Religia nie ma uczuć - Marcin Holdenmajer - ebook + książka

Religia nie ma uczuć ebook

Marcin Holdenmajer

4,2

Opis

Dwanaście historii ludzi skrzywdzonych przez religijny fanatyzm.

Zakłamanie. Okrucieństwo. Manipulacja. Lista grzechów, do których popycha religia, jest naprawdę długa. To paradoksalne, że instytucje mające pomóc być człowiekowi dobrym, nierzadko są źródłem prawdziwego zła – zadawania krzywdy drugiemu człowiekowi. Pedofilia, przemoc seksualna, ostracyzm, odbieranie godności, brak akceptacji – to tylko niektóre z okrutnych przewin, jakich dopuszcza się człowiek w imię religii. Czy jednak w takim świecie znajdzie się miejsce dla dobrotliwego Boga? Bez względu na to, jaka będzie odpowiedź na to pytanie, religia okazuje się jego największym wrogiem....

Właśnie odbywa się próba dziewczęcego chóru. Dziesięcioletnia Wadja stoi w ostatnim rzędzie. Na nogach ma pomalowane flamastrami trampki. Nie jest taka, jak jej rówieśniczki. Nie płynie z nurtem. Jest uparta i zawzięta. Lubi słuchać muzyki. Wspinać się po drzewach. Kocha zwierzęta. Chce móc robić wszystko to, co chłopcy. Marzy o rowerze. W Arabii dziewczynki nie mogą jeździć na rowerze. Grozi to utratą cnotliwości. A przynajmniej tak się to tłumaczy…

Czy ważne, jak nazywa się Bóg do którego się modlicie, albo świątynia do której chodzicie się z Nim spotkać? Autor przedstawia 12 prawdziwych historii, które udowodnią, że w żadnej religii nie ma miejsca na uczucia i to nie jednostka jest najważniejsza. Polecam szczerze, bo to rzadki przypadek, kiedy w całej rozciągłości tematu zgadzam się z autorem.

Izabela Kurasik Gwarda, izawlabiryncieksiazek.blogspot.com

Wstrząsający obraz fanatyzmu religijnego, który zatacza coraz szersze kręgi. Marcin Holdenmajer obnaża brutalną prawdę o katolikach, islamistach i świadkach Jehowy – każde wyznanie ma na sumieniu własne grzechy.

Katarzyna Jóźwiak, bialynotes.pl

W pozycji tej nie brak emocji, ale nie są one zawarte w słowach Marcina Holdenmajera, lecz w rzeczywistych wydarzeniach. O religii należy rozmawiać, nie jest łatwo zdobyć się na obiektywizm, niektórym udaje się go zachować i jednym z nich jest twórca „Religii nie ma uczuć”.

Katarzyna Pessel, takijestswiat.blogspot.com

Religia nie ma uczuć” jest wbrew pozorom pełna nadziei i miłości. Tytuł dla osób otwartych i nie bojących się kalejdoskopu emocji.

Karolina Krakowiak, lottaczyta.blox.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (9 ocen)
5
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
CzytacLubimy

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra pozycja.
00

Popularność




WPROWADZENIE

 

Właśnie kończę kolację. Dziś żona zaserwowała mi rukolę z oliwą truflową, pomidorami koktajlowymi i pasztetem z kaczki. Córka przed momentem zasnęła. Wreszcie mogę w spokoju skreślić kilka słów.

W radiu mówią, że utonęła łódź z imigrantami. Słyszę o tym od roku. Lesbos. Naloty. Muzułmanie. Gwałty. Przemytnicy.

Pomyślałem, że można by ten temat wykorzystać. Jestem nauczycielem. Zapytałem uczniów, czy naprawdę sądzą, że wszyscy imigranci to oszuści, przybywający do Europy w poszukiwaniu łatwego życia.

Haczyk chwycił. Wszyscy gadali jak najęci, mimo że chwilę wcześniej marudzili, że nigdy nie nauczą się języka angielskiego. Jeden z nich rozgadał się jak poliglota. Mówił coś o złodziejach, naciągaczach i zasiłkach. Całkiem nieźle mu poszło.

Kiedy temat się wyczerpał, zapytałem, co wiedzą o sytuacji geopolitycznej na świecie. I jak wyglądają te sprawy w Syrii czy Iraku? Nikt nie powiedział nic sensownego. Ja zresztą też. Rzekłem jedynie, że pewnie ma to jakieś znaczenie…

Pośród tej żywej dyskusji zadawałem sobie pytania: jak się ma do tego religia? Czy jedynie muzułmanie to tacy nikczemni bombardierzy, kamikadze i mordercy?

Przypomniałem sobie czasy, kiedy byłem małym chłopcem. Na jednym z nabożeństw pastor powiedział, że telewizja to narzędzie diabła. Wykrzykiwał, że to źródło zła, że sprowadza na człowieka przekleństwo. Miałem siedem, może osiem lat. Niewiele z tego rozumiałem, ale łatwo dałem się przekonać. Postanowiłem, że nigdy więcej nie spojrzę na ekran.

Wytrzymałem kilka dni, a potem zrobiłem sobie popcorn, otworzyłem oranżadę i… włączyłem Policjantów z Miami.

Dziś, popijając kawę i zajadając się truflami, wspominam tę historię w jowialnym nastroju. Pocieszam się myślą (choć marna to pociecha) że byli na tej ziemi i tacy, którzy przeżyli coś o wiele gorszego.

Myślę o ukamienowanej, niewinnej kobiecie, małych dziewczynkach molestowanych przez wielebnego Olivera. O Sarze, Świadku Jehowy, od której odwróciła się rodzina. Terroryzowanej żonie pastora. Stojącym na moście Bobbym…

Tu się zatrzymamy. Powoli zbliżamy się do końca. Początku końca, bo pewnie nigdy nie zadaliśmy sobie tego pytania. A może zadawaliśmy je setki razy: czy to już czas, aby rozprawić się z Bogiem? Przygotować stryczek i Go powiesić?

Wielu usiłowało się z tym mierzyć. Ja nie próbuję. Istnieją opowieści, które przemawiają głośniej niż racjonalne argumenty. To prawdziwe historie ludzi. Niewinnych ludzi.

Oto one.

ŚMIERĆ

Lepiej mieć serce bez słów, niż słowa bez serca.

 

 

IRAN, 1983 ROK

Rzecz dzieje się w małej wiosce Kuppaja, oddalonej o pięćdziesiąt kilometrów od miasta Kerman – jednego z najważniejszych miejsc kultu na Bliskim Wschodzie.

To historia o młodej Irance, Sorayi. Przyszła na świat w dniu zaślubin szacha – władcy Iranu. Był 1951 rok. Z tej okazji otrzymała imię, które w tłumaczeniu znaczy „księżniczka”. Matka Sorayi wywodziła się z niezamożnego domu i jako trzynastolatka wyszła za mąż za statecznego mężczyznę w średnim wieku, o imieniu Morteza.

Gdy na świat przyszła Soraya, Morteza wypowiedział pamiętne słowa: „Moja córka będzie najpiękniejszą kobietą w tym miasteczku. Wydam ją za najbardziej przyzwoitego młodzieńca w okolicy”. Słowa te zdawały się unosić nad życiem Sorayi niczym fatum. Jej późniejsze losy nie były już tak optymistyczne.

