Osbal­dy­stone, a kto wie – dodał ści­szo­nym gło­sem – może nawet Osbal­dy­stone, Osbal­dy­stone i Tre­sham, bo któż nie wie, że wola pań­skiego ojca jest pra­wem dla wszyst­kich wspól­ni­ków?

– Prze­cież, mój kochany Owe­nie, rów­nież mój stry­jeczny brat nazywa się Osbal­dy­stone, a więc ta piękna kolej­ność wcale się przez to nie zmieni.

– Panie Franku, po co te żarty, ja pana tak kocham!… Pań­ski stry­jeczny brat!… Z pew­no­ścią papi­sta, tak jak i jego ojciec; piękny mi dzie­dzic dla pro­te­stanta!

– Pomię­dzy kato­li­kami są rów­nie godni ludzie, jak i mię­dzy pro­te­stan­tami.

Owen już miał odpo­wie­dzieć z nie­zwy­kłym u sie­bie oży­wie­niem, gdy wszedł mój ojciec.

– Masz słusz­ność, Owe­nie – rzekł. – Niech się namy­śli. Mło­ko­sie! Daję ci mie­siąc czasu do zasta­no­wie­nia.

Ukło­ni­łem się w mil­cze­niu, ura­do­wany z nie­spo­dzie­wa­nej zwłoki, nie wąt­piąc, że ojciec odstąpi nieco od swo­ich pogró­żek.

Upły­nął ten ter­mi­nowy mie­siąc, ale bez żad­nej zmiany w posta­no­wie­niu. Nic nie krę­po­wało mojego postę­po­wa­nia, a ojciec ani razu nie zadał mi pyta­nia w tej draż­li­wej spra­wie. Widy­wa­łem go tylko w godzi­nach obia­do­wych, a i wów­czas sta­ran­nie uni­kał wszel­kich spo­rów, któ­rych i ja, jak się łatwo domy­ślasz, nie chcia­łem wsz­czy­nać. Jedy­nym tema­tem roz­mów były codzienne nowiny i rze­czy zupeł­nie obo­jętne, jak to zwy­kle bywa mię­dzy oso­bami led­wie się zna­ją­cymi. Nikt obcy nie mógłby się domy­ślić dzie­lą­cego nas nie­po­ro­zu­mie­nia, które w samot­no­ści nie­raz było jed­nak przed­mio­tem moich głę­bo­kich roz­my­ślań. Czy ojciec mógłby ści­śle dotrzy­mać słowa i wydzie­dzi­czyć jedy­nego syna? Wzbo­ga­cić bra­tanka, któ­rego ni­gdy nie widział i o losach któ­rego nie miał zupeł­nej pew­no­ści? Postę­pek mojego dziada w podob­nym wypadku powi­nien był dać mi odpo­wiedź; ale dobroć, z jaką mój ojciec, zanim wyje­cha­łem do Fran­cji, ule­gał wszel­kim moim żąda­niom, a nawet wymy­słom, dała mi fał­szywe wyobra­że­nie o jego cha­rak­te­rze. Nie wie­dzia­łem, że cza­sami rodzice zbyt pobła­ża­jący wie­kowi dzie­cię­cemu dla­tego jedy­nie, że ich to bawi, są surowi dla doj­rza­łych mło­dzień­ców, a przy­zwy­cza­jeni roz­ka­zy­wać, wyma­gają zupeł­nego posłu­szeń­stwa.

Prze­ko­nany, że naj­gor­szym, co może mnie spo­tkać, będzie chwi­lowa nie­chęć ojca i kilka tygo­dni wygna­nia, cie­szy­łem się myślą, że w wiej­skim zaci­szu znajdę oka­zję popra­wie­nia i prze­pi­sa­nia na czy­sto pierw­szych pie­śni Sza­lo­nego Orlanda, które zaczą­łem prze­kła­dać wier­szem. W tych słod­kich marze­niach, pozbie­raw­szy pew­nego razu swoje szpar­gały, już mia­łem ozna­czać miej­sca wyma­ga­jące poprawy, gdy po lek­kim zapu­ka­niu we drzwi wszedł Owen. Taka była rutyna, taki porzą­dek we wszel­kich czyn­no­ściach tego zacnego starca, tak świę­cie zacho­wy­wał zwy­czaj zmie­rza­nia ze swego pokoju pro­sto do biura bez naj­mniej­szej zwłoki, że podobno po raz pierw­szy w życiu zda­rzyło mu się zbo­czyć na dru­gie pię­tro w domu swego pryn­cy­pała; nie wiem nawet, jakim spo­so­bem tra­fił do mojego pokoju.

– Panie Franku – rzekł do mnie, kiedy wyra­zi­łem moje zdzi­wie­nie i radość, że go oglą­dam. – Nie wiem, czy dobrze robię, przy­cho­dząc z tym, co usły­sza­łem. Nie należy mówić poza biu­rem, co się w biu­rze dzieje, a przy­sło­wie mówi, że ściany kan­toru nie powinny wie­dzieć, ile jest lini­jek w dzien­niku, ale nie mogę przed tobą zataić, że młody Twi­ne­all bawił gdzieś ponad dwa tygo­dnie i dopiero co skądś powró­cił.

– Więc cóż z tego, kochany Owe­nie? Co ja mam wspól­nego z podróżą Twi­ne­alla albo z jego powro­tem?

– Pozwól mi dokoń­czyć, panie Franku. Ojciec pań­ski dał mu jakieś tajne pole­ce­nie… Nie był on w Fal­mo­uth z powodu ban­kruc­twa Pil­charda, wiem to na pewno, długi z Blac­kwell&comp. nie­dawno nam zapła­cono, tak samo oddali wszystko, co byli winni dzier­żawcy min Korn­wa­lii, Tre­va­nion i Tre­gu­il­liam, zaś co do innych inte­re­sów, trzeba by naj­pierw zaj­rzeć do moich ksiąg. Sło­wem, nie ma wąt­pli­wo­ści, że Twi­ne­all wraca z pół­nocy od pań­skiego stryja.

– Czy to moż­liwe? – zawo­ła­łem z nie­po­ko­jem.

– Opo­wiada nam teraz cią­gle o butach do jazdy kon­nej, ostro­gach i bitwie kogu­tów w Yorku. Tak, tak, to rów­nie pewne, jak twier­dze­nie Pita­go­rasa. Dałby Bóg, moje dziecko, żebyś poszedł za wolą ojca i jak on został uczci­wym i zamoż­nym han­dlow­cem.

Tak mnie zasta­no­wiła ta nagła wia­do­mość, że w tej chwili poczu­łem wielką chęć sko­rzy­sta­nia z dobrej rady i ucie­sze­nia poczci­wego Owena prośbą, aby zawia­do­mił mojego ojca, że pod­daję się jego woli, lecz pycha, ta rzadko kiedy chwa­lebna, a naj­czę­ściej występna namięt­ność, sta­nęła mi na prze­szko­dzie. Prośba ta ugrzę­zła mi w ustach, a zanim zdo­ła­łem ją wymó­wić, Owen usły­szał głos mego ojca i jak opa­rzony wybiegł w wiel­kim pędzie, a wraz z nim jedyna oka­zja pogo­dze­nia się z ojcem.

Kupiecka skru­pu­lat­ność mojego rodzica prze­ja­wiała się w naj­drob­niej­szych nawet szcze­gó­łach. Tego samego dnia, tej samej godziny, w tym samym pokoju, tym samym spo­so­bem i tonem jak mie­siąc wcze­śniej pono­wił pomysł dopusz­cze­nia mnie do wspól­nic­twa w banku i spra­wach han­dlo­wych; w końcu zapy­tał, jakie jest moje osta­teczne posta­no­wie­nie.

Nie tylko wów­czas, ale i jesz­cze dziś wydaje mi się, że droga, którą obrał, nie była wła­ściwa, że pew­niej tra­fiłby do celu, postę­pu­jąc mniej surowo.

