Rekonesans - Mieczysław Ślesicki - ebook

Rekonesans ebook

Mieczysław Ślesicki

0,0

Opis

Akcja powieści „Rekonesans” rozgrywa się przed wejściem Polski do Unii Europejskiej. Początkujący pisarz wyrusza w intrygującą podróż do Paryża, gdzie dokonuje konfrontacji mitów z rzeczywistością. Ale jest to również wędrówka w głąb siebie w poszukiwaniu tożsamości, prawdziwej miłości i sensu życia.

To przenikliwa satyra na współczesność, doprawiona przewrotnym humorem, próbująca uchwycić istotę zachodzących przemian mentalnych i społecznych – rozchwianie tradycyjnych systemów wartości czy zagubienie jednostki. To literacka próba opisania absurdów globalnej rzeczywistości, wymykającej się wszelkim regułom oprócz jednej – uprzedmiotowienia człowieka za wszelką cenę.

„Nie wiem nawet, kiedy oderwaliśmy się od ziemi. Nel tuliła się do mnie, szeptaliśmy sobie jakieś zaklęcia. Nie zwracaliśmy uwagi na nikogo — to był czas osobistych zwierzeń i pożegnań. Niezwykłe poczucie intymności w tłumie wzmagało nasze doznania, tworzyło niepowtarzalną więź, jakiej dotąd nie znaliśmy. Zdawało się, że zadziałał instynkt samoobrony — kiedy już nic nie możesz zrobić, zamknij się w skorupie. Takich łupinek było teraz na pokładzie więcej.”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 247

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Mieczysław Ślesicki

REKONESANS

© Copyright by Mieczysław Ślesicki

Projekt okładki: Katarzyna Krzan

Grafika na okładce: shutterstock

ISBN e-book 978-83-8166-226-0

ISBN druk 978-83-8166-227-7

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

WydanieI 2021

ROZDZIAŁ 1

Nazwałem ją Nel. Do teraz nie wiem, dlaczego? Próbowałem znaleźć wytłumaczenie w naiwnym przywiązaniu do uroczej bohaterki ciekawej powieści, którą pamiętałem z dzieciństwa. Moja Nel też była niezwykła, jak tamta, chociaż znacznie starsza. Być może były inne przyczyny, tkwiące gdzieś głęboko poza obszarem logicznego wyjaśnienia. Mówiłem do niej Nel, a ona nie miała nic przeciwko temu.

– Może przestaniesz – powiedziała.

Stała przed lustrem. Nakładała na twarz delikatną warstwę kremu, aby po raz kolejny oczarować świat, który już dawno stracił urok niewinności.

– Nie mogę na ciebie patrzeć? – spytałem.

– Możesz, ale nie tak.

– Jak?

– Nie tak zachłannie, jak głodny wilk.

– Jak wilk stepowy? – odparłem.

Nel odwróciła się i zamrugała oczami. Uchwyciła aluzję bez najmniejszego trudu.

– Sądzisz, że nie czytałam…

– Znamy się zbyt krótko. Nie poznałem wszystkich twoich atutów.

– Mówię poważnie – powiedziała. – Mnie również trapią egzystencjalne niepokoje. Nie zauważyłeś na obrazach? Szukam…

– Na razie widziałem tylko jeden. Ten niedokończony. Malujesz światłem, zacierasz kontury... To znaki niezbyt czytelne...

– Wiele płócien zostało w domu. Musiałam stamtąd uciekać. Mój świat jest zbyt kontrowersyjny. Męczyłam się w mieszczańskim zaduchu.

– Podałaś adres rodzicom?

– Nie zapominaj, że mam dwadzieścia trzy lata.

– Nie możesz porzucić studiów.

– Zdałam wszystkie egzaminy. Studiuję zaocznie. Na uczelnię wracam w październiku. Spokojnie.

– A teraz chcesz przeżyć wakacyjną przygodę?

– Z tobą – odparła i podeszła do łóżka.

Szlafrok zsunął się z jej ramion. Odsłonił urzekającą biel drobnego ciała. Powoli wsunęła rękę pod kołdrę i zacisnęła dłoń na sprężystej przeszkodzie.

– I z tym gościem też... – dodała.