*

1956 rok. Pięcioletnia Soraya poznaje Gorban-Aliego. Ali konstruuje latawiec i w obecności kilkunastu innych dzieci wzbija go w przestworza. Soraya jest pełna podziwu. Nie śmie nawet poprosić o pozwolenie, by móc choć przez chwilę potrzymać sznurek. Stojąc w oddali, przygląda się zabawie innych dzieci. Ku jej zaskoczeniu, Ali podchodzi do niej i wciska jej do ręki linkę. Jest zachwycona.

Niestety mała Soraya potyka się o kamień i wypuszcza latawiec. Mimo rozbitego kolana, płaczu i bólu, dzieci nie zostawiają na niej suchej nitki. Przez kilka kolejnych miesięcy staje się obiektem drwin. Zaczyna odczuwać smak upokorzenia. Pierwszy raz spotyka się z siłą i wściekłością tłumu. Doświadcza odrzucenia. Jeden mały, błahy błąd zamienia się w koszmar niczemu niewinnego dziecka.

Wydarzenie to zapada jej w pamięć dość mocno. Jest zapowiedzią o krocie bardziej niegodziwych scen.

*

1984 rok. Dwadzieścia osiem lat później. Soraya jest skryta i cicha. Rzadko wypowiada jakieś słowo. Zdaje się być pogodzona z okolicznościami. Poddaje się. Niczego nie udowadnia. Siedzi przy kuchennym stole. Patrzy na przelatujące nieopodal ptaki. Chowa się za firankami. Zerka przez nie ukradkiem, obawiając się, że ktoś może ją dostrzec. Innym razem krząta się po domu. Wykonuje rutynowe obowiązki. Rzadko wychodzi. Wydaje się, jakby czas w jej życiu się zatrzymał.

Znalazła się w okrutnych okolicznościach. Mimo dobrych chęci, szlachetnych intencji i dziecięcej prostoty traci wszystko, co ma najcenniejszego – wszystko, dla czego żyje.

Traci najbliższych. Dzieci nie wiedzą, komu ufać. Są podzielone. Żyją w swoistej schizofrenii. Traci miłość. Trudno jej dostrzegać piękno. Zostaje z niczym. Porzucona i zostawiona na pastwę pozbawionych sumienia religijnych szaleńców.

Jest podejrzewana o lubieżne czyny. Traci rodzinę. Odwrócili się od niej niemal wszyscy. Jedynie ciotka Zara, dzięki swoim lokalnym wpływom, ma prawo ją odwiedzać.

Do niedawna Soraya uczęszczała na piątkowe modlitwy. Miała wielu przyjaciół. Dobrze znała imama*. Dziś jest w pogardzie u wszystkich. Nikt nie ma o niej dobrego zdania. Niemal każdy „wie”, jak wiele popełniła zła. Mimo kilkunastu lat wierności u boku męża, w Kuppai wrze od plotek.

Gorban-Ali, niegdyś młody, pełen uroku chłopiec, który pozwolił Sorai puścić latawiec, dziś jest bezwzględnym tyranem. Zapatrzony w mułłów*, ufa każdemu ich słowu.

Wkrótce Soraya dowiaduje się, że jej mąż Gorban-Ali zakochał się w młodej dziewczynie. To córka jednego z więźniów, których pilnował. Przyszła odwiedzić ojca. W takich okolicznościach Ali ulega jej urokowi. Poczyna knuć plan porzucenia Sorai. Całe dnie spędza poza domem. Kiedy wraca, nie zwraca na nią uwagi. Ignoruje.

Nigdy nie dziękuje za posiłek. Nigdy nie mówi czułego słowa na dobranoc. Staje się nieczułym na ludzkie uczucia brutalem. Nie tego przecież życzy sobie kobieta. Nie tego pragnie narzeczona czy mężatka. Nie po to wychodzi za mąż i rodzi dzieci.

Ali para się nielegalnym handlem. Wchodzi w bliskie układy z lokalnym imamem. Staje się narzędziem wykorzystywanym do spełniania celów wpływowych duchownych. Odurzony pozycją społeczną i poklaskiem, zaczyna sądzić, że władzę wykorzystuje się do spełniania własnych zachcianek, wymyślnych rządz. Ma przecież z kogo brać przykład – zakłamanych i pełnych obłudy kapłanów. Oni są w tym mistrzami.

W zgromadzeniach, kiedy stają naprzeciw ludzi, wyglądają na czcigodnych powierników ludu. Ale to pozory. W miejscach, gdzie nikt nie widzi, czynią rzeczy bezwstydne – dalekie od wszelkich norm moralnych. Nie szczędzą sobie uciech i nie wzbraniają się przed niczym, by ulżyć swym jakże „ascetycznym” pragnieniom. Znów możemy przyznać, że nigdy prawo nie potrafi wyegzekwować uległości. Wręcz przeciwnie, rozpala instynkty. Podsyca chęć doświadczenia czegoś, czego się nam zabrania. Tak działa system religijny. Tak też działają ludzie będący jego wiernymi sprzymierzeńcami.

Soraya znosi coraz więcej. Jest coraz bardziej zamknięta. Reaguje chłodno. Oszukuje sama siebie. Stara się myśleć, że to nie boli, że ma to już za sobą. W rzeczywistości męki, które przechodzi, są o wiele głębsze i silniejsze. Rany zadawane są powoli i głęboko. Wrzynają się w duszę niczym subtelnie wkręcany w korek od wina korkociąg.

Gorban-Ali traci skrupuły. Przechwala się wśród własnych dzieci. Opowiada, że poznał pewną kobietę. Wychwala ją pod niebiosa. Poniża Sorayę. Prowokuje. Wśród znajomych z miasteczka opowiada o swoich seksualnych eskapadach. Wylicza prostytutki. Zachwyca się ich wysublimowanymi zapachami. Porównuje Sorayę do innych kobiet. Stwierdza, że jest wrakiem kobiety. Nie ma w niej już nic pociągającego. Mówi wprost, że jest uosobieniem brzydoty, że nie może już na nią patrzeć. Nie dość, że jest odrażająca, to do tego porażająco głupia. Dziewczyna, którą poznał, jest wykształcona, mądra i elokwentna. Soraya to domowa kuchta. Nie potrafi zachować się w towarzystwie. Wstyd mu z nią gdziekolwiek wychodzić.

Następnie opowiada o pięknych limuzynach. Pragnie wywołać zazdrość i smutek. Sprawić, by Soraya znienawidziła go i stała się taka, jak on. Próbuje zaszczepić ten mechanizm. Zarazić złem. Rozpocząć spiralę intrygi i przemocy.

Szuka powodu, aby mógł zdradzić.

Soraya milczy. Nie daje po sobie poznać, jak przeszywający ból przenika jej duszę. Wykształca w sobie tę sztukę przez lata. Jest do tego zmuszona. W przeciwnym razie musiałaby niewyobrażalnie cierpieć. Nie potrafiłaby tego przeżyć.

Kolejne wydarzenia są jeszcze bardziej drastyczne. Już nie wystarczają psychiczne udręki. Czas posunąć się dalej. Kiedy zaczyna się czynić zło, trudno jest przestać. Człowiek staje się niewolnikiem własnych ambicji, żądz, pokus.