Suchy ton i wro­gie spoj­rze­nie tym moc­niej utwier­dziły mój upór i w końcu powie­dzia­łem, że nie­moż­liwe jest dla mnie przy­ję­cie tej spółki. Pew­nie, że ustą­pić na pierw­sze wezwa­nie wydało mi się sła­bo­ścią; gdyby sil­niej na to nale­gał, może zmie­nił­bym swoje zamiary, nie ścią­ga­jąc na sie­bie wyrzutu pło­cho­ści. Ale zawio­dłem się bar­dzo, bo ojciec mój, odwró­ciw­szy się do Owena, rzekł ozię­ble:

– Mówi­łem ci, że tak będzie. – Potem pod­szedł do mnie i dodał: – Franku, w twoim wieku zdolny już jesteś decy­do­wać o dro­dze, na któ­rej możesz zna­leźć szczę­ście, nie będę więc dłu­żej cię naglił. Lecz cho­ciaż, nie chcąc cię już nama­wiać, abyś zasto­so­wał się do moich zamie­rzeń, nie mam obo­wiązku poma­gać twoim zamie­rze­niom, chciał­bym jed­nak wie­dzieć, co zamy­ślasz przed­się­wziąć, gdyż nie odma­wiam ci mojej pomocy.

Zmie­szało mnie to pyta­nie. Odpo­wie­dzia­łem więc z nie­śmia­ło­ścią, że nie będąc pre­de­sty­no­wa­nym do żad­nej tech­nicz­nej pracy i nie posia­da­jąc wła­snego fun­du­szu, nie mógł­bym się utrzy­mać bez jego pomocy, że jed­nak żąda­nia moje są bar­dzo ogra­ni­czone i że mam nadzieję, iż mój wstręt ku powo­ła­niu, które dla mnie prze­zna­czył, nie pozbawi mnie jego opieki i łaski.

– To ma zna­czyć, Franku, że chcesz się wes­przeć na moim ramie­niu, a jed­nak iść tam, dokąd ci się podoba. Jedno z dru­gim trudno pogo­dzić; spo­dzie­wam się jed­nak, że będziesz posłuszny moim roz­ka­zom, o ile nie będą one krzy­żo­wać two­ich wła­snych zamia­rów.

Chcia­łem zro­bić jakąś uwagę.

– Chwilkę cier­pli­wo­ści! – zawo­łał. – Jeżeli taki jest twój zamiar, udasz się natych­miast na pół­noc, odwie­dzisz stryja i zawrzesz zna­jo­mość z rodziną. Wybra­łem jed­nego spo­mię­dzy jego synów (ma ich podobno sze­ściu). Zapew­niają mnie, że god­niej­szy od innych jest zająć twoje miej­sce w moim domu, ale dla osta­tecz­nego układu konieczna jest twoja obec­ność w Osbal­dy­stone Hall. Na miej­scu otrzy­masz szcze­gó­łowe instruk­cje i pozo­sta­niesz tam do dal­szych moich pole­ceń. Jutro rano zasta­niesz wszystko gotowe do podróży.

Powie­dziaw­szy te słowa, odda­lił się z mego pokoju.

– Więc już wszystko skoń­czone mię­dzy mną i ojcem, kochany Owe­nie? – rze­kłem do mego zacnego przy­ja­ciela, na któ­rego twa­rzy widoczne było głę­bo­kie zmar­twie­nie.

– Już po wszyst­kim, panie Franku, sam się zgu­bi­łeś. Kiedy ojciec pań­ski ode­zwie się tym spo­koj­nym i sta­now­czym tonem, to tak, jakby pod­pi­sał umowę. Słowo jego jest nie­zmienne.

Owen mówił prawdę – naza­jutrz o pią­tej rano byłem już w dro­dze do Yorku, na dość dobrym koniu i z pięć­dzie­się­cioma gwi­ne­ami w kie­szeni. Jecha­łem tam zaś w celu uła­twie­nia ojcu wyboru jed­nego z moich stry­jecz­nych braci, który zająłby moje przy nim miej­sce i odzie­dzi­czył jego mają­tek, a może rów­nież rodzi­ciel­skie przy­wią­za­nie.

Rozdział III

Nie­wpraw­nie wio­sło kie­ro­wane pęka, Roz­dziera żagle burza natar­czywa. Nie zwróci rudla zalęk­niona ręka. Fala ude­rza i już łódź zalewa.

Gay

Poło­że­nie moje było prze­ra­ża­jące, kiedy ujrza­łem się niczym bez zbaw­czej igły kom­pasu pośród oce­anu ludz­kiego życia. Obo­jęt­ność, z jaką mój ojciec zerwał naj­ści­ślej­szy węzeł wspól­noty i wygnał mnie z domu jak jakie­goś wyrod­nego syna, ode­brała mi wszel­kie zaufa­nie w moje siły i zdol­no­ści. Pretty man, raz książę, drugi raz syn rybaka, nie był bar­dziej obłą­kany, nie czuł się bar­dziej upo­śle­dzony ode mnie. Zaśle­pieni wła­sną miło­ścią przy­pi­su­jemy zwy­kle sobie samym wszystko, czym obda­rza nas ślepe szczę­ście, i dopiero po utra­cie czu­łej pomocy dowia­du­jemy się o wła­snej sła­bo­ści.

Zgiełk wiel­kiego mia­sta docho­dził już coraz sła­biej moich uszu. Tylko odgłos dzwo­nów zda­wał się prze­ma­wiać do mnie jak nie­gdyś do lorda majora: „Zawróć”, a kiedy z wierz­chołka High­gate raz jesz­cze spoj­rza­łem na zni­ka­jącą we mgle pano­ramę Lon­dynu, serce moje ogar­nął smu­tek, jak­bym pozo­sta­wiał za sobą szczę­ście, dostatki i wszel­kie uroki życia towa­rzy­skiego. Darem­nie! Kości już rzu­cone, spóź­niony żal zapewne nie zwró­ciłby mi tego, co stra­ci­łem, a ojciec mój, nie­za­chwiany w swo­ich posta­no­wie­niach, z pogardą przy­jąłby spóź­nioną ule­głość. Wro­dzony upór przy­ta­ki­wał temu rozu­mo­wa­niu, a pycha przed­sta­wiała mi obraz upo­ko­rze­nia, które spo­tka­łoby mnie, gdyby czte­ro­mi­lowa prze­jażdżka miała znisz­czyć owoc kil­ku­ty­go­dnio­wych roz­wa­żań. Rów­nież nadzieja, która ni­gdy nie opusz­cza śmiał­ków, rzu­ciła pro­mień świa­tła na moje przy­szłe plany.

To nie­moż­liwe – pomy­śla­łem sobie – aby mój ojciec chciał mnie rze­czy­wi­ście wydzie­dzi­czyć. Musi to być tylko próba mojej sta­ło­ści, którą, gdy wytrzy­mam cier­pli­wie i męż­nie, zasłużę na tym więk­szy jego sza­cu­nek i uzy­skam korzystne dla mnie zakoń­cze­nie dzie­lą­cego nas sporu.

Już nawet ukła­da­łem w myśli, przy któ­rych punk­tach spo­dzie­wa­nego układu mam obsta­wać sil­nie, a w któ­rych mogę ustą­pić mojemu ojcu. Naj­pierw, według mych obli­czeń, mia­łem odzy­skać jego względy i ojcow­ską czu­łość, a potem, za karę, być zmu­szo­nym do zacho­wa­nia zewnętrz­nych oznak ule­gło­ści.

Czego mi teraz wię­cej potrzeba? Byłem panem mojej osoby i czu­łem w sobie ten powab nie­za­leż­no­ści, który poi mło­dzień­cze serce, z lekką obawą, naj­więk­szą roz­ko­szą. Mój worek podróżny, cho­ciaż nie­zbyt obfi­cie wyła­do­wany, mógł zaspo­koić wszel­kie potrzeby podró­żu­ją­cego, w Bor­de­aux przy­wy­kłem obcho­dzić się bez słu­żą­cego, mój koń był młody i dziar­ski – wszystko to, przy pomocy mojej wyobraźni, wkrótce roz­pę­dziło smutne myśli, jakie mnie tra­piły od początku podróży.

