Riot House - Hart Callie - ebook + audiobook
BESTSELLER

Riot House ebook i audiobook

Hart Callie

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

21 osób interesuje się tą książką

Opis

Trójka wilków, którzy rządzą elitarną szkołą, i dziewczyna, która staje się ich celem.

Elodie Stillwater właśnie została przeniesiona do jednej z najbardziej ekskluzywnych akademii w Stanach. Od razu orientuje się, że nie jest to tradycyjna szkoła. Panuje w niej mroczny i przesiąknięty lękiem klimat.

Szkołą rządzi trzech bardzo bogatych chłopaków, którzy myślą, że mogą wszystko. I dla pozostałych uczniów lepszym wyjściem będzie schodzić im z drogi. Niestety Elodie już pierwszego dnia trafia w zasięg ich radaru. 

Szczególną uwagę zwraca na nią Wren Jacobi, widząc w niej łatwy cel. Postanawia uprzykrzyć nowej uczennicy życie, jednak nie ma pojęcia, że Elodie miała już do czynienia z takimi wilkami jak on, a nawet gorszymi.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                              Opis pochodzi od wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 612

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 30 min

Lektor: Callie Hart

Oceny
4,4 (393 oceny)
214
118
48
11
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AlicjaAmi

Dobrze spędzony czas

Okładka wymiata.Niby nie należy tym się sugerować, ale na pewno zachęca do czytania.Sama historia ,choć nie jakaś odkrywcza czy wyjątkowa, to całkiem ciekawa i dobrze napisana.Wbrew temu czego można się było spodziewać ,nie zawiera, aż tyle przemocy czy toksyczności w relacji,choć całkiem tego nie unikniemy.Jak dla mnie trochę zbyt mało się tu działo,spodziewałam się większych wrażeń i emocji.Nie było nudno,ale momentami mogłoby być mniej opisów, a więcej akcji i dynamiki w dialogach.Kobieca postać z niewykorzystanym potencjałem.Mimo tego,że miała już do czynienia z "potworem",do tego niezły zasób umiejętności i doświadczenia, to niemal za każdym razem to chłopak był górą.W finale,to on wystąpił w roli obrońcy,chociaż miałam wrażenie ,że dziewczyna miała do tego większe predyspozycje.Książka może nie zachwyca,jednak można bez obaw sięgać po ten tytuł. Plus,że nie trzeba czekać na kolejne części.
172
DiaOsz31

Nie oderwiesz się od lektury

uwielbiam tę historie. nie ma co... dla mnie to mocne 11/10!
71
wissienka

Dobrze spędzony czas

ale to było mocne
40
przeczytane1995

Nie polecam

Cholernie dziwna książka. Nie mogę pojąć motywów jakimi kierowała się autorka. Nie rozumiem głównych bohaterów, a w szczególności zachowań Wrena. I tak jak na początku myślałam, że tylko on jest pojebany, tak teraz już wiem, że chyba wszyscy w tej książce tacy są. A to niby tylko licealiści. Wiem, że w tym wieku myśli się trochę inaczej, ale to jak oni wszyscy się zachowują, zdecydowanie nie jest na ich wiek. Przeczytałam dokładnie 58% książki i tak na prawdę nic się nie dowiedziałam. Stwierdziłam, że a może jak się prześpię z tymi wydarzeniami, to będę miała większą ochotę do niej wrócić, ale tak się nie stało. Kompletnie nie chce mi się czytać drugiej połowy, bo nie zostałam zachęcona pierwszą. Ani jedna rzecz się nie wyklarowała, co jest dla mnie frustrujące. Może i jestem trochę ciekawa, jak to wszystko się skończy, ale nie na tyle, żeby marnować swój czas na czytanie tego i kolejnych części. Zawiodłam się na tej książce, bo myślałam, że będzie chociaż przyzwoita.
mononoke0117
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze czytało się, wciąga. Nie jest to tomówka tylko zamknięta całość więc tym bardziej dla mnie na plus.
42

Popularność



Podobne


Tytuł oryginału

Riot House

Copyright © 2020 by Callie Hart

All rights reserved

Copyright © for Polish edition

Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne

Oświęcim 2023

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

Redakcja:

Agnieszka Sajdyk

Korekta:

Klaudia Zając-Kwiecień

Karolina Piekarska

Redakcja techniczna:

Paulina Romanek

Projekt okładki:

Paulina Klimek

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Numer ISBN: 978-83-8320-546-5

PROLOG

Nie mogłam się ruszyć nawet o centymetr.

Przedzierający się przez malutkie otwory okropny smród zgnilizny przyprawiał mnie o mdłości. Zwymiotowałam już cztery razy w ciągu… Nawet nie wiedziałam, ile czasu minęło. Ale nie to było najgorszą częścią tego koszmaru.

Największą grozę budziło we mnie to, że nie wiedziałam, kiedy wróci.

Noc przechodziła w dzień, dzień w noc, noc w dzień.

Moje skrępowane ciało było sine z braku dopływu krwi.

Pomyślałam, że mogę tu umrzeć.

Śmierć byłaby lepsza od tego, co czułam.

Jednak nie umarłam. Oddychałam dalej, niesiona na spirali coraz mniej zrozumiałych myśli, które finalnie przybrały formę tępego dźwięku.

Wszystko, co mi pozostało, to trwanie w wymuszonej pozycji.

Klęczenie i czekanie.

1

ELODIE

Kurwa, co za szczęście, że jest ciemno.

Nie ma nic gorszego, niż pojawienie się w nowej szkole w środku dnia.

Limuzyna trafiła na dziurę w drodze, przez co podskoczyło całe auto, a ja poczułam nadciągającą falę paniki – ot, automatyczna i niezbyt przyjemna reakcja po dwóch latach życia w strefie działań wojennych. I nie chodzi o to, że mój poprzedni dom znajdował się w Izraelu. Rzecz w tym, że mieszkał w nim również pułkownik Stillwater – mój ojciec, który lubił spuszczać mi łomot w czasie wspólnych treningów krav magi w każdy weekend.

Nadal się wzdrygałam, słysząc, jak ktoś odchrząkiwał. Gdy tak robił mój kochany tatuś, to zwykle oznaczało, że zaraz zostanę przez niego poniżona lub w jakiś sposób zawstydzona. Czasami potrafił zafundować mi obie te rzeczy za jednym razem.

– Wygląda na to, że zostawili dla panienki włączone światła, panienko Elodie – rzucił kierowca przez otwartą szklaną przegrodę, oddzielającą jego siedzenie od części pasażerskiej.

To były pierwsze wypowiedziane przez niego słowa, odkąd odebrał mnie z lotniska i zapakował na tyły czarnego, błyszczącego auta. Potem tylko wcisnął pedał gazu, żeby pomknąć na północ, w stronę Mountain Lakes w stanie New Hampshire.

Z ciemności wyłonił się budynek. Miał mnóstwo ostrych, kanciastych wieżyczek, przez co wyglądał jak architektoniczny twór rodem ze stronic tanich wiktoriańskich nowelek. Nie mogłam patrzeć zbyt długo na tę majestatyczną konstrukcję. Odwróciłam wzrok od okna. Skupiłam się na ulotce, którą rzucił we mnie pułkownik Stillwater chwilę przed tym, gdy bezceremonialnie oznajmił, że przeprowadzam się do Stanów Zjednoczonych. Bez niego. Wpatrywałam się w nią, dopóki imponująca fasada akademii nie zapisała mi się w pamięci.

Korty tenisowe.

Basen.

Sala szermiercza.

Salonik dyskusyjny.

Biblioteka upamiętniona w 1793 roku przez samego George’a Washingtona.

W teorii wszystko wyglądało pięknie. Potwierdzać miały to słowa ojca, który burknął tylko, wrzucając moją walizkę do taksówki: „Wszystko, co najlepsze dla Stillwaterów”. Wtedy zostałam wyrwana z dotychczasowego życia w Tel Awiwie.

Od razu wiedziałam, że te udogodnienia są tylko grą pozorów. To miejsce nie było zwykłą szkołą dla zwykłych dzieciaków. Zdawałam sobie sprawę, że jest to po prostu areszt udający placówkę edukacyjną. Dzięki niemu oficerowie armii, podrzucający tutaj swoje pociechy, mogli pozbyć się wyrzutów sumienia. W końcu Wolf Hall gwarantowało iście wojskowy nadzór.

Wolf Hall.

Jezu Chryste.

Nawet nazwa tej szkoły brzmiała, jakby należała do pieprzonego więzienia.

Uciekałam coraz bardziej w swój wewnętrzny świat, by nie dopuszczać do siebie tego, jak będzie wyglądać moja nowa rzeczywistość. Może i w Tel Awiwie nie mogłam się pochwalić jakąś szczególną popularnością, ale miałam tam przyjaciół. Eden, Ayala i Levi jeszcze przez następną dobę mieli nic nie wiedzieć o tym, że zmieniłam szkołę. Nie mogli mnie uratować przed przeznaczeniem. Wiedziałam, że sytuacja była beznadziejna, jeszcze zanim wiozący mnie samolot wojskowy wzbił się w powietrze.

Tymczasem, gdy samochód zaparkował tuż przed obszernymi marmurowymi schodami prowadzącymi do głównego wejścia akademii, byłam już mentalnie kilka kilometrów stąd. Jeśli tylko mogłabym o tym decydować, to fizycznie również już bym tam była.

Silnik zgasł, a limuzynę wypełniła niezręczna cisza, od której dzwoniło mi w uszach. Po chwili zorientowałam się, że kierowca czekał, aż wysiądę.

– To… wezmę swoje rzeczy?

Nie chciałam tam być. A już na pewno nie powinnam sama mocować się z własnym bagażem. Nigdy nie doniosłabym na kierowcę – to nie w moim stylu – ale ojciec dostałby wylewu, gdyby się dowiedział, że facet, któremu zapłacił za eskortowanie mnie, nie wykonał dobrze swojej pracy. Mężczyzna, jakby właśnie też zdał sobie z tego sprawę, niechętnie wysiadł z samochodu, a potem ruszył do bagażnika i wyrzucił moje rzeczy na chodnik. Miał jeszcze czelność czekać na napiwek.