Kiedy wyszła, jeszcze drzemałem. Czasami miałem wątpliwości, czy ona naprawdę istnieje. Była jak jedna z bohaterek mojej książki – zwiewna, ulotna, nieprzenikniona. Nie pytałem jej o uczucia. To zbyteczne. Mogła bez trudu powiedzieć, że mnie kocha. Mogła udawać miłość – to dzisiaj nic nie kosztuje. Najważniejsze, że była obok mnie i chyba czuła się dobrze.

Wstawała wcześnie. Najczęściej o piątej rano. Krzątała się dyskretnie po mieszkaniu, zaglądała do łazienki, szykowała makijaż. Piła kawę dużymi łykami, siadała potem na krawędzi łóżka i patrzyła na mnie z wyrazem groteskowego rozczulenia. Czasami pytała:

– Wiesz, co dzisiaj będziesz pisał?

– Wiem – odpowiadałem.

Nie zawsze wiedziałem, ale liczył się twórczy duch. Ona też pracowała – od miesiąca. Nie chciała zdradzić gdzie. Wstydziła się w zupełnie mieszczańskim stylu. Nie miałem złudzeń – to był na pewno jakiś sklep lub coś podobnego. Zawsze przynosiła zakupy. Nie lubiła reklamówek z rączkami – szukała takich, które pochodziły z różnych firm. To był naiwny kamuflaż. Przysięgałem, że nigdy nie pójdę jej tropem, aby zbadać, gdzie przebywa. Powiedziała, że wkrótce wszystko wyjaśni.

Właściwie nie miałem większych problemów – mogłem pisać – to była największa satysfakcja. Nieoczekiwanie dzięki błyskotliwej transakcji – sprzedałem antyczny motocykl ojca – zarobiłem trochę grosza. Wystarczyło na wynajęcie skromnego mieszkania i liche wyżywienie. Co prawda Nel wspierała nasze fundusze, ale było pewne, że wkrótce wszystko może się zmienić. Na razie nie obciążałem sobie głowy podobnymi drobiazgami.

Liczyło się tworzenie. Siadałem do wysłużonego laptopa już o siódmej rano. Piłem parującą kawę, stojącą na biurku, a po chwili zatapiałem się w barwny świat, który budowałem bez specjalnego wysiłku. Stawiałem moich bohaterów przed trudnymi wyborami, zmuszałem do podejmowania ryzykownych działań, a kiedy spełnili swoją misję, rozstawałem się z nimi z żalem, ale z nadzieją, że nigdy o nich nie zapomnę. Pisanie odgradzało mnie od realnego świata barierą niezwykłych przygód, klimatem trudnym do osiągnięcia w rzeczywistości. Było lekarstwem zagłuszającym barbarzyńskie odgłosy, nadciągające z zewnątrz; było jak magiczna maść, łagodząca egzystencjalne rany.

I była jeszcze Nel. Wciąż nienasycona, spragniona niezwykłych wrażeń. Gotowa w każdej chwili przerwać najbardziej intensywne igraszki, aby podejść do swojego obrazu, stojącego na sztalugach, przeciągnąć pędzlem jedną linię i wrócić do absorbującej, niedokończonej jazdy. Łatwiej tłumaczyłem motywy działania moich bohaterów niż jej postępowanie i odruchy.

Zaskakiwała mnie nieraz w środku nocy, kiedy sen nie nadchodził, a wiatr złowieszczo gwizdał w nieszczelnych spoinach.

– Dlaczego nie śpisz? – pytała.

– Myślę.

– Znowu?

– Nie umiem inaczej.

– Teraz masz spać. W myśleniu też obowiązują granice. Nie można ich przekraczać.

– Chcesz powiedzieć, że widzę za dużo? – spytałem.

– Tak. Tak myślę.

– Nic na to nie poradzę. Taki jestem. Wyobraźnia bez granic to szansa stworzenia czegoś niepowtarzalnego. Jestem na dobrej drodze. Moja powieść będzie niezwykła. To książka o życiu, nie żadne fantazje.