Szkoda tylko, że droga, którą zmie­rza­łem na pół­noc, mało obfi­to­wała w inte­re­su­jące widoki. Zatem ponure myśli znowu zaczęły mnie napa­sto­wać. Nawet Muza, ta zalotna kochanka, któ­rej zawdzię­cza­łem moją podróż przez te pust­ko­wia, nie­odrodna córka swo­jej płci, opu­ściła mnie w naj­więk­szej potrze­bie i nie­wąt­pli­wie był­bym upadł pod cię­ża­rem smutku, gdyby mnie od czasu do czasu nie orzeź­wiała roz­mowa z podróż­nymi zmie­rza­ją­cymi w tę samą stronę. Zwy­kle spo­ty­ka­łem pasto­rów wra­ca­ją­cych truch­tem do domu po poran­nych odwie­dzi­nach u cho­rego, dzier­żaw­ców i han­dla­rzy wołami jadą­cych z pobli­skiego jar­marku, komi­san­tów zbie­ra­ją­cych tu i ówdzie w małych mia­stecz­kach długi należne kup­com, na koniec ofi­ce­rów szu­ka­ją­cych ochot­ni­ków do woj­ska. Roz­ma­wia­li­śmy o reli­gii i dzie­się­ci­nach, o wołach i zbożu, o towa­rach sta­łych i płyn­nych, o zamoż­no­ści kup­ców, wresz­cie o oblę­że­niach twierdz i bitwach we Flan­drii, o któ­rych opo­wia­da­jący naj­pew­niej sły­szał tylko w poda­niach. Kiedy roz­mowa ury­wała się, przy­cho­dziły z pomocą liczne strasz­liwe histo­rie o hersz­tach zbój­ców, któ­rych imiona były wów­czas na ustach każ­dego. Jak dzieci, które sie­dząc zimową porą przy komi­nie, garną się jedne do dru­gich, gdy bajka o upio­rze docho­dzi już do okrop­nego końca, tak i podróżni, opo­wia­da­jąc te histo­rie, zbli­żali się nie­znacz­nie do sie­bie, roz­glą­dali się na wszyst­kie strony, przy­go­to­wy­wali pisto­lety i przy­rze­kali sobie wza­jemną pomoc; cho­ciaż w razie praw­dzi­wego nie­bez­pie­czeń­stwa zapewne zapo­mnie­liby o przy­rze­cze­niu, jak to się zwy­kle zda­rza mię­dzy sprzy­mie­rzo­nymi.

Ze wszyst­kich tchó­rzy, jakich kie­dy­kol­wiek zda­rzyło mi się w życiu spo­tkać, naj­bar­dziej uba­wił mnie jeden, z któ­rym wów­czas odby­wa­łem podróż przez pół­tora dnia. Miał przy­wią­zany do sio­dła nie­wielki, ale ciężki tłu­mo­czek. Ni­gdy nie spusz­czał z niego oka, nie śmiał go nikomu powie­rzyć, wszę­dzie, gdzie­śmy się zatrzy­my­wali, odpę­dzał słu­żą­cych, któ­rzy chcieli go zanieść za nim do pokoju – z równą prze­zor­no­ścią sta­rał się ukryć nie tylko przy­czynę i cel podróży, ale nawet drogę, którą miał się udać. Na samo pyta­nie, czy jedzie w prawo, czy w lewo i gdzie się zatrzyma, już wpa­dał w nie­po­kój. Długo się zasta­na­wiał, zanim wybrał sobie miej­sce na noc­leg: ta karczma była zbyt samotna, tam znowu sąsiedz­kie cha­łupy miały jakiś podej­rzany wygląd. W Gran­tham, o ile pamię­tam, całą noc nie zmru­żył oka tylko dla­tego, że w dru­gim pokoju spał jakiś bar­czy­sty jego­mość, zezo­waty, z czarną peruką i w wytar­tej, wyszy­wa­nej zło­tem kami­zelce.

Taki był mój towa­rzysz podróży, a jed­nak, sądząc po sil­nej budo­wie ciała, wyda­wało się, że mógłby śmiało żar­to­wać z nie­bez­pie­czeństw. Galon i kokarda u kape­lu­sza wska­zy­wały, że był żoł­nie­rzem albo przy­naj­mniej jakimś woj­sko­wym urzęd­ni­kiem. Z roz­mowy, choć dość nie­okrze­sa­nej, widać było, że posia­dał zdrowy roz­są­dek, ale tylko wtedy, gdy mary stra­chu prze­sta­wały choć na chwilę drę­czyć jego wyobraź­nię, co jed­nak zda­rzało się rzadko. Dziura w pło­cie, stary słup przy dro­dze już czy­niły go nie­spo­koj­nym, a świ­sta­nie pastuszka brał za hasło roz­bój­ni­ków; nawet widok szu­bie­nicy, który powi­nien go zapew­nić, że wielu już zbój­ców ponio­sło śmierć, budził w nim pamięć o tych, któ­rych spra­wie­dli­wość ludzka jesz­cze nie zdo­łała dosię­gnąć.

Towa­rzy­stwo tego czło­wieka znu­dzi­łoby mnie wkrótce, gdy­bym nie lękał się pozo­stać sam na sam z jesz­cze nud­niej­szymi moimi myślami. Poza tym dziwne histo­rie, które opo­wia­dał, były dość inte­re­su­jące, zwłasz­cza w jego ustach drżą­cych ze stra­chu. Nie­raz zapew­niał, że wielu nie­szczę­śli­wych podróż­nych wpa­dało w sidła zbój­ców, zawie­ra­jąc pod­czas podróży zna­jo­mość z oso­bami na pozór dobrego wycho­wa­nia, w któ­rych towa­rzy­stwie znaj­do­wali zabawę i pomoc prze­ciwko zdzier­stwu karcz­ma­rzy, lecz w końcu, niby to w celu skró­ce­nia drogi spro­wa­dzeni z gościńca w bez­ludne oko­lice, na dany znak zosta­wali nagle oto­czeni przez zgraję zło­czyń­ców. Wów­czas zacny prze­wod­nik wystę­po­wał w praw­dzi­wym cha­rak­te­rze jako herszt bandy, która, obdarł­szy ze wszyst­kiego nie­bacz­nych podróż­nych, nie­raz pozba­wiała ich życia. Zbli­ża­jąc się do końca podob­nej opo­wie­ści, sam drżał ze stra­chu i spo­glą­dał na mnie podejrz­li­wym okiem, jakby oba­wiał się, czy ja także nie jestem jed­nym z tych jego­mo­ści, o któ­rych dopiero co mówił. Cza­sem nawet, drę­czony bojaź­nią, odda­lał się powoli na drugą stronę gościńca, roz­glą­dał na wszyst­kie strony i wyda­wał się goto­wać do ucieczki lub obrony.

Podej­rze­nia te nie trwały długo i były zanadto zabawne, abym miał się za nie obra­żać; ow­szem, lubi­łem na prze­mian wznie­cać je lub uspo­ka­jać, czy­niąc sobie roz­rywkę z dzie­cin­nego stra­chu mego towa­rzy­sza. I tak na przy­kład, kiedy raz roz­ma­wia­li­śmy o dziel­no­ści naszych ruma­ków, rzekł:

– Przy­znaję, że pań­ski lepiej galo­puje, ale co do kłusa nie dorówna on mojemu. Gdy tylko będziemy bli­żej miej­sca na popas, prze­ko­nam pana o tym. Gotów jestem zało­żyć się nawet o butelkę porto.

– Zgoda – odpo­wie­dzia­łem. – Droga równa, ruszajmy.

– Hm, hm!… Nie mam zwy­czaju męczyć konia na próżno, kto wie, co się nam jesz­cze może przy­tra­fić? Do tego, idąc w wyścigi, trzeba, żeby konie miały równy cię­żar, mój zaś, za to ręczę, dźwiga przy­naj­mniej trzy­dzie­ści fun­tów wię­cej od pań­skiego.

– To mała rzecz, cię­żar łatwo roz­dzie­lić. Ile waży pana tłu­mo­czek?

– Mój tł… tłu­mo­czek?… O, zupeł­nie nic… Jest lekki jak piórko… Kilka koszul, kilka chu­s­tek i wszystko.

– Bar­dzo wąt­pię. Widać, że nie­źle wyła­do­wany, i założę się o butelkę wina, że sta­nowi całą róż­nicę cię­żaru naszych koni.

– Myli się pan… Bar­dzo się pan myli – rzekł, prze­no­sząc się powoli według zwy­czaju na drugą stronę drogi.