Po moim trupie. Kto normalny pomaga w niszczeniu czyjegoś życia, by następnie spodziewać się podziękowań i studolarówki za wysiłek? Cudem powstrzymałam się przed wybuchem. Wzięłam swoje torby, a potem rozpoczęłam wspinaczkę w stronę budzących grozę dębowych drzwi Wolf Hall. Tysiące stóp, przez lata przemierzających te schody, wytarły ich środkową część, czyniąc marmur niesamowicie gładkim. Byłam jednak zbyt sfrustrowana, by móc czerpać przyjemność z kontaktu z jego powierzchnią.

Gdy dotarłam do ostatniego stopnia, kierowca jeszcze manewrował autem przed budynkiem akademii. Część mnie chciała zostawić bagaże i za nim pobiec. Nie należał do stałych pracowników mojego staruszka, więc nie był mu nic winien. Może gdybym zaoferowała mu parę tysięcy, dałby się przekonać, by podrzucić mnie do innego stanu, z dala od czujnych oczu ojca? Ale nie potrafiłabym błagać. W końcu mam na nazwisko Stillwater, a moja rodzina jest znana ze swojej dumy.

Jedyną szansą na ucieczkę było dołączenie do kierowcy, który odjechał, pozostawiając mnie sam na sam z dwiema mosiężnymi kołatkami przytwierdzonymi do podwójnych drzwi wejściowych. Lewa była w kształcie groteskowego gargulca, któremu z wykrzywionego w dół pyska zwisała pokryta patyną obręcz. Uchwyt po prawej stronie wyglądał niemal identycznie, ale ta rzeźba wykrzywiała się w niepokojącym, przerysowanym uśmieszku, który przyprawiał mnie o zimne dreszcze.

– Co za chory pomysł… – wymamrotałam, chwytając za kołatkę po lewej stronie.

Smutny gargulec nie grzeszył urodą, ale przynajmniej nie wyglądał, jakby miał zaraz wyskoczyć ze swojej oprawy i pożreć mi jebaną duszę. Uderzyłam kołatką o drewno, a po drugiej stronie drzwi rozległ się donośny huk. Dźwięk przypominał uderzenie młotka sędziowskiego, przypieczętowującego los zbrodniarza.

– Nie ma co pukać, otwarte.

Ja pierdolę.

Prawie zeszłam na zawał.

Szybko się odwróciłam. Nogi z trudem utrzymywały mnie w pionie, gdy przeczesywałam wzrokiem ciemności w poszukiwaniu właściciela głosu, który mógł stać się przyczyną mojej śmierci. Nie od razu, ale dzięki błyskaniu żarzącego się niedopałka – wyglądało to na końcówkę papierosa – w końcu dostrzegłam skrytą w cieniu postać. Ktoś siedział na krawędzi donicy wykonanej z białego kamienia.

– Jezu, nie wiedziałam, że nie jestem tu sama. – Przycisnęłam dłoń do piersi, jakby to miało uspokoić moje wciąż galopujące serce.

– Domyśliłem się – odpowiedział głęboki głos, który z pewnością należał do mężczyzny, który wypalił więcej niż kilka paczek papierosów w swoim życiu. Mógłby należeć do złodzieja samochodów albo hazardzisty. Ten ktoś zaciągnął się dymem, a końcówka papierosa ponownie się rozjarzyła, na krótką chwilę oświetlając jego twarz. Tyle mi wystarczyło.

Czarny podkoszulek tajemniczego mężczyzny był zdecydowanie za duży, a on sam wyglądał na znacznie młodszego, niż się spodziewałam.

Zamiast gderliwego, znudzonego życiem profesora w znoszonej marynarce z łatami na łokciach, zobaczyłam młodego chłopaka, który mógłby być w moim wieku. Na pewno uczył się w Wolf Hall. Czarne włosy opadały mu na oczy, a grube brwi marszczyły się w wyrazie niezadowolenia. Ze swojego punktu obserwacyjnego na szczycie schodów mogłam zobaczyć go wyłącznie z profilu. Miał prosty nos i wyraźnie zarysowaną żuchwę. Przyjął luźną, wręcz zblazowaną pozę. Zrozumiałam od razu ten niewerbalny komunikat.

Nie potrzebowałam znać jego imienia, by wiedzieć, że był jednym z „nich”.

Tych aroganckich, cool, rozpieszczonych. Urodzonych w pieprzonym czepku.

To nieodłączny element bycia dzieckiem wojskowych. Każdego dnia jesteś zmuszany do obcowania z uprzywilejowanymi i doszczętnie zepsutymi, dzięki czemu z daleka rozpoznajesz zgniliznę.

– Rozumiem, że powinnam poszukać kogoś z recepcji? – zapytałam słodko.

Nie było sensu wdawać się w dyskusję.

Potrząsnął głową w odpowiedzi, będąc w trakcie ściągania z języka kawałka tytoniu. Jednym pstryknięciem posłał go pod swoje stopy.

– To mnie wybrano na przewodniczącego Komitetu Powitalnego Nowej. Niby z jakiego innego powodu siedziałbym w tych pieprzonych ciemnościach? – powiedział z naciskiem.

Panie i panowie, poznajcie dupka. Cóż za zaszczyt.

Zostawiłam bagaże i z założonymi rękami powoli zeszłam po schodach. Stanąwszy tuż przed nim, zauważyłam, że przewyższał mnie przynajmniej o głowę. Nawet gdy się garbił, oparty o donicę, z nogami wyciągniętymi przed siebie, wciąż był ode mnie wyższy.

– Może dlatego, że nie chcesz być przyłapany na paleniu?

Strzepnął popiół z papierosa, a jego usta wykrzywiły się w chłodnym uśmieszku. Wszystko było w nim chłodne: od błysku w jasnozielonych oczach, po sposób w jaki odchylił głowę, przyglądając mi się niczym pantera szacująca wymiary swojej nowej ofiary. Najwidoczniej nieszczególnie mu odpowiadało czekanie na mnie, nie wspominając o tej całej zabawie w gościnność, ale ja przecież nie prosiłam go o oprowadzanie. O nic go nie prosiłam.

– W takim razie wskaż mi drogę do pokoju i zwolnię cię ze służby – burknęłam.

Roześmiał się. Nie było w tym dźwięku nic przyjaznego. Pewnie dziesiątki ludzi zostały już przez niego tak wyśmiane, a każdy z nich czuł się, jakby właśnie dostał bagnetem w głowę.

– Zwolnisz mnie ze służby? – powtórzył. – Spocznij, żołnierzu. Coś czuję, że nasi rodzice by się ze sobą zajebiście dogadali.

Do tego typu szkół nie chodziły wyłącznie dzieci oficerów. Bankierzy, prawnicy, dyplomaci i politycy też pakowali swoje bachory do miejsc takich jak Wolf Hall. Od czasu do czasu trafiał się jakiś zmęczony lekarz albo pracownik pomocy społecznej, dla którego od własnych dzieci ważniejsze było zajmowanie się cudzymi. Uczniowie takich placówek na ogół pochodzili więc z bardzo różnych środowisk, najczęściej jednak ich rodzicami rzeczywiście byli wojskowi.

– Słuchaj, jestem po długim locie, w dodatku takim bez posiłków czy czystej ubikacji. Potrzebuję dwóch rzeczy: prysznica i snu. Możemy przełożyć wszelkie gówniane gadki na inny termin? Po prostu mi powiedz, gdzie mam iść.

Zaciągnął się po raz ostatni, wydychając dym nosem. Pstryknięty pet wylądował w rosnących obok krzewach róż, a mój wzrok przykuły paznokcie chłopaka, pokryte czarnym lakierem z odpryskami. Dziwne. Jego koszulka też była czarna, a usposobienie miał niesamowicie drażliwe, ale nie wzięłam go za jednego z tych „emo-typów”. Na nogach miał wysokiej klasy buty z włoskiej skóry, a pasek wyglądał, jakby kosztował więcej niż cały mój strój.

– Przechodzisz przez drzwi. Na lewo masz schody. Czwarte piętro. Pokój numer 416. Powodzenia z ogrzewaniem – wyliczył, prostując się.

Nawet na mnie nie spojrzał. Ruszył przed siebie, ale nie w stronę budynku. Już po chwili szedł podjazdem, z dłońmi schowanymi głęboko w kieszeniach.

– Ej! Gdzie ty się, do cholery, wybierasz? – Nie chciałam za nim wołać, ale musiałam wiedzieć. Tak bardzo mu zazdrościłam, że ot tak sobie stąd poszedł. Zagryzłam język, by powstrzymać się przed zapytaniem, czy mogłabym się z nim zabrać.

– Ha! Chyba nie myślałaś, że tutaj mieszkam – rzucił przez ramię. – A, i nie martw się, nowa. Nie musimy przekładać „tego gówna” na inny termin. Głowa w dół, schodź ludziom z drogi i jest szansa, że jakoś przetrwasz w tym piekle.

Może byłam zmęczona, a może zwyczajnie uprzedzona do Wolf Hall, ale zabrzmiało to jak groźba.

2

ELODIE

Środek Wolf Hall wyglądał tak, jakby ktoś próbował odtworzyć z pamięci wnętrze Hogwartu, ale mu nie wyszło. Gdzie nie spojrzałam, czyhały na mnie mroczne wnęki. Żaden z kątów nie był prosty. Wyłożony parkietem korytarz, którym szłam, zachowany był w surowym stylu. Czułam się, jakbym wylądowała w samym środku jednego z psychodelicznych obrazów Eschera1. Skręciłam w stronę klatki schodowej na lewo, a następnie naiwnie rozejrzałam się za windą, choć wiedziałam, że w tak starym budynku nie ma co liczyć na tego typu luksusy.

Cicho jak w grobie.

