Religia dłoni. Opowiadania - Przemysław Liziniewicz - ebook

Religia dłoni. Opowiadania ebook

Liziniewicz Przemysław

0,0

Opis

Filozoficzne rozprawki na temat poszukiwania wewnętrznego spokoju w burzy otaczającego człowieka świata. I nie kłoci się to wcale ze stylem narracji, gdzie napotykamy wielokrotnie szczerą i dosłowną konstatację rzeczywistości. Wszystko to spójnie ujmuje człowieka takim, jakim jest.

Autor wykazuje szczególną umiejętność połączenia ludzkiej codzienności z tym, co trudne do nazwania i wskazania; bólem duszy, powodującym poszukiwania odpowiedzi na pytania, które trudno nawet sformułować.

 

Czytając książkę mamy nieodparte skojarzenie do Adasia Miauczyńskego i jego nacechowanych niezgodą na wszystko dialogów wewnętrznych.

Podobnie, jak u Koterskiego, świat dzieje się niemal wyłącznie w głowie narratora.

Często w przeciągu minuty przerzuca on tysiące drobnych rzeczy, z których każda ma niewyobrażalną wagę i znaczenie.

Bohater tej opowieści to samotnik, drobiazgowo analizujący rzeczywistość, w której żyje i która bardzo go dotyka. Ratunku szuka w odosobnieniu, odcięciu się od świata. Planuje ograniczyć dopływające doń bodźce, doznania poprzez odosobnienie i oczyszczanie umysłu na modłę wschodnią. Cały proces porzucania zadręczającego go świata zamierza wesprzeć grzybami halucynogenymi.

 

Opowieść ma charakter w pewnym stopniu autobiograficzny. Główny bohater także ma na imię Przemek i chodzi tu najwyraźniej o niego, na dobrą sprawę do samego końca nie wiemy, czy mamy do czynienia jedynie z fikcją literacką.

 

Czy bohaterowi uda się odnaleźć spokój i ciszę – gdy tak naprawdę to nie świat na zewnątrz odpowiada za jego zagubienie? Czy jego plan zamieszkania w piwnicy u znajomego ma szanse powodzenia? Podróż z Przemkiem, bohaterem "Religii dłoni" to niewątpliwie wielka przygoda, w którą warto się wybrać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 224

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Przemysław Liziniewicz "Religia dłoni. (Opowiadania)"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, 2013 Copyright © by Przemysław Liziniewicz, 2013

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Wydawnictwo Psychoskok Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok Zdjęcie okładki © ecco - Fotolia.com

ISBN: 978-83-7900-058-6

Wydawnictwo Psychoskok ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242 02 02, kom.665-955-131

wydawnictwo.psychoskok.pl

Przemysław Liziniewicz
RELIGIA DŁONI
(OPOWIADANIA)
Wydawnictwo

SKRAJ CODZIENNOŚCI

Pierwsza noc, druga, trzecia. Stale powtarza się ów sen. No, może nie zupełnie ten sam. Podobny. Biegnę wzdłuż stacji, mijam stojące na torach pociągi. Widzę platformy, węglarki, cysterny. Może być ich dużo. Oto stoi wagon osobowy. Zbliżam się do niego. Łapię za pionowy uchwyt, wspinam się i już jestem w środku. Ale wewnątrz tak ciemno, że nic nie widać, zatem rezygnuję. Wychodzę. Zatrzaskuję za sobą drzwi, zeskakuję ze stopnia, przechodzę na boczny tor, lecz także tu nie znajduję owego czegoś, czego zdaję się poszukiwać, więc wracam i błądzę dalej, krążę po stacji; przemieszczam się z jednego peronu na drugi, niekiedy zachodzę do jasno oświetlonych i na błysk wysprzątanych, ale zupełnie opustoszałych poczekalni, czasami znowu zaglądam do wnętrz unieruchomionych składów.

Któregoś razu, jak zwykle, zawitałem do środka jednego z nich, a tam wszystko inaczej niż w zwykłym, przeciętnym wagonie. Zastukałem do kantorka. Tak właśnie – w moim śnie wewnątrz osobowych wagonów nie było przedziałów ale jakieś, nazwijmy to, kantorki czy inne pomieszczenia. Otworzył młody mężczyzna w mundurze konduktora i zaraz się cofnął, odsłaniając drugiego, który siedział przy stoliku i coś notował. W pierwszej chwili zwróciłem się do młodszego. Lecz ten głową wskazał siedzącego. Z kolei siedzący ani na moment nie dał znać, że mnie zauważył. Dalej wisiał nad papierami. A ja też wcale nie stawiałem mu pytań, które najczęściej zadaje się pracownikom kolei. Zazwyczaj takie pytania dotyczą celu podróży, czasu dojazdu. A ja zagadywałem o inne życiowe sprawy. Zwróciłem się do niego następująco:

– Czy pan kierownik nie jest zorientowany w cenach wynajmu lokali użytkowych w Warszawie?

A nazwany kierownikiem, początkowo coś pisze i śliniąc palec, wertuje jakieś kartki. Zdaje się wcale nie zwracać uwagi na okoliczność, że w wejściu do jego kantorka stanęła moja osoba i że ów ktoś zadał mu pytanie. Lecz w pewnej chwili unosi głowę i wypowiada coś w rodzaju:

– Hę?