– Jeżeli o to panu cho­dzi, posta­wię butelkę wina… Posta­wię dzie­sięć prze­ciwko jed­nej, że nawet zała­do­waw­szy ten tłu­mo­czek na mojego konia, i tak pana prze­ści­gnę.

Usły­szaw­szy takie wyzwa­nie, prze­strach mojego towa­rzy­sza doszedł do naj­wyż­szego stop­nia. Nos jego (dzięki czę­stym liba­cjom przy czer­wo­nym winie), zazwy­czaj ciem­no­pur­pu­rowy, zsi­niał i pożółkł w oka­mgnie­niu, a zęby zaczęły dzwo­nić jak w febrze; zda­wało mu się, że widzi przed sobą zbójcę w całej okrop­no­ści. Widząc, że już nie może wymó­wić słowa, i chcąc go nieco otrzeź­wić, poka­za­łem mu wieżę kościoła nie­da­leko przed nami i doda­łem, że tak bli­sko mia­steczka nie mamy się czego oba­wiać. Na te słowa pomału zaczął przy­cho­dzić do sie­bie; jed­nak nie­prędko zapo­mniał o moim zakła­dzie i długo jesz­cze mnie podej­rze­wał.

Dodać tu muszę, że towa­rzy­stwo tego tchó­rza i moje żarty drogo mnie póź­niej kosz­to­wały.

Rozdział IV

Szkoci są biedni, powta­rzaj­cie wszędy Oni nie prze­czą, że prawdę mówi­cie. Lecz w takim razie niech im wolno będzie Angli­ków kosz­tem zara­biać na życie.

Chur­chill

Trwał jesz­cze w owych cza­sach sta­ro­dawny zwy­czaj, dzi­siaj podobno zupeł­nie zanie­dbany, a przy­naj­mniej sza­no­wany jedy­nie przez pospól­stwo, że ludzie odby­wa­jący konno powolną podróż zatrzy­my­wali się na nie­dzielę w jakim­kol­wiek mie­ście, żeby i oni sami dopeł­nili reli­gij­nej powin­no­ści, i dali koniowi odpo­cząć przez cały dzień. Gospo­da­rze więk­szych domów zajezd­nych, sza­nu­jąc dawne prawa angiel­skiej gościn­no­ści, zapra­szali w tym uro­czy­stym dniu wszyst­kich podróż­nych do stołu i nawet naj­zna­ko­mit­sze osoby nie pogar­dzały wezwa­niem, któ­rego zwień­cze­niem była butelka wina po obie­dzie wypita z gospo­da­rzem.

Jako praw­dziwy oby­wa­tel świata nie uni­ka­łem żad­nych towa­rzystw, w któ­rych mógł­bym się nauczyć pozna­wać ludzi, chęt­nie więc przyj­mo­wa­łem nie­dzielne obiady pod „Lwem”, „Niedź­wie­dziem” czy „Kaczką”. Zacny gospo­darz, pysz­niący się przy­wi­le­jem zasia­da­nia na pierw­szym miej­scu wśród swo­ich gości, któ­rym w dni powsze­dnie musiał usłu­gi­wać, już sam przed­sta­wiał dość cie­kawy widok – a co dopiero mówić o mnó­stwie towa­rzy­szy, któ­rzy zewsząd ota­czali tę główną pla­netę! Wszy­scy dow­cip­ni­sie i naj­więk­sze oso­bi­sto­ści mia­steczka, apte­karz, pro­ku­ra­tor, a nawet sam pro­boszcz, uczęsz­czali na tę coty­go­dniową bie­siadę. Zbiór ludzi róż­nego stanu i wycho­wa­nia, róż­nej mowy, oby­cza­jów i poglą­dów ujaw­niał tę zaj­mu­jącą sprzecz­ność, która nie może być obo­jętna pil­nemu bada­czowi ludz­kich serc.

W tym dniu ja i mój lękliwy towa­rzysz odpo­czy­wa­li­śmy w Dar­ling­ton „Pod Czar­nym Niedź­wie­dziem” i już, według przy­ję­tego zwy­czaju, przy­go­to­wy­wa­li­śmy się do nie­dziel­nej uczty, gdy nasz opa­sły gospo­darz wszedł, dono­sząc, a raczej prze­pra­sza­jąc, że jakiś szkocki szlach­cic usią­dzie z nami przy stole.

– Szlach­cic? Jaki szlach­cic?! – zawo­łał mój towa­rzysz, myśląc zapewne o „gościń­co­wej szlach­cie”; tak bowiem wów­czas nazy­wano rabu­siów.

– Co? Jaki szlach­cic? – odparł gospo­darz. – Powie­dzia­łem, że szkocki szlach­cic. Prze­cież wie­cie, że każdy Szkot jest szlach­cicem, cho­ciaż świeci łok­ciami. Ten ponoć han­dluje bydłem.

– Skoro tak, to niech wej­dzie, będziemy mu radzi – rzekł mój towa­rzysz. – Co do mnie – mówił dalej – powa­żam Szko­tów, lubię i sza­nuję ten naród za jego moral­ność. Mówią, że jest ubogi, nie­okrze­sany, ale uczciwy. Wia­ry­godni ludzie oświad­czali mi, że w Szko­cji ni­gdy nie sły­chać o roz­bo­jach.

– Może dla­tego, że nie ma się o co roz­bi­jać – odpo­wie­dział gospo­darz ura­do­wany, że mógł się popi­sać swoim dow­ci­pem.

– Nie, panie gospo­da­rzu – ode­zwał się gruby i mocny głos. – Dla­tego że wasi angiel­scy cel­nicy i zdziercy, któ­rych nasła­li­ście nam za Tweed, sami zagar­nia­jąc wszyst­kie źró­dła łupie­stwa, pozba­wili chleba naj­zręcz­niej­szych szkoc­kich zło­dziei.

– Prawdę pan mówi, panie Camp­bell. Nie wie­dzia­łem, żeś pan tak bli­sko; ale nie zaszko­dzi cza­sami pożar­to­wać. No i jakże tam idzie han­del na połu­dniu?

– Jak to zwy­kle bywa: mądrzy kupują i sprze­dają kosz­tem głu­pich.

– Ale i mądrzy, i głupi zaja­dają rów­nie smacz­nie, kiedy głód doku­cza, szcze­gól­nie tak dobrą pie­czeń jak ta, która leży przed nami.

To mówiąc, nasz dow­cipny gospo­darz wziął się do noża i zaczął obdzie­lać swo­ich licz­nych gości.

Pierw­szy raz w życiu zna­la­złem się w towa­rzy­stwie Szkota i usły­sza­łem spo­sób wysła­wia­nia się wła­ściwy jego roda­kom, cho­ciaż wyobra­że­nie o Szko­cji już w dzie­ciń­stwie nie było mi obce.

Ojciec mój, jak ci wia­domo, pocho­dził z daw­nej, pocho­dzą­cej z Nor­thum­ber­land, rodziny, któ­rej dzie­dziczny mają­tek, Osbal­dy­stone Hall, nie był zbyt odle­gły od Dar­ling­ton. Kon­flikt mię­dzy nim a bra­tem zaszedł tak daleko, że nie lubił o nim nawet wspo­mi­nać, a wro­dzoną pychę uwa­żał za sła­bość godną naj­więk­szej pogardy. Nazy­wał się zawsze Wil­helm Osbal­dy­stone, bez żad­nych dodat­ków i tytu­łów. Celem wszyst­kich jego życzeń było zasłu­żyć na imię pierw­szego ban­kiera sto­licy. Gdyby nawet pocho­dził w pro­stej linii od Wil­helma Zdo­bywcy, nie tyle ten fakt pochle­białby jego miło­ści wła­snej, ile poru­sze­nie i szmer, które wita­łyby go, gdy uka­zy­wał się na gieł­dzie.

