15,99 zł
Świetnie wykształcony Frank – wbrew woli ojca – pragnie poświęcić się literaturze i sztuce. Z tego powodu zostaje wysłany do zamku szkockich krewnych Osbaldystone’ów. Na wygnaniu jedyną bliską mu osobą staje się tajemnicza Diana Vernon. Kiedy do zamku powraca właściciel, sprawy się komplikują, a na drodze Franka i Diany staje szkocki buntownik Rob Roy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Nie mam już synów, tego nawet tracę, Czymże zgrzeszyłem, jaka moja wina? Jakimże temu przekleństwem odpłacę, Kto tak odmienił, kto mi zepsuł syna?
Pan Tomasz
Tyle razy prosiłeś mnie, kochany przyjacielu, abym korzystając ze swobody, jakiej mi raczyła pod koniec życia udzielić Opatrzność, nakreślił obraz wydarzeń, które wyznaczyły jego początek. Pamięć tych, jak je nazywasz, awantur pozostawiła w moim umyśle zarazem przyjemne i dotkliwe wrażenie; łączy się z nimi uczucie żywej wdzięczności i czci dla Istoty ważącej wszelkie ludzkie losy, której dobroczynna ręka powiodła mnie przez młodość wśród tylu przygód i niebezpieczeństw, jakby właśnie po to, bym umiał mocniej czuć i cenić spokój i szczęście, którymi obdarza mnie na starość.
Poświęcając drugiemu „ja” moje pamiętniki, odnoszę tę między innymi korzyść, że mogę opuścić wiele niepotrzebnych szczegółów, jakie musiałbym wyjaśniać ludziom zupełnie mi obcym, tobie zaś opowiem tylko te, które albo już były ci dokładnie znane, albo zatarły się w pamięci, a które przecież są niejako kamieniem węgielnym mojego losu.
Zapewne przypominasz sobie mojego ojca. Jako syn jego wspólnika znałeś go w swoim dzieciństwie, lecz znałeś też wówczas, kiedy wiek i właściwa mu niedołężność nie pozwalały mu już oddawać się planom handlowym z tym zapałem, który stanowił główną cechę jego charakteru. Byłby może szczęśliwszy, chociaż mniej bogaty, gdyby zwrócił ku nauce tę niezmordowaną sprawność i bystrość umysłu, które poświęcił wyłącznie handlowi; rozumiem jednak, że nie tylko żądza bogactw przywiązuje doń śmiałych i przedsiębiorczych ludzi. Ten, kto się puszcza na to burzliwe morze, powinien połączyć zręczność z nieustraszonym męstwem żeglarza; a jednak i przy tych zaletach może zginąć, jeśli pomyślny powiew wiatru nie zaprowadzi go do portu. To połączenie koniecznej przezorności i nieuniknionego przypadku, ta przykra i ciągła niepewność, której stronie przypadnie zwycięstwo w walce ludzkiego przewidywania z wyrokami losu, nieustannie zajmując duszę, dają jej zarazem bodziec do rozwinięcia całej swej zdolności i władzy. Zatem słusznie można by powiedzieć, że handel przedstawia te same powaby co i gra, nie podlegając jednak moralnej klątwie, jaka sprawiedliwie ściga tych, którzy szukają tylko w grze losu.
W pierwszych latach osiemnastego wieku, kiedy kończyłem dwudziesty rok życia, nagły rozkaz mojego ojca odwołał mnie z Bordeaux do Londynu. Nigdy nie zapomnę pierwszego spotkania z nim. Wiesz, jak zwięźle i sucho wyrażał swoją wolę. Wydaje mi się, że mam jeszcze przed oczyma tę prostą postawę, prędki i śmiały chód, żywe i przenikliwe spojrzenie, twarz, którą trudy zbyt wcześnie poorały zmarszczkami. Zdaje mi się, że słyszę głos, który nigdy nie wypowiedział pustego słowa, a niekiedy objawiał ostrość tłumiącą wszelkie łagodne i rzewne uczucia.
Zaledwie zsiadłem z konia, natychmiast pobiegłem do gabinetu mojego ojca. Przechadzał się tu i ówdzie; na jego zamyślonej twarzy nie zdołał sprawić najmniejszej zmiany nawet widok jedynego syna po czteroletnim niewidzeniu się. Rzuciłem się w jego objęcia. Był to czuły ojciec, choć daleki od niepohamowanej słabości: łza zajaśniała w jego ciemnym oku, lecz tylko przez chwilę.
– Dubourg pisze mi, że był z ciebie zadowolony, Franku.
– Cieszy mnie to.
– Tak, ale ja wcale nie mam powodu się cieszyć – rzekł, usiadłszy za stołem.
– Zasmucasz mnie, mój ojcze.
– Cieszy, smuci to słowa, do których ja nie przywiązuję żadnego znaczenia. Oto twój ostatni list.
Wyciągnął ogromny stos papierów nawleczonych na czerwoną nitkę. Właśnie tam było moje nieszczęsne pismo na temat najbardziej mnie wówczas interesujący, zdolne przynajmniej poruszyć serce, jeżeli nie do końca przekonać rozsądek; tam, powtarzam, spoczywało, pośród niezliczonego mnóstwa listów i rachunków handlowych. Naprawdę trudno mi nie roześmiać się w duchu, kiedy sobie przypominam, jak moja próżność poczuła się dotknięta na widok tych tkliwych epistoł, które kosztowały mnie tyle pracy, wyciągniętych spomiędzy akwizycji, weksli, kwitów i tym podobnych szczegółów kupieckiej korespondencji.
Czy – pomyślałem sobie wtedy – list tak ważny (nie śmiałem dodać: „tak mądrze napisany”) nie zasługiwał na osobne miejsce? Czy godziło się mieszać go z tą handlową bazgraniną?
Ale mój ojciec w ogóle nie zauważył mojego smutku, a gdyby nawet go dostrzegł, pewnie niewiele by go to obeszło.
– Oto – mówił dalej, trzymając list w ręku – twoje pismo z dnia dwudziestego pierwszego zeszłego miesiąca. Przeczytajmy. Piszesz mi, że się spodziewasz, iż w sprawie tak ważnej, jaką jest wybór powołania, dobroć ojcowska pozwoli ci mieć głos przynajmniej przeczący, że czujesz w sobie nieprzezwyciężony wstręt… Tak, użyłeś tego słowa „nieprzezwyciężony” – jednak wolałbym, żebyś pisał nieco wyraźniej i żebyś się nauczył dobrze przekreślać, bardziej zaokrąglać – wstręt, powtarzam, nieprzezwyciężony do spełnienia układu, który ci przedstawiłem. W dalszej części listu powtarzasz ciągle to samo i rozciągnąłeś na czterech stronach to, co, zastanowiwszy się nieco, mogłeś wyrazić w czterech linijkach… Bo, koniec końców, panie Franku, z całej twojej odezwy wynika, że twoja wola nie jest zgodna z moimi zamiarami i postanowieniami.
– Szanuję twoją wolę, mój ojcze, ale w tej okoliczności nie mogę…
– Słowa są dla mnie niczym, młokosie – rzekł mój ojciec, którego nieugiętość kryła się zawsze pod maską opanowania i spokoju. – Nie mogę jest być może grzeczniejsze niż nie chcę, ale oba te wyrażenia są jednoznaczne, jeżeli chodzi o moralne nieposłuszeństwo. Poza tym nie chcę, żebyś działał bez zastanowienia. Pomówimy jeszcze o tym po obiedzie. Owenie!
Wszedł Owen. Wówczas nie miał jeszcze tych białych włosów, które w twoich oczach nadawały mu tak szacowną postawę, bo liczył nie więcej niż pięćdziesiąt lat, ale miał ten sam orzechowy uniform, w którym go poznałeś, te same jedwabne popielate pończochy i trzewiki ze srebrnymi sprzączkami, te same batystowe mankiety, odpowiednio pomarszczone i spadające aż do połowy dłoni, ilekroć bawił w gabinecie mojego ojca, lecz gdy był w kantorze, schowane ze wszelką ostrożnością pod rękawy fraka w celu uchronienia przed atramentem; w końcu tę samą postać, poważną, lecz pełną dobroci, która do ostatniej chwili życia przedstawiała pierwszego komisanta banku Osbaldystone i Tresham.
– Owenie – rzekł mój ojciec, kiedy zacny starzec uścisnął mi przyjaźnie rękę. – Zjemy dziś razem obiad. Usłyszysz nowiny o naszych przyjaciołach w Bordeaux, które przywiózł nam Frank.
Owen uczynił dość niezgrabny ukłon na znak pełnej uszanowania wdzięczności, gdyż w owej epoce, kiedy granicy oddzielającej rozmaite stany strzeżono z niezwykłą w dzisiejszych czasach ścisłością, zaproszenie pryncypała było wielkim zaszczytem dla komisanta.
Nigdy nie zapomnę tego obiadu: niepewny o mój przyszły los, obawiając się, abym nie został ofiarą osobistych korzyści mego ojca i całkowicie zajęty wynajdywaniem sposobów na zachowanie mojej wolności, nie mogąc prowadzić rozmowy tak aktywnie, jak tego żądał ojciec, nieraz dawałem mniej zadowalające odpowiedzi na pytania, którymi mnie zarzucał. Owen, pełen uszanowania dla ojca, ale równie przywiązany do syna, którego nieraz w dzieciństwie kołysał na kolanach, na wzór tego cichego sprzymierzeńca, co mimo bojaźni chętnie dopomógłby uciśnionej stronie, dokładał wszelkich starań, aby sprostować moje błędne odpowiedzi, wypełnić ich niedostatek i zabezpieczyć osaczonemu drogę ucieczki. Te jego zabiegi zwiększały jeszcze niechęć mego ojca, który jednym srogim spojrzeniem zamykał usta poczciwemu starcowi. Podczas mojego pobytu w domu pana Dubourga postępowanie moje nie było wprawdzie takie jak owego komisanta,
który, gdy go szalona choroba napada,
zamiast weksli i kwitów wiersze tylko składa,
jednak muszę wyznać, że tylko tyle przebywałem w kantorze, ile było konieczne, aby zasłużyć sobie na dobrą opinię Francuza, który od dawna utrzymywał kontakty z naszym domem i z polecenia mego ojca miał mnie zaznajomić z tajnikami handlu. Głównym moim zajęciem były literatura i sztuki piękne, a chociaż mój ojciec nie był wrogiem talentów i jego czysty rozsądek nie pozwalał mu wątpić, że są one źródłem przyjemności i ozdobą ludzkiego życia, przede wszystkim żądał jednak, abym nie tylko odziedziczył po nim majątek, ale również tego ducha spekulacji, który mu dopomógł w jego zebraniu.