Byłam w wielu starych domach. Skrzypiały, jęczały, a potem cichły – ale nie budynek Wolf Hall. On wstrzymywał oddech, spoglądając na mnie z góry i osądzając, gdy niechętnie wtaszczałam walizkę na pierwsze piętro. Choć z zewnątrz akademia nie wyglądała na szczególnie wysoką, cholerne schody wydawały się nie mieć końca. O ile już na drugim piętrze dyszałam i zaczynałam się pocić, o tyle na trzecim otwarcie walczyłam o każdy oddech. Byłam cała mokra. Wiekowe drzwi ze wstawką z matowego szkła odsłoniły wąski korytarzyk rodem z Lśnienia. Słabe światło mrugało złowrogo z sufitu. Ciągnęłam bagaż po zakurzonym, wytartym dywanie, wyliczając jednocześnie w myślach wszystkie sposoby, na jakie można umrzeć w tak nawiedzonym miejscu.

Mijając drzwi, zauważyłam przytwierdzone do nich mosiężne numery. Normalnie na ich miejscu byłyby jakieś kolorowe naklejki i tabliczki z imionami – małe akcenty, dzięki którym uczniowie czuli się mniej nieswojo. Ale nie tutaj. Żadnych ozdóbek, zdjęć, plakatów, niczego. Tylko przygnębiająco ciemne drewno i wypolerowane liczby.

410…

412…

414…

416.

Super.

Nie ma jak w domu.

Nacisnęłam klamkę. Na szczęście drzwi pozostawiono otwarte. Pokój był większy, niż się spodziewałam. W kącie stało podwójne łóżko ze świeżo wyprasowaną szarą pościelą, złożoną na rogach w charakterystyczny dla wojska sposób. Tylko dwie poduszki, ale można się było do tego przyzwyczaić. Przy ścianie znajdowała się ogromna komoda, a nad nią ponuro wyglądający obraz z powykręcanym staruszkiem, zginającym się pod naporem zamieci. Dziwny wybór tematu na obraz. Wykonaniu nie można było niczego zarzucić – przez zręczność i precyzję ruchów pędzla niemal można by go pomylić z fotografią. Był jednak niesamowicie przygnębiający. Napawał dławiącym poczuciem beznadziei.

Na drugim końcu pokoju znajdowało się duże okno z wykuszem. Rozpościerał się z niego widok na – jak zakładałam – ogrody akademii. Świat spowijały ciemności. Paleta barw ograniczała się do przypominających siniaki fioletów i granatów, przerywanych smolistą czernią. Mimo to byłam w stanie dostrzec w oddali kontury wysokich drzew, tak nieruchomych, jakby żaden powiew nie był na tyle silny, by je poruszyć.

Zostawiłam rzeczy przy swoim nowym łóżku, po czym poszłam w stronę okna, żeby lepiej się przyjrzeć. Dopiero stojąc tuż przed nim, zauważyłam mroczny, zawiły labirynt – w samym środku trawnika, pomiędzy budynkiem a drzewami.

Labirynt? Cudownie. Tego nie było w pieprzonej broszurce.

Musiał być stary: żywopłot był wysoki, wyższy od jakiegokolwiek człowieka, i tak gęsty, że nie dałoby się nic przez niego dostrzec. Na jego widok wstrząsnął mną gwałtowny dreszcz; nigdy nie byłam fanką labiryntów. Plus był taki, że w świetle słonecznym mogłabym z tego miejsca zapamiętać właściwą trasę. Nie żebym planowała wchodzić do tego cholerstwa.

Znalezienie pryszniców nie sprawiło mi większego problemu. Korytarz kończył się dwiema łazienkami o szeroko otwartych drzwiach. Na wyłożonych płytkami ścianach obydwu z nich – lubię sprawdzać takie rzeczy, okej – wisiał duży biały znak z napisem: „Maksymalny czas trwania prysznica to trzy minuty. Jego przekroczenie skutkuje karą czyszczenia latryn”.

Czyszczenie latryn? Boże. Było gorzej, niż myślałam.

Przewróciłam oczami, zdjęłam ubrania z podróży i wzięłam prysznic, który trwał zdecydowanie dłużej niż przysługujące trzy minuty. Niby kto się miał o tym, kurwa, dowiedzieć? Poza tym – pieprzyć to. Nie mogli wymagać tego typu gówna od kogoś, kto jeszcze nawet nie został oficjalnie przyjęty do akademii. Użyłam czerwonego, karbolowego mydła, które zwisało z postrzępionego kawałka liny. Zmarszczyłam nos, obiecując sobie, że rano umyję się raz jeszcze swoim żelem. Potem osuszyłam się szorstkim, cienkim ręcznikiem, włożyłam piżamę i z mokrą głową pobiegłam do pokoju.

Planowałam zafarbować długie blond włosy z powrotem na ciemny brąz. Większość ojców nie chciałaby, by ich siedemnastoletnie córki rozjaśniały włosy, ale pułkownik Stillwater nie mógł znieść mojego naturalnego koloru. Nigdy by tego nie przyznał, ale zupełnie nie radził sobie ze mną jako brunetką. Za bardzo ją wtedy przypominałam.

Poza zmuszeniem mnie do noszenia kontaktów, nie mógł nic zrobić z błękitem moich tęczówek. Nie mógł zmienić rozsianych na grzbiecie nosa piegów ani struktury kości tworzących twarz w kształcie serca. Bez zapłacenia sporych pieniędzy jakiemuś niezwykle utalentowanemu chirurgowi plastycznemu, nie miał też wpływu ani na wysokie kości policzkowe, ani na oczy w kształcie migdałów. Wszystkie te rzeczy odziedziczyłam po matce. Mógł za to uczynić mnie blondynką, więc to właśnie zrobił. A ja nie znosiłam nią być.

Będąc znowu w pokoju, po raz pierwszy zwróciłam uwagę na to, jak przenikliwie zimno w nim było. W porównaniu z Tel Awiwem temperatury panujące w New Hampshire przywodziły na myśl klimat arktyczny. Zwłaszcza, że władze Wolf Hall ewidentnie nie uznawały ogrzewania za coś potrzebnego uczniom. Po długich poszukiwaniach w stojącej przy oknie szafie w końcu udało mi się znaleźć popękany i pożółkły termostat. Przekręciłam pokrętło w prawo, do samego końca, ale nic się nie stało. Staroświecki i wyjątkowo szkaradny grzejnik wydał z siebie jedynie zdławiony odgłos, po czym cały się zatrząsnął, by po chwili całkowicie zamilknąć.

Na szczęście byłam tak zmęczona, że nawet zimno nie mogło powstrzymać mnie przed zaśnięciem.

3

ELODIE

Poczułam zapach palących się tostów i swąd rdzy. Otworzyłam oczy i od razu się skrzywiłam. Tak powitał mnie nowy dzień.

Jakimś cudem o siódmej rano było jeszcze zimniej niż wtedy, gdy zasypiałam. Nieźle; w końcu byłam pewna, że nocą temperatura spadła poniżej zera. Widziałam własny oddech.

Gdyby ojcu choć trochę na mnie zależało, nie wyskoczyłby z tymi przenosinami w połowie semestru. Mógłby to zrobić przynajmniej w czasie przerwy świątecznej. Uznał jednak, że wyrwanie córki z jej naturalnego środowiska w czasie zwykłego weekendu jest najlepszym możliwym rozwiązaniem, więc tak właśnie zrobił. Nie daj Boże, żebym to ja naruszyła jego grafik – w końcu w niedzielę musiał wyjechać na szkolenie trwające jakieś czterysta godzin. W związku z tym najlogiczniejszym wyjściem było przewrócenie mojego życia do góry nogami. Bo niby czemu miałabym mieć cokolwiek przeciwko wyprowadzce z kraju, zmianie swojej dotychczasowej rzeczywistości o sto osiemdziesiąt stopni i rozpoczęciu nauki w nowej szkole? Wszystko to dało się zrobić w przeciągu trzydziestu dwóch godzin. Miał jednak na swoim koncie gorsze przewinienia.

I oto jestem. Poniedziałek rano. Pierwszy dzień mojego nowego życia. Z pełnego rygorystycznych zasad przewodnika, który ojciec wsadził mi do plecaka, wynikało, że miałam się stawić w sekretariacie dwadzieścia minut przed rozpoczęciem zajęć. Dawało mi to czterdzieści minut na ogarnięcie się. Myłam się wczoraj, więc normalnie nie brałabym drugiego prysznica, ale wciąż czułam się obrzydliwie po podróży. Poza tym byłam przemarznięta i potrzebowałam wymoczyć stopy we wrzątku, by jakoś je odmrozić, a to dopiero połowa stycznia. Podejrzewałam, że miało mnie czekać jeszcze wiele zimnych nocy, zanim w New Hampshire temperatury zaczną się podnosić. Musiałam coś zrobić z tym ogrzewaniem.

Odrzuciłam cienką pościel, przez cały czas dzwoniąc zębami, i upewniłam się, że tym razem wzięłam ze sobą własny ręcznik i kosmetyczkę. W korytarzu wiele z drzwi było już otwartych, a pod każdą ze ścian uformowała się kolejka złożona z czekających na łazienkę dziewczyn. Załamałam się. Mimo że sytuacja w domu była okropna, przynajmniej miałam własną pieprzoną łazienkę. Nie byłam przyzwyczajona do dzielenia się takimi rzeczami.

Dołączyłam do kolejki po prawej stronie, a stojące przede mną osoby nagle zamilkły. Osiem par nienawistnych oczu zlustrowało mnie od stóp do głów. Ich właścicielki nie wydawały się zbyt sympatyczne. Jedna z dziewczyn przerwała prowadzoną rozmowę i odwróciła się do mnie z półuśmiechem.

Choć na głowie miała budzące zazdrość afro, złożone z brązowych zbitych loczków, jej skóra była prawie tak blada jak moja. W połączeniu z sarnimi oczami koloru głębokiego brązu wyglądała jak młoda Natalie Portman.

– Hej. Ty musisz być Elodie, no nie? Numer 416?

– To ja – przyznałam, po czym zacisnęłam usta w nerwowym uśmiechu.

To całe „bycie nową” tak naprawdę nie było dla mnie czymś nadzwyczajnym. Odkąd rozpoczęłam liceum, musiałam się przeprowadzać przynajmniej cztery razy. Ostatnie trzy lata w Tel Awiwie uśpiły jednak moją czujność, co było, jak widać, wielkim błędem.