Ojciec mój, oba­wia­jąc się, abym nie nabrał wstrętu do przy­szłego powo­ła­nia, sta­rał się wycho­wy­wać mnie w zupeł­nej nie­świa­do­mo­ści losów naszego szla­chet­nego rodu – ale, jak się czę­sto zda­rza nawet naj­mą­drzej­szym, tam wła­śnie napo­tkał prze­szkodę, gdzie naj­mniej się jej spo­dzie­wał. Jego niańka, sta­ruszka rodem z Nor­thum­ber­land, była jedyną istotą, do któ­rej po opusz­cze­niu domu zacho­wał stałe przy­wią­za­nie. Kiedy więc los zaczął mu sprzy­jać, spro­wa­dził Mable Ric­kets, by po śmierci mojej matki powie­rzyć mnie jej opiece i tym czu­łym sta­ra­niom kobiety, bez któ­rych nie może się obejść wiek nie­mow­lęcy. Ponie­waż Mable nie miała prawa roz­ma­wiać z panem o pokry­tych wrzo­sem górach, o doli­nach uko­cha­nej ojczy­zny, więc tym chęt­niej opo­wia­dała swemu wycho­wan­kowi o wszyst­kim, co w niej zaszło od nie­pa­mięt­nych cza­sów. Słu­cha­łem jej z całym natę­że­niem dzie­cię­cej cie­ka­wo­ści i wydaje mi się, że jesz­cze widzę tę głowę trzę­sącą się już nieco pod cię­ża­rem wieku, przy­krytą bia­łym jak śnieg czep­kiem, tę twarz pooraną zmarszcz­kami, ale jesz­cze pełną czer­stwo­ści, którą zawdzię­czała pra­co­wi­temu wiej­skiemu życiu – zdaje mi się, że widzę, jak rzu­ca­jąc smutne spoj­rze­nie na wyso­kie mury i cia­sne ulice Lon­dynu, koń­czy ulu­bioną pio­senkę, którą wtedy, a jeśli mam mówić prawdę, i dziś nawet przed­kła­dam nad wszyst­kie wło­skie trele:

Czy bluszcz niski, czy jawor, co uży­cza cie­nia, Wszystko się w górach naszych pięk­niej roz­zie­le­nia.

Lecz w opo­wie­ściach Mable Szkoci, któ­rych z duszy nie­na­wi­dziła, grali tę samą rolę co w baj­kach smoki lub olbrzymi w sied­mio­mi­lo­wych butach. I jak mogło być ina­czej? Kto, jeśli nie Czarny Douglas, zabił jed­nego z pierw­szych dzie­dzi­ców Osbal­dy­stone Hall, gdy ten ze swymi wasa­lami obcho­dził uro­czy­stość obję­cia ogrom­nego spadku po rodzi­cach? Kto, jeśli nie Wat zwany Dia­błem jesz­cze nie­dawno, bo za mojego pra­pra­dziada, upro­wa­dził całą jego trzodę pasącą się koło Lan­thorn?…

A my, msz­cząc się za nasze krzywdy, czy nie odnie­śli­śmy tylu zwy­cięstw, i to dużo (jak mówi Mable) świet­niej­szych? Czy Hen­ryk Osbal­dy­stone, piąty baron noszący to imię, nie porwał pięk­nej dzie­wicy, jak nie­gdyś Achil­les Bry­ze­idy, i nie obro­nił zdo­by­czy przed zjed­no­czo­nymi siłami naj­męż­niej­szych wojow­ni­ków w Szko­cji? Czy nie widziano nas wal­czą­cych w pierw­szych sze­re­gach pra­wie w każ­dej bitwie, kiedy oręż angiel­ski kar­cił dumę nie­przy­ja­ciół? Wojny pół­nocne były dla naszej rodziny źró­dłem zarówno sławy, jak i nie­szczę­ścia.

Wsku­tek tym podob­nych histo­rii od dzie­ciń­stwa przy­wy­kłem uwa­żać Szko­tów za wybryk natury nie­na­wistny połu­dnio­wym miesz­kań­com kró­le­stwa, a roz­mowy mojego ojca jesz­cze moc­niej utwier­dziły mnie w tym prze­ko­na­niu. Zawarł on umowę z moż­niej­szymi wła­ści­cie­lami w górach szkoc­kich na dostawę znacz­nej ilo­ści drewna dębo­wego i nie­raz powia­dał, że górale, chciwi na zada­tek, łatwo przy­stę­pują do układu, ale nie­ła­two dopeł­niają tego, do czego się zobo­wią­zali. Wspo­mi­nał, że szkoccy kupcy, któ­rych pomocy musiał użyć do tych umów, przy­własz­czali sobie zawsze nieco wię­cej niż należny pro­cent. Sło­wem, kiedy Mable opowia­dała o orężu daw­nych Szko­tów, ojciec mój zło­rze­czył ich dzi­siej­szej prze­wrot­no­ści. I tak oboje mimo­wol­nie zaszcze­pili w moim umy­śle odrazę do pół­noc­nych miesz­kań­ców Bry­ta­nii jako do okrut­nych w bitwach, wia­ro­łom­nych pod­czas pokoju, chci­wych, samo­lub­nych i pozba­wio­nych wszel­kich dobrych cech. Na uspra­wie­dli­wie­nie podob­nego uprze­dze­nia dodam uwagę, że w owym cza­sie rów­nież Szkoci, nie lepiej sądząc o Angli­kach, nazy­wali ich zwy­kle cheł­pli­wymi pasi­brzu­chami. Te iskierki domo­wej nie­zgody dwóch pobra­tym­czych kra­jów były natu­ral­nym skut­kiem ich daw­niej­szej nie­pod­le­gło­ści i dłu­gich spo­rów o pierw­szeń­stwo. Z nich to wybu­chał nie­kiedy okropny pożar, roz­nie­cany przez zago­rza­łych dema­go­gów.

Nic dziw­nego, że widok pierw­szego w moim życiu Szkota nie był dla mnie przy­jemny. Postać jego przy­wo­ły­wała mi z pamięci dzie­cięce wra­że­nia. Rysy twa­rzy miał ostre, budowę ciała praw­dzi­wie atle­tyczną, powolny i nieco wyszu­kany spo­sób mówie­nia, przez który Szkoci usi­łują ukryć błędy, gdy mówią w obcym języku. W jego uwa­gach i odpo­wie­dziach prze­bi­jała ta wła­ściwa Szko­tom prze­ni­kli­wość i ostroż­ność, ale ni­gdy nie spo­dzie­wa­łem się zna­leźć w nim tego umiar­ko­wa­nia namięt­no­ści, tego szla­chet­nego a nie­wy­mu­szo­nego uło­że­nia, któ­rym wyda­wał się wyno­sić ponad nasze towa­rzy­stwo. Cho­ciaż miał na sobie ubiór bar­dzo skromny, co w owych cza­sach, tak sły­ną­cych zbyt­kami, poka­zy­wało nie­do­sta­tek, jeżeli nie ubó­stwo, i cho­ciaż nie taił, że han­dluje bydłem, a zatem poło­że­nie jego nie jest świetne, zacho­wał mimo tylu nie­przy­ja­znych oko­licz­no­ści ton poważny, lecz grzeczny, jakim do nas niby od nie­chce­nia prze­ma­wiał. Obja­wiał w nim wyż­szość praw­dziwą, a może i uda­waną. Swoje zda­nie na każdy temat wyra­żał z tym uzna­niem i pew­no­ścią, która nie cierpi żad­nego zarzutu ani powąt­pie­wa­nia, a przy­stoi led­wie ludziom zna­ko­mi­tego stanu lub nauki. Nasz gospo­darz i jego nie­dzielni goście po bez­sku­tecz­nym usi­ło­wa­niu, aby przy­naj­mniej krzy­kiem uzy­skać zwy­cię­stwo, ustą­pili naresz­cie prze­wa­dze Camp­bella, który odtąd odgry­wał już pierw­szą rolę.

Opa­no­wała mnie cie­ka­wość, czy ja go nie poko­nam za pomocą moich sła­bych talen­tów i zna­jo­mo­ści świata, które zawdzię­cza­łem sta­ran­nemu wycho­wa­niu i poby­towi za gra­nicą. Pod wzglę­dem nauko­wym nie mógł ze mną iść w zawody, sztuka bowiem nie roz­wi­nęła jego wro­dzo­nych zdol­no­ści, ale o ówcze­snym sta­nie Fran­cji, o cha­rak­te­rze księ­cia Orle­anu, który wła­śnie wów­czas objął rządy pań­stwem, i osób, które go ota­czały, wie­dział dużo wię­cej ode mnie, a dow­cip­nymi i nieco zło­śli­wymi uwa­gami wyka­zy­wał, że dobrze znał poli­tyczne sto­sunki tego kraju.