Mój ojciec wprost uwielbiał swoje stanowisko i to było prawdziwym powodem jego żądania, abym poświęcił się temu zawodowi. Równie biegły jak czynny, wyposażony przez naturę w płodną i śmiałą wyobraźnię, w każdym pomyślnie zakończonym przedsięwzięciu znajdował nowy bodziec do kolejnych działań, nową sprężynę do ich szczęśliwego wykonania. Nieumiarkowany w zwycięstwach, dodawał jedne laury do drugich, nie czekając, aż czas utrwali nowe zdobycze i pozwoli spokojnie ich używać. Przywykły spoglądać nieulękłym okiem na szalę Fortuny, na której ciągle zawieszał swoje skarby, miał mnóstwo sposobów na przechylanie jej na swoją stronę. W miarę rosnących niebezpieczeństw podwajał aktywność i męstwo. Słowem, był to prawdziwy obraz oswojonego z falą i z nieprzyjacielem żeglarza, którego zaufanie we własne siły nabywa nowej mocy na widok nadchodzącej burzy lub walki. Nieraz jednak przychodziło mu na myśl, że wiek i towarzyszące mu niedomagania wkrótce uczynią go niezdolnym do dalszej pracy i że spojrzenie w przyszłość doradza zawczasu wyszkolić zręcznego sternika, który ująłby umiejętną ręką opuszczony rudel okrętu i kierował nim według jego rad i przestróg. Chociaż ojciec twój był w spółce z moim i cały swój majątek umieścił w naszym domu, wiesz jednak, że nigdy nie chciał czynnie zajmować się handlem. Owen zaś, który dzięki swojej wierności i dogłębnej znajomości arytmetyki słusznie piastował funkcję pierwszego komisanta, nie miał ani tylu wrodzonych zdolności, ani charakteru, żeby mógł mu być powierzony ster prowadzącego. Jeśli więc wyrokiem Opatrzności mój ojciec miałby nagle opuścić ten świat, co by się stało z tym mnóstwem rozpoczętych przedsięwzięć, gdyby jego potomek nie był w stanie dźwigać ciężaru interesów i jak nowy handlowy Herkules wyręczyć zgrzybiałego Atlasa? A co by się stało z tym samym potomkiem, gdyby nagle znalazł się pośród labiryntu spekulacji bez zbawiennej nici, to znaczy bez znajomości, które mogłyby go stamtąd wyprowadzić? Z tych wszystkich powodów, wówczas znanych mi tylko częściowo, ojciec mój postanowił skłonić mnie, abym wybrał ten sam zawód, w którym on sam od dawna zaszczytnie pracował, a co raz postanowił, tego już nic w świecie nie mogło zmienić. Na nieszczęście ja również miałem nieco uporu, a moje zamiary zupełnie się nie zgadzały z nadziejami mego ojca.
Ta moja niesforność daje się jednak tym usprawiedliwić, że nie znałem głównej przyczyny takiej woli i nie czułem tego, jak bardzo moje posłuszeństwo było niezbędne dla szczęścia mego ojca. Uważając się za pewnego dziedzica znacznego majątku, nie mogłem nawet pomyśleć, aby dla jego utrzymania potrzebna była jakakolwiek praca czy też nabycie wiadomości niezwiązanych z moimi chęciami i skłonnościami. W zamiarze ojca upatrywałem jedynie żądzę pomnożenia bogactw, które zebrał, a będąc przekonany, że nikt lepiej ode mnie nie może decydować, jaką drogą mam trafić do szczęścia, wydawało mi się, że z własnej winy z niej zboczę, jeżeli będę się starał o powiększenie dostatków, które i bez tego, w moim rozumieniu, były już więcej niż wystarczające na wszelkie, nawet najbardziej wymyślne zachcianki.
Wspominałem już, że sprawy handlowe nie były moim jedynym zajęciem podczas pobytu w Bordeaux. Lekceważąc to, co mój ojciec uznawał za najważniejsze, byłbym może zupełnie zapomniał o handlu, gdybym nie obawiał się zniechęcić naszego korespondenta, pana Dubourga; choć on, odnosząc znaczne korzyści ze stosunków z domem mego ojca, zanadto miał na uwadze własny interes, aby miał mu zanosić niepomyślne wieści o jego jedynym synu i przez to ściągać na siebie wymówki z obydwu stron. Pod względem obyczajów moje postępowanie było nienaganne i zapewniając o tym mojego ojca, Dubourg oddawał mi tylko zasłużoną sprawiedliwość. Wydaje mi się jednak, że sprytny Francuz byłby tak samo pobłażliwy, gdyby nawet mógł obwiniać mnie o coś więcej niż tylko niedbałość w nauce o handlu. Tak czy inaczej, poprzestając na tym, że codziennie widywał mnie przez parę godzin w kantorze, nie zabraniał mi poświęcać reszty czasu Muzom i pewnie nie miałby nic przeciwko, gdybym przedkładał Corneille’a i Boileau nad Sawarego i Pestlethwaita.
Ulubioną formułką, jaką pan Dubourg zwykł kończyć listy do swego korespondenta, było:
Syn wasz jest taki, jakim tylko widzieć go pragnie troskliwość ojca.
Mój ojciec mniej zważał na te słowa: mogły być jak najczęściej powtarzane, byleby dokładnie i jasno przedstawiały sytuację. Pod tym względem nawet sam Adisson nie potrafiłby znaleźć przyjemniejszych dla niego wyrażeń jak te, których kupcy używają w swoim listownym, wiecznie jednostajnym stylu.
Chętniej wierząc w to, czego pragnął, pan Osbaldystone przestał w końcu powątpiewać w prawdę ulubionej formuły Dubourga i już cieszył się, że życzenia jego uwieńczy pomyślny skutek, gdy mój nieszczęsny list otworzył mu oczy i wyprowadził go z miłego błędu, przynosząc wymowne i uroczyste oświadczenie, że nie mogę zasiąść w ciemnym kantorze Crane Alley na śrubowanym stołku wyższym niż wszystkie inne oprócz trójnoga mego ojca.
Od tej chwili wszystko się zmieniło. Na Dubourga padło mocne podejrzenie zdrady, a jego listy straciły wiarygodność, jak gdyby przestał płacić w terminie. Mnie wezwano do Londynu, a przyjęto, jak już wyżej opowiedziałem.
Biedny młodzian, jeżeli poezja zawróci mu w głowie, już nigdy nie wyjdzie na ludzi.
Ben Jonson
Ojciec mój potrafił tak bardzo panować nad swymi emocjami, że rzadko kiedy wyrażał swoją niechęć słowami; tylko ton jego mowy stawał się nieco bardziej suchy i ostry niż zazwyczaj. Wszystkie jego czynności były systematyczne i jednostajne, a za główną zasadę miał zmierzać prosto do celu i nie tracić czasu na próżną gadaninę. Więc ze złośliwym uśmiechem słuchał moich roztargnionych odpowiedzi o stanie handlu we Francji, pozwalał mi błąkać się i zagłębiać coraz bardziej w tajnikach przemian ceł i taryf i ani razu nie przyszedł mi z pomocą, lecz gdy tylko dostrzegł, że nie potrafiłem wytłumaczyć wpływu, jaki miało obniżenie ceny luidorów na sprawy bankowe, nie mógł dłużej wytrzymać i zimna krew opuściła go.
– Jak to, najważniejszy wypadek, jak tylko mogę sięgnąć pamięcią! – zawołał mój ojciec (a przecież był świadkiem rewolucji, która posadziła na tronie władców z domu hanowerskiego). – Najważniejszy wypadek, a jegomość stoi osłupiały, pląta się, jakby o niczym nie wiedział!
– Pan Frank – bojaźliwie odezwał się Owen – na pewno sobie przypomni, że dekretem króla francuskiego z dnia pierwszego marca tysiąc siedemsetnego roku postanowiono, że dziesięć dni po upływie terminu…
– Pan Frank – przerwał mój ojciec – na pewno przypomni sobie wszystko, co mu tylko opowiesz. Lecz, na mój honor, jak Dubourg mógł pozwolić!… Powiedz mi, Owenie, czy jesteś zadowolony z jego bratanka Klemensa Dubourga, który od dawna pracuje w moim kantorze?
– Jest to młodzieniec o naprawdę niepospolitych zdolnościach – odpowiedział Owen, rzeczywiście ujęty sprytem młodego Francuza.
– Tak, tak, z pewnością zna się nieźle na sprawach bankowych. Dubourg wiedział, jak wszystko urządzić, żeby mieć wiadomości o wszystkim, co się u mnie dzieje. Ale pokażę mu, że przeniknąłem jego sztuczki. Owenie! Zapłacisz Klemensowi za bieżący kwartał i powiesz mu, że jutro może sobie wyruszać do Bordeaux na okręcie swego stryja.
– Jak to? Pan chce odprawić Klemensa Dubourga? – zapytał Owen drżącym głosem.
– Tak jest; i to natychmiast. Czy nie wystarczy mi ten nic nieumiejący Anglik, którego nazywam swoim synem? Czy mam pozwolić przebywać razem z nim przebiegłemu Francuzowi, który będzie wyciągał korzyści z jego błędów?
Nawet gdyby umiłowanie sprawiedliwości nie było zaszczepione w moim sercu od dziecinnych lat, dość długi pobyt na ziemi Wielkiego monarchy umocnił we mnie nieprzezwyciężony wstręt do wszelkich aktów przemocy. Usiłowałem więc wstawić się za niewinnym młodzieńcem i uwolnić go od kary, którą miał ponieść jedynie za to, że był więcej niż ja wykształcony w dziedzinie handlu.
– Kochany ojcze – odezwałem się, gdy ten tylko przerwał. – Zdaje mi się, że za moją opieszałość tylko ja sam powinienem odpowiadać. Byłoby niesprawiedliwe, gdyby ktoś musiał za mnie ponosić niezasłużoną karę. Nie mogę zaprzeczyć, że pan Dubourg dawał mi wszelką sposobność nabycia potrzebnych wiadomości, lecz wyznaję, że nie umiałem z tego skorzystać. Co do pana Klemensa Dubourga…
– Co do niego, to i do ciebie – przerwał mój ojciec. – Wiem, jak mam postąpić. To dobrze, mój Franku, że chcesz całą winę wziąć na siebie, to bardzo dobrze i oddaję ci sprawiedliwość. Ale nie mogę przebaczyć staremu Dubourgowi – dodał, spoglądając na Owena – że dając ci okazję doskonalenia się w użytecznej nauce, nie doniósł ojcu, iż syn nie poczynił żadnych postępów.
– Pan Frank – rzekł stary sługa, pochylając nieco głowę, a nieznacznie unosząc rękę, jak gdyby według zwyczaju chciał założyć pióro za ucho – pan Frank doskonale zna tę główną zasadę moralnego rachunku, wielką „regułę trzech”: Niech A będzie tym dla B, czym chce, żeby B było dla niego, a wypadek będzie prawidłem, jak ma samo postąpić.
Ojciec mój nie mógł się nie roześmiać, widząc najpiękniejszą zasadę moralności podciągniętą pod algebraiczną formułę, lecz wkrótce przybrał poważną postawę, a zwracając się ku mnie, rzekł:
– Niedobrze, panie Franku! Zmarnowałeś twój czas jak nierozsądne dziecko. Trzeba, żebyś teraz żył jak człowiek. Owen będzie twoim przewodnikiem w handlowych poczynaniach. Spodziewam się, że jego nauka przyniesie ci większą korzyść.