– Carina – przedstawiła się dziewczyna, wyciągając rękę w moją stronę. – Super, że dotarłaś w jednym kawałku. Część z nas czekała na ciebie w nocy, ale potem zrobiło się późno i… – Wzruszyła ramionami.

Energicznie potrząsnęłam głową, trochę ośmielona faktem, że niektóre z dziewczyn chciały zrobić dla mnie coś tak miłego.

– Nie ma problemu, rozumiem.

– Bardzo tu pilnują ciszy nocnej – wtrąciła rudowłosa, z którą jeszcze przed chwilą rozmawiała Carina. Była wysoka. Naprawdę wysoka. Prawie tak wysoka, jak ten dupek z wczoraj, który wskazał mi drogę do pokoju. – O dziesiątej trzydzieści wszyscy musimy być w swoich pokojach. Naszego piętra pilnuje Miriam i czasami daje się przekupić czekoladą. Jest cholernie zimno, ale i tak masz farta. Dziewczyny z pierwszego piętra mają gorzej. Ich babeczka jest skończoną suką.

– Hej! – oburzyła się dziewczyna stojąca na początku mojej kolejki. – Uważaj, co mówisz, Pres. Niektóre z nas przyjaźnią się z Sarai.

– Ach, no tak, jak mogłam zapomnieć – od razu odszczekała się rudowłosa. Nie kryła grymasu. – Tak jej włazisz do dupy, że nie wiem, jakim cudem nie dostałaś jeszcze odznaki Badaczki Zwieracza, Damiana.

Damiana. Ale fajne imię. Szkoda, że nosząca je dziewczyna nie sprawiała wrażenia równie fajnej. Jej blond był trzy razy jaśniejszy od mojego, a twarz pokrywała gruba warstwa mejkapu, mimo że nie miała jeszcze szansy wejść do łazienki. Może ten eyeliner to tatuaż?

– Wow. Brawo, twoje riposty są coraz lepsze, pomiocie Szatana, ale nadal im czegoś brakuje. Może powinnaś jeszcze trochę poćwiczyć przed lustrem?

Drzwi nagle się otworzyły. Z łazienki wyszła piękna dziewczyna owinięta ręcznikiem, z mnóstwem czarnych loczków i skórą w odcieniu cynamonu. Od razu wywróciła oczami.

– Boże, nawet nie ma siódmej trzydzieści, a ty już się rzucasz, Dami. Wyluzuj.

Damiana warknęła pod nosem i wepchnęła się do łazienki, niemal przewracając stojącą w drzwiach dziewczynę.

– Rashida, to jest Elodie – powiedziała Carina, skinąwszy w moją stronę.

Dziewczyna podciągnęła ręcznik i, przytrzymując go pod pachą, potrząsnęła moją dłonią.

– Porozmawiamy, jeśli przetrwasz tu trzy miesiące – rzuciła, po czym ruszyła w stronę pokoju o numerze 410 i po chwili zatrzasnęła za sobą drzwi.

– Przepraszam za nią – westchnęła Carina i oparła się o ścianę. – Ostatnie dziewczyny, które trafiły tutaj w połowie semestru, znowu szybko się przeniosły. Chyba po prostu dla niektórych wysilanie się, by kogoś poznać, gdy ta osoba może zaraz zniknąć, jest zbyt trudne.

– Przeniosły się? – powtórzyła Pres z wysoko uniesionymi brwiami. Brzmiała, jakby nie zgadzała się z użytym określeniem, ale Carina szybko spiorunowała ją wzrokiem.

– Przestań – ostrzegła. – Jeszcze nie. Jezu, dziewczyna dopiero tu trafiła. Może pozwól jej się trochę zadomowić, zanim zaczniesz wygrzebywać ten cały gnój, co?

Uch… Okej, to nie zabrzmiało dobrze.

– Jaki znowu gnój?

– Żaden – odparła stanowczo Carina, mrużąc oczy w stronę reszty dziewczyn.

To z pewnością miało być ciche ostrzeżenie, by nawet przez myśl im nie przeszło się odzywać. Żadna się nie ośmieliła. Widocznie liczyły się ze zdaniem Cariny, bo wszystkie, łącznie z Pres, w milczeniu spuściły wzrok.

– Okeeeeej… – mruknęłam przeciągle.

Była tylko jedna rzecz, której nienawidziłam na równi ze swoim ojcem: sekrety. Zbyt dużo ich było w mojej przeszłości. Zbyt wiele rzeczy przede mną ukrywano, więc miałam bardzo niski próg tolerancji na tego typu gówna. W tym momencie postarałam się, by zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby zignorować incydent. To był mój pierwszy dzień tutaj. Poznałam te dziewczyny jakieś dziesięć minut temu. Nie mogłam wymagać od nich stuprocentowej szczerości, gdy nawet nie znałam jeszcze ich wszystkich imion.

– Hej, zapukaj do mnie, gdy będziesz schodzić na dół, okej? – zaoferowała Carina. – Jestem pośredniczką między uczniami a nauczycielami. Mogę cię zaprowadzić do sekretariatu i wybrać twoje papiery, a potem możemy razem pójść na angielski. Co ty na to? Wydaje mi się, że będziemy miały wiele wspólnych lekcji.

Może mój wzrost nie powalał, ale byłam dużą dziewczynką. Sama mogłam znaleźć drogę do sekretariatu i klasy. Jednak już dawno temu nauczyłam się, że gdy ktoś ci podaje gałązkę oliwną w bezlitosnych wodach międzynarodowego szkolnictwa, chwytasz się tego skurwysyna i nie puszczasz.

– Jasne, dzięki. Byłoby super.

***

Wycieczce do sekretariatu nie towarzyszyło zbyt wiele przygód. Wypełniłam ankietę dotyczącą zdrowia, odebrałam potrzebne listy lektur i obowiązkowe podręczniki, a świat się nie zawalił. Carina doskonale odnalazła się w roli pomostu komunikacyjnego między mną a zniedołężniałą, przygłuchą osiemdziesięciolatką za biurkiem – krzycząc, gdy zachodziła taka konieczność. Przez grubość szkieł okularów, siedzących na nosie biednej staruszki, jej oczy wyglądały na osiem razy większe. Wciąż je jednak mrużyła, przyglądając mi się znad stosu dokumentów. Jakby miało jej to w czymkolwiek pomóc.

Ledwie wyszłyśmy z gabinetu, a Carina wyrwała mi z rąk dopiero co otrzymaną mapkę. Jednym ruchem posłała ją prosto do kosza na śmieci, po czym pociągnęła mnie za sobą wzdłuż długiego korytarza. Po obydwu jego stronach stały wazy z kwiatami.

– To nam nie będzie potrzebne – oznajmiła śpiewnym tonem. – Od dzisiaj jestem twoją osobistą przewodniczką po Wolf Hall. Wiedziałam, że się dogadamy, gdy tylko zobaczyłam te kabaretki.

Spojrzałam w dół. Miałam na sobie kabaretki, ulubioną parę podartych jeansowych szortów i Martensy, które może były przesadą, ale stanowiły konieczny element stroju.

Choć było zimno, skandaliczny ubiór znajdował się na długiej liście protestów, jakie przyszykowałam dla Wolf Hall. Wyszłam z pokoju, stanęłam naprzeciw Cariny i już wiedziałam, że mój plan był nietrafiony. Najwidoczniej tutejsi uczniowie mogli nosić, co tylko im się podobało. Jej neonowo-żółta bomberka tak mocno kontrastowała z czerwonymi spodniami, że od samego patrzenia na nią obawiałam się ataku migreny.

Ubrania reszty mieszkańców akademii stanowiły jeden wielki miszmasz stylów i kolorów. Przez olbrzymie ilości podartych jeansów i podkoszulków z zespołami muzycznymi można było odnieść wrażenie, jakbyśmy wybierali się razem na festiwal.

Szybko dodałam dwa do dwóch. Zorientowałam się, że Carina prowadziła mnie prosto do klasy.

– Nie powinnam najpierw zostawić rzeczy w szafce?

– Pfff, no co ty. Nie mamy szafek. Jeśli nie chce ci się nosić torby, będziesz musiała podrzucić ją do pokoju między zajęciami, ale uwierz mi, nie będzie na to czasu. Chodź.

Co prawda nie do końca dobrowolnie, ale przestąpiłam próg sali od angielskiego. Zapadła głucha cisza. Wszystkie głowy zwróciły się w naszą stronę, a rozmowy gwałtownie urwano. Poczułam jak na szyi stają mi wszystkie włoski. Przy masywnym oknie stała stara skórzana kanapa, a na niej leżał chłopak – ten sam, którego poznałam wczoraj. Wyglądał, jakby nałykał się jakichś tabletek.

Jego obecność była pierwszą rzeczą, jaką zauważyłam. Drugą stanowił brak ławek – cóż, przynajmniej takich tradycyjnych.

Oniemiała, rozejrzałam się po pomieszczeniu, próbując jakoś poukładać to sobie w głowie. Szafy, pufy, wygodne tapicerowane fotele, stare zniszczone biurka. Wszystko rozsiane w losowych miejscach obszernej przestrzeni. Z tyłu sali znajdowały się regały z książkami, drewniane ławki i – o ja pierdolę – ogromny ogień zionący z otwartego kominka, co zaskoczyło mnie najbardziej.

Nigdy w życiu nie widziałam czegoś takiego.

– Że… co? Mamy angielski w bibliotece?

Wśród uczniów, porozkładanych na fotelach i biurkach, rozszedł się chichot. Dwóch chłopaków, którzy siedzieli pod drugim z ogromnych okien, wymieniło się porozumiewawczym spojrzeniem. Reakcja z gatunku: „o-co-tu-do-chuja-pana-chodzi”, widocznie już dawno im się znudziła. Czułam się zupełnie tak, jakbym weszła do budki policyjnej rodem z Doctor Who, która w rzeczywistości była statkiem kosmicznym, i naiwnie wykrzyknęła: „Ojeju! Ależ tu w środku przestrzennie!”.