Jedyny sposób, by to zatrzymać, to zgodzić się na obnażenie własnej słabości. Całkowicie się zdyskredytować. Tak to działa. Spirala intryg i insynuacji nie kończy się, dopóki nie zostanie spełnione to, o co woła przepełniona pożądliwością dusza.

Gorban-Ali musi brnąć dalej. Zwołuje specjalne spotkanie, na które zaprasza lokalnego przywódcę religijnego. W muzułmańskim prawie jedynie w uzasadnionych przypadkach można odprawić żonę. Warunkiem jest dowiedzenie jej winy oraz wyrażenie zgody na rozwód przez lokalnego kapłana. W tej beznadziejnej sytuacji Soraya jest z gruntu skazana na pożarcie przez literę prawa. Naprzeciwko niej stoi człowiek, który wykorzysta każdą sposobność, by spełnić swe pragnienie bycia poważaną, wpływową personą. Wykorzysta każdy przepis, każdą lukę, na jaką pozwoli Koran. Nie dba o bezstronność, sprawiedliwość czy uczciwość. Liczy się tylko to, co sobie wymarzył. Nie liczą się środki, jakimi to osiągnie. Zrobi wszystko, by spełnić swe zamiary.

Trzeba więc zacząć działać. Obmyśla plan. Stara się sprawić, by Soraya padła ofiarą plotek, a w konsekwencji została wyeliminowana.

Plan zakłada wysłanie Sorayi jako pomocy domowej do Hashema, który niedawno stracił żonę. Zmarła na zapalenie płuc. Bez niej nie może sobie poradzić. Potrzebuje pomocy kobiety.

Sorayi nie przechodzi nawet przez myśl, że to wszystko może być ukartowane. Widzi potrzebę i reaguje. Jest prostolinijna. Chce pomóc. Nie potrafi podejrzewać o coś, czego nigdy nie przeżyła. Bo zwykle ludzie dobrzy bywają słabi, zaś słabi bywają naiwni i najwięcej na tym tracą. Zasada jest jasna: jeśli czegoś nie doświadczyłeś, to o tym nie pomyślisz. Soraya nie spodziewa się zastawionych na nią sideł. Nie wie, że niebawem wpadnie w sieć pomówień i oskarżeń o to, o czym nigdy by nie pomyślała. Ale Gorban-Ali doskonale wie, jak i o co oskarżać. Ma w tej materii spore doświadczenie. Jeśli nie oskarży kogoś, to ktoś oskarży jego. Musi być pierwszy. Staje się w tej sztuce wirtuozem.

Soraya łatwo wpada w pułapkę. Nie mija kilka tygodni, a cała wioska aż huczy od plotek. Niemal każdy już wie, że kobieta oddaje się lubieżnym czynom z wyposzczonym Hashemem. Tymczasem sama zainteresowana nie ma bladego pojęcia, do czego to doprowadzi.

Spisek był bardzo prosty. Wspomniany Hashem uległ namowom pewnego wpływowego imama, a ten chcąc zaskarbić sobie względy lokalnej społeczności, nie mógł odmówić Gorban-Aliemu. Dlaczego? Bo ten miał go w garści. Wynikało to stąd, że ów kapłan nosił jedynie sutannę, bo prawdę na temat jego kapłaństwa znał tylko Gorban-Ali.

Przybył do miasteczka kilka miesięcy temu przywdziany w wytworne szaty duchownego. Ów strój sprawił, że szybko zdobył zaufanie ludu. Jednak gdy jego wzrok napotkał Aliego, wiedział, że nie ucieknie przed prawdą. Tylko on w tej miejscowości widywał go w domach publicznych. Znał całe jego życie. Wiedział, skąd pochodzi i łatwo mógł się dowiedzieć, jak się tutaj znalazł. W prosty sposób mógł go zdyskredytować.

Prawda była taka, że został skazany za przywłaszczenie cudzego mienia. Sekretarka burmistrza z miasta, z którego pochodził, podała sprawę do sądu. Wówczas sprawą musiał się zająć muzułmański mułła. Ten przekupił go dwudziestoma złotymi monetami. Zaprosił do swojego domu, gdzie je przechowywał. Kapłan uległ urokowi bogactwa. Pojechał do jego domu, a kiedy wszedł do środka, już nigdy stamtąd nie wyszedł. Został zamordowany i zakopany w przygotowanym wcześniej dole we własnym domu. Nad nim spoczął piękny dywan i zostały ustawione ciężkie meble. Morderca ubrał jego sutannę i odjechał w nieznane. Dotarł do Kuppai, gdzie dzięki insygniom duchownego zyskał szacunek i zdobył względy prostego ludu.

Dla Hashema gra warta była swojej ceny. Szybko wszedł w bliskie kontakty z Gorban-Alim, a ten węsząc interes, mógł na tym skorzystać. Zdobyć to, czego tak bardzo pragnął – czternastoletnią dziewczynę. Ponoć bardzo mocno ją kochał. Jednak, aby ją zdobyć, najpierw musiał załatwić sprawę swojej żony. Obrzydło mu już życie ze starzejącą się kobietą. Urodziła przecież kilkoro dzieci. Jej ciało stawało się pomarszczone. Chciał czegoś nowego, w jego mniemaniu lepszego.

Od tej chwili wydarzenia nabierają szybszego obrotu. Gorban-Ali zyskuje sobie przychylność lokalnego arbaba*, przybyłego mułły oraz Hashema. Zbudowane na kłamstwie oskarżenia nabierają mocy. Pozycja Gorban-Aliego nie daje szans poczciwej i prostej Sorayi.

Ludzie dobrzy zwykle bywają też słabi. Soraya nie potrafi się bronić. Gorban-Ali, mający u swego boku arbaba, mułłę i Hashema, nie musi się zbytnio starać. Wystarczy, że tak, jak rzuca się psu kość, ciśnie się kilkoma wzbudzającymi sensację stwierdzeniami. Zebrany tłum dokończy dzieła.

Tak dzieje się i tym razem. Kłamliwa plotka staje się w oczach ludzi sensacyjną prawdą. Bo czymże mieliby żyć religijni ludzie? Jak dobrze będę się czuł, kiedy opowiem czy szepnę komuś tak niezwykłą nowinę? Będą chcieli mnie słuchać, stanę się osobą mającą coś, czego nie mają inni. Będę wyjątkowy. Zwrócą na mnie uwagę. Będą słuchać. A może przez chwilę będę podziwiany…

Kiedy Soraya wychodzi od mułły, wita ją rozwścieczony tłum. „Dziwka!” – daje się słyszeć od ukrywających się w tłumie tchórzów. „Ty ladacznico! Zniszczyłaś swojemu mężowi życie!” – padają wymyślne oskarżenia. Chwilę później pojawia się Gorban-Ali. Postanawia nakarmić zgromadzonych czymś więcej. „Ukamienować ją! Na śmierć!” – wykrzykuje*.

Tłum zdaje się być w ekstazie. Słychać złowieszcze ujadanie psów. Sprawa jest przesądzona.

Zaczynają się przemowy mułłów. Mówią o honorze, splamionym imieniu rodziny i wioski. Wyższe wartości wskazują na jednoznaczną winę Sorayi. Zszargała coś, za co nie ma litości. Jest tylko jeden sposób, żeby zmazać jej winę: należy wymazać jej imię z powierzchni ziemi!