Już miałem odpowiedzieć, lecz Owen rzucił na mnie tak wymowne i pokorne spojrzenie, że mimowolnie zamilkłem.
– Ale dość już o tym – mówił dalej mój ojciec. – Wracam do mojego listu z dnia pierwszego zeszłego miesiąca, na który dałeś równie obraźliwą i nierozsądną odpowiedź; ale najpierw nalej sobie wina i podaj butelkę Owenowi.
– Bardzo to dla mnie przykre – odpowiedziałem bez wahania – że moja odpowiedź, która była owocem głębokiej rozwagi, tak obraziła mego ojca. Ale zaręczam, że z prawdziwym smutkiem uznałem niemożliwość przyjęcia jego propozycji.
Ojciec mój, spojrzawszy na mnie srogo, natychmiast odwrócił gdzie indziej wzrok. Korzystając z milczenia, mówiłem dalej, chociaż już nieco mniej pewnym tonem, a ojciec niekiedy mi przerywał, rzucając krótkie docinki.
– Żadnego stanu – rzekłem – nie poważam bardziej niż kupiecki, tym bardziej że jest stanem mojego ojca.
– To widać!
– Dobrze rozumiem, że handel jednoczy narody, ożywia przemysł, rozlewa swoje dary na całej ziemi i jest tym dla ogólnego dobra świata, czym powietrze i pożywienie dla żyjących istot.
– Cóż dalej?
– Mimo tego jednak, mój ojcze, niemożliwe jest dla mnie poświęcenie się zawodowi, do którego nie czuję żadnego powołania.
– Postaram się, abyś go nabył. Nie jesteś już uczniem Dubourga.
– Ale, kochany ojcze, ja nie narzekam na brak możliwości uczenia się, lecz jedynie na brak zdolności do handlu.
– Bajki! Czy pisałeś dziennik, jak ci poleciłem?
– Pisałem, mój ojcze.
– Proszę mi pokazać.
Książka, której żądał mój ojciec, był to ogólny notatnik utrzymywany na jego rozkaz, w którym polecił mi notować wszystko, co uznam za przydatne podczas mojej nauki. Przewidując, że po moim powrocie zechce go zobaczyć, starałem się zamieścić w nim jak najwięcej artykułów handlowych, wiedziałem bowiem, że notatki tego rodzaju najbardziej podobają się mojemu ojcu. Lecz często pióro, nie radząc się głowy, a znajdując księgę pod ręką, gryzmoliło wspomnienia zupełnie mijające się z jej celem. Prosiłem więc Niebo, aby przeglądając strony, które rad nierad musiałem mu przynieść, nie natrafił na artykuły, które jeszcze bardziej rozjątrzyłyby jego gniew.
Twarz Owena, na której pytanie mojego ojca z początku wznieciło wyraz obawy, wróciła do zwykłego stanu, kiedy usłyszał zapewniającą odpowiedź z mojej strony. Wkrótce zabłysnął na niej promyk nadziei, gdy ujrzał w moim ręku wolumin całkiem podobny do tych, jakich używa się w handlu. Format jego bardziej szeroki niż długi, miedziane spinki, gruba skórzana oprawa – wszystkie te powierzchowne oznaki uspokajały mojego przyjaciela co do wewnętrznych zalet, a na jego obliczu zajaśniała w całym blasku radość, kiedy mój ojciec rozpoczął czytanie, robiąc przy tym własne uwagi.
– Brandy. Nantes, 29. Rochelle, 27. Bordeaux, 32. Bardzo dobrze. A to Zobacz tabele Saxby nie tak. Należało wypisać całe urządzenie, w ten sposób łatwiej wbija się w pamięć. Kurs plastrów dobrze! Zboże z północy. Bawełna wschodnia bardzo dobrze! Są to przedmioty, o których należy pamiętać w stosunkach handlowych. Ale cóż to jest to? Bordeaux założono w roku… Zamek Trompette. Pałac Galliena. A! Noty historyczne. Nieźle wiedzieć też i o tym. Jest to, jak widzę, zbiór wszelkiego rodzaju uwag oraz codziennych czynności, jak kupno, opłata kwitów, poleceń, zawiadomień i tak dalej. Słowem, powszechne memento1…
– Wszystko to potem – przerwał uradowany Owen – miało być wpisane do dziennika i wciągnięte do wielkiej księgi. Jakże mnie cieszy, że pan Frank jest taki metodyczny w swoich poczynaniach!
Takie stwierdzenie wcale mnie nie cieszyło, obawiałem się bowiem, aby wola ojcowska względem mojego przyszłego zawodu nie nabrała tym większej mocy. Że zaś miałem najsilniejszy wstręt do handlu, zacząłem już żałować, że wydałem się, jak powiedział Owen, tak metodyczny.
Wkrótce jednak zniknęły wszelkie moje obawy. Z książki wypadła ćwiartka papieru, cała zapełniona mazaniną. Ojciec mój schylił się, chcąc ją podnieść z ziemi, a Owen już zaczynał swoje uwagi, że lepiej byłoby przyklejać podobne kartki opłatkiem do księgi, gdy pierwszy z nich nagle zawołał:
– Cóż to za bazgranina? Wiersze… A! Na mój honor, Franku, więc już do tego stopnia rozum straciłeś!…
Mój ojciec, cały zatopiony w swoich spekulacjach i rachunkach, z pogardą spoglądał na poetyczne utwory, a jako głęboki moralista uważał je za nikczemne, a nawet niezbyt godziwe zatrudnienie. Przekonanie takie było wówczas bardzo powszechne, gdyż wielu poetów pod koniec siedemnastego wieku niegodnie używało pióra i rozsiewało zgorszenie nie tylko pisaniem, ale nawet swoim postępowaniem. Towarzystwo, do którego należał mój ojciec, okazywało, przynajmniej na pozór, największą pogardę dla lżejszych płodów literatury; tak więc wszystko się sprzysięgło, aby wrażenie, jakie wywarło na nim nieszczęśliwe odkrycie moich wierszy, uczynić jeszcze większym i jeszcze mniej dla mnie korzystnym.
Co do biednego Owena, gdyby nagły przestrach mógł zjeżyć włosy peruki, którą miał na głowie, pewien jestem, że praca, jaką sobie zadał, układając ją starannie, w tej jednej chwili obróciłaby się wniwecz. Ani deficyt w kasie, ani pomyłka w dodawaniu rachunków nie sprawiłyby mu tyle zmartwienia.
Ojciec mój zaczął czytać wiersze, to udając, że ich nie rozumie, to deklamując je nadętym tonem, lecz zawsze z pełną goryczy ironią, rażącą własną miłość autora.
Pamięci księcia Edwarda.
…echa Fontarabii z swojego ukrycia, Gdy przy Roncevaux Roland, bliski straty życia, Dał słyszeć głośnej trąbki swej głosy rozdziercze; Co uwiadomiły Wielkiego Karola, Iż była Niebiosów wola Zgubić Francuzy przez ciosy mordercze.
– Echa Fontarabii!… Mów mi raczej o jarmarkach Fontarabii, ale nie o echach. Z swojego ukrycia uwiadomiły Karola… Piękna poezja, nie ma co mówić! Głosy rozdziercze. Cóż to za dziki wyraz? Niebiosów wola zgubić Francuzy! Kto tak mówi? Przynajmniej nie kaleczcie języka, kiedy już macie pisać głupstwa.
Któż Anglii doniesie przez lądy i wody, Któż jej powie o klęsce, tę nędzną przygodę, Że podobny bohater zginął, skończył życie! Ten, co ojczyzny zostawał nadzieją, Ten, na którego imię i dzielni truchleją, Przed którym uciekały wrogi w swej ohydzie…
– Nędzną przygodę… Wyrażenie prawdziwie nędzne, godne takiego poety. Zginął, skończył życie… Czemu nie dodałeś: i żyć przestał? Ojczyzny zostawał nadzieją… co za styl! Życie w ohydzie… Ty nawet rymu dobrać nie umiesz.
Ale ten rycerz wielki jeszcze nie zgasł cały. Anglia i Francja, pełne jego chwały, Nie zapomną odgłosu nigdy jego sławy…
– Śliczne wiersze, nie ma co mówić! Lada woziwoda lepsze by sklecił. – Podarł papier ze wzgardą i powtórzył: – Na mój honor, Franku, nie spodziewałem się, żebyś do tego stopnia rozum stracił!
Cóż miałem począć? Ze spuszczonymi w dół oczyma znosiłem w sercu męczarnie upokorzenia, podczas gdy mój ojciec spoglądał na mnie z gniewem i litością, a biedny Owen, wzniósłszy ręce i oczy do góry, stał w osłupieniu, jak gdyby przeczytał własne imię na liście zmarłych, która codziennie wypełnia połowę naszych gazet. Zebrawszy wszystkie siły, przerwałem w końcu milczenie, starając się ukryć miotające mną uczucia.
– Wiem, mój ojcze, jak mało jestem zdolny odgrywać na świecie tę wielką rolę, którą dla mnie przeznaczyłeś. Nie czuję w sobie chęci starania się o bogactwo i nie wątpię, że pan Owen będzie dla ciebie o wiele bardziej użytecznym wspólnikiem.
Muszę wyznać, że chciałem zemścić się nieco na dobrym Owenie, bo wydawało mi się, że już przestał być moim obrońcą.
– Owen! – zawołał mój ojciec. – Ty chyba zwariowałeś!… Ale co pan zamierza przedsięwziąć? Jakie są pana mądre plany?
– Jeżeli mi pozwolisz, kochany ojcze, udam się na parę lat w podróż albo dokończę swą edukację na uniwersytecie w Oksfordzie lub Cambridge.
– Widział kto kiedyś coś podobnego? Chcieć się zamknąć w szkolnych murach pomiędzy pedantami a jakobitami, mając otwartą drogę do szczęścia? Dobrze, idź więc do kolegium. Idź nawet do infirmy uczyć się sylabizować i dostawać w skórę, jeśli ci się tak podoba.
– Jakkolwiek mam wielką chęć dalszego doskonalenia się w naukach. Mimo tego, jeżeli to się nie zgadza z wolą mego ojca, wrócę znowu do Francji.
– Już i tak zbyt długo tam przebywałeś.
– Pozwól mi więc zaciągnąć się do wojska.
– A idź sobie do samego diabła! – przerwał z gniewem mój ojciec. – Z tym chłopakiem można oszaleć!
Biedny Owen zwiesił głowę w milczeniu.
– Słuchaj, Franku – rzekł znowu ojciec. – Powiem ci krótko. Byłem akurat w twoim wieku, kiedy twój dziad wygnał mnie z domu i wydziedziczył, przenosząc cały majątek na osobę młodszego syna. Opuściłem Osbaldystone Hall na nędznej szkapie, nie mając więcej niż dziesięć gwinei w kieszeniach. Odtąd noga moja nigdy nie postała w domu i, jak mi mój honor miły, nigdy nie postanie. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, czy mój brat jeszcze żyje, czy też skręcił już kark, polując na lisy, ale on ma dzieci. Franku, jeżeli będziesz dłużej opierał się mojej woli, jedno z nich zajmie twoje miejsce.