Z wielką oględ­no­ścią wyra­żał się o obec­nym sta­nie swo­jej ojczy­zny. Stron­nic­twa wigów i tory­sów były wów­czas w sta­nie naj­więk­szego wzbu­rze­nia, a liczni stron­nicy Stu­ar­tów zagra­żali dyna­stii hano­wer­skiej, led­wie jesz­cze sie­dzą­cej na tro­nie. W każ­dym zajezd­nym domu roz­le­gał się wrzask roz­pra­wia­ją­cych o poli­tyce, a że poli­tyka naszego gospo­da­rza nie pozwa­lała mu znie­chę­cać gości, któ­rzy czę­sto go odwie­dzali, zatem nie­dzielna schadzka w jego domu była tak burz­liwa jak posie­dze­nie rady miej­skiej. Pro­boszcz z apte­ka­rzem i jakiś mały czło­wie­czek, który – jak mogłem wno­sić po czę­stym się­ga­niu ręką do brody – musiał być gola­rzem, żwawo bro­nili sprawy kościoła i Stu­ar­tów; lecz poborca podat­ków i pro­ku­ra­tor, pierw­szy przez obo­wią­zek, drugi w nadziei korzyst­niej­szego miej­sca, a z nimi i mój towa­rzysz byli za kró­lem Jerzym i za następ­stwem pro­te­stanc­kim. Wsz­częła się okropna wrzawa, potem zwada, na koniec obie strony, zdaw­szy się na sąd Camp­bella, nie­cier­pli­wie ocze­ki­wały wyroku.

– Jako szlach­cic szkocki powi­nien pan obsta­wać za prawą dyna­stią! – krzy­czeli jedni.

– Ale jako pre­zbi­te­ria­nin musi pan być nie­przy­ja­cie­lem despo­ty­zmu! – wołali dru­dzy.

– Mości pano­wie – ode­zwała się w końcu szkocka wyrocz­nia, gdy tylko gwar zaczął usta­wać. – Nie wąt­pię, że król Jerzy godzien jest miło­ści swo­ich stron­ni­ków i jeżeli utrzyma się na tro­nie, sza­nowny poborca może zostać inten­den­tem korony, a nasz zacny pan Quitam komi­sa­rzem gene­ral­nym, a pewien jestem, że i ten pan, który woli sie­dzieć na swoim tłu­moczku niż na krze­śle, otrzyma zasłu­żoną nagrodę. Rów­nież i król Jakub jest nie mniej wspa­niały i jeśli odzy­ska berło, zrobi, kiedy zechce, wiel­moż­nego pro­bosz­cza arcy­bi­sku­pem Can­ter­bury, dok­tora Mixit pierw­szym chi­rur­giem dworu, a swoją kró­lew­ską brodę powie­rzy sta­ra­niom naszego przy­ja­ciela, pana Lathe­rum. Ale ponie­waż wąt­pię, aby któ­ry­kol­wiek z obu tych monar­chów dał choć szklankę wina Rober­towi Camp­bel­lowi, widząc nawet, że umiera on z pra­gnie­nia, gło­suję zatem na naszego gospo­da­rza, pana Jona­thana Browna, pod warun­kiem że przy­nie­sie nam jesz­cze butelkę tak dobrego wina, jak to, któ­re­śmy wypili.

Ten dow­cipny wykręt okra­szono powszech­nymi okla­skami, któ­rych nie szczę­dził nawet gospo­darz, a wydaw­szy roz­kazy, aby waru­nek, od któ­rego zale­żał jego przy­szły maje­stat, speł­niono, zro­bił uwagę, że cho­ciaż pan Camp­bell jest spo­koj­nym oby­wa­te­lem, nie­raz jed­nak w potrze­bie oka­zał się mężny jak lew i z sza­blą w ręku poko­nał sied­miu zbój­ców na dro­dze z Whit­son Try­ste.

– Myli się pan, panie Jona­tha­nie, było ich tylko dwóch, a do tego obaj tchó­rze.

– Jak to?! – zawo­łał mój towa­rzysz, przy­su­wa­jąc swoje krze­sło, a raczej tłu­mo­czek, bli­żej Camp­bella. – Jak to?! Jego­mość rze­czy­wi­ście sam jeden poko­nał dwóch zbój­ców?!

– Tak jest – odpo­wie­dział Camp­bell. – A cóż w tym dziw­nego?

– Na honor – rzekł pierw­szy. – Poczy­tał­bym sobie za szczę­ście towa­rzy­szyć panu w podróży, ja jadę na pół­noc.

To pierw­sze i dobro­wolne wyzna­nie mojego towa­rzy­sza o dro­dze, jaką miał się udać, Szkot przy­jął z naj­więk­szą obo­jęt­no­ścią.

– Nie możemy jechać razem – odpo­wie­dział ozię­ble. – Pan pew­nie ma dobrego konia, a ja część drogi odby­wam pie­szo, część zaś na nędz­nej góral­skiej szka­pie.

Powie­dziaw­szy to, zapy­tał, ile się należy za dodat­kową butelkę wina, rzu­cił na stół zapłatę i wstał, zbie­ra­jąc się do dal­szej podróży. Towa­rzysz mój zbli­żył się do niego i ująw­szy za guzik sur­duta, odcią­gnął na stronę ku fra­mu­dze okna. Z kilku słów, które usły­sza­łem, wywnio­sko­wa­łem, że usil­nie o coś pro­sił, na co Camp­bell w ogóle się nie zga­dzał.

– Biorę na sie­bie wydatki podróży – rzekł pierw­szy tonem zupeł­nego prze­ko­na­nia, że takiej hoj­no­ści odrzu­cić nie można.

– To nie­moż­liwe – odpo­wie­dział Camp­bell, nie kry­jąc pogardy. – Muszę wstą­pić do Roth­bury.

– Mnie też nie­pilno, chęt­nie zbo­czę na stronę i poświęcę dzień, a nawet i dwa, dla tak dobrego towa­rzy­stwa.

– Zapew­niam pana – rzekł Camp­bell – że nie mogę panu uczy­nić tej przy­sługi. Mam swoje inte­resy; a jeżeli chce pan posłu­chać dobrej rady, pil­nuj swo­ich spraw, nie zada­waj się z byle kim po dro­dze i nie mów, gdzie i kiedy jedziesz, kiedy nikt cię o to nie pyta. – Po czym wyrwał swój guzik z rąk natręta, a zbli­żyw­szy się ku mnie, dodał: – Ten pań­ski przy­ja­ciel coś zanadto otwarty jak na posłańca w tak waż­nej spra­wie.

– Ja wcale nie znam tego jego­mo­ścia – rze­kłem, spo­glą­da­jąc na swego towa­rzy­sza. – Nie jest moim przy­ja­cie­lem. Spo­tka­łem go w dro­dze, ale nie znam ani jego nazwi­ska, ani celu podróży. Pan zaś, jak sądzę, jest jego daw­nym zna­jo­mym i zdaje mi się, że musi go pan znać lepiej ode mnie i…

– Ja, pro­szę pana – prze­rwał – chcia­łem tylko powie­dzieć, że zanadto się narzuca ze swym god­nym towa­rzy­stwem.

Rze­kł­szy te słowa, skło­nił się i wyszedł, a za jego przy­kła­dem roze­szli się wkrótce i inni goście.

Poże­gna­łem się z moim stra­chli­wym towa­rzy­szem, droga wio­dąca na wschód do Osbal­dy­stone Hall oddzie­lała się bowiem w tym miej­scu od głów­nego gościńca. Mając na uwa­dze jego cią­głe powąt­pie­wa­nie o moim cha­rak­te­rze, pomy­śla­łem, że nasze roz­sta­nie nie musiało być dla niego bar­dzo przy­kre. Co do mnie, wyznam, że byłem nie­wy­mow­nie zado­wo­lony, bo tchó­rzo­stwo tego czło­wieka zaczy­nało mnie już nudzić.

Rozdział V

O, jak mi miło, kiedy zoba­czę Którą z Nimf pięk­nych, ozdób wyspy naszej, Jak się sko­kami rumaka nie stra­szy, Śmiało nim zwraca i przez rowy ska­cze!