Carina zaprowadziła mnie w stronę pustej kanapy w kwiatki. Po drodze kopnęła buta jednego z siedzących na podłodze chłopaków. Jego właściciel od razu rzucił się do przodu, obnażając zęby i kłapiąc nimi. Dziewczyna kompletnie zignorowała ten dziwny występ.

– Nie, biblioteka jest o wiele większa. To nora doktora Fitzpatricka. Sam ją tak nazywa, żeby nie było. Typ robi tu za boga, nawet morderstwo by mu uszło płazem. Niby powinien prowadzić te zajęcia na wydziale angielskiego, ale uznał, że łatwiej mu będzie inspirować studentów w bardziej relaksujących warunkach.

„Relaksujące” to mało powiedziane. Nigdy nawet nie słyszałam o tym, by jakiś nauczyciel miał w swojej sali sofę, a teraz na takiej właśnie siedziałam.

– Hej, a kto to? – Ruchem głowy wskazałam swojego nowego znajomego, który zeszłej nocy tak „ciepło” mnie powitał. Leżał na kanapie z kwiecistą poduszką na twarzy.

Carina znieruchomiała, podnosząc na mnie brew. Czułam, że właśnie zaliczyłam kolejne faux pas.

– Uch… To coś, to Wren Jacobi. Bliżej mu do zdziczałego psa niż człowieka. Jakby… serio… – westchnęła ciężko. Zajęła ręce wyciąganiem z torby ogromnego zeszytu. – Powiedziałabym, żebyś trzymała się od niego z daleka, ale w tym miejscu nie bardzo da się kogokolwiek unikać. Poza tym Wren już tak ma, że wtyka nos w nie swoje sprawy, czy się to komuś podoba, czy nie, więc…

Zmarszczyłam nos, zmrużyłam oczy i przechyliłam głowę.

– Wiesz… Jestem prawie pewna, że ma na sobie ubrania z zeszłej nocy.

– Tak właśnie jest. – Zaśmiała się krótko.

A ona, skąd to niby wie? Chyba że… Podobno parę dziewczyn na mnie wczoraj czekało. Musiała być tam razem z nim. Twierdził, że został wybrany na nieszczęśnika, który miał czuwać aż do mojego przyjazdu. Nic o nim nie wiedziałam, poza tym, że palił, ale jakoś nie mogłam go sobie wyobrazić spędzającego wolny czas z grupką dziewczyn, w oczekiwaniu na pojawienie się nowego nabytku Wolf Hall.

– Wren i jego paczka lubią bawić się ludźmi, Elodie. A gdy nikt nie ma ochoty na ich durne gierki, ani na życie zgodne z ich durnymi zasadami, zaczynają pogrywać sami ze sobą. Pax rzucił mu wyzwanie, żeby przeleciał dziesięć lasek przed przerwą świąteczną. Nie udało mu się, więc teraz musi chodzić w tych samych ciuchach przez cały miesiąc. Tak że tak, Wren zdecydowanie ma na sobie ubrania z zeszłej nocy, bo to te same ubrania, które nosi od dwóch tygodni. Chyba pozwalają mu je prać raz na kilka dni, czy coś. W każdym razie możesz być pewna, że jutro będzie w tej samej czarnej koszulce, i pojutrze, i popojutrze, i popopojutrze, i popopopojutrze… – wywróciła oczami – aż do pierwszego lutego. Bo jedyną rzeczą gorszą od przegrania zakładu z chłopakiem z Riot House, jest niewywiązanie się z danego mu słowa. Nieważne, ile to będzie kosztowało, ani kto ucierpi po drodze.

– Z chłopakiem z Riot House? – powtórzyłam.

– Mhm. – Skrzywiła się w odpowiedzi. – Ta trójka idiotów ma własny dom w połowie drogi z gór. Nazywają go „Riot House”. Wszyscy go tak nazywają. Z jakiegoś chorego powodu pozwolono im tam mieszkać, podczas gdy reszta z nas musi tu sobie odmrażać tyłki zimą, a latem je gotować.

– To akademia ma jakieś kwaterunki poza kampusem?

– No co ty – odparła rozbawiona. – Wren jest nadziany. Całe to miejsce należy do jego rodzinki. Albo do niego? Nie wiem, nie znam szczegółów. Wiem tyle, że mogą sobie tam na dole robić, co im się żywnie podoba, a my musimy tu siedzieć i nie wychodzić przed szereg.

Choć w jej głosie pobrzmiewała wyraźna gorycz, gdy podniosła wzrok znad torby, na jej ślicznej twarzy widniał już przyklejony promienny uśmiech.

– Nieważne. To Pax, Dashiell, a już szczególnym przypadkiem jest Wren. Po prostu na nich uważaj, okej? Inaczej będziesz tego żałować, tyle ci mogę obiecać.

– Co za piękne przemówienie, Carrie. Widzę, że już szkicujesz naszej uroczej Elodie Stillwater obraz sytuacji. Miło z twojej strony.

Żadna z nas nie zauważyła, kiedy siedzący na podłodze chłopak wstał i do nas podszedł. Był przystojny w ten sam sposób, w jaki piękne potrafiły być węże, pająki czy wilki. Było w tym coś niebezpiecznego. Ciemne włosy miał ścięte na jeżyka. Spod długich rękawów białej bluzki wystawały tatuaże. Zimne niebieskie oczy iskrzyły, jakby płynął w nich prąd. Gdy tak mnie przewiercały, przyszpilając do oparcia kanapy, czułam się, jakbym chwyciła przewód pod napięciem i nie potrafiła go puścić.

– Pierdol się, Pax – wysyczała dziewczyna.

Po raz pierwszy zobaczyłam niemiłą wersję Cariny. Ilość jadu w jej tonie odebrała mi oddech. To nie tak, że nie lubiła tego typa. Ona go nienawidziła.

Pax przeniósł na nią świdrujący wzrok, jednocześnie przejeżdżając zębami po dolnej wardze. Włoski na rękach stanęły mi dęba. Było coś jawnie seksualnego w energii, jaka od niego emanowała. Choć w ogóle mi się to nie podobało, nie mogłam oderwać od niego oczu. Chłopak, z którym jeszcze przed chwilą siedział, wydał z siebie głośne stęknięcie, po czym podniósł się z podłogi.

Jeśli Pax ze swoimi tatuażami, ostrzyżoną głową i dziwacznym stylem bycia przypominał byłego więźnia, Dashiell z kolei – bo kim innym mógłby być – wyglądał jak bibliotekarz. Co jak co, ale on zdecydowanie spędził dzisiaj dużo czasu przed lustrem. Biała koszula, dopasowane szare spodnie i okulary w grubych, czarnych oprawkach. Sprawiał wrażenie kogoś, kto lubił czytać. Choć było to z mojej strony mocno stereotypowe myślenie, bystry błysk w piwnych oczach zdawał się potwierdzać tę teorię. Nawet kolor włosów miał nieoczywisty: pod kątem wyglądały na jasnobrązowe, ale gdy odwrócił głowę, by na mnie spojrzeć, nagle przemieniły się w ciemny blond.

– Moje panie, musicie mu wybaczyć. Pax nie wie, jak się zachować, gdy staje twarzą w twarz z takim pięknem. W dodatku dzisiejszego poranka wypił odrobinę za dużo kawy. Rozumiecie więc, że energia go rozpiera.

Och, wow. Angielski akcent. Jedwabisty głos Dashiella od razu mnie uspokoił. Był taki pewny siebie, swojego miejsca i roli w tym świecie. Działało to niesamowicie. Człowiek automatycznie czuł się przy nim bezpiecznie, podczas gdy obecność Paxa miała zupełnie odwrotny skutek.

Carina zaczęła się wiercić, wbijając wzrok w regał książek stojący po drugiej stronie sali i starannie unikając spojrzenia Dashiella. Podczas gdy jej reakcją na Paxa była otwarta wrogość, teraz nagle jakby skuliła się w sobie, całkowicie się zamykając.

– Carrie? Nie przedstawisz nas swojej nowej koleżance? – wymruczał.

Moja towarzyszka zesztywniała do tego stopnia, że wyglądała jak kłoda, która w każdej chwili mogła zwalić się z kanapy, więc postanowiłam ją wyręczyć.

– Przecież wiecie, kim jestem. Wolf Hall nie jest aż tak duże. Poza tym on dopiero co zwrócił się do mnie po imieniu i nazwisku – zauważyłam, zerkając w stronę Paxa. – Elodie Stillwater. Przeniosłam się z Tel Awiwu. Ojciec wojskowy. Matka nie żyje. Interesuję się malowaniem, muzyką i fotografią. Jestem uczulona na ananasa. Jedynaczka. Boję się burzy i uwielbiam pchle targi. Proszę. Czy to wystarczająca ilość informacji?

Wymieniłam kilka randomowych faktów na swój temat z uśmiechem na twarzy – tak fałszywym i tak słodkim, że bolały mnie od niego zęby. Pax zaśmiał się drwiąco pod nosem w odpowiedzi na moją autoprezentację. Dashiell z kolei skierował na mnie całą swoją uwagę. Usta rozszerzyły się w powolnym, kalkulującym uśmiechu. Był bystry, trzeba mu to przyznać. Mogłam niemal zobaczyć odpalające się w jego głowie trybiki, pieczołowicie magazynujące informacje, których właśnie dostarczyłam. Dlaczego nagle powiedzenie czegokolwiek wydało mi się tak wielkim błędem?

– Cała przyjemność po naszej stronie, Elodie Stillwater. Zawsze miło jest zyskać nowego przyjaciela. Może wpadniesz kiedyś do Riot House? Chcielibyśmy cię należycie powitać.

Dwa głosy zabrzmiały jednocześnie, jeden spanikowany, drugi wyraźnie znudzony.

– Nie ma mowy!

– Chyba śnisz, Dash.

Siedzącą obok mnie właścicielką pierwszego głosu wstrząsnął wyraźny dreszcz. Chyba nie zamierzała tak głośno zaprotestować. Zawstydzona, splotła nasze palce.

– Będzie miała problemy, jeśli Harcourt się dowie.

Spod poduszki dobiegło nas warknięcie Wrena Jacobiego.

– Nie jest zaproszona. – Powiedział to w taki sposób, jakby wydawał dekret. Odgórne rozporządzenie, którego należało przestrzegać.