– Wolno ojcu – odpowiedziałem z większą może obojętnością, niż należało – rozporządzać własnym majątkiem według upodobania.
– Rozumie się, że mi wolno, i zrobię, co mi się podoba. Sobie tylko zawdzięczam cały mój majątek: zdobyłem go w pocie czoła staraniami i pracą i nie ścierpię, żeby leniwy truteń spożywał miód, który pszczółka z trudnością zebrała. Rozważ dobrze, powiedziałem ci, jaki jest mój zamiar. Jest on skutkiem namysłu, wykonam go niewątpliwie.
– Panie! Panie łaskawy! – zawołał Owen ze łzami. – Nigdy nie załatwiałeś ważnych spraw tak skwapliwie. Nie zechciej zamykać rachunku, nie dawszy panu Frankowi czasu potrzebnego do namysłu! On cię kocha, tego jestem pewien; a gdy tylko obudzi się w nim posłuszeństwo należne ojcu, mam przekonanie, że nie będzie się dłużej opierał twej woli.
– Więc mam go prosić – rzekł mój ojciec poważnym, groźnym tonem – aby raczył zostać moim wspólnikiem i przyjacielem? Aby dzielił ze mną pracę i majątek? Tego nigdy nie zrobię.
Spojrzał na mnie jeszcze raz, jak gdyby chciał mówić dalej, lecz zmieniając nagle postanowienie, odwrócił się i wyszedł.
Ostatnie słowa mojego ojca wzruszyły mnie do głębi: nie spodziewałem się, że mógłby przemówić do mojej czułości, i gdyby od niej zaczął, z pewnością nie miałby powodu obwiniać mnie o nieposłuszeństwo.
Ale było już za późno: charakter mój był równie nieugięty jak jego, a przez zrządzenie Nieba w samej mojej winie miałem znaleźć karę, chociaż łagodniejszą, niż na to zasłużyłem!
Kiedy zostaliśmy sami, Owen zwrócił ku mnie oczy zalane łzami, jak gdyby przed rozpoczęciem trudnych obowiązków pośrednika chciał wypatrzyć najsłabsze miejsce, na które miał najpierw przypuścić szturm. W końcu zaczął drżącym głosem, który przerywały westchnienia po każdym słowie:
– Dla Boga, panie Franku!… Może to być, panie Osbaldystone?… Któż by w to uwierzył?… Takie dobre dziecko!… Rzuć tylko okiem na obie strony rachunku i pomyśl, co utracisz… Taki ogromny majątek!… Jeden z najpierwszych domów stolicy, znany już dawniej pod nazwiskiem Tresham i Trent, a dziś nieporównanie świetniejszy pod firmą Osbaldystone i Tresham… Spoczywałbyś na złocie, panie Franku, a każdą nudną robotę w kantorze ja wykonywałbym za ciebie co miesiąc, co tydzień, nawet codziennie!… No, mój drogi Franku, przeproś ojca; idź za jego wolą, a Bóg ci pobłogosławi.
– Dziękuję ci, kochany Owenie, najmocniej dziękuję za twoje dobre chęci, ale mój ojciec ma prawo rozporządzać majątkiem tak, jak sam zechce. Wspomniał o jednym z moich stryjecznych braci. Niech mu odda wszystkie swoje skarby, ja zaś mojej wolności nie sprzedam za złoto.
– Za złoto! – zawołał Owen. – O, gdybyś widział, panie Franku, rachunki z ostatniego kwartału! Pięć cyfr! Tak, pięć cyfr dla każdego wspólnika! I to wszystko miałoby paść łupem jakiegoś chłystka, papisty? I na to ja całe życie tak usilnie pracowałem dla dobra waszego domu! O! Na samą myśl serce mi się rozdziera! Zastanów się pan tylko, co za piękna firma Osbaldystone, Tresham i Osbaldystone, a kto wie – dodał ściszonym głosem – może nawet Osbaldystone, Osbaldystone i Tresham, bo któż nie wie, że wola pańskiego ojca jest prawem dla wszystkich wspólników?
– Przecież, mój kochany Owenie, również mój stryjeczny brat nazywa się Osbaldystone, a więc ta piękna kolejność wcale się przez to nie zmieni.
– Panie Franku, po co te żarty, ja pana tak kocham!… Pański stryjeczny brat!… Z pewnością papista, tak jak i jego ojciec; piękny mi dziedzic dla protestanta!
– Pomiędzy katolikami są równie godni ludzie, jak i między protestantami.
Owen już miał odpowiedzieć z niezwykłym u siebie ożywieniem, gdy wszedł mój ojciec.
– Masz słuszność, Owenie – rzekł. – Niech się namyśli. Młokosie! Daję ci miesiąc czasu do zastanowienia.
Ukłoniłem się w milczeniu, uradowany z niespodziewanej zwłoki, nie wątpiąc, że ojciec odstąpi nieco od swoich pogróżek.
Upłynął ten terminowy miesiąc, ale bez żadnej zmiany w postanowieniu. Nic nie krępowało mojego postępowania, a ojciec ani razu nie zadał mi pytania w tej drażliwej sprawie. Widywałem go tylko w godzinach obiadowych, a i wówczas starannie unikał wszelkich sporów, których i ja, jak się łatwo domyślasz, nie chciałem wszczynać. Jedynym tematem rozmów były codzienne nowiny i rzeczy zupełnie obojętne, jak to zwykle bywa między osobami ledwie się znającymi. Nikt obcy nie mógłby się domyślić dzielącego nas nieporozumienia, które w samotności nieraz było jednak przedmiotem moich głębokich rozmyślań. Czy ojciec mógłby ściśle dotrzymać słowa i wydziedziczyć jedynego syna? Wzbogacić bratanka, którego nigdy nie widział i o losach którego nie miał zupełnej pewności? Postępek mojego dziada w podobnym wypadku powinien był dać mi odpowiedź; ale dobroć, z jaką mój ojciec, zanim wyjechałem do Francji, ulegał wszelkim moim żądaniom, a nawet wymysłom, dała mi fałszywe wyobrażenie o jego charakterze. Nie wiedziałem, że czasami rodzice zbyt pobłażający wiekowi dziecięcemu dlatego jedynie, że ich to bawi, są surowi dla dojrzałych młodzieńców, a przyzwyczajeni rozkazywać, wymagają zupełnego posłuszeństwa.
Przekonany, że najgorszym, co może mnie spotkać, będzie chwilowa niechęć ojca i kilka tygodni wygnania, cieszyłem się myślą, że w wiejskim zaciszu znajdę okazję poprawienia i przepisania na czysto pierwszych pieśni Szalonego Orlanda, które zacząłem przekładać wierszem. W tych słodkich marzeniach, pozbierawszy pewnego razu swoje szpargały, już miałem oznaczać miejsca wymagające poprawy, gdy po lekkim zapukaniu we drzwi wszedł Owen. Taka była rutyna, taki porządek we wszelkich czynnościach tego zacnego starca, tak święcie zachowywał zwyczaj zmierzania ze swego pokoju prosto do biura bez najmniejszej zwłoki, że podobno po raz pierwszy w życiu zdarzyło mu się zboczyć na drugie piętro w domu swego pryncypała; nie wiem nawet, jakim sposobem trafił do mojego pokoju.
– Panie Franku – rzekł do mnie, kiedy wyraziłem moje zdziwienie i radość, że go oglądam. – Nie wiem, czy dobrze robię, przychodząc z tym, co usłyszałem. Nie należy mówić poza biurem, co się w biurze dzieje, a przysłowie mówi, że ściany kantoru nie powinny wiedzieć, ile jest linijek w dzienniku, ale nie mogę przed tobą zataić, że młody Twineall bawił gdzieś ponad dwa tygodnie i dopiero co skądś powrócił.
– Więc cóż z tego, kochany Owenie? Co ja mam wspólnego z podróżą Twinealla albo z jego powrotem?
– Pozwól mi dokończyć, panie Franku. Ojciec pański dał mu jakieś tajne polecenie… Nie był on w Falmouth z powodu bankructwa Pilcharda, wiem to na pewno, długi z Blackwell&comp. niedawno nam zapłacono, tak samo oddali wszystko, co byli winni dzierżawcy min Kornwalii, Trevanion i Treguilliam, zaś co do innych interesów, trzeba by najpierw zajrzeć do moich ksiąg. Słowem, nie ma wątpliwości, że Twineall wraca z północy od pańskiego stryja.
– Czy to możliwe? – zawołałem z niepokojem.
– Opowiada nam teraz ciągle o butach do jazdy konnej, ostrogach i bitwie kogutów w Yorku. Tak, tak, to równie pewne, jak twierdzenie Pitagorasa. Dałby Bóg, moje dziecko, żebyś poszedł za wolą ojca i jak on został uczciwym i zamożnym handlowcem.
Tak mnie zastanowiła ta nagła wiadomość, że w tej chwili poczułem wielką chęć skorzystania z dobrej rady i ucieszenia poczciwego Owena prośbą, aby zawiadomił mojego ojca, że poddaję się jego woli, lecz pycha, ta rzadko kiedy chwalebna, a najczęściej występna namiętność, stanęła mi na przeszkodzie. Prośba ta ugrzęzła mi w ustach, a zanim zdołałem ją wymówić, Owen usłyszał głos mego ojca i jak oparzony wybiegł w wielkim pędzie, a wraz z nim jedyna okazja pogodzenia się z ojcem.
Kupiecka skrupulatność mojego rodzica przejawiała się w najdrobniejszych nawet szczegółach. Tego samego dnia, tej samej godziny, w tym samym pokoju, tym samym sposobem i tonem jak miesiąc wcześniej ponowił pomysł dopuszczenia mnie do wspólnictwa w banku i sprawach handlowych; w końcu zapytał, jakie jest moje ostateczne postanowienie.
Nie tylko wówczas, ale i jeszcze dziś wydaje mi się, że droga, którą obrał, nie była właściwa, że pewniej trafiłby do celu, postępując mniej surowo.
Suchy ton i wrogie spojrzenie tym mocniej utwierdziły mój upór i w końcu powiedziałem, że niemożliwe jest dla mnie przyjęcie tej spółki. Pewnie, że ustąpić na pierwsze wezwanie wydało mi się słabością; gdyby silniej na to nalegał, może zmieniłbym swoje zamiary, nie ściągając na siebie wyrzutu płochości. Ale zawiodłem się bardzo, bo ojciec mój, odwróciwszy się do Owena, rzekł ozięble:
– Mówiłem ci, że tak będzie. – Potem podszedł do mnie i dodał: – Franku, w twoim wieku zdolny już jesteś decydować o drodze, na której możesz znaleźć szczęście, nie będę więc dłużej cię naglił. Lecz chociaż, nie chcąc cię już namawiać, abyś zastosował się do moich zamierzeń, nie mam obowiązku pomagać twoim zamierzeniom, chciałbym jednak wiedzieć, co zamyślasz przedsięwziąć, gdyż nie odmawiam ci mojej pomocy.