– Jesteś naiwny – powiedziała. – Ludzie potrzebują iluzji. Realnego życia mają dość. Nie zauważyłeś tego? Opowiedz im najpiękniejszą bajkę, a będziesz uwielbiany. Popatrz na Marqueza. Sławę zdobył dzięki mitycznemu Macondo, które nigdy nie istniało. Zresztą, śpij.

– Czytałaś ,,Sto lat samotności”?

– Tak. I jeszcze kilka innych książek. Śpij. Wstaję o piątej.

– Śpię – odparłem bez przekonania.

Imponowała inteligencją i oczytaniem. Dojrzałość intelektualna Nel przejawiała się w traktowaniu zdobytej wiedzy jako naturalnej busoli niezbędnej do poruszania się po świecie, rozpoznawania jego zawiłych znaków i symboli. Miałem wrażenie, że często wie i rozumie więcej niż okazuje w danym momencie. To był dyskretny urok jej osobowości.

Oprócz zainteresowań artystycznych łączyła nas również wspólna niechęć do telewizji. Stopień dobrego smaku, obłudy i ogłupiania społeczeństwa przekroczył tam wszystkie granice przyzwoitości. Telewizja stała się narzędziem totalnej manipulacji świadomością, wolą i uczuciami ludzi. Natrętne reklamy dokończyły dzieła zniszczenia szlachetnej misji, która rysowała się na początku jej drogi. Wiedzieliśmy, że telewizja wyhodowała sobie specyficzny typ odbiorcy – niewolnika, który bezskutecznie usiłuje oderwać się od ekranu – zaborczego pana, władcy uciekającego czasu. Jego świat nie wykracza poza ramy zakreślone przez szklany ekran. Spostrzega rzeczywistość przez pryzmat standardów narzuconych przez to niebezpieczne medium. Wszystko, co znajduje się poza obszarem kamery nie należy do realnego świata – tego po prostu nie ma. Nie istnieją niektóre zjawiska, nie ma pewnych problemów, spraw, a przede wszystkim ludzi, których brak w telewizji skazuje na niebyt. Oni nie istnieją – przestają być ważni. Nie liczą się w grze.

Nel zauważyła też inną stronę masowego skażenia świadomości.

– Jeszcze nigdy miernoty i beztalencia wszelkiej maści tak łatwo i szybko nie osiągnęły sukcesu! – powiedziała któregoś dnia.

Nie podejrzewałem jej o tak wnikliwą ocenę. Żyła przecież jakby w lekkim uśpieniu, daleko od spraw publicznych.

Zresztą, brak orientacji w medialnym ogłupianiu wcale nie był żadnym usprawiedliwieniem, a wręcz stanowił przykrą skazę. Nel doświadczyła tego na sobie.

– Co za cholerni ludzie! – powiedziała kiedyś po powrocie z pracy.

Zrezygnowana usiadła na tapczanie. Patrzyła osłupiała na zakurzony telewizor, który stał w kącie.

– Co się stało? – spytałem.

– Dzisiaj po raz pierwszy w życiu czułam się jak czarna owca. Chyba rzucę tę pracę. Mam już dość. Rozumiesz?

– Nie za bardzo.

– Okazałam się głupią, zacofaną babą. Tak mnie oceniły koleżanki, ponieważ nie znam imion wszystkich uczestników Big Brothera i nie wiem, kogo wyrzuci teraz Wielki Brat. Co ty na to?

– Ja też nie wiem – odparłem bezradnie. – Czyli oboje jesteśmy kretynami. Teraz już lżej? Widocznie nie należymy do ich świata. Mam nadzieję, że oni – oświeceni kineskopem, pozwolą nam żyć?

Usiadłem obok Nel, objąłem ramieniem, przytuliłem.

– Dokąd zmierza świat? – spytała.

– Do przodu – odparłem. – Coraz dalej od jaskiń.

– Naprawdę?

Ale rozterki Nel nie miały skończyć się tak szybko. Musiała wytrzymać jeszcze jeden cios, który nadszedł z nieoczekiwanej strony.

– Trzeba trochę posprzątać! – powiedziała pewnego dnia.

Nie była w dobrym nastroju.

– Jest czysto – odparłem zdziwiony.

– Odwiedzi nas koleżanka. – mówiła bez przekonania, z oporem.

– Mieliśmy...