Polo­wa­nie

W miarę zbli­ża­nia się do pra­daw­nej sie­dziby mych przod­ków powięk­szało się moje wzru­sze­nie, bo też i oko­lica sta­wała się coraz bar­dziej roman­tyczna. Wolny od natręt­nej gada­tli­wo­ści mojego towa­rzy­sza z upodo­ba­niem dostrze­ga­łem róż­nicę mię­dzy poprzed­nią drogą a tą, na któ­rej znaj­do­wa­łem się teraz. Stru­mie­nie nie snuły się smutno i jakby drze­miąc mię­dzy trzciną i wierz­bami, lecz pły­nęły z szu­mem pod cie­niem weso­łych gajów, to spa­da­jąc nagle z pochy­ło­ści gór, to prze­ci­na­jąc nieco spo­koj­niej, ale cią­gle bystro samotne doliny, które tu i ówdzie roz­cią­gały się przed okiem podróż­nego i wyda­wały się zachę­cać go, aby odpo­czął w ich cie­niu. Przede mną wzno­siły swe poważne czoło góry Che­viot; wpraw­dzie nie widzia­łem w nich tej cudow­nej roz­ma­ito­ści urwisk i prze­pa­ści, która cha­rak­te­ry­zuje pier­wotne skały, lecz wynio­słe, zaj­mu­jące prze­strzeń nie­ob­jętą okiem i cią­gle przy­brane w dumną barwę wrzosu, samym swym ogro­mem i ponurą posta­cią sil­nie dzia­łały na wyobraź­nię zdolną poj­mo­wać wiel­kość natury.

Zamek moich przod­ków leżał wśród pasma tych gór, w wąskiej doli­nie. Mają­tek ich, nie­gdyś bar­dzo znaczny, nad­wą­tliły przy­gody i roz­rzut­ność, mimo to stryj mój ucho­dził jesz­cze za majęt­nego, choć, jak mi już powia­dano po dro­dze, trwo­nił wszystko, co miał, na utrzy­ma­nie owej sta­ro­daw­nej gościn­no­ści, którą uwa­żał za nie­od­łączną dla sławy domu.

Wje­chaw­szy na nieco wyż­szy pagó­rek, ujrza­łem w oddali Osbal­dy­stone Hall, ogromny gotycki gmach, oto­czony pra­wie zewsząd dębo­wym gajem, który przy­po­mi­nał czasy dru­idów. Pospie­sza­łem ku niemu po krę­tej i nie­rów­nej dro­dze, gdy mój koń, cho­ciaż stru­dzony długą podróżą, zaczął strzyc uszami, usły­szaw­szy pogoń licz­nej psiarni i odgłos fran­cu­skiej trąby, bez któ­rej nie mogło się wów­czas obejść porządne polo­wa­nie. Nie wąt­pi­łem, że była to psiar­nia mojego stryja; wstrzy­ma­łem więc konia, a nie chcąc się dostać mię­dzy zgraję myśli­wych, posta­no­wi­łem zacze­kać w domu na ich powrót i tam zawrzeć pierw­szą zna­jo­mość z moją rodziną. Cho­ciaż myśla­łem o czymś innym, nie byłem nie­czuły na przy­jem­no­ści tej wiej­skiej zabawy, która ma tyle powa­bów dla swo­ich praw­dzi­wych czci­cieli, więc z cie­ka­wo­ścią ocze­ki­wa­łem uka­za­nia się myśli­wych.

Naj­pierw z gęstej kniei po pra­wej stro­nie doliny wymknął się zady­szany i ledwo już żywy lis – kita opusz­czona, zapa­dłe boki, drobne susy zapo­wia­dały bli­ski zgon, a kruki uno­szące się ponad głową już cza­to­wały na swoją zdo­bycz. Prze­brnął ruczaj dzie­lący dolinę i wlókł się ku wąwo­zowi po dru­giej stro­nie spa­dzi­stych brze­gów, gdy wtem cała psiar­nia sta­dem wypa­dła z kniei, a za nią dojeż­dżacz i kilku strzel­ców na koniach. Psy poszły za lisem, myśliwi za psami.

Byli to mło­dzieńcy rośli i silni, na dziel­nych koniach, przy­brani w zie­lone kurtki z czer­wo­nymi wyło­gami, to jest, jak się póź­niej dowie­dzia­łem, w mun­dur towa­rzy­stwa myśliw­skiego, któ­rym rzą­dził stary baron Hil­de­brand Osbal­dy­stone.

To są zapewne moi bra­cia – pomy­śla­łem sobie. – Jakież powi­ta­nie mnie czeka od tych god­nych następ­ców Nem­roda?

Lecz nowy widok prze­rwał moje duma­nia. Oczom moim uka­zała się młoda dama, któ­rej zachwy­ca­ją­cym wdzię­kom trudy męskiej zabawy doda­wały nowego bla­sku i nowych powa­bów. Czar­nego jej konia okry­wała biała jak śnieg piana; suk­nia, zwana ama­zonką, i męski kape­lusz sta­no­wiły jej ubiór do kon­nej jazdy, mało jesz­cze wów­czas znany, a dla mnie zupeł­nie obcy. Czarne jak heban i dłu­gie włosy, pozbyw­szy się wię­zów w myśliw­skim zapale, igrały z wia­trem. Bieg konia, któ­rym kie­ro­wała zręcz­nie i śmiało, musiał nieco zwol­nić na trud­nym grun­cie; mia­łem więc czas dokład­nie przyj­rzeć się pięk­nym rysom jej twa­rzy i kształt­nej figu­rze. Mija­jąc mnie na tro­chę rów­niej­szym miej­scu, popu­ściła wodze; dziar­ski rumak dał kilka susów, które mnie napeł­niły obawą – w oka­mgnie­niu zna­la­złem się przy jej boku, ale moja pomoc nie była potrzebna. Piękna ama­zonka potra­fiła zatrzy­mać swo­jego wierz­chowca, nie oka­zaw­szy naj­mniej­szego wzru­sze­nia, podzię­ko­wała mi jed­nak za moją tro­skli­wość wdzięcz­nym uśmie­chem, który ośmie­lił mnie, abym towa­rzy­szył jej w dal­szej dro­dze.

Wkrótce chra­pliwy dźwięk trąby i woła­nie na ubi­tego oznaj­miły nam, że nie mamy się po co spie­szyć i że już po polo­wa­niu. Jeden z mło­dych myśli­wych, któ­rych widzia­łem nie­dawno, wra­cał ku nam, powie­wa­jąc lisią kitą, jakby na prze­kór mojej pięk­nej towa­rzyszce.

– Widzę, widzę – rze­kła. – Ale nie ciesz­cie się tak bar­dzo. Gdyby Febus – dodała, głasz­cząc swo­jego konia – nie uniósł mnie mię­dzy te parowy, ręczę, że nie mie­li­by­ście powodu, aby trium­fo­wać.

Zbli­żyła się do myśli­wego i zaczęli ze sobą roz­ma­wiać po cichu, spo­glą­da­jąc na mnie. Wyda­wało mi się, że ona pierw­sza mocno przed­sta­wiała jakąś prośbę, którą ten drugi odrzu­cał upo­rczy­wie i pra­wie z gru­biań­stwem; w końcu znie­cier­pli­wiona zawo­łała:

– Dobrze, dobrze, Thornc­lif­fie, skoro ty nie chcesz, to ja muszę! – Potem, zwra­ca­jąc ku mnie konia, rze­kła: – Pro­si­łam tego grzecz­nego mło­dzieńca, aby pana zapy­tał, czy podró­żu­jąc w tych stro­nach, nie sły­szał pan o nie­ja­kim Franku Osbal­dy­sto­nie, naszym krew­nym, który miał w tych dniach odwie­dzić swo­jego stryja.

Ura­do­wany tym pyta­niem powie­dzia­łem, kim jestem.

– Jeżeli tak – rze­kła – ponie­waż grzecz­ność mojego towa­rzy­sza, jak mi się zdaje, nie­prędko się obu­dzi, niech mi będzie wolno zostać tym razem mistrzem cere­mo­nii i przed­sta­wić panu pań­skiego kuzyna Thornc­liffa Osbal­dy­stone’a i Dianę Ver­non, która także ma zaszczyt być krewną tego nie­zrów­na­nego mło­dzieńca.