Zmieszało mnie to pytanie. Odpowiedziałem więc z nieśmiałością, że nie będąc predestynowanym do żadnej technicznej pracy i nie posiadając własnego funduszu, nie mógłbym się utrzymać bez jego pomocy, że jednak żądania moje są bardzo ograniczone i że mam nadzieję, iż mój wstręt ku powołaniu, które dla mnie przeznaczył, nie pozbawi mnie jego opieki i łaski.
– To ma znaczyć, Franku, że chcesz się wesprzeć na moim ramieniu, a jednak iść tam, dokąd ci się podoba. Jedno z drugim trudno pogodzić; spodziewam się jednak, że będziesz posłuszny moim rozkazom, o ile nie będą one krzyżować twoich własnych zamiarów.
Chciałem zrobić jakąś uwagę.
– Chwilkę cierpliwości! – zawołał. – Jeżeli taki jest twój zamiar, udasz się natychmiast na północ, odwiedzisz stryja i zawrzesz znajomość z rodziną. Wybrałem jednego spomiędzy jego synów (ma ich podobno sześciu). Zapewniają mnie, że godniejszy od innych jest zająć twoje miejsce w moim domu, ale dla ostatecznego układu konieczna jest twoja obecność w Osbaldystone Hall. Na miejscu otrzymasz szczegółowe instrukcje i pozostaniesz tam do dalszych moich poleceń. Jutro rano zastaniesz wszystko gotowe do podróży.
Powiedziawszy te słowa, oddalił się z mego pokoju.
– Więc już wszystko skończone między mną i ojcem, kochany Owenie? – rzekłem do mego zacnego przyjaciela, na którego twarzy widoczne było głębokie zmartwienie.
– Już po wszystkim, panie Franku, sam się zgubiłeś. Kiedy ojciec pański odezwie się tym spokojnym i stanowczym tonem, to tak, jakby podpisał umowę. Słowo jego jest niezmienne.
Owen mówił prawdę – nazajutrz o piątej rano byłem już w drodze do Yorku, na dość dobrym koniu i z pięćdziesięcioma gwineami w kieszeni. Jechałem tam zaś w celu ułatwienia ojcu wyboru jednego z moich stryjecznych braci, który zająłby moje przy nim miejsce i odziedziczył jego majątek, a może również rodzicielskie przywiązanie.
Niewprawnie wiosło kierowane pęka, Rozdziera żagle burza natarczywa. Nie zwróci rudla zalękniona ręka. Fala uderza i już łódź zalewa.
Gay
Położenie moje było przerażające, kiedy ujrzałem się niczym bez zbawczej igły kompasu pośród oceanu ludzkiego życia. Obojętność, z jaką mój ojciec zerwał najściślejszy węzeł wspólnoty i wygnał mnie z domu jak jakiegoś wyrodnego syna, odebrała mi wszelkie zaufanie w moje siły i zdolności. Pretty man, raz książę, drugi raz syn rybaka, nie był bardziej obłąkany, nie czuł się bardziej upośledzony ode mnie. Zaślepieni własną miłością przypisujemy zwykle sobie samym wszystko, czym obdarza nas ślepe szczęście, i dopiero po utracie czułej pomocy dowiadujemy się o własnej słabości.
Zgiełk wielkiego miasta dochodził już coraz słabiej moich uszu. Tylko odgłos dzwonów zdawał się przemawiać do mnie jak niegdyś do lorda majora: „Zawróć”, a kiedy z wierzchołka Highgate raz jeszcze spojrzałem na znikającą we mgle panoramę Londynu, serce moje ogarnął smutek, jakbym pozostawiał za sobą szczęście, dostatki i wszelkie uroki życia towarzyskiego. Daremnie! Kości już rzucone, spóźniony żal zapewne nie zwróciłby mi tego, co straciłem, a ojciec mój, niezachwiany w swoich postanowieniach, z pogardą przyjąłby spóźnioną uległość. Wrodzony upór przytakiwał temu rozumowaniu, a pycha przedstawiała mi obraz upokorzenia, które spotkałoby mnie, gdyby czteromilowa przejażdżka miała zniszczyć owoc kilkutygodniowych rozważań. Również nadzieja, która nigdy nie opuszcza śmiałków, rzuciła promień światła na moje przyszłe plany.
To niemożliwe – pomyślałem sobie – aby mój ojciec chciał mnie rzeczywiście wydziedziczyć. Musi to być tylko próba mojej stałości, którą, gdy wytrzymam cierpliwie i mężnie, zasłużę na tym większy jego szacunek i uzyskam korzystne dla mnie zakończenie dzielącego nas sporu.
Już nawet układałem w myśli, przy których punktach spodziewanego układu mam obstawać silnie, a w których mogę ustąpić mojemu ojcu. Najpierw, według mych obliczeń, miałem odzyskać jego względy i ojcowską czułość, a potem, za karę, być zmuszonym do zachowania zewnętrznych oznak uległości.
Czego mi teraz więcej potrzeba? Byłem panem mojej osoby i czułem w sobie ten powab niezależności, który poi młodzieńcze serce, z lekką obawą, największą rozkoszą. Mój worek podróżny, chociaż niezbyt obficie wyładowany, mógł zaspokoić wszelkie potrzeby podróżującego, w Bordeaux przywykłem obchodzić się bez służącego, mój koń był młody i dziarski – wszystko to, przy pomocy mojej wyobraźni, wkrótce rozpędziło smutne myśli, jakie mnie trapiły od początku podróży.
Szkoda tylko, że droga, którą zmierzałem na północ, mało obfitowała w interesujące widoki. Zatem ponure myśli znowu zaczęły mnie napastować. Nawet Muza, ta zalotna kochanka, której zawdzięczałem moją podróż przez te pustkowia, nieodrodna córka swojej płci, opuściła mnie w największej potrzebie i niewątpliwie byłbym upadł pod ciężarem smutku, gdyby mnie od czasu do czasu nie orzeźwiała rozmowa z podróżnymi zmierzającymi w tę samą stronę. Zwykle spotykałem pastorów wracających truchtem do domu po porannych odwiedzinach u chorego, dzierżawców i handlarzy wołami jadących z pobliskiego jarmarku, komisantów zbierających tu i ówdzie w małych miasteczkach długi należne kupcom, na koniec oficerów szukających ochotników do wojska. Rozmawialiśmy o religii i dziesięcinach, o wołach i zbożu, o towarach stałych i płynnych, o zamożności kupców, wreszcie o oblężeniach twierdz i bitwach we Flandrii, o których opowiadający najpewniej słyszał tylko w podaniach. Kiedy rozmowa urywała się, przychodziły z pomocą liczne straszliwe historie o hersztach zbójców, których imiona były wówczas na ustach każdego. Jak dzieci, które siedząc zimową porą przy kominie, garną się jedne do drugich, gdy bajka o upiorze dochodzi już do okropnego końca, tak i podróżni, opowiadając te historie, zbliżali się nieznacznie do siebie, rozglądali się na wszystkie strony, przygotowywali pistolety i przyrzekali sobie wzajemną pomoc; chociaż w razie prawdziwego niebezpieczeństwa zapewne zapomnieliby o przyrzeczeniu, jak to się zwykle zdarza między sprzymierzonymi.
Ze wszystkich tchórzy, jakich kiedykolwiek zdarzyło mi się w życiu spotkać, najbardziej ubawił mnie jeden, z którym wówczas odbywałem podróż przez półtora dnia. Miał przywiązany do siodła niewielki, ale ciężki tłumoczek. Nigdy nie spuszczał z niego oka, nie śmiał go nikomu powierzyć, wszędzie, gdzieśmy się zatrzymywali, odpędzał służących, którzy chcieli go zanieść za nim do pokoju – z równą przezornością starał się ukryć nie tylko przyczynę i cel podróży, ale nawet drogę, którą miał się udać. Na samo pytanie, czy jedzie w prawo, czy w lewo i gdzie się zatrzyma, już wpadał w niepokój. Długo się zastanawiał, zanim wybrał sobie miejsce na nocleg: ta karczma była zbyt samotna, tam znowu sąsiedzkie chałupy miały jakiś podejrzany wygląd. W Grantham, o ile pamiętam, całą noc nie zmrużył oka tylko dlatego, że w drugim pokoju spał jakiś barczysty jegomość, zezowaty, z czarną peruką i w wytartej, wyszywanej złotem kamizelce.
Taki był mój towarzysz podróży, a jednak, sądząc po silnej budowie ciała, wydawało się, że mógłby śmiało żartować z niebezpieczeństw. Galon i kokarda u kapelusza wskazywały, że był żołnierzem albo przynajmniej jakimś wojskowym urzędnikiem. Z rozmowy, choć dość nieokrzesanej, widać było, że posiadał zdrowy rozsądek, ale tylko wtedy, gdy mary strachu przestawały choć na chwilę dręczyć jego wyobraźnię, co jednak zdarzało się rzadko. Dziura w płocie, stary słup przy drodze już czyniły go niespokojnym, a świstanie pastuszka brał za hasło rozbójników; nawet widok szubienicy, który powinien go zapewnić, że wielu już zbójców poniosło śmierć, budził w nim pamięć o tych, których sprawiedliwość ludzka jeszcze nie zdołała dosięgnąć.
Towarzystwo tego człowieka znudziłoby mnie wkrótce, gdybym nie lękał się pozostać sam na sam z jeszcze nudniejszymi moimi myślami. Poza tym dziwne historie, które opowiadał, były dość interesujące, zwłaszcza w jego ustach drżących ze strachu. Nieraz zapewniał, że wielu nieszczęśliwych podróżnych wpadało w sidła zbójców, zawierając podczas podróży znajomość z osobami na pozór dobrego wychowania, w których towarzystwie znajdowali zabawę i pomoc przeciwko zdzierstwu karczmarzy, lecz w końcu, niby to w celu skrócenia drogi sprowadzeni z gościńca w bezludne okolice, na dany znak zostawali nagle otoczeni przez zgraję złoczyńców. Wówczas zacny przewodnik występował w prawdziwym charakterze jako herszt bandy, która, obdarłszy ze wszystkiego niebacznych podróżnych, nieraz pozbawiała ich życia. Zbliżając się do końca podobnej opowieści, sam drżał ze strachu i spoglądał na mnie podejrzliwym okiem, jakby obawiał się, czy ja także nie jestem jednym z tych jegomości, o których dopiero co mówił. Czasem nawet, dręczony bojaźnią, oddalał się powoli na drugą stronę gościńca, rozglądał na wszystkie strony i wydawał się gotować do ucieczki lub obrony.
Podejrzenia te nie trwały długo i były zanadto zabawne, abym miał się za nie obrażać; owszem, lubiłem na przemian wzniecać je lub uspokajać, czyniąc sobie rozrywkę z dziecinnego strachu mego towarzysza. I tak na przykład, kiedy raz rozmawialiśmy o dzielności naszych rumaków, rzekł:
– Przyznaję, że pański lepiej galopuje, ale co do kłusa nie dorówna on mojemu. Gdy tylko będziemy bliżej miejsca na popas, przekonam pana o tym. Gotów jestem założyć się nawet o butelkę porto.
– Zgoda – odpowiedziałem. – Droga równa, ruszajmy.