I wertuje dalej. I dalej co chwilę ślini palec. Siedzi pochylony nad stosem papierów i postukuje o blat trzymanym w dłoni ołówkiem. Wreszcie nie spoglądając na mnie odzywa się ponownie:

– Hę? – I nadal milcząc wertuje.

I nikt się niczemu nie dziwi. Zresztą poza nami trzema nikogo tu nie widać. A ja także podczas trwania sennych majaków nigdy nie zaprzątałem sobie głowy pytaniem, dlaczego w danej chwili zachowałem się odmiennie, niż zazwyczaj.

Podobnie zresztą, jak każdego innego dnia na jawie, kiedy przykładowo przechodzę przez jezdnię, to nie zastanawiam się (inni chyba także), dlaczego wszechświat wydaje się czasami być nieskończonym lub z jakiego powodu przed kilkudziesięciu laty pojawiłem się na ziemi, jako właśnie ja, a nie dajmy na to kartka z kalendarza i gdyby jednak stało się inaczej, to jakim torem potoczyłyby się dalsze losy treści zapisanej na owym kawałku papieru, w chwili kiedy uwidoczniona na nim data upłynęłaby i papierek zostałby wyrzucony do śmieci.

Istniał w mym życiu okres, kiedy jeździłem naprawdę (nie tylko we śnie). W końcu doprowadziło mnie to do zamiaru wyrzeczenia się świata. No, może nie samo jeżdżenie pociągami. Wcześniej przeczytałem pewną ilość książek napisanych przez mistyków w rodzaju mistrza Eckharta, Krishnamurtiego, Ignacego Loyoli. Były także grzyby zawierające psylocybinę. I właśnie po to, by je zbierać w miejscu uważanym przeze mnie za najbardziej nadające się do ich wzrastania, jeździłem pociągami. Zdarzył się nawet okres, kiedy jeździłem po kilka razy w kwartale. Może stąd owe sny o pociągach, które to pociągi (dzięki grzybom) stały się dla mojej podświadomości w jakiś sposób ważne.

Wtedy, kiedy miałem zaledwie dwadzieścia parę lat, myślałem w przyszłości wstąpić do buddyjskiego klasztoru. Ale już wcześniej, nie mogąc doczekać się upragnionego zamknięcia, porozdawałem, wyprzedałem część należących do mnie rzeczy i zacząłem czynić przygotowania do zamieszkania w piwnicy. Początkowo miał to być lokal człowieka, z którym łączyły mnie więzy bliższego koleżeństwa (moja piwnica, zapewne z uwagi, iż mieszkam w wieżowcu, jest ciasna i ma ażurowe ściany). Zacząłem od wynoszenia zbędnych z mojego punktu widzenia przedmiotów oraz sprzątania (głównie likwidowania pajęczyn). W końcu udało mi się tam zainstalować sześćdziesięciocentymetrowej szerokości (zgodnie z wymogami norm buddyjskiego klasztoru) mebel do spania (coś w rodzaju kozetki). Jedynym elementem zdobniczym była półtorametrowej wysokości płaskorzeźba głowy płaczącego dziecka. Rzecz została wykonana z papier mâché i wcześniej stanowiła element dekoracji do sztuki teatralnej. Poza tym w pomieszczeniu miało być pusto.

Wszakże już wkrótce spostrzegłem, iż właściciel zajętej przeze mnie klitki jest towarzyski. Zaglądał do – było nie było swojej – piwnicy każdego dnia i zawsze pijany. Przeniosłem się gdzie indziej ale i tam nie było mi dobrze.

Ostatecznie zdecydowałem zamieszkać w pustelni. Dlatego pod koniec pewnego lata wybrałem się w okolice Jeleniej Góry.

Z Warszawy do Jeleniej Góry wiodła najdłuższa z dotychczas znanych mi tras kolejowych. Wcześniej zdarzało się, że odwiedzałem górskie polany aby na nich zbierać grzyby halucynogenne. Jechało się dziesięć godzin. Z tym, że czasami zdarzało się, iż pociąg miał opóźnienie, a w takich przypadkach czas jazdy ulegał radykalnemu wydłużeniu.

Za pierwszym razem usiadłem w przedziale. Początkowo zdawało mi się, że w warunkach panującego tłoku, dokonanie owego wyczynu, stanowiło coś w rodzaju wygrania losu na loterii. Lecz już po kilku godzinach zacząłem cierpieć. Siedzenia mi się odechciało, a stać nie było można. Korytarz wypełniali ludzie, którzy tkwili dosłownie jeden przy drugim. O ile nawet udałoby mi się znaleźć tam skrawek miejsca do stania, nie mógłbym z powrotem usiąść. Należy dodać, że kiedy miałem dwadzieścia kilka lat, wyglądałem na kilkanaście. Innymi słowy, dla większości współpasażerów byłem szczeniakiem, który o ile nie chce, by mu natarto uszu, powinien stać. Więc siedziałem, pomimo iż fotel coraz bardziej uwierał mnie w pośladki. W przedziale panował ścisk i o zmianie pozycji nie można było marzyć. Nie dało się nawet rozprostować nóg, a zatem z powodu naderwanych łąkotek zaczęły mnie boleć kolana. Tamtego dnia panował upał, a w przedziale jechali ze mną starsi ludzie i kobieta z niemowlakiem. Właśnie ta pani zajmowała miejsce na wprost okna, i z obawy przed przewianiem dziecka lękała się opuszczenia szyby choćby o centymetr. Robiło się coraz duszniej, atmosfera stawała się gęsta. W pewnej chwili poczułem, że w podbrzuszu zbierają mi się gazy. – No, brakowało jeszcze tego – pomyślałem.