Dashiell westchnął posępnie; brzmiał na szczerze rozczarowanego.

– Nie martw się, Stillwater. Jacobi jest jak chorągiewka, zmienia zdanie równie często, co skarpetki. Cóż. Może jego obecny stan ubioru na to nie wskazuje, zazwyczaj jednak jest naprawdę świetny, jeśli chodzi o regularność w zmienianiu skarpetek. I wiesz co, chyba tym właśnie imponuje mi najbardziej.

– Uwaga, klasa! Tyłki na płaskie powierzchnie! Ruchy, ruchy, ruchy!

Wysoki mężczyzna w przylegającej czarnej koszuli i czarnym krawacie jednym kopniakiem odsunął kawałek drewna, powstrzymujący drzwi przed zamknięciem się, a drugim zatrzasnął je za sobą, wparowując do sali. Miał około czterdziestu lat i vibe Clarka Kenta. Żuchwą mógłby ciąć stal. Ciemne falujące włosy, ciemne oczy. W ogóle się nie dziwiłam, że połowa obecnych na sali dziewczyn rozpłynęła się na sam jego widok.

Doktor Fitzpatrick, mój nowy nauczyciel angielskiego, był gorący i lodowaty jednocześnie.

– Wren, poduszka z twarzy. Weź się, kurwa, podnieś i usiądź jak człowiek. Znasz zasady – rozkazał, kładąc na szafce stos papierów. W drugiej ręce trzymał kubek z kawą. Mięśnie szyi pracowały intensywnie, gdy za pierwszym podejściem opróżnił jego zawartość.

O dziwo Wren rzeczywiście odłożył poduszkę i przeszedł do pozycji siedzącej. Co prawda przez cały czas piorunował Fitzpatricka wzrokiem, ale go posłuchał.

Tego się nie spodziewałam. Patrząc na Wrena, można by pomyśleć, że nigdy nikogo nie słuchał. A już na pewno nie takiego autorytetu, jakim był nauczyciel od literatury.

W przerażeniu zdałam sobie sprawę z kilku rzeczy. W nocy było tak ciemno, że nie miałam szansy dobrze mu się przyjrzeć. Wtedy z niechęcią przyznałam, że w poświacie papierosa wyglądał na całkiem przystojnego. Ale w pełnym świetle, gdy słabe promienie słoneczne wpadały do pomieszczenia przez okno tuż za jego głową? Mogłam zobaczyć o wiele, wiele więcej i… miałam przesrane. Miałam po prostu przesrane. Jak, kurwa, nigdy.

Był piękny.

Czarne włosy zakręcały się wokół uszu w taki sposób, że wyglądały jak namalowane pędzlem prawdziwego mistrza. Gęste, w nieładzie. Tak bardzo chciałam móc je dotknąć, że palce same mi się podkurczyły, zaciskając w pięść.

Jego oczy były zielone, żywe i przerażająco jasne. Jadeit – kolor świeżej trawy i limonek. Wiosny, budzącej się po zimie. Absolutnie na granicy realności. Usta też miał nietypowe. Górna warga delikatnie pełniejsza od dolnej, co powinno wyglądać dziwnie na facecie, ale Wren potrafił sprawić, że nawet coś tak zmysłowego i kobiecego nabierało okrutnego wyrazu.

Syciłam oczy jego widokiem. Obserwowałam ruch mięśni, gdy podsunął się na skraj skórzanej sofy, a następnie wsparł ramiona na kolanach. Zachwycałam się dzikim uśmieszkiem, który podniósł mu kąciki ust, gdy dostrzegł wpatrującą się w niego dziewczynę z warkoczami. Widziałam też, jak złożył palce, nagle ożywiając się na słowa nauczyciela.

– Dobra, popaprańcy. Słuchajcie uważnie. Przeczytałem wasze eseje, były bardzo interesujące. Surowe i emocjonalne. Prawdziwe. A niektóre… zwyczajnie drastyczne.

– Jak to „drastyczne”? – zapytała dziewczyna siedząca na pufie z przodu. – Przecież esej dotyczył moralności epoki wiktoriańskiej widocznej w angielskiej literaturze.

– Dokładnie tak, Damiana.

Wspaniale. Z miejsca, w którym siedziałam, mogłam dostrzec tylko tył jej głowy. Nie miałam pojęcia, że byłam w tej samej grupie, co ta żmija z dzisiejszego poranka.

Doktor Fitzpatrick zakołysał głową, jakby rozciągał szyję, po czym odwrócił się do stosu kartek. Przez dłuższą chwilę przeszukiwał spięte pliki papieru, aż znalazł właściwy.

– Tytuł to Niezaspokojona guwernantka. Cztery tysiące słów ponad limitem dwóch tysięcy. Podkreśliłem te fragmenty, które uznałem za dość pouczające.

Odchrząknął teatralnie i zaczął czytać:

– „Dopiero co tak niewinna, teraz była już tylko przerażona. Na widok strachu w kobiecych oczach jego długość stwardniała. Ruszył do przodu, zdeterminowany, by zagonić swą ofiarę w pułapkę. Jej klatka piersiowa unosiła się gwałtownie, a obfity biust niemal wylewał z gorsetu. Nie mógł sobie wyobrazić niczego bardziej podniecającego, niż ona, przypadkowo obnażona, zdana na jego łaskę. Niecierpliwił się; jak zawsze, gdy był tak blisko osiągnięcia swych nikczemnych zamierzeń. Miesiącami pracował nad tą guwernantką, poznał nawet jej kościół, jej wiarę, a mimo to szalony ojciec powstrzymywał córkę przed spełnieniem najmroczniejszych pragnień. Ale on się nie poddał. Rozpoznał płonący w jej duszy płomień bezeceństwa i obrał sobie za cel wyzwolenie go. Guwernantka krzyknęła, gdy jej plecy spotkały się ze ścianą. Wiedziała, że została zapędzona w kozi róg, z którego nie było ucieczki. Ledwie jednak zdała sobie sprawę z powagi sytuacji, a już się z nią pogodziła. Oddech przyspieszył jej jeszcze bardziej, tym razem z ekscytacji. Kto by pomyślał, że wyzbycie się kontroli na rzecz potwora w kapeluszu tak jej się spodoba. Zbliżał się szybkim krokiem, jego oczy krzyczały o tym, że jest w niebezpieczeństwie, a guwernantka odkryła, że nie było w niej żadnej obawy. A przecież wybrzuszenie w jego spodniach przerażało! Przecież sposób, w jaki je ściskał, był wprost mefistofeliczny! Śledziła wzrokiem każdy ruch jego dłoni i z zaskoczeniem odkryła wilgoć między własnymi nogami. Czuła, jak jej srom nabrzmiewał, ociekając pragnieniem, podczas gdy on…” – tutaj urwał.

Ręce dosłownie mu opadły. Zirytowany, potrząsnął głową.

– Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Kawałek dobrej prozy utrzymanej w duchu czasów. Do tego ciekawe zastosowanie dla słowa „mefistofeliczny”. Widać, że musiałeś się nieźle wczytać w temat, Jacobi.

Wszystkie oczy zwróciły się ku Wrenowi.

Oczywiście, że to on był autorem tego „dzieła”. Nie czułam się zaskoczona. Tylko taki czort, jak on, mógł oddać pornograficzne opowiadanie w ramach zadania z angielskiego. Nawet nie wyglądał na skruszonego.

– Ta. Internet jest niesamowitym miejscem. Można w nim znaleźć najdziwniejsze gówno, jeśli tylko się wie, gdzie szukać – odparł, nie spuszczając wzroku z mężczyzny.

– Ale rozumiesz, że ten esej miał być o wiktoriańskiej moralności, tak? – upewnił się Fitzpatrick, akcentując ostatni rzeczownik.

– Rozumiem, ale nie ma czegoś takiego. – Wzruszył ramionami. – Ludzie tej epoki byli tak samo napaleni i zdeprawowani, ale lepiej im wychodziło ukrywanie tego. Książek o uroczych, podporządkowanych kobiecinkach, żyjących w dbałości o swoje cnoty niewieście, wcale nie było więcej, niż tych obleśnych o pieprzeniu. Po prostu się o nich nie mówiło.

– Czyli twierdzisz, że w literaturze epoki wiktoriańskiej kobiety były przedstawiane jako słabe, podporządkowane stworzenia?

Chłopak westchnął, jakby znużony samym tym, że musiał tłumaczyć takie rzeczy.

– Nie twierdzę tak. Tak po prostu jest. To przez Austen2 myślimy, że tamtejsze kobiety były cnotliwymi, grzecznymi istotkami, którym nawet przez myśl nie przeszłoby nic zbereźnego. Prawda jest inna, Fitz. Kobiety lubiły się rżnąć od zarania dziejów, tak samo jak faceci. To, że zrobili z tego jakiś jebany sekret, zalatuje ostrym fetyszyzmem.

Brwi doktora Fitzpatricka powędrowały do góry. Wydawał się jednocześnie być i nie być pod wrażeniem przedstawionych argumentów. Finalnie rzucił w niego esejem. Plik kartek zatrzepotał w powietrzu, powoli opadając do stóp Wrena.

– Napisz to jeszcze raz. Masz czterdzieści osiem godzin, Jacobi. Trzymaj się wytycznych albo skończysz, pisząc całość od nowa po raz kolejny. W kółko i w kółko, jak w Dniu świstaka, dopóki nie zrobisz tego dobrze. Aha, i żadnych wulgaryzmów. Dobrze wiesz, że szokowanie na mnie nie działa.

Esej leżał nietknięty na cienkim perskim dywanie. Nikt go nie podniósł. Większość ludzi byłaby zirytowana taką karą, a tymczasem chłopak wyglądał na zupełnie niewzruszonego. Przez cały ten czas ani na chwilę nie stracił rezonu.

– Szokowanie działa na każdego. Po prostu nie odkryłem jeszcze, gdzie leży twoja granica, Fitz. Ale nie martw się, jestem wytrwały. Do końca semestru się z tym uporam.