– Hm, hm!… Nie mam zwyczaju męczyć konia na próżno, kto wie, co się nam jeszcze może przytrafić? Do tego, idąc w wyścigi, trzeba, żeby konie miały równy ciężar, mój zaś, za to ręczę, dźwiga przynajmniej trzydzieści funtów więcej od pańskiego.
– To mała rzecz, ciężar łatwo rozdzielić. Ile waży pana tłumoczek?
– Mój tł… tłumoczek?… O, zupełnie nic… Jest lekki jak piórko… Kilka koszul, kilka chustek i wszystko.
– Bardzo wątpię. Widać, że nieźle wyładowany, i założę się o butelkę wina, że stanowi całą różnicę ciężaru naszych koni.
– Myli się pan… Bardzo się pan myli – rzekł, przenosząc się powoli według zwyczaju na drugą stronę drogi.
– Jeżeli o to panu chodzi, postawię butelkę wina… Postawię dziesięć przeciwko jednej, że nawet załadowawszy ten tłumoczek na mojego konia, i tak pana prześcignę.
Usłyszawszy takie wyzwanie, przestrach mojego towarzysza doszedł do najwyższego stopnia. Nos jego (dzięki częstym libacjom przy czerwonym winie), zazwyczaj ciemnopurpurowy, zsiniał i pożółkł w okamgnieniu, a zęby zaczęły dzwonić jak w febrze; zdawało mu się, że widzi przed sobą zbójcę w całej okropności. Widząc, że już nie może wymówić słowa, i chcąc go nieco otrzeźwić, pokazałem mu wieżę kościoła niedaleko przed nami i dodałem, że tak blisko miasteczka nie mamy się czego obawiać. Na te słowa pomału zaczął przychodzić do siebie; jednak nieprędko zapomniał o moim zakładzie i długo jeszcze mnie podejrzewał.
Dodać tu muszę, że towarzystwo tego tchórza i moje żarty drogo mnie później kosztowały.
Szkoci są biedni, powtarzajcie wszędy Oni nie przeczą, że prawdę mówicie. Lecz w takim razie niech im wolno będzie Anglików kosztem zarabiać na życie.
Churchill
Trwał jeszcze w owych czasach starodawny zwyczaj, dzisiaj podobno zupełnie zaniedbany, a przynajmniej szanowany jedynie przez pospólstwo, że ludzie odbywający konno powolną podróż zatrzymywali się na niedzielę w jakimkolwiek mieście, żeby i oni sami dopełnili religijnej powinności, i dali koniowi odpocząć przez cały dzień. Gospodarze większych domów zajezdnych, szanując dawne prawa angielskiej gościnności, zapraszali w tym uroczystym dniu wszystkich podróżnych do stołu i nawet najznakomitsze osoby nie pogardzały wezwaniem, którego zwieńczeniem była butelka wina po obiedzie wypita z gospodarzem.
Jako prawdziwy obywatel świata nie unikałem żadnych towarzystw, w których mógłbym się nauczyć poznawać ludzi, chętnie więc przyjmowałem niedzielne obiady pod „Lwem”, „Niedźwiedziem” czy „Kaczką”. Zacny gospodarz, pyszniący się przywilejem zasiadania na pierwszym miejscu wśród swoich gości, którym w dni powszednie musiał usługiwać, już sam przedstawiał dość ciekawy widok – a co dopiero mówić o mnóstwie towarzyszy, którzy zewsząd otaczali tę główną planetę! Wszyscy dowcipnisie i największe osobistości miasteczka, aptekarz, prokurator, a nawet sam proboszcz, uczęszczali na tę cotygodniową biesiadę. Zbiór ludzi różnego stanu i wychowania, różnej mowy, obyczajów i poglądów ujawniał tę zajmującą sprzeczność, która nie może być obojętna pilnemu badaczowi ludzkich serc.
W tym dniu ja i mój lękliwy towarzysz odpoczywaliśmy w Darlington „Pod Czarnym Niedźwiedziem” i już, według przyjętego zwyczaju, przygotowywaliśmy się do niedzielnej uczty, gdy nasz opasły gospodarz wszedł, donosząc, a raczej przepraszając, że jakiś szkocki szlachcic usiądzie z nami przy stole.
– Szlachcic? Jaki szlachcic?! – zawołał mój towarzysz, myśląc zapewne o „gościńcowej szlachcie”; tak bowiem wówczas nazywano rabusiów.
– Co? Jaki szlachcic? – odparł gospodarz. – Powiedziałem, że szkocki szlachcic. Przecież wiecie, że każdy Szkot jest szlachcicem, chociaż świeci łokciami. Ten ponoć handluje bydłem.
– Skoro tak, to niech wejdzie, będziemy mu radzi – rzekł mój towarzysz. – Co do mnie – mówił dalej – poważam Szkotów, lubię i szanuję ten naród za jego moralność. Mówią, że jest ubogi, nieokrzesany, ale uczciwy. Wiarygodni ludzie oświadczali mi, że w Szkocji nigdy nie słychać o rozbojach.
– Może dlatego, że nie ma się o co rozbijać – odpowiedział gospodarz uradowany, że mógł się popisać swoim dowcipem.
– Nie, panie gospodarzu – odezwał się gruby i mocny głos. – Dlatego że wasi angielscy celnicy i zdziercy, których nasłaliście nam za Tweed, sami zagarniając wszystkie źródła łupiestwa, pozbawili chleba najzręczniejszych szkockich złodziei.
– Prawdę pan mówi, panie Campbell. Nie wiedziałem, żeś pan tak blisko; ale nie zaszkodzi czasami pożartować. No i jakże tam idzie handel na południu?
– Jak to zwykle bywa: mądrzy kupują i sprzedają kosztem głupich.
– Ale i mądrzy, i głupi zajadają równie smacznie, kiedy głód dokucza, szczególnie tak dobrą pieczeń jak ta, która leży przed nami.
To mówiąc, nasz dowcipny gospodarz wziął się do noża i zaczął obdzielać swoich licznych gości.
Pierwszy raz w życiu znalazłem się w towarzystwie Szkota i usłyszałem sposób wysławiania się właściwy jego rodakom, chociaż wyobrażenie o Szkocji już w dzieciństwie nie było mi obce.
Ojciec mój, jak ci wiadomo, pochodził z dawnej, pochodzącej z Northumberland, rodziny, której dziedziczny majątek, Osbaldystone Hall, nie był zbyt odległy od Darlington. Konflikt między nim a bratem zaszedł tak daleko, że nie lubił o nim nawet wspominać, a wrodzoną pychę uważał za słabość godną największej pogardy. Nazywał się zawsze Wilhelm Osbaldystone, bez żadnych dodatków i tytułów. Celem wszystkich jego życzeń było zasłużyć na imię pierwszego bankiera stolicy. Gdyby nawet pochodził w prostej linii od Wilhelma Zdobywcy, nie tyle ten fakt pochlebiałby jego miłości własnej, ile poruszenie i szmer, które witałyby go, gdy ukazywał się na giełdzie.
Ojciec mój, obawiając się, abym nie nabrał wstrętu do przyszłego powołania, starał się wychowywać mnie w zupełnej nieświadomości losów naszego szlachetnego rodu – ale, jak się często zdarza nawet najmądrzejszym, tam właśnie napotkał przeszkodę, gdzie najmniej się jej spodziewał. Jego niańka, staruszka rodem z Northumberland, była jedyną istotą, do której po opuszczeniu domu zachował stałe przywiązanie. Kiedy więc los zaczął mu sprzyjać, sprowadził Mable Rickets, by po śmierci mojej matki powierzyć mnie jej opiece i tym czułym staraniom kobiety, bez których nie może się obejść wiek niemowlęcy. Ponieważ Mable nie miała prawa rozmawiać z panem o pokrytych wrzosem górach, o dolinach ukochanej ojczyzny, więc tym chętniej opowiadała swemu wychowankowi o wszystkim, co w niej zaszło od niepamiętnych czasów. Słuchałem jej z całym natężeniem dziecięcej ciekawości i wydaje mi się, że jeszcze widzę tę głowę trzęsącą się już nieco pod ciężarem wieku, przykrytą białym jak śnieg czepkiem, tę twarz pooraną zmarszczkami, ale jeszcze pełną czerstwości, którą zawdzięczała pracowitemu wiejskiemu życiu – zdaje mi się, że widzę, jak rzucając smutne spojrzenie na wysokie mury i ciasne ulice Londynu, kończy ulubioną piosenkę, którą wtedy, a jeśli mam mówić prawdę, i dziś nawet przedkładam nad wszystkie włoskie trele:
Czy bluszcz niski, czy jawor, co użycza cienia, Wszystko się w górach naszych piękniej rozzielenia.
Lecz w opowieściach Mable Szkoci, których z duszy nienawidziła, grali tę samą rolę co w bajkach smoki lub olbrzymi w siedmiomilowych butach. I jak mogło być inaczej? Kto, jeśli nie Czarny Douglas, zabił jednego z pierwszych dziedziców Osbaldystone Hall, gdy ten ze swymi wasalami obchodził uroczystość objęcia ogromnego spadku po rodzicach? Kto, jeśli nie Wat zwany Diabłem jeszcze niedawno, bo za mojego prapradziada, uprowadził całą jego trzodę pasącą się koło Lanthorn?…
A my, mszcząc się za nasze krzywdy, czy nie odnieśliśmy tylu zwycięstw, i to dużo (jak mówi Mable) świetniejszych? Czy Henryk Osbaldystone, piąty baron noszący to imię, nie porwał pięknej dziewicy, jak niegdyś Achilles Bryzeidy, i nie obronił zdobyczy przed zjednoczonymi siłami najmężniejszych wojowników w Szkocji? Czy nie widziano nas walczących w pierwszych szeregach prawie w każdej bitwie, kiedy oręż angielski karcił dumę nieprzyjaciół? Wojny północne były dla naszej rodziny źródłem zarówno sławy, jak i nieszczęścia.
Wskutek tym podobnych historii od dzieciństwa przywykłem uważać Szkotów za wybryk natury nienawistny południowym mieszkańcom królestwa, a rozmowy mojego ojca jeszcze mocniej utwierdziły mnie w tym przekonaniu. Zawarł on umowę z możniejszymi właścicielami w górach szkockich na dostawę znacznej ilości drewna dębowego i nieraz powiadał, że górale, chciwi na zadatek, łatwo przystępują do układu, ale niełatwo dopełniają tego, do czego się zobowiązali. Wspominał, że szkoccy kupcy, których pomocy musiał użyć do tych umów, przywłaszczali sobie zawsze nieco więcej niż należny procent. Słowem, kiedy Mable opowiadała o orężu dawnych Szkotów, ojciec mój złorzeczył ich dzisiejszej przewrotności. I tak oboje mimowolnie zaszczepili w moim umyśle odrazę do północnych mieszkańców Brytanii jako do okrutnych w bitwach, wiarołomnych podczas pokoju, chciwych, samolubnych i pozbawionych wszelkich dobrych cech. Na usprawiedliwienie podobnego uprzedzenia dodam uwagę, że w owym czasie również Szkoci, nie lepiej sądząc o Anglikach, nazywali ich zwykle chełpliwymi pasibrzuchami. Te iskierki domowej niezgody dwóch pobratymczych krajów były naturalnym skutkiem ich dawniejszej niepodległości i długich sporów o pierwszeństwo. Z nich to wybuchał niekiedy okropny pożar, rozniecany przez zagorzałych demagogów.