W sło­wach panny Ver­non obja­wiały się śmia­łość, nieco zło­śliwy dow­cip i nie­wy­mu­szona pro­stota. Podzię­ko­wa­łem jej za uprzej­mość, wyra­ża­jąc naj­więk­szą radość z tak szczę­śli­wego spo­tka­nia. Przy­znaję, że moje słowa zwró­ci­łem jedy­nie do pięk­nej Diany, bowiem Thornc­liff wydał mi się nie­zgrab­nym i nie­okrze­sa­nym wie­śnia­kiem. Po tym wszyst­kim, ści­snąw­szy mi przy­jaź­nie rękę, prze­pro­sił, że nie może zostać dłu­żej, bo musi pomóc dojeż­dża­czowi i zesfo­ro­wać bra­ciom psy.

– Oto jest – rze­kła panna Ver­non, rzu­ca­jąc za nim pogar­dliwe spoj­rze­nie – król masz­ta­le­rzy, dowódca wyści­gów kon­nych i kogu­cich bitew!… Ale nie lep­sza i reszta rodziny… Czy zna pan dzieło Mar­khama?

– Jakie dzieło, pani? Nawet nie sły­sza­łem o tym auto­rze.

– O, nieba! Z jakich pan krain przy­by­wasz? Nie znać dzieła Mar­khama, tego praw­dzi­wego Alko­ranu dzi­kich miesz­kań­ców, z któ­rymi przy­by­wasz żyć? Mar­khama, naj­sław­niej­szego ze wszyst­kich, któ­rzy kie­dy­kol­wiek pisali o lecze­niu koni?… To pew­nie nie znasz i now­szych auto­rów, jak na przy­kład Gib­son albo Bar­lett?

– Przy­znaję, że żad­nego nie znam.

– A! To nie­po­jęte! Wyro­dzi­łeś się, jak widzę, z naszej rodziny, panie Franku! To więc na próżno pytać, czy umiesz osio­dłać albo okuć konia?

– Co do tego, zdaję się zupeł­nie na kowala i masz­ta­le­rza.

– Jaki pan jesteś zanie­dbany! Umiesz przy­naj­mniej zama­wiać robaki, obci­nać psom uszy, ukła­dać sokoły albo…

– Zli­tuj się, pani! Skądże mógł­bym nabyć tylu, i to tak rzad­kich, talen­tów?

– Więc cóż pan umiesz? Powiedz.

– Zapewne bar­dzo mało! Umiem jed­nak wsiąść na konia, kiedy mi go ktoś osio­dła, i puścić sokoła za kuro­pa­twą, kiedy już go mam na ręku.

– Cho­ciaż tyle! – rze­kła panna Ver­non, rusza­jąc naprzód galo­pem.

Zbli­ża­li­śmy się wła­śnie do płotu, który prze­gra­dzał drogę. Cięż­kie i nie­zgrabne wrota były zamknięte; chcia­łem je otwo­rzyć, ale panna Ver­non wyprze­dziła mnie i w oka­mgnie­niu ujrza­łem ją po dru­giej stro­nie. Cho­ciaż koń mój nie był wpra­wiony w sko­kach, musia­łem jed­nak pójść za jej przy­kła­dem.

– Skoro tak – rze­kła Diana – nie tracę o panu nadziei i z rado­ścią zauwa­żam, że nie jesteś zupeł­nie nie­godny swo­jego imie­nia; ale powiedz mi, pro­szę, co pana spro­wa­dza do tego wię­zie­nia? Wła­sna wola czy przy­mus?

Ośmie­lony poufa­ło­ścią i dobro­cią mojej pięk­nej towa­rzyszki odpo­wie­dzia­łem, nie tając żywego uczu­cia, że mój pobyt w Osbal­dy­stone Hall, choćby nawet naj­krót­szy, byłby dla mnie nie­zno­śny, gdyby pomię­dzy jego miesz­kań­cami nie znaj­do­wała się jedna osoba, któ­rej towa­rzy­stwo sowi­cie mi wyna­gro­dzi wszyst­kie przy­kro­ści, jakie mogą mnie tam spo­tkać.

– Mówi pan zapewne o Rash­le­ighu?

– O nie! Mówię o oso­bie będą­cej bli­żej mnie.

– Może bar­dziej przy­zwo­icie byłoby udać, że nie zro­zu­mia­łam tak grzecz­nego kom­ple­mentu, ale ja nie umiem uda­wać i dygnę­ła­bym za to bar­dzo nisko, gdy­bym nie była na koniu. W rze­czy samej, mogę ci powie­dzieć otwar­cie i szcze­rze, że oprócz mnie, Rash­le­igha i sta­rego kape­lana w całym domu nie będziesz pan miał do kogo nawet słowa prze­mó­wić.

– Ale kim jest ten Rash­le­igh? Racz mnie pani obja­śnić.

– Rash­le­igh jest to czło­wiek, który chce, aby wszy­scy byli do niego podobni, bo wów­czas on byłby taki jak wszy­scy. To naj­młod­szy syn barona Hil­de­branda, rów­nego wieku z panem, ale nie tak… Sło­wem, nie­po­dobny do pana. Natura obda­rzyła go dow­ci­pem, a stary kape­lan nauką. U nas, gdzie trudno o mędr­ców, ucho­dzi za mędrca. Dotąd przy­go­to­wy­wał się na duchow­nego, ale dziś wydaje mi się, że nie bar­dzo tęskni za sutanną. Zresztą rzadko można zna­leźć rów­nie przy­jem­nego czło­wieka – przy­znasz to sam, ale na jak długo – nie wiem. Zawró­ciłby nie­za­wod­nie w gło­wie każ­dej kobie­cie pozba­wio­nej wzroku; szczę­ście, że zdrowy wzrok nisz­czy w jed­nej chwili urok tak nie­bez­pieczny dla ucha. Ale oto i dzie­dzi­niec sta­rego gma­chu, któ­rego dzika i ponura postać wybor­nie odpo­wiada posta­ciom miesz­kań­ców. Musi pan wie­dzieć, że tu nie ma zwy­czaju tra­wić godzin w goto­walni; muszę jed­nak co prę­dzej zrzu­cić ten strój, żeby nie umrzeć z gorąca. Kape­lusz ciśnie mi czoło – dodała, zdej­mu­jąc go z głowy i odgar­nia­jąc bie­lutką rączką gęste heba­nowe pukle, które przy­kryły jej uro­czą twarz i bystre czarne oko.

Ruchu tego, tak natu­ral­nego, tak obo­jęt­nego, nie można było uwa­żać za nie­winną zalot­ność, nie mogłem więc wytrzy­mać, aby jej nie powie­dzieć, iż sądząc o resz­cie rodziny z tego, co mia­łem szczę­ście ujrzeć, widzę, że istot­nie nikt w tym domu nie ma potrzeby „tra­wić godzin w goto­walni”.

– To bar­dzo grzecz­nie – rze­kła panna Ver­non – bo i teraz może nie powin­nam pana zro­zu­mieć. Lecz kiedy ujrzysz tych niedź­wiad­ków, któ­rzy mają sta­no­wić pań­skie towa­rzy­stwo i któ­rym żadna sztuka nie doda już wdzię­ków, wów­czas prze­ko­nasz się, że nie­dba­łość o ubiór, jaka u nas panuje, powinna być prze­ba­czona z innego powodu. Ale za kilka minut ode­zwie się chra­pli­wym dźwię­kiem nasz obia­dowy dzwo­nek! Mówią, że pod­czas lądo­wa­nia Wil­helma Zdo­bywcy sam zadzwo­nił i pękł, a mój stryj, sza­nu­jąc tę pamiątkę, nie pozwo­lił go zdjąć.

Tak roz­ma­wia­jąc, dotar­li­śmy do zamku Osbal­dy­stone Hall. Panna Ver­non zesko­czyła lekko z konia, rzu­ciła słu­żą­cym wodze, po czym prze­bie­gł­szy przez dzie­dzi­niec, znik­nęła w bocz­nych drzwiach, pozo­sta­wia­jąc po sobie jedy­nie osza­ła­mia­jące wra­że­nie, jakie na mnie wywarła. Nie pozo­stało mi więc nic innego, jak udać się do wska­za­nej mi przez służbę kom­naty i przy­go­to­wać się do obiadu.