Następnie pojawiają się religijne hasła. Kapłani przywołują Allaha: w tym domu i w naszej wiosce dobre imię Allaha pozostawało święte i niesplamione. Przez to, co się wydarzyło, dobry i miłosierny Pan doznał hańby. Jego głos woła o pomstę. Dobry Boże, zmiłuj się nad nami! – słowa te zdają się wprawiać zgromadzonych w swoisty trans.

Jak można było zelżyć samego Allaha? Jakże wielkiej kary winna jest Soraya?

Nadchodzi czas odczytania wyroku. Nie czyni tego niezawisły sąd, lecz Ayatollah. Rozpoczyna, zwracając się do Boga:

– W imieniu Boga, miłosiernego i obdarzonego czcią Allaha!

Na co tłum zgodnie odpowiada:

– Przyjmij należną sobie cześć, wielce potężny i sprawiedliwy Allahu.

– Dziś, szóstego dnia miesiąca Mordad, w roku 1986, rada gminy Kuppaja spotkała się na posiedzeniu plenarnym z dwoma deputowanymi członkami. Spotkanie trwało czterdzieści minut. Podjęta decyzja jest jednogłośna. Nikt nie próbował bronić oskarżonej. Rada zgodnie zdecydowała, że strona oskarżona, Soraya Manutchedri…

– Hańba jej imieniu! Hańba jej imieniu! – Tłum przerywa ogłaszanie wyroku. Daje się słyszeć wyzwiska i pojękiwania przejętych kobiet.

– Śmierć dziwce! Nie godzi się takiej żyć! – wykrzykuje jakiś niski pan, któremu z powodu wzrostu łatwo było zostać niezauważonym.

Po kilku minutach Ayatollah może kontynuować:

– Drodzy zebrani, pragnę dać moje słowo, że nic nie zostanie tutaj uczynione bez zgody, sprawiedliwości i prawa samego Allaha! Wszyscy zostaliśmy pohańbieni tym, co uczyniła Soraya. Winna jest śmierci. Pomścimy ją. Zostanie ukamienowana. Ceremonia odbędzie się za godzinę, na placu rynku głównego, tak aby każdy mógł w niej uczestniczyć.

Po tych słowach wznoszą się głosy rozsierdzenia:

– Zróbmy to teraz! Nie czekajmy ani chwili! Imię tej wszetecznicy musi zostać jak najszybciej starte z powierzchni ziemi!

Ayatollah uspokaja tłum i kontynuuje:

– Wyrok zostanie wykonany zgodnie ze świętym prawem Boga, którego moc została przekazana jego świętym kapłanom.

Gdy Soraya jest odprowadzana, ciotka Zara szepcze jej do ucha proste słowa: bądź odważna i silna, podnieś swoją głowę i trzymaj ją wysoko, bo doskonale wiesz, że jesteś niewinna.

W tym czasie kilku mężczyzn zgłasza się na ochotnika, by wykopać dół, w którym zakopią Sorayę do pasa. Taka była praktyka. Osobę, którą kamienowano, zakopywano do pasa, aby nie mogła uciec. Wszystko dzieje się na jej oczach.

Co mogła myśleć Soraya? Jakie to przywodziło wyobrażenia? Jak bardzo cierpiała?

Religia nie tylko zabija. Torturuje swoje ofiary jak pyton, duszący i oplatający złapane w pułapkę zwierzę. Niszczy marzenia. Rujnuje przyszłość. Odziera z godności i człowieczeństwa.

Kiedy nadchodzi właściwy moment, Soraya wciąż żyje, lecz świat przestaje dla niej istnieć. Kamienie zaczynają wbijać się w jej ciało, kruszyć kości, łamać. Tryska krew. Przeszywa ją trudny do opisania ból.

Widać jedynie szarpiący się w palpitacjach tors. Nogi są zakopane w ziemi. Podczas pierwszych uderzeń zakrywa twarz rękoma. Następnie usiłuje się wyrwać. Ciało próbuje omijać uderzenia. Grad kamieni nie ustaje. Szamocze się jak kurczę, któremu obcięto głowę. Trwa to jeszcze kilkadziesiąt sekund. W końcu ciało się poddaje. Opada bezwładnie na piasek.

Ludzie zaczynają się rozchodzić. Ciało Sorayi leży skąpane w kałuży krwi. Długie włosy są zmieszane z zakrzepłymi grudkami piasku. Małe grupki pokrzykują jeszcze przekleństwa i wypowiadają święte słowa na cześć Allaha.

Ciotka Zara i ojciec Sorayi mają serca przebite na wskroś. Znali ją. Wiedzieli, że nie byłoby jej stać na uczynienie takiej okropności. Była zbyt mądra i szlachetna. Dobrych ludzi łatwo wykorzystać. Nie potrafią się bronić. Nie znają zła.

Soraya była bezbronna. Musiała ulec. Nie mogła się bronić. Rozwścieczony tłum był przekonany, że zabrakło jej świętości. Uwierzyli w to. Ktoś powiedział. Ktoś usłyszał. A potem wszystko bardzo szybko się skończyło. Została brutalnie zabita. Mimo że nikt nie miał prawa, by odebrać jej życie, religia tego prawa udzieliła.

Niebawem Gorban-Aliemu urodził się syn. Pewnego wiosennego dnia ojciec zabrał go na łąkę. Uczył puszczać latawce. Wpatrzony w ojca kilkulatek był wniebowzięty, zachwycony. Czerpał z wzorców taty garściami. Chadzał do meczetów, bratał się z mułłami. Uczył się sztuki, w której ojciec stał się wirtuozem…

* Przełożony w meczecie.

* Muzułmański duchowny.

* Słowo w języku perskim oznaczające „mistrza” lub „władcę”. Tytuł używany przez przywódców plemiennych na Bliskim Wschodzie i w południowej Azji.

* To proste. Kiedy wskazuje się na czyjąś niesprawiedliwość, wywyższa się własną dobroć. Kiedy oskarża się drugiego człowieka, siebie się wybiela. W religii to standardowy mechanizm. Religijni ludzie zwykle lubią wyliczać cudze potknięcia i błędy. Czują się dzięki temu bardziej godni. Ich błędy stają się mniejsze.

KRZYWDA

Burze przychodzą i odchodzą, fale biją nam nad głowami,

wielkie ryby zjadają mniejsze, a ja wciąż zajmuję się wiosłowaniem.

 

 

IRLANDIA, 2005 ROK

Po przedmieściach Dublina przechadza się Oliver O’Grady, były kapłan Kościoła rzymskokatolickiego. Wierny sługa Boga. Wydaje się zamyślony. Od czasu do czasu na jego twarzy pojawia się delikatny grymas. To chyba uśmiech. Ma o czym myśleć, bo, jak się niebawem dowiemy, jego życie kryje sporo mrocznych tajemnic.

Niedaleko, bo tuż za płotem, znajduje się plac zabaw. Słychać gwar bawiących się dzieci. Ojciec Oliver, bo tak zwykło nazywać się katolickich księży, sam ojcem nie jest, ale bliskość dzieci nie jest mu obca. Dziś ma już przeszło sześćdziesiąt lat, lecz wciąż uwielbia towarzystwo najmłodszych. Jego uczucie do nich nie jest zwyczajne. Wyróżnia je coś szczególnego, bowiem ksiądz Oliver inaczej definiuje miłość. Tego zaś dowiemy się już za moment, kiedy spotkamy się z ludźmi, którzy tej „miłości” doświadczyli. A było ich całkiem sporo. Mówi się, że kilkuset.