Od owego momentu wszelką energię, którą dysponowałem zacząłem poświęcać na niedopuszczenie do ujawnienia mojego nowego stanu. Skutek był opłakany Raz i drugi zaburczało mi w brzuchu. W końcu ozwało się długie, przeciągłe bzyczenie, które zdawało się nie mieć końca. W panującej (nie licząc stuku kół) ciszy, wszelkie dźwięki, które odzywały się w przedziale brzmiały donośnie. Zrazu ludzie spoglądali po sobie, lecz w końcu zorientowali się, iż odgłosy nadpływają ode mnie. Teraz, choćbym puścił nawet cichego bąka, wiedzieliby kto jeszcze bardziej zepsuł powietrze. Więc wstrzymywałem i rozbolał mnie także brzuch. Na koniec uwierało mnie już w oba pośladki, cierpiałem także z powodu dyskomfortu odczuwanego w podbrzuszu, bólu pleców oraz kolan. Do tego wszystkiego dołączyło łupanie w czaszce. Dopiero za Wrocławiem zaczęło się przeludniać. Można było nawet wstać i rozprostować kości. Ale wówczas byłem już tak senny, że z kolei musiałem zmuszać się do stania. Zaśnięcie nie było wskazane z uwagi na fakt, że pociąg po krótkim postoju w Jeleniej Górze jechał dalej, co groziło zawitaniem w okolicach, do których się nie wybierałem.

Gdy wysiadłem, byłem tak zmaltretowany, że nie miałem pewności, czy poza niewątpliwym uczuciem pragnienia, jestem głodny, czy przejedzony. Do tego dołączyło owo charakterystyczne (dla długich kolejowych tras) wrażenie oblepiającego mnie ze wszystkich stron, brudu. Uczucie nie minęło także wtedy, gdy w dworcowej toalecie wypłukałem twarz, szyję i ręce. Wydało się nawet (chociaż uważałem to za niemożliwe), że uległo spotęgowaniu.

Tak wyglądał pierwszy, drugi, trzeci i nie wiem który jeszcze raz, kiedy podróżowałem do Jeleniej Góry bez materaca.

Wreszcie opracowałem najwłaściwszą metodę podróży pociągiem na dalekich trasach. Odtąd, kiedy wybierałem się do Jeleniej Góry, zabierałem właśnie dmuchany materac i od razu jechałem na Wschodni, gdzie skład był podstawiany. Tam oczywiście zastawałem sporą gromadę pasażerów. Lecz podczas gdy oni rzucali się zajmować miejsca wewnątrz przedziałów, ja – niby od niechcenia – wchodziłem do zawczasu upatrzonej umywalki. Po zatrzaśnięciu drzwi siadałem i nadmuchiwałem dwa segmenty po czym kładłem się na nim (materacu) w sposób taki, że leżąc po przekątnej, nogi trzymałem oparte o zlew, blokując (przecież tylko) zatrzaśnięte drzwi. W trakcie jazdy niektórzy dobijali się, niekiedy dość natarczywie, lecz nie reagowałem. Półleżałem czytając, rozmyślając, śpiąc i tak życie mijało w warunkach dogodniejszych, niż w przedziale. Zapamiętałem ów charakterystyczny zapach, jaki roznosił się w okolicach kranu. Woń mokrego mydła i konglomerat zapachów zawsze obecnych wewnątrz wagonu pociągu. Od tamtej chwili kojarzy mi się on z poczuciem własnej godności i spokoju. Bo co z tego, że tuż za przepierzeniem szaleje obcy, złowrogi świat, kiedy ja znajduję się odgrodzony od niego nie tylko barierą własnych kompleksów, ale na dodatek warstwą dykty. Nie musiałem nikogo udawać, mogłem czuć się sobą bez poczucia narzucania mi niechcianej roli. A zarazem nie byłem samotny ani opuszczony, ponieważ tych właśnie ludzi, których nie znosiłem, lecz do których lgnąłem, miałem tuż pod bokiem. Niczego mi nie brakowało. Znajdowałem w owej toalecie szczęście. I w pewnym okresie zupełnie serio zastanawiałem się nad tym, w jaki sposób do pociągowej umywalki upodobnić własny pokój. Do realizacji zamiaru nie doszło, jako iż właśnie owo pomieszczenie urządziłem w sposób przypominający rekwizytornię, a nie można osiągnąć wszystkiego.

Ostatecznie w trakcie podróży przeszkadzał mi tylko zapach papierosów. We drzwiach, nad podłogą, umieszczono wentylacyjny otworek, przez który smog przedostawał się do środka. Ale otworu nie było jak zatkać. Starałem się więc – jeszcze w Warszawie – wybierać umywalkę znajdującą się w części wagonu dla niepalących i z takiej strony, żeby (wziąwszy pod uwagę pęd powietrza) dymu dostawało się do wnętrza możliwie najmniej. Te moje usiłowania przynosiły niewielki efekt i zdarzało się, że cierpiałem. Wtedy z otworu w posadzce wyjmowałem kawał wetkniętej w nią szmaty (wcześniej ją tam wkładałem, gdyż przez otwór ciągnęło), zbliżałem do owej dziury nos i znowu było mi dobrze.