Nic dziwnego, że widok pierwszego w moim życiu Szkota nie był dla mnie przyjemny. Postać jego przywoływała mi z pamięci dziecięce wrażenia. Rysy twarzy miał ostre, budowę ciała prawdziwie atletyczną, powolny i nieco wyszukany sposób mówienia, przez który Szkoci usiłują ukryć błędy, gdy mówią w obcym języku. W jego uwagach i odpowiedziach przebijała ta właściwa Szkotom przenikliwość i ostrożność, ale nigdy nie spodziewałem się znaleźć w nim tego umiarkowania namiętności, tego szlachetnego a niewymuszonego ułożenia, którym wydawał się wynosić ponad nasze towarzystwo. Chociaż miał na sobie ubiór bardzo skromny, co w owych czasach, tak słynących zbytkami, pokazywało niedostatek, jeżeli nie ubóstwo, i chociaż nie taił, że handluje bydłem, a zatem położenie jego nie jest świetne, zachował mimo tylu nieprzyjaznych okoliczności ton poważny, lecz grzeczny, jakim do nas niby od niechcenia przemawiał. Objawiał w nim wyższość prawdziwą, a może i udawaną. Swoje zdanie na każdy temat wyrażał z tym uznaniem i pewnością, która nie cierpi żadnego zarzutu ani powątpiewania, a przystoi ledwie ludziom znakomitego stanu lub nauki. Nasz gospodarz i jego niedzielni goście po bezskutecznym usiłowaniu, aby przynajmniej krzykiem uzyskać zwycięstwo, ustąpili nareszcie przewadze Campbella, który odtąd odgrywał już pierwszą rolę.
Opanowała mnie ciekawość, czy ja go nie pokonam za pomocą moich słabych talentów i znajomości świata, które zawdzięczałem starannemu wychowaniu i pobytowi za granicą. Pod względem naukowym nie mógł ze mną iść w zawody, sztuka bowiem nie rozwinęła jego wrodzonych zdolności, ale o ówczesnym stanie Francji, o charakterze księcia Orleanu, który właśnie wówczas objął rządy państwem, i osób, które go otaczały, wiedział dużo więcej ode mnie, a dowcipnymi i nieco złośliwymi uwagami wykazywał, że dobrze znał polityczne stosunki tego kraju.
Z wielką oględnością wyrażał się o obecnym stanie swojej ojczyzny. Stronnictwa wigów i torysów były wówczas w stanie największego wzburzenia, a liczni stronnicy Stuartów zagrażali dynastii hanowerskiej, ledwie jeszcze siedzącej na tronie. W każdym zajezdnym domu rozlegał się wrzask rozprawiających o polityce, a że polityka naszego gospodarza nie pozwalała mu zniechęcać gości, którzy często go odwiedzali, zatem niedzielna schadzka w jego domu była tak burzliwa jak posiedzenie rady miejskiej. Proboszcz z aptekarzem i jakiś mały człowieczek, który – jak mogłem wnosić po częstym sięganiu ręką do brody – musiał być golarzem, żwawo bronili sprawy kościoła i Stuartów; lecz poborca podatków i prokurator, pierwszy przez obowiązek, drugi w nadziei korzystniejszego miejsca, a z nimi i mój towarzysz byli za królem Jerzym i za następstwem protestanckim. Wszczęła się okropna wrzawa, potem zwada, na koniec obie strony, zdawszy się na sąd Campbella, niecierpliwie oczekiwały wyroku.
– Jako szlachcic szkocki powinien pan obstawać za prawą dynastią! – krzyczeli jedni.
– Ale jako prezbiterianin musi pan być nieprzyjacielem despotyzmu! – wołali drudzy.
– Mości panowie – odezwała się w końcu szkocka wyrocznia, gdy tylko gwar zaczął ustawać. – Nie wątpię, że król Jerzy godzien jest miłości swoich stronników i jeżeli utrzyma się na tronie, szanowny poborca może zostać intendentem korony, a nasz zacny pan Quitam komisarzem generalnym, a pewien jestem, że i ten pan, który woli siedzieć na swoim tłumoczku niż na krześle, otrzyma zasłużoną nagrodę. Również i król Jakub jest nie mniej wspaniały i jeśli odzyska berło, zrobi, kiedy zechce, wielmożnego proboszcza arcybiskupem Canterbury, doktora Mixit pierwszym chirurgiem dworu, a swoją królewską brodę powierzy staraniom naszego przyjaciela, pana Latherum. Ale ponieważ wątpię, aby którykolwiek z obu tych monarchów dał choć szklankę wina Robertowi Campbellowi, widząc nawet, że umiera on z pragnienia, głosuję zatem na naszego gospodarza, pana Jonathana Browna, pod warunkiem że przyniesie nam jeszcze butelkę tak dobrego wina, jak to, któreśmy wypili.
Ten dowcipny wykręt okraszono powszechnymi oklaskami, których nie szczędził nawet gospodarz, a wydawszy rozkazy, aby warunek, od którego zależał jego przyszły majestat, spełniono, zrobił uwagę, że chociaż pan Campbell jest spokojnym obywatelem, nieraz jednak w potrzebie okazał się mężny jak lew i z szablą w ręku pokonał siedmiu zbójców na drodze z Whitson Tryste.
– Myli się pan, panie Jonathanie, było ich tylko dwóch, a do tego obaj tchórze.
– Jak to?! – zawołał mój towarzysz, przysuwając swoje krzesło, a raczej tłumoczek, bliżej Campbella. – Jak to?! Jegomość rzeczywiście sam jeden pokonał dwóch zbójców?!
– Tak jest – odpowiedział Campbell. – A cóż w tym dziwnego?
– Na honor – rzekł pierwszy. – Poczytałbym sobie za szczęście towarzyszyć panu w podróży, ja jadę na północ.
To pierwsze i dobrowolne wyznanie mojego towarzysza o drodze, jaką miał się udać, Szkot przyjął z największą obojętnością.
– Nie możemy jechać razem – odpowiedział ozięble. – Pan pewnie ma dobrego konia, a ja część drogi odbywam pieszo, część zaś na nędznej góralskiej szkapie.
Powiedziawszy to, zapytał, ile się należy za dodatkową butelkę wina, rzucił na stół zapłatę i wstał, zbierając się do dalszej podróży. Towarzysz mój zbliżył się do niego i ująwszy za guzik surduta, odciągnął na stronę ku framudze okna. Z kilku słów, które usłyszałem, wywnioskowałem, że usilnie o coś prosił, na co Campbell w ogóle się nie zgadzał.
– Biorę na siebie wydatki podróży – rzekł pierwszy tonem zupełnego przekonania, że takiej hojności odrzucić nie można.
– To niemożliwe – odpowiedział Campbell, nie kryjąc pogardy. – Muszę wstąpić do Rothbury.
– Mnie też niepilno, chętnie zboczę na stronę i poświęcę dzień, a nawet i dwa, dla tak dobrego towarzystwa.
– Zapewniam pana – rzekł Campbell – że nie mogę panu uczynić tej przysługi. Mam swoje interesy; a jeżeli chce pan posłuchać dobrej rady, pilnuj swoich spraw, nie zadawaj się z byle kim po drodze i nie mów, gdzie i kiedy jedziesz, kiedy nikt cię o to nie pyta. – Po czym wyrwał swój guzik z rąk natręta, a zbliżywszy się ku mnie, dodał: – Ten pański przyjaciel coś zanadto otwarty jak na posłańca w tak ważnej sprawie.
– Ja wcale nie znam tego jegomościa – rzekłem, spoglądając na swego towarzysza. – Nie jest moim przyjacielem. Spotkałem go w drodze, ale nie znam ani jego nazwiska, ani celu podróży. Pan zaś, jak sądzę, jest jego dawnym znajomym i zdaje mi się, że musi go pan znać lepiej ode mnie i…
– Ja, proszę pana – przerwał – chciałem tylko powiedzieć, że zanadto się narzuca ze swym godnym towarzystwem.
Rzekłszy te słowa, skłonił się i wyszedł, a za jego przykładem rozeszli się wkrótce i inni goście.
Pożegnałem się z moim strachliwym towarzyszem, droga wiodąca na wschód do Osbaldystone Hall oddzielała się bowiem w tym miejscu od głównego gościńca. Mając na uwadze jego ciągłe powątpiewanie o moim charakterze, pomyślałem, że nasze rozstanie nie musiało być dla niego bardzo przykre. Co do mnie, wyznam, że byłem niewymownie zadowolony, bo tchórzostwo tego człowieka zaczynało mnie już nudzić.
O, jak mi miło, kiedy zobaczę Którą z Nimf pięknych, ozdób wyspy naszej, Jak się skokami rumaka nie straszy, Śmiało nim zwraca i przez rowy skacze!
Polowanie
W miarę zbliżania się do pradawnej siedziby mych przodków powiększało się moje wzruszenie, bo też i okolica stawała się coraz bardziej romantyczna. Wolny od natrętnej gadatliwości mojego towarzysza z upodobaniem dostrzegałem różnicę między poprzednią drogą a tą, na której znajdowałem się teraz. Strumienie nie snuły się smutno i jakby drzemiąc między trzciną i wierzbami, lecz płynęły z szumem pod cieniem wesołych gajów, to spadając nagle z pochyłości gór, to przecinając nieco spokojniej, ale ciągle bystro samotne doliny, które tu i ówdzie rozciągały się przed okiem podróżnego i wydawały się zachęcać go, aby odpoczął w ich cieniu. Przede mną wznosiły swe poważne czoło góry Cheviot; wprawdzie nie widziałem w nich tej cudownej rozmaitości urwisk i przepaści, która charakteryzuje pierwotne skały, lecz wyniosłe, zajmujące przestrzeń nieobjętą okiem i ciągle przybrane w dumną barwę wrzosu, samym swym ogromem i ponurą postacią silnie działały na wyobraźnię zdolną pojmować wielkość natury.
Zamek moich przodków leżał wśród pasma tych gór, w wąskiej dolinie. Majątek ich, niegdyś bardzo znaczny, nadwątliły przygody i rozrzutność, mimo to stryj mój uchodził jeszcze za majętnego, choć, jak mi już powiadano po drodze, trwonił wszystko, co miał, na utrzymanie owej starodawnej gościnności, którą uważał za nieodłączną dla sławy domu.