Co sam kapłan mówi o dzieciach? Dlaczego je tak lubi? Oto odpowiedź:

– Czuję współczucie dla dzieci, które mają zmartwienia, które przypominają mnie, gdy byłem w ich wieku. I nie mają nikogo, do kogo mogłyby się zwrócić.

Możliwości, by spełniać swą misję przysłowiowego pocieszania nie brakowało. Dziś Oliver O’Grady przebywa w Dublinie, lecz trzydzieści kilka lat temu pełnił swe posługi na terenie Stanów Zjednoczonych. Służył w kilku parafiach. Owieczki zjednywał sobie łatwo. Kilka rodzin obdarzyło go wyjątkowo szczerym zaufaniem. Naiwnie wierzyło, że każdy sługa Boga jest święty i niewinny. Nieskalany.

Jak bardzo można się pomylić… I jak wielu może się pomylić… Skutki tych pomyłek były tragiczne.

Kapłanom na ogół przypisuje się nadludzkie cechy. Przykładem może być głośny skandal, jaki wybuchł w 2006 roku z udziałem pewnego pastora ze Stanów Zjednoczonych. Co ciekawe, ów kapłan był prezesem Narodowego Aliansu Ewangelicznego, zrzeszającego trzydzieści milionów wiernych.

Pewnego dnia był emitowany program z jego udziałem. Wypowiadał się jako przeciwnik zalegalizowania małżeństw homoseksualnych w stanie Colorado. Przypadkowo zobaczył to w telewizji pewien mężczyzna. Nie zastanawiając się zbytnio, wyznał, że przez trzy lata pastor Ted Haggard bywał u niego „z wizytami”. Dokonywali, mówiąc łagodnie, niegodnych kapłana praktyk*.

Kiedy reporterzy poczęli pytać zborowników*, co sądzą o ostatnich doniesieniach z telewizji, najczęściej spotykano się z niedowierzaniem, czasem oburzeniem: „Nasz pastor nie mógłby tego zrobić. Każdy inny, tylko nie on!” – odpowiadano stanowczo.

Cóż. Zrobił, i to o wiele więcej, niż się spodziewano. Żył podwójnym życiem. Kilka lat później opublikowano książkę opisującą pikantne szczegóły tego, co działo się w przeciągu tych trzech lat. W czasie romansu z mężczyzną.

W świetle jupiterów był erudytą, posłańcem nadziei, czcigodnym pasterzem o wielkim sercu, zaś w życiu prywatnym zdradzał żonę z mężczyznami, jednocześnie opowiadając się przeciwko małżeństwom homoseksualnym.

Kapłani nie są żadnymi świętymi. Nie ma co do tego złudzeń. To tacy sami ludzie, jak wszyscy. Ojciec Oliver miał bardziej komfortową sytuację niż pastor Ted. Nie musiał się ukrywać. Sam dobierał swoich małoletnich ulubieńców. Zaskarbiał sobie serca ich rodzin. Czytywał na głos Biblię. Modlił się do posiłków. Był hołubiony. Często brał dzieci na kolana i je głaskał. Okazywał im szczególny rodzaj miłości. Robił to tak, jak nauczono go w dzieciństwie.

Tu chyba wypada się zatrzymać. Złapać oddech. To nie będą proste historie.

Pierwsza dotyczy Nancy. Niewinnej, pięknej, mocno wierzącej dziewczynki. Miała zaledwie jedenaście lat. Usłyszała, jak w diecezji Stockton reklamują obóz dla dzieci w parafii Św. Anny. Bardzo zapragnęła pojechać. Miał to być czas wspaniałych rekolekcji. Czytania Słowa Bożego. Spędzania czasu z Bożymi sługami. Pojechała.

Jednym z nich był ojciec Oliver. Pełnił tam posługi księdza pomocniczego. Niewiele włożył wysiłku, by przekonać Nancy do uległości. Wystarczyło powołać się na swoje kapłaństwo. Był przecież duchownym: naznaczonym przez Boga.

W umyśle dziecka nie ma zbyt wielu skomplikowanych połączeń. Są tylko proste fakty. Podstawowe pojęcia. Rodzice. Kościół. Wiara. Kapłan. Kapłan Boga. Kapłan Boga Najwyższego. Święty. To wystarczyło.

Czcigodny Oliver zwykle mówił kilka mało ambitnych zdań: „Posłał mnie tu Bóg”, „To jest misja. Zostałaś wybrana, by być służebnicą Bożą”, „Taka jest wola Najwyższego”. I inne, podobne hasła, z łatwością rozwiewające wszelkie wątpliwości dziecka.

To, co wydarzyło się na obozie, stanowiło asumpt do podsycenia kolejnych pragnień. Poczuł, że rybka złapała haczyk. Nie musiał długo szukać, by odnaleźć adres rodziny Nancy. Od tego czasu regularnie odwiedzał swoich przyjaciół. Rodzice ufali księdzu bezgranicznie.

Byli przekonani, że godnie się nią opiekuje. Często zostawał z Nancy sam. Innym razem brał ją na spacer, majsterkowali razem w garażu, w piwnicy, zajmowali się ogrodem.

Przez cały ten czas mieli ze sobą tajemnicę. Nancy była Bożą służebnicą, wybraną przez samego Boga. Miała służyć „pomocą” dla księdza. To była jej skrywana misja. Milczała.

Późniejsze relacje rodziców Nancy Sloan są jednoznaczne. Padli ofiarą naiwności, ukształtowanej przez system myślenia. Matka Nancy jest z pochodzenia Argentynką. Mieszkańcy Ameryki Łacińskiej są zwykle typami ekstrawertyków. Szybko poznają nowych ludzi. Łatwo zawierają przyjaźnie. Tak było i tym razem. Całą sprawę spotęgował fakt, że owym przyjacielem był mężczyzna w sutannie. Święty kapłan. Przedstawiciel instytucji jednozbawczego Kościoła (utrzymującego, że tylko w jego ramach możliwe jest zbawienie). Czego chcieć więcej?

Ludzki szacunek do autorytetów, podziw, wręcz całkowite oddanie również są efektem patologicznego systemu kościoła. Jakże łatwo jest rzucić kilka prostych zdań. Powołać się na wybranie, świętość, wyjątkowość. Na efekty nie trzeba zbyt długo czekać. Są wpisane w system ślepej wiary w religijne absoluty. Wykorzystują łatwowierność i prostoduszność dziecka.

Spolegliwość nie jest wpisana w naturę człowieka. Owszem, istnieją jednostki z większym stopniem łatwowierności. Najczęściej są to ludzie dobrotliwi i prości. Lecz jakże okrutną rzeczą jest, by tak cnotliwe wartości szargać i wykorzystywać. Bezrefleksyjne wpatrzenie w namiestników Kościoła to cenny kąsek dla tych, którzy mają powody, by z tego korzystać. Ojciec Oliver był w tym mistrzem. Korzystał chętnie i często, nie bacząc na zadawane krzywdy, rany i nieodwracalne cierpienia. Można by powiedzieć, że Nancy była wierną służebnicą księdza przez kilka lat.