Podczas ostatnich godzin co pewien czas wyglądałem na korytarz. Zwłaszcza podczas postojów wychylałem głowę przez okno, żeby zobaczyć, co to za stacja. Zresztą za Wrocławiem robiło się luźno i nikt się nie dobijał. Kilka ostatnich przystanków spędzałem stojąc na korytarzu i podziwiając rozciągające się widoki. Były to już góry, między którymi pociąg przemykał coraz ciaśniejszymi zakosami, a po każdym zakręcie, przed oczami otwierała się nowa panorama.

Prosto ze stacji kierowałem się na pętlę autobusową, skąd dojeżdżałem do końca trasy. Następnie, posuwając się kamienistą drogą między opłotkami, pokonywałem strome zbocze. Przebywszy ów skrót wychodziłem znowu na szosę i kroczyłem dalej mogąc już podziwiać rozciągające się po obu stronach drogi krajobrazy. Tylko z rzadka przejeżdżał samochód. Któregoś razu natknąłem się na gruzowisko jakiegoś opustoszałego gospodarstwa. Nieco w głębi, na wzniesieniu siedziała para starszych ludzi. Kiedy on obejrzał się, z wyglądu rysów twarzy, domyśliłem się, że jest Niemcem. W milczeniu, z wyrazem nostalgii spoglądali na rozciągające się wokoło widoki gór. Zbliżyłem się do nich i najczystszą polszczyzną zapytałem, czy nie mają wody. A oni bez zaskoczenia zaczęli coś mówić po niemiecku. Nie znam tego języka. Jedynie z intonacji głosów domyśliłem się, że byli nastawieni przyjaźnie. Wreszcie on wyciągnął w moim kierunku rękę z pustą butelką i zaczął powtarzać:

– Flaszen! Flaszen! Flaszen!

Podczas dalszej wędrówki już nikogo więcej nie napotykałem. I tym razem także szedłem sam i metr po metrze wzrastało we mnie postanowienie, że zostanę pustelnikiem. Zatem zmierzałem w stronę jeszcze przez siebie nie założonej, pustelni. Mijałem piękne widoki, lecz nie potrafiłem oderwać od nich wzroku, jak to czynił Xu Yun. Był on dla mnie kimś w rodzaju idola, którego pragnąłem naśladować. Wędrując po górach dookoła Chin, odwracał wzrok od wabiącego piękna przyrody, ażeby (cytuję) Bogowie gór nie naśmiewali się z mojej niestosownej ciekawości.

Wreszcie dotarłem do miejsca, które wydawało mi się odpowiednie. Tu skręciłem i dalej maszerowałem wzdłuż ogrodzenia oddzielającego ścieżkę (biegnącą u podnóża zagajnika), od łąki. Z jednej mojej strony szumiał młody las, a z drugiej rozciągało się pastwisko. Kiedy doszedłem do większej polany, zatoczyłem półkole i przedostałem się na jej przeciwległą stronę; wtedy – uważając, że znalazłem się dość daleko od szosy i wszelkich mogących stamtąd dobiegać zakłóceń – skręciłem w zagajnik. Przebyłem jeszcze kilkaset metrów i ściągnąłem obuwie. Jeszcze w Warszawie postanowiłem, że będę chodził boso, aby odczuwać kontakt z ziemią. Adidasy przykryłem mchem, igłami i patykami, odwróciłem się z powrotem w kierunku polany i zacząłem kroczyć. Właśnie kroczyć. To słowo wydaje mi się najlepiej odzwierciedlać istotę moich ówczesnych perypetii. Starałem się stąpać możliwie ostrożnie, lecz w każdym miejscu znajdowało się mnóstwo igieł, szyszek, patyków (najgorsze były patyki). Skóra moich stóp okazała się zbyt delikatna do takiego sposobu chodzenia. Tylko przez kilka minut usiłowałem nauczyć się spacerować po lesie na bosaka. Próbowałem stąpać ostrożnie ale i tak, choć nogi unosiłem wysoko, mimo szeroko rozłożonych rąk, traciłem równowagę i co chwila przewracałem się na ziemię. Wreszcie uznałem, że nie czynię postępów. Ból oraz lęk przed bólem stały się nie do zniesienia i ulegały stałemu potęgowaniu. Zadecydowałem o rezygnacji z przynajmniej części pierwotnego planu. Uznanie konieczności noszenia obuwia pomniejszyła atrakcyjność moich początkowych zamierzeń, ale nie odepchnęło mnie to od chęci realizacji najważniejszego pragnienia – zostania pustelnikiem.

Gdy tylko wydostałem się z zagajnika, przebyłem dalsze kilkaset metrów. Wkroczyłem w inny dział leśny, gdzie drzewa były wyższe i starsze. Ten las był mieszany. Dawało się tu dostrzec wiele gatunków roślin. Nawet takie, których nie widywałem nigdy dotąd. Zróżnicowany był także ich wiek. Pomaszerowałem daleko, głęboko, aż znalazłem się nad brzegiem leśnego wąwozu. Jego dnem toczył się strumień. Tu zdecydowałem zamieszkać i wybudować szałas. Nie miałem doświadczenia w stawianiu takich konstrukcji. Kiedy ukończyłem budowę pierwszej wersji mojego schronienia, okazało się że nie można wejść do środka, ponieważ wewnątrz całą przestrzeń zapełniają patyki wystające ze ścian i dachu. Właściwie domek bardziej przypominał stos chrustu, niż chatę i tylko wyobraźnia pozwalała mi w pewnym miejscu dostrzegać coś w rodzaju wejścia. Dziś mi się zdaje, że równie dobrze można było dostać się do szałasu z każdej innej strony niż tylko z tej, gdzie widziałem ów otwór.