Wjechawszy na nieco wyższy pagórek, ujrzałem w oddali Osbaldystone Hall, ogromny gotycki gmach, otoczony prawie zewsząd dębowym gajem, który przypominał czasy druidów. Pospieszałem ku niemu po krętej i nierównej drodze, gdy mój koń, chociaż strudzony długą podróżą, zaczął strzyc uszami, usłyszawszy pogoń licznej psiarni i odgłos francuskiej trąby, bez której nie mogło się wówczas obejść porządne polowanie. Nie wątpiłem, że była to psiarnia mojego stryja; wstrzymałem więc konia, a nie chcąc się dostać między zgraję myśliwych, postanowiłem zaczekać w domu na ich powrót i tam zawrzeć pierwszą znajomość z moją rodziną. Chociaż myślałem o czymś innym, nie byłem nieczuły na przyjemności tej wiejskiej zabawy, która ma tyle powabów dla swoich prawdziwych czcicieli, więc z ciekawością oczekiwałem ukazania się myśliwych.
Najpierw z gęstej kniei po prawej stronie doliny wymknął się zadyszany i ledwo już żywy lis – kita opuszczona, zapadłe boki, drobne susy zapowiadały bliski zgon, a kruki unoszące się ponad głową już czatowały na swoją zdobycz. Przebrnął ruczaj dzielący dolinę i wlókł się ku wąwozowi po drugiej stronie spadzistych brzegów, gdy wtem cała psiarnia stadem wypadła z kniei, a za nią dojeżdżacz i kilku strzelców na koniach. Psy poszły za lisem, myśliwi za psami.
Byli to młodzieńcy rośli i silni, na dzielnych koniach, przybrani w zielone kurtki z czerwonymi wyłogami, to jest, jak się później dowiedziałem, w mundur towarzystwa myśliwskiego, którym rządził stary baron Hildebrand Osbaldystone.
To są zapewne moi bracia – pomyślałem sobie. – Jakież powitanie mnie czeka od tych godnych następców Nemroda?
Lecz nowy widok przerwał moje dumania. Oczom moim ukazała się młoda dama, której zachwycającym wdziękom trudy męskiej zabawy dodawały nowego blasku i nowych powabów. Czarnego jej konia okrywała biała jak śnieg piana; suknia, zwana amazonką, i męski kapelusz stanowiły jej ubiór do konnej jazdy, mało jeszcze wówczas znany, a dla mnie zupełnie obcy. Czarne jak heban i długie włosy, pozbywszy się więzów w myśliwskim zapale, igrały z wiatrem. Bieg konia, którym kierowała zręcznie i śmiało, musiał nieco zwolnić na trudnym gruncie; miałem więc czas dokładnie przyjrzeć się pięknym rysom jej twarzy i kształtnej figurze. Mijając mnie na trochę równiejszym miejscu, popuściła wodze; dziarski rumak dał kilka susów, które mnie napełniły obawą – w okamgnieniu znalazłem się przy jej boku, ale moja pomoc nie była potrzebna. Piękna amazonka potrafiła zatrzymać swojego wierzchowca, nie okazawszy najmniejszego wzruszenia, podziękowała mi jednak za moją troskliwość wdzięcznym uśmiechem, który ośmielił mnie, abym towarzyszył jej w dalszej drodze.
Wkrótce chrapliwy dźwięk trąby i wołanie na ubitego oznajmiły nam, że nie mamy się po co spieszyć i że już po polowaniu. Jeden z młodych myśliwych, których widziałem niedawno, wracał ku nam, powiewając lisią kitą, jakby na przekór mojej pięknej towarzyszce.
– Widzę, widzę – rzekła. – Ale nie cieszcie się tak bardzo. Gdyby Febus – dodała, głaszcząc swojego konia – nie uniósł mnie między te parowy, ręczę, że nie mielibyście powodu, aby triumfować.
Zbliżyła się do myśliwego i zaczęli ze sobą rozmawiać po cichu, spoglądając na mnie. Wydawało mi się, że ona pierwsza mocno przedstawiała jakąś prośbę, którą ten drugi odrzucał uporczywie i prawie z grubiaństwem; w końcu zniecierpliwiona zawołała:
– Dobrze, dobrze, Thorncliffie, skoro ty nie chcesz, to ja muszę! – Potem, zwracając ku mnie konia, rzekła: – Prosiłam tego grzecznego młodzieńca, aby pana zapytał, czy podróżując w tych stronach, nie słyszał pan o niejakim Franku Osbaldystonie, naszym krewnym, który miał w tych dniach odwiedzić swojego stryja.
Uradowany tym pytaniem powiedziałem, kim jestem.
– Jeżeli tak – rzekła – ponieważ grzeczność mojego towarzysza, jak mi się zdaje, nieprędko się obudzi, niech mi będzie wolno zostać tym razem mistrzem ceremonii i przedstawić panu pańskiego kuzyna Thorncliffa Osbaldystone’a i Dianę Vernon, która także ma zaszczyt być krewną tego niezrównanego młodzieńca.
W słowach panny Vernon objawiały się śmiałość, nieco złośliwy dowcip i niewymuszona prostota. Podziękowałem jej za uprzejmość, wyrażając największą radość z tak szczęśliwego spotkania. Przyznaję, że moje słowa zwróciłem jedynie do pięknej Diany, bowiem Thorncliff wydał mi się niezgrabnym i nieokrzesanym wieśniakiem. Po tym wszystkim, ścisnąwszy mi przyjaźnie rękę, przeprosił, że nie może zostać dłużej, bo musi pomóc dojeżdżaczowi i zesforować braciom psy.
– Oto jest – rzekła panna Vernon, rzucając za nim pogardliwe spojrzenie – król masztalerzy, dowódca wyścigów konnych i kogucich bitew!… Ale nie lepsza i reszta rodziny… Czy zna pan dzieło Markhama?
– Jakie dzieło, pani? Nawet nie słyszałem o tym autorze.
– O, nieba! Z jakich pan krain przybywasz? Nie znać dzieła Markhama, tego prawdziwego Alkoranu dzikich mieszkańców, z którymi przybywasz żyć? Markhama, najsławniejszego ze wszystkich, którzy kiedykolwiek pisali o leczeniu koni?… To pewnie nie znasz i nowszych autorów, jak na przykład Gibson albo Barlett?
– Przyznaję, że żadnego nie znam.
– A! To niepojęte! Wyrodziłeś się, jak widzę, z naszej rodziny, panie Franku! To więc na próżno pytać, czy umiesz osiodłać albo okuć konia?
– Co do tego, zdaję się zupełnie na kowala i masztalerza.
– Jaki pan jesteś zaniedbany! Umiesz przynajmniej zamawiać robaki, obcinać psom uszy, układać sokoły albo…
– Zlituj się, pani! Skądże mógłbym nabyć tylu, i to tak rzadkich, talentów?
– Więc cóż pan umiesz? Powiedz.
– Zapewne bardzo mało! Umiem jednak wsiąść na konia, kiedy mi go ktoś osiodła, i puścić sokoła za kuropatwą, kiedy już go mam na ręku.
– Chociaż tyle! – rzekła panna Vernon, ruszając naprzód galopem.
Zbliżaliśmy się właśnie do płotu, który przegradzał drogę. Ciężkie i niezgrabne wrota były zamknięte; chciałem je otworzyć, ale panna Vernon wyprzedziła mnie i w okamgnieniu ujrzałem ją po drugiej stronie. Chociaż koń mój nie był wprawiony w skokach, musiałem jednak pójść za jej przykładem.
– Skoro tak – rzekła Diana – nie tracę o panu nadziei i z radością zauważam, że nie jesteś zupełnie niegodny swojego imienia; ale powiedz mi, proszę, co pana sprowadza do tego więzienia? Własna wola czy przymus?
Ośmielony poufałością i dobrocią mojej pięknej towarzyszki odpowiedziałem, nie tając żywego uczucia, że mój pobyt w Osbaldystone Hall, choćby nawet najkrótszy, byłby dla mnie nieznośny, gdyby pomiędzy jego mieszkańcami nie znajdowała się jedna osoba, której towarzystwo sowicie mi wynagrodzi wszystkie przykrości, jakie mogą mnie tam spotkać.
– Mówi pan zapewne o Rashleighu?
– O nie! Mówię o osobie będącej bliżej mnie.
– Może bardziej przyzwoicie byłoby udać, że nie zrozumiałam tak grzecznego komplementu, ale ja nie umiem udawać i dygnęłabym za to bardzo nisko, gdybym nie była na koniu. W rzeczy samej, mogę ci powiedzieć otwarcie i szczerze, że oprócz mnie, Rashleigha i starego kapelana w całym domu nie będziesz pan miał do kogo nawet słowa przemówić.
– Ale kim jest ten Rashleigh? Racz mnie pani objaśnić.
– Rashleigh jest to człowiek, który chce, aby wszyscy byli do niego podobni, bo wówczas on byłby taki jak wszyscy. To najmłodszy syn barona Hildebranda, równego wieku z panem, ale nie tak… Słowem, niepodobny do pana. Natura obdarzyła go dowcipem, a stary kapelan nauką. U nas, gdzie trudno o mędrców, uchodzi za mędrca. Dotąd przygotowywał się na duchownego, ale dziś wydaje mi się, że nie bardzo tęskni za sutanną. Zresztą rzadko można znaleźć równie przyjemnego człowieka – przyznasz to sam, ale na jak długo – nie wiem. Zawróciłby niezawodnie w głowie każdej kobiecie pozbawionej wzroku; szczęście, że zdrowy wzrok niszczy w jednej chwili urok tak niebezpieczny dla ucha. Ale oto i dziedziniec starego gmachu, którego dzika i ponura postać wybornie odpowiada postaciom mieszkańców. Musi pan wiedzieć, że tu nie ma zwyczaju trawić godzin w gotowalni; muszę jednak co prędzej zrzucić ten strój, żeby nie umrzeć z gorąca. Kapelusz ciśnie mi czoło – dodała, zdejmując go z głowy i odgarniając bielutką rączką gęste hebanowe pukle, które przykryły jej uroczą twarz i bystre czarne oko.
Ruchu tego, tak naturalnego, tak obojętnego, nie można było uważać za niewinną zalotność, nie mogłem więc wytrzymać, aby jej nie powiedzieć, iż sądząc o reszcie rodziny z tego, co miałem szczęście ujrzeć, widzę, że istotnie nikt w tym domu nie ma potrzeby „trawić godzin w gotowalni”.
– To bardzo grzecznie – rzekła panna Vernon – bo i teraz może nie powinnam pana zrozumieć. Lecz kiedy ujrzysz tych niedźwiadków, którzy mają stanowić pańskie towarzystwo i którym żadna sztuka nie doda już wdzięków, wówczas przekonasz się, że niedbałość o ubiór, jaka u nas panuje, powinna być przebaczona z innego powodu. Ale za kilka minut odezwie się chrapliwym dźwiękiem nasz obiadowy dzwonek! Mówią, że podczas lądowania Wilhelma Zdobywcy sam zadzwonił i pękł, a mój stryj, szanując tę pamiątkę, nie pozwolił go zdjąć.
Tak rozmawiając, dotarliśmy do zamku Osbaldystone Hall. Panna Vernon zeskoczyła lekko z konia, rzuciła służącym wodze, po czym przebiegłszy przez dziedziniec, zniknęła w bocznych drzwiach, pozostawiając po sobie jedynie oszałamiające wrażenie, jakie na mnie wywarła. Nie pozostało mi więc nic innego, jak udać się do wskazanej mi przez służbę komnaty i przygotować się do obiadu.