Boże, typ formułował zdania tak, by brzmiały jak ukryte groźby. I był w tym niesamowity. Ciekawe, czy z rodzicami też tak rozmawiał. Ojciec skróciłby mnie o głowę, gdybym ośmieliła się odezwać w ten sposób do niego albo któregokolwiek z nauczycieli. Może i Wren też pochodził z wojskowej rodziny, ale musieliśmy zostać wychowani w zupełnie odmienny sposób, skoro pozwalał sobie na takie akcje.

Fitzpatrick zagryzł język między zębami i szeroko się uśmiechnął. Odwrócony od Jacobiego wziął głęboki oddech, po czym skupił się na reszcie grupy.

– W porządku, dzieciaki. Czas na zabawę. Kto się zgłasza na ochotnika? – Jego wzrok nagle padł na mnie. Uderzył się dłonią w czoło. – No tak, przecież mamy „nową”. Kompletnie zapomniałem. Cholera, i ciasteczek też ze sobą nie wziąłem, a pichciłem całą noc. Ellllloiiiise, tak? – zapytał, mrużąc oczy.

„Eloise” zdarzało się często, ale trafiały się też „Emily”, „Evelyn” czy „Elena”. Najwidoczniej moje imię nie było tak popularne w innych krajach, jak we Francji.

– Prawie. Elodie. Jak „Melody”, tylko bez „m” – poprawiłam z przyjaznym uśmiechem na twarzy, żeby przypadkiem nie pomyślał, że mnie to obraziło.

Kiwnął głową w odpowiedzi, jednocześnie grożąc mi palcem. Trzy osoby na prawo ode mnie znajdowała się pufa okupowana przez jakąś dziewczynę, z której ust nagle wydobyło się nieprzytomne westchnięcie. To Fitzpatrick odwrócił się do białej tablicy na kółkach. Szare spodnie ciasno opinały jego zgrabny tyłeczek.

– Obawiam się, że zamiast tego całego nonsensu z gatunku „wstań i opowiedz nam o sobie” zostałaś właśnie wytypowana na ochotniczkę do naszej dzisiejszej zabawy, Elodie – stwierdził. W międzyczasie zapisał czerwonym markerem moje imię. O dziwo – bez błędu.

– Nie może być ochotniczką, jeśli została wytypowana – poskarżyła się Damiana i obrzuciła mnie wrogim spojrzeniem. – Niektórzy z nas już od miesięcy czekają na swoją kolej, Fitz. Przecież to niesprawiedliwe.

– Jeny, skończ wreszcie narzekać. Wszyscy jesteśmy zmęczeni nieustannym brzęczeniem twojego głosu, dzieciaku.

Wow, okej. Myślałam, że sposób, w jaki Wren zwracał się do doktora Fitzpatricka, był całkiem nie na miejscu – tymczasem w drugą stronę funkcjonowało to niewiele lepiej. Zdecydowanie nie był typowym nauczycielem. Spodziewałam się raczej akademickiego robota usiłującego przeprowadzić nas przez podstawę programową tak szybko, jak to tylko było fizycznie możliwe. Tymczasem on sprawiał wrażenie normalnego człowieka. Było w tym coś odświeżającego. To, że zwracał uwagę osobom takim jak Damiana, też było plusem. Naprawdę polubiłam tego faceta.

A przynajmniej tak mi się wydawało, dopóki nie kazał mi stanąć na środku sali.

– Dalej, Still…?

– …water – uzupełniłam.

– Dalej, Stillwater. Wstawaj. Na środek, twarzą do nas. Masz robotę do zrobienia.

Zażenowana zerknęłam na Carinę, cicho licząc na cud. Miałam nadzieję, że będę mogła pozostać na swoim miejscu. Dziewczyna zmarszczyła czoło.

– Sorry, stara. Powinnam była to przewidzieć – powiedziała przepraszającym tonem. – Idź tam i miej to już z głowy.

Ja pierdolę, co za koszmar. Podniosłam się z kanapy w tak zwolnionym tempie, jakbym co najmniej była do niej przyklejona. Gdy już stałam na środku sali, odwróciłam się do reszty uczniów z przywdzianym na twarzy szerokim, radosnym (fałszywym) uśmiechem. Na szczęście grupa była dość mała. W norze Fitzpatricka mieściło się około piętnastu uczniów, przypominających polegujące całymi dniami rozpuszczone kociska.

– Co to za zabawa? – zapytałam przez zaciśnięte zęby, cały czas usiłując kontrolować swój uśmiech. Miałam wrażenie, że był o wiele za sztywny, by wyglądać naturalnie. Nie znosiłam takich rzeczy. Nie znosiłam zmieniania szkoły, nie znosiłam poznawania ludzi, nie znosiłam uczenia się nowych zasad. I zabaw też nie znosiłam.

Doktorowi Fitzpatrickowi pojaśniała cała twarz. Usadowił się na parapecie, tuż obok skórzanej kanapy Wrena. Chyba nie posiadał własnego biurka.

– Kto wyjaśni Elodie zasady?

Bawiło go to. Autentycznie czerpał przyjemność z siedzenia tutaj i uczenia ludzi. Mieszkałam w pięciu krajach, chodziłam do pięciu różnych szkół, a jeszcze nigdy nie trafiłam na nauczyciela, który lubiłby swoją pracę.

Prośbę postanowił spełnić chłopak opierający się o jeden z regałów na tyłach sali.

– To konkurs popularności – ogłosił ani nie podnosząc ręki, ani nie przestając bawić się kostką Rubika. – Stoisz sobie tutaj, zgodnie z rozkazem naszego czcigodnego władcy marionetek, i wymyślasz temat debaty. Musi być związany z książkami albo językiem. Jeśli grupa zaangażuje się w debatę, a Fitz nie zaśnie z nudów, z góry dostajesz piątkę z następnego zadania domowego.

Chwila…

Co?

Nauczyciel miał zaraz sprostować to wszystko i przedstawić prawdziwe zasady zabawy. Już za chwilę. Na pewno. Prawda? Ale doktor Fitzpatrick wciąż siedział na parapecie z całkiem radosnym uśmiechem na ustach. Nie miał nawet nic przeciwko temu, że został właśnie nazwany „czcigodnym władcą marionetek”.

Nie wiedziałam, co zrobić. Chciałabym móc powiedzieć, że nie obchodziły mnie oceny, ale prawda była taka, że między nimi a wysokością przelewu od ojca istniał ścisły związek. Dobrze wiedziałam, jak to miało wyglądać. Najwyższe możliwe wyniki z testów i zadań to ładna sumka, bardziej niż wystarczająca, by tu przeżyć. Zejście z dotychczasowej średniej, albo po prostu niesprostanie oczekiwaniom pułkownika Stillwatera, oznaczało marną wegetację.

Nie zdążyłam się jeszcze zorientować, jak tu wyglądała sytuacja z jedzeniem, ale na pewno w okolicy musiała być jakaś stołówka albo może nawet kawiarnia. Najbardziej optymistyczny scenariusz zakładał restaurację. Miło byłoby móc czasem przegryźć coś jadalnego, zamiast paść się zupkami chińskimi od rana do nocy. A piąteczka na samym starcie? To już zupełnie utrudniłoby ojcu zmniejszenie kieszonkowego.

– Oooookej… – Wymyślania z marszu mądrych, interesujących tematów do dyskusji też nie znosiłam. Gdybym wiedziała, że coś takiego mogło się wydarzyć, w ogóle nie kładłabym się spać. Spędziłabym całą noc, szukając czegoś, co zaimponowałoby tym ludziom. Niestety jedynym, co przyszło mi do głowy, było: – Język angielski umiera. Współczesny slang, język Internetu i SMS-ów, tak zwany „textspeak”, wszystko to wysysa z niego życie i historię do tego stopnia, że już niedługo będzie musiał całkowicie ewoluować. Pod dyskusję.

Fitzpatrick zaczął klaskać, po czym zerwał się na równe nogi i rzucił do tablicy.

– Świetne. Nikczemnicy, niszczycie mój język tymi swoimi wiadomościami i obrzydliwym neandertalskim slangiem! Niech ktoś coś powie! Może pani usiąść, pani Stillwater. – Trącił mnie łokciem, a ja ze wzrokiem wbitym w ziemię pomknęłam w stronę sofy. Co za, kurwa, szczęście, że spodobał mu się temat. Co za, kurwa, szczęście, że nie załamał mi się głos, a język nie zaczął plątać. Co za, kurwa, szczęście, że nikt mnie nie wyśmiał.

Gdy, już bezpieczna, zasiadłam na kanapie, rozejrzałam się po sali, oczekując – nie, bojąc się momentu, w którym doktor Fitzpatrick miał się zorientować, że nikt nie zamierzał brać udziału w takiej debacie. Po drugiej stronie pomieszczenia ktoś głośno zamknął książkę. Ktoś inny kaszlnął. A potem…

Siedzący przy kominku czarnowłosy chłopak w znoszonym swetrze zabrał głos.

– Język cały czas ewoluuje. Uznać angielski za martwy tylko dlatego, że zmienia się i rozwija w określonym kierunku, to tak jakby powiedzieć, że człowiek wyginął, odkąd małpy ewoluowały w homo sapiens.

– Cóż. – „Władca marionetek” zakręcił czerwony pisak. Na jego twarzy widniał pełen samozadowolenia uśmieszek. – I co teraz powiecie?

Damiana od razu się poderwała.

– Ale z ciebie głupek, Andrew. Człowiek nie wyginął dlatego, że homo sapiens ewoluował. Staliśmy się czymś nowym. Nowym gatunkiem czy też nową gałęzią człowiekowatych. To gatunek, od którego ewoluowaliśmy, wyginął. Nie na odwrót. To, co powiedziałeś, nie ma żadnego sensu.

– Czyli uważasz, że angielski nie ewoluuje? – zapytał doktor Fitzpatrick.

– Oczywiście, że ewoluuje. Na ogół jednak, gdy coś ewoluuje, zmienia się na lepsze. Nasze mózgi stały się większe i bardziej złożone, bo nauczyliśmy się mówić i komunikować za pomocą języka. Było to krokiem naprzód od prostszych, bardziej prymitywnych wersji naszych umysłów. Ale „textspeak” nie ulepsza języka. Jest zwykłym lenistwem i zarazą.