Kiedy po którejś z kolejnych przeróbek udało mi się wsunąć do środka materac i wpełzając tam samemu, nie zniszczyć całego domu, natychmiast na mojej głowie wylądował wielki pająk. Po chwili też odkryłem coś, czego wcześniej – wyrosły w cieplarnianych warunkach spółdzielni mieszkaniowej – nie brałem pod uwagę. Chodziło o to, że wszelkie połacie gruntu są zamieszkane. Walka o byt tocząca się na każdym poziomie istnienia sprawia, że małe żyjątka zajmują wszystkie możliwe miejsca. Od pierwszej chwili dało się spostrzec, że niezliczonym maleństwom zająłem terytorium, na którym dotychczas wiodły jedyne znane sobie życie. Do apogeum doszło w momencie, kiedy wyjąłem kanapki. Pojawiły się wówczas także istoty latające. Gdy uporałem się z posiłkiem coś ukłuło mnie w duży palec u nogi. Siedziało w jednym z moich butów, które na kilka minut zsunąłem ze stóp, a po jedzeniu chciałem założyć na powrót. Następne, co skonstatowałem, to fakt, że woda w strumieniu była lodowata. Wieczorem (kiedy po słonecznym dniu było nieco cieplej) unosiły się nad nią roje komarów.

Ponadto górski las bynajmniej nie okazał się enklawą ciszy: w ciągu dnia z każdej strony słyszałem echa nawoływań pracujących drwali, to z jednej, to z drugiej dolatywały zgrzytliwe jęki pił elektrycznych. Co pewien czas dobiegał mnie okrzyk człowieka pasącego czyjeś stado, który zwracał się do psa:

– Bierjo!!! Dalejze!!!

I podobnie jak w Warszawie (w trakcie dokonywanych przeze mnie prób siedzenia na poduszce i medytacji), bolały mnie plecy oraz nogi. Jednym słowem przedsięwzięcie, mające na celu wyrzeczenie się świata, stanęło pod znakiem zapytania. Rankiem zadecydowałem wracać. Postanowiłem wpierw nauczyć się medytować i w jakiś sposób zacząć sobie radzić z innymi napotkanymi w trakcie nabywania doświadczenia przeciwnościami. Ażeby wyprawę w góry zakończyć choćby jakimś połowicznym sukcesem, po drodze na stację szedłem przez polany, usiłując zbierać grzyby zawierające psylocybinę. Ale w tamtym sezonie nie było co zbierać. Z okolicy znikły owce, a zamiast nich pojawiły się stada krów. Najwidoczniej na bydlęcym łajnie grzybki rosnąć nie chciały Nie rozumiem, dlaczego. Wszak Terenie McKenna, utrzymywał, iż odchody pochodzenia bydlęcego stanowić miały zasadniczy warunek pojawiania się wspomnianych roślin.

W ogóle jakieś to wszystko mało przekonujące, bo pod Warszawą nie ma owiec, a psylocyby jednak się nachodzi. Tak czy inaczej, stwierdziłem, że w Jeleniogórskiem grzybki już nie występują.

Wszystko wzięło początek przed ok. dwoma laty. Jeszcze wtedy nie myślałem o zamieszkaniu w górach. Wówczas, pewnego dnia odwiedził mnie znajomy i opowiedział o psylocybach: że je ktoś z zagranicy przywiózł i w co poniektórych regionach kraju się rozsiały, rosną w trawie, na łąkach – pastwiskach, a że lubią owczy nawóz, to rosną głównie tam, gdzie pasą się owce. Właściwie, są halucynogenne, ale nie omamy wzrokowe (choćby piękne) mają tu istotną wartość. Co prawda niektórzy (i tych jest większość), spożywają je dla zabawy. Częścią ich rozrywki mogą być właśnie halucynacje. Poza tym w trakcie działania ludzie ci czują się wyluzowani, doznają czegoś w rodzaju euforii. Piją przy tym alkohol. Wówczas owo wyluzowanie staje się jakieś dalej sięgające, właściwsze. Są w stanie wypić więcej, bo grzybki utrzymują ich w formie niepozwalającej na utratę przytomności. Można oczywiście i tak. Z tym, że w powyższym przypadku, wystarcza niewielka ilość.

 Tymczasem moim zdaniem – im więcej grzybów, tym dalej idące halucynacje. Ale w naszym przypadku owo dalej nie oznacza nasilenia, rozwinięcia omamów słuchowo-wzrokowych (z czym najbardziej kojarzy się słowo – halucynacja). Tu bowiem ilość zamienia się w jakość. Nieoczekiwanie, po zjedzeniu zbyt dużej porcji, odkrywałem zupełnie odmienny (od tego, co znałem dotychczas) rodzaj omamów. Oto halucynacje zaczynały docierać w głąb mózgu, w głąb psychiki. I nagle halucynacjami stawały się pojęcia; moje wyobrażenia o świecie, życiu, o mnie samym zmieniały się w jedną, wielką halucynację... A w tle owych pojęć przybranych w złudzenie albo stających się złudzeniami dostępowałem prawdy o istocie bytu. I wspomniana prawda wnikała w umysł tak wyraziście, że bez trudu przychodziło oddzielić ją od omamów. I właśnie w tym tkwi różnica. Według mnie grzyby – to nie tylko halucynacje. Wtedy jednak nie mówimy o ilości 15-20 grzybów, ale o co najmniej pięćdziesięciu sztukach. Sztukach dopiero przywiezionych z pola, a najlepiej niewysuszonych, lecz zjedzonych zaraz po uzbieraniu, jeszcze na polu.