To nie koniec tej historii. Sprawa niebawem wyszła na jaw. W końcu czara się przelała. Zgłoszono zażalenie na księdza Olivera do biskupa Guilfoyla. Kiedy ojciec Oliver został do niego wezwany, ten powiedział: „Oh, z pewnością Nancy źle zinterpretowała działania księdza, przecież jest jeszcze małą dziewczynką, to nie mogło się wydarzyć”. Dopiero kiedy ujrzał w rękach rodziców gotowy do wysłania list, wpadł we wściekłość. Był to prawny dowód nie tylko przeciw oprawcy, lecz przeciwko całemu systemowi kościelnemu. Mógł zdyskredytować i obnażyć cały Kościół rzymskokatolicki. Nic więc dziwnego, że biskup wolał, aby ów list przestał istnieć.

Jak widać każdy członek kościoła jest od niego uzależniony. Odczuwa strach przed dotknięciem choćby jednej jego cząstki. Dlaczego? Ponieważ kieruje się ostatecznymi założeniami. Nie wolno z nimi polemizować. Wszystkie przepisy są wiążące i arbitralne.

Księża i kościelni hierarchowie drżą na myśl, że mogliby skazić to, co było budowane od tysięcy lat. Wmówiono im, że Kościół rzymskokatolicki został założony przez samego Chrystusa. To zaś jest rzeczą świętą. Nie wolno występować przeciw Chrystusowi. Nie wolno niweczyć tego, co ustanowił papież. Nie wolno dotykać tego, co trwa od przeszło dwóch tysiącleci. Nie wolno polemizować ze świętą tradycją. Nie wolno dyskutować z Bogiem.

W 1976 roku biskup Guilfoyle zapewnił rodzinę Sloan, że ojciec Ollie (bo tak go nazywano) zostanie wysłany do klasztoru. W zamian za to, mieli nie składać doniesienia do prokuratury. Sprawa była trudna.

Jednak kołaczące się resztki zaufania do „świętego kościoła” wygrały. Rodzina Sloanów chwyciła haczyk. Uwierzyła obietnicy. Zawiadomienia nie złożono.

Mimo wielkiej wyrozumiałości ze strony Sloanów biskup nie wywiązał się ze swych obietnic. Wiązałoby się to z poważnymi i skomplikowanymi procedurami. Zwierzchnik księdza musiałby się dokładnie ze sprawy wytłumaczyć. Dlatego przesunął ojca Olivera do innej parafii… oddalonej zaledwie o pięćdziesiąt cztery mile od Lodi.

Tym razem objął parafię w miejscowości Turlock. Dość szybko zaprzyjaźnił się z rodziną Boba i Marii. Powodem nie było ich sympatyczne obycie, lecz pewna mała dziewczynka. Pięcioletnia Anna. Ukochane dziecko. Jedyny skarb, jaki mieli.

Dla Marii Kościół katolicki był całym życiem. Inna religia nie istniała. Wychowała się w Irlandii. Kościół był jej drugim domem. Co do Boba, to choć nie był tak mocno wierzący, postanowił, że córka odbierze staranne, katolickie wychowanie.

Ksiądz Ollie czuł się w ich domu jak u siebie. Przyczyna była prosta. Maria ze swym przejmującym oddaniem dla katolicyzmu była zapatrzona w Olliego niczym w świętego męczennika z obrazka. Był dla niej ideałem księdza.

Podobnie jak zakochany idealizuje swojego wybranka, tak wierni naśladowcy kościelnych instytucji często idealizują swoich przewodników. Maria i Bob tłumaczyli to na tysiące sposobów. „Ksiądz pracuje dwadzieścia cztery godziny na dobę, a my jako parafianie chcieliśmy mu ulżyć” lub: „Nie mógł mieć rodziny, bo był bardzo poświęcony służbie kapłańskiej” lub: „Był najbliższą Bogu osobą, jaką znałam”.

Zasada jest prosta: im bardziej jesteś prostoduszny, dobry i życzliwy, tym łatwiej będziesz dawał się nabierać.

Gdy zapytano ojca Olivera, dlaczego zdecydował się na kapłaństwo, odrzekł:

– Lubię pomagać ludziom. Kolega powiedział mi kiedyś, że mam podejście do ludzi. Lubię z nimi przebywać. Mam wielką sympatię do dzieci. Potrafię je sobie zjednywać.

Natomiast na pytanie, skąd wie, jak funkcjonuje rodzina, odparł:

– Ze szkoły. Tam mnie tego uczono.

Anna była molestowana od piątego do dwunastego roku życia. Dziś, kiedy o tym wspomina, mówi:

– Miał nad nami całkowitą kontrolę. Był w kościele, w szkole, w domu. Był wszędzie. Przy katolickim stylu życia nie ma zbyt wielu innych sfer, gdzie mogłoby go nie być.

Adwokat rodziny Jyonos, John Manly, tak to komentuje:

– Jedyna droga do zbawienia wiedzie przez Kościół. Jest to dogmat, który zasiewa strach i kontroluje każdego wyznawcę począwszy od chrztu niemowlęcia. Jeśli ktoś nie jest w komunii z Kościołem, skazuje się na piekło. Wieczny ogień piekielny.

Podobne dogmaty głoszą z równie wielką gorliwością także inne związki wyznaniowe. Nie trzeba być religioznawcą, by z pamięci wymienić kilka z nich. Nie trzeba też wielkiego intelektu, by domyślić się, jak pustoszące skutki u wiernych to wywołuje. Są gotowi zrobić wiele. Bardzo wiele.

Wiemy z doktryny katolickiej, że kiedy ksiądz podnosi hostię, staje się ucieleśnieniem Chrystusa. Tak czynił ojciec O’Grady, a kwadrans po odprawieniu mszy molestował niczemu winne dzieci. Tą samą ręką, którą podnosił hostię, obłapiał kilkuletnie dziewczynki. Sługa Boży. Wierny jedynemu i nieomylnemu Kościołowi kapłan.

Dlaczego dwunastoletnia Anna nie powiedziała o wszystkim rodzicom? Jak to się mogło stać? Odpowiedź jest dość kuriozalna. Kiedyś jej tatuś stwierdził, że jeśli ktoś ją skrzywdzi, to go zabije. Mała Anna nie chciała, żeby jej tatuś kogoś zabił. Nie chciała, aby poszedł do więzienia. Nie chciała stracić ukochanego tatusia. Mogła cierpieć lub wyznać całą prawdę. Ale wtedy tata musiałby „trafić za kratki”. Zatem nie miała wyboru.

Dlatego przez siedem lat milczała jak grób. Wolała cierpieć sama. Świat dziecka różni się od racjonalnego spojrzenia ludzi dorosłych. Można to bardzo łatwo wykorzystać.

Trzydzieści lat po tych wydarzeniach Anna tak relacjonuje to, co się działo:

– Kiedy moi rodzice się o tym dowiedzieli, wiedziałam już, że nie tylko przeszłość będzie mnie piętnować, lecz cała przyszłość stanie się dla mnie tyranem. Już nigdy nie spełni się moje marzenie. Ojciec nie odprowadzi mnie do ołtarza, bo jego noga już nigdy nie postanie w kościele. Do dziś nie mam męża, jestem samotna. Nie mam dzieci. Mam prawie czterdzieści lat i wciąż się z tym nie uporałam.