Nauczyciel aż zatarł ręce z uciechy.

– Słuchajcie, robi się coraz bardziej interesująco. Ktoś ma coś do dodania?

Wren usadowił się wygodniej, opierając plecy o podłokietnik sofy. Wyciągnął przed siebie nogi, splótł palce i oparł je o klatkę piersiową.

– Zejdź na ziemię, Dami. Non stop piszesz w tym stylu. Żadna z ciebie purystka.

– Wcale, że nie! – zaprotestowała żywo.

– „Lol”, „lmfao”, „btw”, „np”… Ciągle wysyłasz mi tego typu gówna.

Ha. I dlaczego w ogóle mnie nie dziwiło, że Damiana i Wren ze sobą pisali? Byli siebie warci; tak samo podli. Nie zdziwiłabym się też, gdyby się okazało, że byli swoimi najlepszymi jebanymi przyjaciółmi.

– Przecież nie o tym mówimy – kłóciła się Damiana. – To zwykłe skrótowce.

O. Mój. Boże. Niemożliwe. Wcale właśnie tego nie powiedziała. Ona tak serio? Ukryłam uśmiech za zeszytem. Dwieście stron czystych kartek w linie pomogły zębom powstrzymać usiłujący się wydostać śmiech.

– Wygląda na to, że się nie zgadzasz, Elodie – zauważył Fitzpatrick.

Nosz ja pierdolę.

Wbił we mnie rozbawiony wzrok. Może i powstrzymałam się od parsknięcia na komentarz Damiany, ale zupełnie zapomniałam o tych częściach twarzy, których nie udało mi się zasłonić. Levi zawsze powtarzał, że uśmiechałam się bardziej oczami niż buzią. Damiana odwróciła się gwałtownie, piorunując mnie wzrokiem.

– Dajesz, Stillwater. Skoro ci się wydaje, że jesteś taka, kurwa, mądra, to nas oświeć.

Wszyscy licealiści byli tacy sami. Nawet ci z nienormalnie drogich prywatnych szkół z internatem. Zmieniał się ich stopnień bogactwa, uprzywilejowania, styl wychowania, społeczne zróżnicowanie, ale zawsze musiała się znaleźć ta jedna popularna dziewczyna, której się wydawało, że słońce świeci jej z dupy. Dobrze było wiedzieć, czego się spodziewać, ale ten jeden raz chciałam móc się obejść bez akcji rodem z Wrednych dziewczyn. Z doświadczenia wiedziałam jednak, że milczenie tylko pogorszyłoby sytuację. Już lepiej było wypowiedzieć swoje zdanie. Tak jak w naturze – okaż słabość i zaraz padniesz ofiarą drapieżników. Żadnej litości. Dlatego właśnie upewniłam się, że ręce mi nie drżały, opuściłam trzymany przed twarzą zeszyt i spojrzałam jej prosto w oczy.

– „Lol” i „btw” to akurat nie skrótowce, tylko akronimy. A tak się składa, że skrótowce, akronimy i emotki, wszystkie te rzeczy, tworzą „textspeak”. – Byłam pewna swoich słów. Pułkownik Stillwater nienawidził slangu we wszelkiej formie. Obiecał, że jeśli kiedykolwiek przyłapie mnie na używaniu takiego języka, od razu wyłamie mi palce. A ojciec prędzej złamałby komuś kość, niż dane słowo. Dzięki temu nigdy nie użyłam żadnego skrótowca.

Damiana patrzyła na mnie wilkiem spod posklejanych maskarą rzęs. Może innym ludziom taka ilość podkładu i konturowania się podobała, ale dla mnie to wyglądało, jakby namalowała sobie twarz kogoś innego.

– A może byś się tak po prostu, kurwa, przymknęła, co? Ledwie przyjechałaś, a już się zachowujesz, jakbyś była u siebie.

Wow. O co tej suce chodziło? Jakim cudem zdążyła poczuć się przeze mnie zagrożona? Nie kręciły mnie takie demonstracje siły i nie miałam najmniejszego zamiaru starać się o jej koronę. Chciałam tylko odrabiać grzecznie prace domowe, zgarniać same dobre oceny, żeby pułkownik Stillwater był zadowolony, i spierdolić jak najdalej stąd tuż po otrzymaniu świadectwa ukończenia szkoły. Carina cmoknęła ze zdegustowaniem.

– Luzuj, Dee. Może zejdź trochę z tonu, co? Elodie tylko… – nie zdołała dokończyć.

Twarz Damiany wykrzywiła się w obrzydzeniu.

– Elodie! Co to w ogóle za zjebane imię? Brzmi jak francuska kurwa.

– Ha! La petite pute française – ożywił się Pax ze swojego miejsca pod oknem. – Przyjmujesz euro, Stillwater? Czy dopiero za studolarówkę weźmiesz parówkę? Kursy walut nie mają się ostatnio zbyt dobrze.

– Hej, hej, hej. Starczy – przerwał im spokojnie Fitzpatrick, unosząc dłoń. Nie brzmiał ani na zszokowanego, ani na jakkolwiek przejętego słowami Damiany, czy nawet obrzydliwymi komentarzami Paxa. Mimo to w reakcji na jego leniwe polecenie w sali zapadła cisza. Pax mrugnął do mnie znacząco, po czym zagryzł końcówkę języka. Pewnie w myślach wybierał już spomiędzy serii sprośnych scenariuszy.

– Przykro mi, Dee, ale jeśli używasz tego typu wyrażeń w wiadomościach, to rzeczywiście posługujesz się „textspeak” – przyznał Fitzpatrik. – A jeśli…

– W życiu bym nie napisała do takiego zboczeńca! – wykrzyknęła.

– Robi to. – Wren krzywo się uśmiechnął i przymknął oczy. – Zazwyczaj po północy. I tak, „dtf”3 to też element „textspeak”.

Damiana wystrzeliła ze swojego miejsca. Wycelowała palcem we Wrena, który przez zamknięte powieki nie mógł zobaczyć jej gniewu.

– Wrenie Jacobi, jesteś zwykłym dupkiem. W życiu nie poszłabym z tobą do łóżka, a już na pewno bym cię o to nie prosiła.

– Rozumiemy, a teraz siadaj. Wren, skończ pieprzyć, bo wylądujesz na dywaniku u Harcourt. Dobrze wiecie, że uwielbiam żywiołowe dyskusje, ale zeszliśmy z tematu. Jak myślicie, co nasz staruszek Szekspir powiedziałby na te wszystkie nowe słowa, które dzisiaj tworzymy, żeby się porozumiewać?

I tak debata toczyła się dalej. Za każdym razem, gdy ktoś próbował ponownie skierować rozmowę w stronę seksu, Fitzpatrick przywoływał go do porządku. Siedziałam cicho, niezdolna do odwrócenia wzroku od Wrena. Gdy tylko na chwilę zapomniałam o tym, by na niego nie patrzeć, oczy same go odnajdywały, co w ogóle mi się nie podobało. Był jak rozgrywająca się na czyichś oczach tragedia, na którą nie można było przestać patrzeć – i to nie byle jaka. Minimum piętnastopojazdowy karambol z ofiarami śmiertelnymi. Jechałam wprost w niego, nie mogąc się zatrzymać. Co gorsza, nie miałam zapiętych pasów, a ten skurwysyn przeciął mi przewody hamulcowe. Już w tamtym momencie wiedziałam, że nie była to zwykła metafora.

Wren Jacobi był brutalny, wredny i zepsuty do szpiku kości. A ja nie potrafiłam przed nim uciec. Istniało realne ryzyko, że gdyby przyłożył mi kielich do ust, spragniona wypiłabym truciznę do ostatniej kropli. Jakbym umierała, a on był moim jedynym ratunkiem.

Wszystko, co mogłabym teraz zrobić, to zamknąć oczy z nadzieją, że koniec będzie szybki.

Piskliwy dźwięk dzwonka zagłuszył Pres – rudowłosą dziewczynę, którą poznałam wcześniej – i uczniowie zaczęli powoli opuszczać salę, narzekając głośno z powodu zadania domowego, które nauczyciel miał nam przesłać mailowo popołudniu.

Już na korytarzu, Carina westchnęła z ulgą.

– Boże, tak się cieszę, że to koniec.

Byłam prawie pewna, że nie chodziło jej o angielski, tylko o przebywanie w obecności Wrena i jego paczki.

U dołu stromych, krętych schodów szybko mnie przytuliła.

– Tutaj musimy się rozstać. Mam teraz hiszpański, sala od biologii jest u góry. Nie martw się, wszyscy powinni być mili.

Mniej więcej w połowie schodów usłyszałam sygnał przychodzącej wiadomości. Podekscytowana, wyciągnęłam komórkę z tylnej kieszeni spodni. Przez te cholerne strefy czasowe czułam się, jakbym czekała na ten moment już przez tydzień. Dziwne, że dopiero teraz ktokolwiek się odezwał. Spodziewałam się jakiegoś znaku życia już wcześniej, od Leviego albo reszty, ale przynajmniej…

Och.

Chwila.

Wiadomość nie była od jednego z moich przyjaciół z Tel Awiwu. Wysłano ją z nieznanego, amerykańskiego numeru. Jego początek – 929 – też nic mi nie mówił.

SMS był krótki i treściwy:

Chociaż spróbuj udawać, Stillwater. Z desperacją nie jest ci do twarzy.

1 Escher, czyli Maurits Cornelis Escher – holenderski grafik, uchodzący za najbardziej znanego artystę w świecie nauki. Jego prace są inspirowane matematyką i bazują na zjawisku iluzji optycznej, przez co oszukują nasze zmysły, przedstawiając z pozoru niemożliwe formy. Prace Eschera to przede wszystkim wyjątkowa zabawa perspektywą i przestrzenią (przyp. red.).

2 Jane Austen – autorka powieści opisujących życie angielskiej arystokracji. Fabuła najczęściej dotyczyła zalotów i problemów społecznych związanych z zamążpójściem.

3 DTF – akronim od Down To Fuck, czyli „chętny/a na seks” (przyp. tłum.).