One wtedy mają taką moc, że dopiero po ich zjedzeniu, jest się w stanie dostrzec okiem umysłu, doświadczyć, przeniknąć sposób funkcjonowania rzeczywistości, charakter urządzenia bytu, struktury materii.

W tym właśnie rzecz, iż grzyby potrafią dać wgląd komuś, kto tylko stawia pytania. Pytania można stawiać bez używania symboli, z których składa się mowa. Jeśli adresat jest zdolny do rozumienia bez sięgania do retoryki, to jeszcze lepiej. Naturalnie później przyjdzie dylemat, w jaki sposób przekazać dalej to, czego się dowiedzieliśmy. Wyjawić wszystko innym, tym do których trzeba się zwracać za pomocą metod przyjętych i uznawanych.

W pewnej chwili pomyślałem nawet, że o ile mamy wierzyć w możliwość podróżowania w czasie, to do takich moich podróży doszło właśnie wtedy, przed z górą 20 laty, kiedy je (psylocyby) spożywałem. Wspomniane podróże umożliwiały penetrację, poznawanie moich myśli, doznań z przyszłości, innymi słowy stanie się na chwilę obrębem mojej własnej jaźni z okresu przyszłych, co najmniej kilkunastu, lat. Taka podróż przyspieszała dojrzewanie. Ponieważ później, po powrocie z niej, wiele i przez długi czas pozostawało mi w pamięci. Tak, iż później, już całkiem świadomie porzucałem nawet niektóre z moich dotychczasowych przyzwyczajeń.

Ileż to faktycznej, wcale niekłamanej męki, ileż rzeczywistego cierpienia! Jeśli za wykładnik ludzkiej wartości uznamy ilość doznanego przez daną jednostkę bólu, wylanych przez nią łez, to będziemy zmuszeni uznać, że grzyby należy żreć, nie jeść. Spożywać na zimno bez popijania. I ja tak to właśnie czyniłem. I również głównie w tym celu, iżby bolało.

Wzrokowo, podczas działania grzybów, ogląda się omamy, na które w ogóle można nie zwracać uwagi. Liczy się to, czego doświadczamy przy pominięciu któregokolwiek ze zmysłów. Lecz dla człowieka, który pierwszy opowiedział mi o grzybkach, ważne było coś jeszcze, co znalazł w działaniu owych roślin i co dla niego samego było najistotniejsze. Chociaż nigdy nie doświadczyłem tego, co on, a zawsze pragnąłem doświadczyć i wyczekiwałem jak zbawienia. Spożywałem grzyby, licząc po cichu, że spotka mnie właśnie to, co jego. Mój kolega wtedy twierdził, że dzięki grzybkom wyleczył się z kompleksów. I ja napotykałem trudności w kontaktach z ludźmi. Być może nawet większe niż on. Niestety, jeśli idzie o te sprawy, oczekiwał mnie zawód. Na dłuższą metę grzyby w moim zachowaniu, niczego nie zmieniły. Tak, że podstawową sprawą w moim przypadku było liczenie na czynnik psychoterapeutyczny, a dopiero w następnej kolejności szła pokusa dotarcia do zagadki istnienia. I tu zawodu nie doznałem. Tak czy inaczej, zacząłem grzyby jadać i moja przygoda się rozpoczęła.

Pierwszą porcję otrzymałempodczas jednego z koncertów festiwalu Rub Rege,obok namiotu Intersalto. Były prawie świeże, prosto z pola, dopiero na pół ususzone - 30 sztuk, czyli (wziąwszy pod uwagę mój organizm wrażliwy na każdy specyfik) ilość dosyć spora.

Przez długi czas nic szczególnego się nie działo. Już nawet w pewnej chwili pomyślałem, że zostałem oszukany. Przypomniałem sobie jednak zachowanie moich kolegów, które wydawało mi się znaczącym, kiedy mówili:

– Przemek może zjeść (bo nie każdy mógł zjeść) – i kiwali głowami.

Nagle zacząłem czuć się nieswój. Nie powiem żeby mnie mdliło, ale wystąpiło coś w rodzaju nudności, ponadto moim udziałem stał się pewien niepokój, nadeszła ekscytacja (z niewiadomej przyczyny), zaczęły mi drżeć ręce i odczułem bezwład; głowa i kończyny jęły ciążyć, jakaś siła zdawała się przyciągać mnie ku ziemi. Wydałem jęk i pochyliłem głowę. A gdy się wyprostowałem i spojrzałem w niebo, zauważyłem, że chmury, jakimś trafem, bardzo szybko przemieszczają się z jednej na drugą stronę nieba. Popatrzyłem wokół siebie. Wyglądało na to, że wpłynąłem w inne miejsce. Nie wydało mi się to dziwne. Ani już nie myślałem o grzybach. Przyjmowałem mój nowy świat, w który zaczynałem wkraczać, jako rzecz najnaturalniejszą w świecie. Od pierwszych chwil – jak gdybym wyraził zgodę na nowy sposób życia – dostosowałem się do nigdy dotychczas nie praktykowanych zachowań, nowych wymagań, nowych problemów.