Dalej mówi:

– Wciąż czuję się jak ta pięcioletnia dziewczynka. Nie mam odwagi stanąć naprzeciw niego i powiedzieć mu w twarz, co czuję. Jestem skazana na takie życie. Nie da się z tym wygrać.

Co ciekawe, kiedy Bob i Maria dowiedzieli się z gazet o występku księdza Olivera, wmawiali sobie: to niemożliwe, on nie mógł dotykać tych dzieci. Zadzwonili do jego rodziny i obiecali, że będą go wspierać. Wtedy jeszcze nie wiedzieli, że ów czcigodny „mąż boży” mógł w podobny sposób potraktować ich własne dziecko. Maria powiedziała nawet:

– Nie ma mowy, aby on mógł dotykać nasze dziecko.

Jak widać, wiara w świętość kapłanów jest niebywale silną emocją. Jest swoistym zlaniem się świata realnego z jakąś abstrakcyjną utopią.

Kiedy po latach Anna wyznała prawdę, Maria zapytała:

– Jak mogłam tego wszystkiego nie widzieć? Podałam temu bydlakowi moją córkę na srebrnej tacy.

Bob Jyono, ojciec Anny, wypowiedział znamienne zdanie. Uczynił to z dojmującym przejęciem w głosie:

– Kościół mnie zdradził! Zniszczył mnie i moją rodzinę! Nie damy się już więcej zniszczyć!

Powiedział to sześćdziesięciolatek. Zbędne jest przypominanie podstawowych lekcji biologii. Większość życia już za nim. Słowa te są jedynie czczym marzeniem. Pragnieniem uwolnienia się od błędów przeszłości. Zdają się krzykiem umęczonej duszy, wołaniem o odwrócenie tego, co odebrało mu niemal wszystko. Niestety wołanie to daremne. Przeszłości nie da się zmienić. Nic już nie będzie takie samo.

Jego wygrażanie to pewnego rodzaju nostalgia. Poczucie przegranego życia. W sprawach przeszłości nie mamy nic do powiedzenia.

System chroniący pedofilów otworzył furtkę do czynienia zła na niespotykaną skalę. Jest sprawą wątpliwą, by gdziekolwiek istniał świat udzielający równie komfortowego azylu tak okrutnym przestępcom*. Póki co nie zapowiada się, by to się zmieniło. Pedofile wciąż czują się nietykalni. Krzywdzą, ranią i niszczą życie tysięcy, a może i milionów dzieci. Są przenoszeni z parafii do parafii, z miasta do miasta, a jeśli trzeba, poza granice jurysdykcji. Kto jest najbardziej winny? Kogo należałoby ukarać? Wobec kogo wyciągnąć konsekwencje? Wobec człowieka? Czy sprawiedliwa kara ma moc, by zakończyć falę tych niewypowiedzianych okrucieństw?

Odpowiedź na to pytanie znajdujemy w dzieciństwie Olivera O’Grady’ego. W życiu małego chłopca, uczącego się rozpoznawać potrzeby miłości, akceptacji, bezpieczeństwa. Bawiącego się, oczekującego troski i poszukującego rodzicielskiego ciepła. Jak wyglądało jego życie?

Oliver O’Grady na pytanie: czy kiedy byłeś małym dzieckiem, zdarzyło ci się być molestowanym przez księdza?, odpowiada:

– Tak, to było w parafii św. Michała. Zdarzyło się dwa, może trzy razy.

Następnie dodaje:

– Chyba wszyscy eksperymentują w kontaktach seksualnych. Mój starszy brat mnie molestował. Na początku czułem się z tym źle, lecz gdy dowiedziałem się, że on uprawiał seks z moją siostrą, zaintrygowało mnie to i sam zacząłem to robić. Miałem piętnaście lat, a siostra dziewięć.

To jednak nie koniec grzechów czcigodnego Olliego. Jest jeszcze jeden, niebłahy epizod.

W 1976 roku, kiedy sprawa z Nancy wyszła na jaw, wszyscy biskupi wiedzieli już o zarzutach postawionych księdzu Oliverowi O’Grady. W 1986 roku Nancy postanowiła dowiedzieć się, jak było naprawdę – czy rzeczywiście biskupi go kryli. Pojechała do kurii, prosząc o spotkanie z biskupem. W spotkaniu uczestniczyło kilku księży. Jeden z nich powiedział wtedy:

– Wiedzieliśmy, że byłaś molestowana, wszyscy biskupi wiedzieli. Ale byłaś dziewczynką. Dlatego uważaliśmy to za przejaw normalnej ciekawości. Gdybyś była chłopcem, wtedy wydałoby się nam to wynaturzeniem. To byłoby nieprzyzwoite, gdyby ksiądz molestował chłopca i okazał się homoseksualistą.

Jednakże mimo tej okrutnej zuchwałości zawartej w tym zdaniu, okazało się, że w przypadku księdza O’Grady granice okrucieństwa zostały przesunięte ponad to, co księża uznawali za nieprzyzwoite. Okazało się bowiem, że w latach 1978–1991 Oliver O’Grady molestował dwóch małych chłopców*. Jeden z nich miał zaledwie trzy lata.

Dziś jedna z jego ofiar, Adam, tak mówi o tamtych wydarzeniach:

– Jako młody chłopak miałem w sobie więcej nadziei niż wątpliwości. Gdyby zapytać moich nauczycieli z dzieciństwa, to powiedzieliby: to był bardzo bystry chłopak, nie wiem, co się z nim stało.

Dalej wspomina:

– Pamiętam to jak dziś. Poszedłem do domu zjeść lunch, a on wlazł do domu i zamknął drzwi. Przechylił mnie i przytrzymywał głowę. I mnie gwałcił. Niełatwo mi o tym mówić. Przez lata nikomu o tym nie powiedziałem, lecz za każdym razem, kiedy poznawałem jakąś dziewczynę, czułem się wybrakowany, skrzywiony. Rezygnowałem. To gówno tak działa. Rani i wynaturza.

Podczas przesłuchań w procesie Olivera O’Grady w pewnym momencie pada pytanie do biskupa Mahony’ego:

– Gdyby wikariusz wyznał, że odczuwa popęd seksualny do dziewięcio-, dziesięcio- czy jedenastoletniego dziecka, czy zostałby usunięty ze sprawowania urzędu?

Odpowiedź biskupa brzmi:

– Nie.

Prawa Kościoła są silniejsze niż zwykłe współczucie, troska czy poszanowanie ludzkiej godności. Żaden z biskupów nie pomyślał o roztoczeniu opieki nad ofiarami molestowania. Nikt nie zapewnił im pomocy, nie wezwał do zaprzestania tych czynów, nie przyznał się do popełnienia błędu przed parafianami. Było to tuszowane, ukrywane, a wielebny O’Grady mógł swobodnie dokonywać kolejnych zbrodni na małoletnich.

Czy coś się za tym kryło? Czy w tej grze przyświecał komuś jakiś „wyższy” cel? Owszem. Polityka biskupa Mahony’ego polegała na tuszowaniu skandalu, gdyż niebawem miała być zgłoszona jego oficjalna kandydatura na Arcybiskupa Los Angeles. Jedynym słusznym działaniem miało być przeniesienie ojca Olivera poza jurysdykcję policji ze Stockton, gdzie zostały postawione mu zarzuty. Wszystko po to, aby sprawa nie wyszła na jaw i nie wpłynęła na zburzenie nieposzlakowanej reputacji biskupa Mahony’ego.