Ludzie zaczęli stroić miny. W ogóle zmieniały się im wyrazy twarzy i mieli w sobie coś, co powodowało, że się od nich odwracałem.

– Czyżbym obawiał się rozszyfrować istotę ich dusz, czegoś, co musieliby uważać za sferę prywatności?

Ta mimika (owa jakby druga dostrzegana przeze mnie warstwa ich świadomości nakładająca się na poprzednią, do której próbowały przekonywać wszystkie otaczające mnie twarze) zdawała się odzwierciedlać faktyczny stan ducha otaczających mnie ludzi. Poprzez karykaturalnie powykręcane maski twarzy dostrzegałem nie przekazywane mi przez nich treści, tylko rzeczywiste kryjące się pod nimi intencje. I właśnie to było straszliwe; przerażające, że aż w tak wielkim stopniu obnażone. I dlatego z im większą siłą rozumiałem tę prawdę, tym wyraźniej odbierałem wewnętrzny nakaz odwracania od nich głowy. Jakby ta wiedza nie była przeznaczona dla mnie. Jak gdyby ubiór przymierzany przez moją duszę, w trakcie jej zapoznawania się z treściami wypisanymi na twarzach otaczających ludzi, nie został skrojony na moją miarę.

Więc spuszczałem wzrok, a pod nogami, zamiast ubitej ziemi spostrzegałem marmurowe kafelki. Jakbym znajdował się nie w bezpośredniej bliskości cyrkowego namiotu, ale wewnątrz pałacu o architekturze pełnej przepychu. Z każdego kafelka wynurzały się i wyciągały ku niebu główki, ruchliwe, kolorowe węże. A wszystko w krąg (ludzie, zwierzęta, budowle) przesycono bogatym, finezyjnym ornamentem. Zarówno rzeczy zewnętrzne jak i moje własne myśli nacechowane były owym ornamentem, którego piękno przyprawiało o zawrót głowy.

Ornamenty widziane na zewnątrz mnie, zdawały się stanowić coś w rodzaju odbicia mojego wewnętrznego stanu. Kiedy nieoczekiwanie nawiedzało mnie olśnienie, a więc następowało poruszenie umysłu, ów stan znajdował odbicie w oglądanym przeze mnie obrazie; drzewa i inne widziane rzeczy otaczały się ornamentami. I naraz te drzewa opasywały ornamenty jeszcze wykwintniejsze. Już w owych wzorach zaczynałem dostrzegać więcej niż tylko deseń. Każdy ze zdobniczych szczegółów, który przyroda dodała do siebie samej, przystrajał się w głęboki, chociaż na razie nieczytelny sens, a mimo to, każdy ów szczegół w swojej najgłębszej istocie, wciąż pozostawał jedynie ornamentem. Na koniec same rzeczy i drzewa stawały się ornamentami. To tak jak gdybym klikając w internetowe łącze otwierał coraz to nowe strony i schodził w coraz głębsze sfery sieci (w naszym przypadku – świadomości). A gdy wydawało się, że już nie można dowiedzieć się niczego więcej, a drzewa przestały się zmieniać w filozoficzne dogmaty i nawet ich wciąż przecież doskonale widziany fizyczny wygląd nie może już więcej przybrać szaty najwymyślniejszego ornamentu, nadchodziła kolejna faza, jak gdyby ilość przechodziła w jakość. Zstępowałem jeszcze głębiej. Lecz już teraz sam sobie wydawałem się niespełna rozumu. No, powiedzmy szczerze – obawiałem się, że zwariowałem i że taki już pozostanę, a drzewa – ornamenty zwijały się same w sobie... No, ale na tak głębokie poziomy świata – umysłu schodzi się przy nieco większej ilości grzybów. Ja tu pozwoliłem sobie na pewne wyprzedzenie zdarzeń.

Za którymś razem, uciekając wzrokiem przed widokiem czyjejś twarzy, spojrzałem znowu na ziemię i tuż nad kafelkami posadzki (przypominam, iż w rzeczywistości była tam jedynie ubita ziemia – pozostałość po murawie) dojrzałem dolną część swojego ubioru. Tym sposobem zainteresował mnie cały mój strój. A należy zauważyć, że w zasadzie ubrany byłem zupełnie na czarno, do czego należy dodać cały przynależny temu styl (preferowałem zimną, smutną muzykę). O – Materdeje! – pomyślałem, w sposób, w jaki wyrażała się moja babcia. – więc ja też?

Od jakiegoś czasu (ok. 15 min.) uderzała mnie niesamowita sztuczność, pretensjonalność w ubiorach i zachowaniu się wszystkich przebywających tutaj ludzi.

Impreza, w której brałem udział była spędem całej podkultury związanej z muzyką nowej fali i reggae. Znaleźli się tu także sympatycy, albo ich udający, którzy zresztą starali się zachowaniem i wyglądem nie odbiegać od masy otaczającego tłumu. W zasadzie można było odnieść wrażenie, że muzyka stanowiła tylko pretekst do zamanifestowania się czegoś znacznie ważniejszego, czegoś, co spoczywa na dnie każdej ludzkiej natury, w czym nie odróżniamy się od zwierząt. Festiwal stał się polem działania dla ludzi kierowanych przez instynktowe prawa zachowania gatunku. Teraz po zjedzeniu grzybów zacząłem zwracać uwagę na rzeczy, które dotychczas nie znajdowały się w sferze mojego zainteresowania. Dostrzegłem zaciętą walkę toczącą się wewnątrz namiotu i poza namiotem. Mój wzrok wyostrzył się i gołym okiem zobaczyłem instynkt przetrwania, który natura stawiając ponad wszystkim w kosmosie, czasami przyobleka w najdziwniejsze maski, a w tym wypadku przysłoniła go sferą ideologii. I teraz wszystko przybierało tu jedynie pozór. Najbardziej liczyły się formy.

Z tym, że samego siebie – przynajmniej do chwili, kiedy w inny sposób niż do tej pory oceniałem charakter okrywającego mnie stroju – uważałem za wyjątek. Wszak pamiętałem, że jeszcze nie tak dawno, podczas koncertu z moją ulubioną muzyką, nieomal unosiłem się nad ziemią, jak wraz z powietrzem rozedrganym od unoszących się dookoła dźwięków, drżało całe moje ciało, a jednak pod stopami wciąż wyczuwałem nie ciepło oddechów i kłęby papierosowego dymu tylko twarde deski podłogi. Będąc świadomym swojego na co dzień, prawie nieustającego napięcia, smutku i wzruszeń, które każdego dnia pozwalały mi na własnych uczuciach wygrywać sekwencje burzliwe, niczym toczące swoje wody po kamienistym dnie, górskie potoki, uważałem, że nie mam czego się obawiać, że mam prawo manifestować przynajmniej część doznań i nosić rodzaj ubioru taki, jaki mi przypada do gustu. Jestem – rozważałem – człowiekiem, na jakiego wyglądam. Lecz mówiąc powyższe, miałem na myśli wyłącznie siebie. Jak gdyby spoglądać na mnie miały tylko moje oczy. A kiedy te pozostawały otwarte, wyglądałem jak ucieleśnienie słuszności i prawdy. I bezpodstawnie liczyłem, że moje intencje zostaną zrozumiane i w ogóle, że to, co robiłem miało sens. O motywacji, która mogła skrywać się głębiej, nie myślałem, ani żadne podobne podejrzenie nie przyszłoby mi na myśl.

Teraz, nagle, tu, pod namiotem, poprzez charakter okrywającego mnie ubrania dojrzałem siebie i stwierdziłem, że tak naprawdę, niewiele odróżnia mnie od pozostałych. Dalsze drążenie owej myśli było zbyt bolesne. Wolałem zwrócić uwagę ku czemu innemu. Lecz widok otaczających osób, nie pozwalał zapomnieć o sobie. Stanowili rodzaj zwierciadła, które zjawiało się na wprost moich oczu, niezależnie od tego, w którą stronę odwróciłbym głowę. Zdecydowałem się opuścić to miejsce. Nie było tu już niczego do odkrycia. Pojmowałem także, że wszystko, co widzi się na zewnątrz umysłu jest kłamstwem. Na dodatek śmiesznym i dziecinnym.

Na ulicy było trochę lepiej. Przechodnie nie przywiązywali aż takiej wagi do własnego wyglądu (no, przynajmniej nie w takim stopniu). I to oddziaływało na ich korzyść.

Za to przyglądałem się karoseriom przejeżdżających samochodów. Nie podobały mi się. W wyglądzie mijających mnie pojazdów mieściła się kwintesencja ludzkiej ułomności. W ich gustownych – zdawałoby się – pełnych smaku kształtach, można było, jak przez szkło powiększające, dostrzec usiłowanie wybicia się jednego nad drugiego. To samo dotyczyło masek samochodów wyprodukowanych w okresie międzywojennym (pewnego razu pod działaniem grzybów oglądałem stare zdjęcia). Różnice ograniczały się tylko do stylu. Ale zasadnicze podłoże gromadzące w sobie moc ludzkiego zadufania, było to samo. Tymczasem ja, w stanie w którym się znajdowałem, daleki byłem od przypisywania sobie zasług czy podejmowania rywalizacji z kimkolwiek. Mój wewnętrzny sposób funkcjonowania określiłbym jako coś na kształt oazy delikatności, gdzie znajdowało się miejsce wyłącznie dla dobra i spokoju. Tylko niekiedy nawiedzało mnie otrzeźwienie, czy raczej otrząśnięcie się z poczucia siły i na nowo zaczynałem odczuwać lęk. Było tak w chwilach, gdy sądziłem, że przechodnie czytają w moich myślach, podobnie jak ja czytałem w myślach ich. I że oni doskonale wiedzą, że ja tu jestem nasłany, że szpieguję.

Odezwały się niepokoje z dawnych lat, kiedy uważałem, że jestem inny niż wszyscy.

Byłem wtedy do tego stopnia zamknięty w obrębie własnej jaźni, że rozmowę między dwoma osobami miałem za coś nieomal nadnaturalnego. Nie potrafiłem zrozumieć, w jaki sposób ludzie znajdują wspólną płaszczyznę porozumienia. Oczywiście trudno to pojąć komuś, kto zdolność komunikowania się ze światem położonym na zewnątrz niego posiadł w stopniu prawie bezwiednym, jak mruganie powiekami.

A