Mydlono oczy rodzinie Howardów, a biskup osobiście zapewniał, że O’Grady będzie służył z dala od dzieci. Będzie pracował jedynie z osobami dorosłymi. Trafił więc do parafii w San Andreas. Przeniesiony został z polecenia biskupa Mahony’ego. Nie miał nad sobą żadnego zwierzchnika. Zawsze otrzymywał dobre referencje. Był ciepło przyjmowany. Czuł się zupełnie swobodnie.

W odpowiedzi na nominację na proboszcza parafii, ojciec O’Grady pisze jowialny w tonie list: „Jestem Waszej Eminencji niezmiernie wdzięczny za okazanie wrażliwości i troski o moje potrzeby”. W odpowiedzi biskup pisze: „Chętnie spotkam się z tobą, zapytam, jak ci się powodzi i czy mógłbym osobiście służyć jakąkolwiek pomocą”.

Nie trzeba być ekspertem od ludzkiej duszy, by jasno stwierdzić, jakie były motywacje ówczesnego biskupa, a późniejszego kardynała. Bardziej zależało mu na własnej karierze niż na dobru niczemu niewinnych dzieci.

W retoryce religijnej jest wiele miejsca na patos i wzniosłe idee. Łatwo jest otaczać się pięknie brzmiącymi hasłami. Łatwo jest przekierowywać uwagę na „wyższe wartości”. Niezwykle rzadko zaś duchowni przyznają się do swoich słabości. Nie wynika to jedynie z braku honoru czy współczucia, lecz z lojalności wobec systemu. Świadomość, że całe środowisko bratnich dusz nagle się od ciebie odwróci, wyrzeknie i potraktuje za wroga, jest o wiele silniejsza niż pragnienie zadośćuczynienia swoich występków.

Kapłani potrafią zrobić naprawdę wiele, by uciec od samotności i nie pozwolić ograbić się z wypracowywanych przez lata przywilejów. To jest ich całe życie. Nie chcą go stracić. Gdzież mogliby się udać? Co mieliby robić, jeśli niczym innym nigdy się nie zajmowali? Cóż tu się dziwić. Kto postąpiłby inaczej, będąc na ich miejscu?

Jednak czasem nie tylko obowiązki kapłańskie stanowią dla księży o atrakcyjności ich zawodu. Dla ojca Olivera prócz posług duchownego było coś jeszcze: ciągłe uganianie się za ofiarami. Obmyślanie sposobów docierania do małoletnich.

Oskarżony przyznał bowiem, że poświęcał na to tyle czasu, co na swe kapłańskie obowiązki. Szacuje się, że za życia dopuścił się molestowania na kilkuset dzieciach. Czasem gotów był dopuszczać się seksu z rodzicami wybranych przez siebie ofiar, by mieć do nich dostęp.

Psycholożka, specjalizująca się w pomocy ofiarom księży, dr Mary Gail Frawley-O’dea, stwierdza:

– Ludzie chyba nie są w stanie sobie tego wyobrazić. Czasem jednak dobrze byłoby, gdyby zdobyli się na odwagę i pomyśleli o dorosłym mężczyźnie, który próbuje doprowadzić do stosunku z dziewięciomiesięcznym dzieckiem (bo tyle miała najmłodsza ofiara księdza).

Kiedy postawiono oficjalne zarzuty, w prasie wielebny O’Grady wciąż nosił tytuł księdza, mimo że miał być sądzony o gwałt na dwóch chłopcach. Tytuły są jedynie iluzją. Nie znaczą kompletnie nic. Wykorzystują ludzi. W zdecydowanej większości tytuł wpływa na podświadomość wiernych. Sprawia, że wyróżnia się kapłanów, myśląc, że są to ludzie wyjątkowi, wybrani przez samego Boga, lepsi.

Taki system* sprawia, że ludzie zaczynają wierzyć, że dzieci, które były ofiarami Olivera O’Grady’ego są mniej ważne, mniej święte niż Jego Eminencja Biskup Mahony.

W nakręconym filmie dokumentalnym, opisującym tę historię, daje się zauważyć, jak księża z niezwykłą rozwagą, skrupulatnie kreślą zdania i dobierają słowa. Nie chcą odpowiadać wprost na pytania, nie chcą przedstawiać stanu faktycznego. Wynika to z prostego układu, panującego w instytucji Kościoła. Jeśli jeden szczebel drabiny zawiedzie, kompromitacji dozna cały system. Na to nie wolno sobie pozwolić. Kapłani trzymani są w potrzasku. Sumienie schodzi na dalszy plan. Nie wolno dopuścić do skażenia „świętego” imienia Kościoła.

Jeśliby się tak stało, to najbardziej ucierpią ich własne ambicje, seksualne potrzeby, ograniczona zostanie wolność. Zatem powracamy do zwykłych i niskich potrzeb jednostki. Kiedy kanclerz jest przesłuchiwany w sprawie tak poważnej jak zarzut o pedofilię, to wie, że jeśli zrobi o jeden ruch za dużo, powie to, czego nie powinien mówić, może pożegnać się z przywilejami sprawowanego przez siebie urzędu, z awansem czy dostępem do wielu innych łask. Każda instytucja czy organizacja działa w podobny sposób. Jest to system nakierowany na manipulację, kłamstwa i pokrętną, propagandową dyplomację. To wszystko po to, by zachować prawo do lepszego życia i wybielić Kościół z zarzutów.

Owszem, nie wszyscy kapłani bywają tak wyrachowani. Czasem robią to z prostej wdzięczności za to, co od Kościoła otrzymali. Kościół zapewnił tobie niemal wszystko, dał wikt, wychował. Dziś gwarantuje prawa i przywileje. Ty okaż mu tylko lojalność.

Sprawa sądowa pana Olivera O’Grady, bo chyba nie warto już go tytułować księdzem, trwała zaledwie dwa miesiące. Przy tego typu sprawach to zawrotne tempo. Dlaczego? Zdaje się, że hierarchowie kościelni obawiali się, że mogą zostać posądzeni o dopuszczenie do sprawowania funkcji duchownego kogoś, o kim wiedzieli, że jest pedofilem.

Najbardziej tragiczną sytuacją jest, kiedy kapłani zaczynają wierzyć w boskie ustanowienie instytucji, do której należą. Przykłady takie wykraczają daleko poza Kościół katolicki. Wiele innych wyznań czy denominacji działa w oparciu o podobne schematy myślenia.

W filmowanych wywiadach z dorosłymi ofiarami Olivera O’Grady daje się dostrzec dojmujący ból. Nie ma wątpliwości, że czas nie wyleczył ran. Ogrom zadanych krzywd jest przytłaczający. Panaceum na gwałt nie istnieje. Mimo dorosłości nie ma drogi ucieczki przed samym sobą. Przeszłość i teraźniejszość wydają się zlewać. Współistnieją. Doświadczenia z dzieciństwa stają się nieprzemijającymi katami. Powracają. Jawią się jako kruki wydziobujące resztki niewinności z dusz dorosłych ludzi.

Mimo że minęło trzydzieści, czasem czterdzieści lat, wspomnienia nie przemijają. Każda wzmianka wywołuje gniew, łzy i to nienaturalne, wydawać by się mogło absurdalne, obwinianie samego siebie. Wpisane w jestestwo. Nieodłączne.