– Tak, wiem. Mieliśmy unikać kontaktów towarzyskich dopóki nie ukończysz książki – wyrecytowała. – Ale nie miałam wyjścia. Mariola to sympatyczna dziewczyna. Znamy się ze szkoły podstawowej. Mogę powiedzieć – dawna przyjaciółka. Właściwie wprosiła się. Nie miałam wyjścia...

– Trudno – odparłem. – Muszę powiadomić zakład oczyszczania miasta. Niech zrobią tutaj porządek.

– Nie wygłupiaj się. Ona przyjdzie za godzinę.

– A kiedy wyjdzie?

– Zobaczymy – odparła i zabrała się do układania rzeczy.

To prawda - podczas pracy nad książką unikałem kontaktów z otoczeniem, które ograniczałem do niezbędnych spraw. Pisanie, jak każda dziedzina sztuki, wymagało skupienia i namysłu. To fascynujący proces fermentacji myśli i uczuć, niezwykłego wzlotu ducha, którego łatwo spłoszyć zgiełkiem nachalnej, przyziemnej codzienności i bełkotliwej paplaniny. Ale teraz byłem gotowy na ustępstwa. Nel bez trudu roztapiała moje najbardziej rygorystyczne postanowienia.

Punktualnie o szesnastej usłyszeliśmy dzwonek. Właściwie wszystko było przygotowane. Zdążyliśmy na czas. Na stole dumnie wypinał się szampan. Mariola przyszła z chłopakiem, który wkrótce okazał się jej narzeczonym. Stanowili sympatyczną parę, chociaż zaniepokoiły mnie pewne szczegóły, które zdążyłem zauważyć.

Mariola była zakłopotana widokiem niezliczonej ilości książek, zalegających wszędzie.

– Książki... – powiedziała zaraz po wstępnej prezentacji. – Dużo... – dodała, ale zabrzmiało to jak zarzut.

Widać, że spodziewała się innych, atrakcyjniejszych ozdób mieszkania.

– To niepełna kolekcja Mariusza – odparła Nel.

– Pracujesz w bibliotece? – spytała Mariola, a jej ładne oczy, podkreślone zbyt jaskrawym, niebieskim cieniem zabłysły przelotnym flirtem.

Nie mogłem skompromitować się wyznaniem, że sam piszę książki. Czesław – chłopak Marioli o postawie Arnolda Schwarzeneggera, w milczącym napięciu świdrował mnie niepewnie małymi oczkami.

– Skąd – odparłem. – Prowadzę handel obwoźny książkami. Z czegoś trzeba żyć.

Nel zamrugała oczami, otworzyła usta, ale szybko zrozumiała mój wybieg.

– No! – krzyknął Czesław i uderzył otwartą dłonią w swoje kolano. – Od razu żem wiedział, że jesteś swój chłop! Graba! – wyciągnął do mnie rękę. – I polewamy!

– Czesław dzierżawi pralnię – tłumaczyła Mariola, kiedy przełamaliśmy pierwsze lody. – Biznes z tego niewielki, ale idzie wyżyć. Na opłaty wystarczy, ale luksusu nie ma. Wszystko przez te podatki.

– Mariusz – powiedział Czesław podniecony drugą lampką szampana. – Gdybym tak dorwał tych od podatków, gdybym ja złapał takiego gnoja...

– Jezus! – krzyknęła nagle Mariola i spojrzała na zegarek. Byłem pewny, że za chwilę zemdleje. – Serial! Boże, już się zaczął! Włącz telewizor! Szybko!

– Włącz, Mariusz – powiedział Czesław. – Ona ma bzika na punkcie tego filmu. Która to już część, Mariola?

– Nie udawaj, że nie wiesz. Dzisiaj jest dwa tysiące dwieście dwudziesty odcinek! Szybko! Może jeszcze zdążymy!

Siedziałem przykuty do fotela i nie wiedziałem, jak im powiedzieć, że telewizor jest zepsuty.

– Przykro, ale telewizor nie działa – odparłem w końcu.

– Jasna cholera! – krzyknęła Mariola. – Tego się nie spodziewałam. – Spojrzała na nas z ledwo hamowanym gniewem. – Co za dom!

– Mariola! – powiedział Czesław, łagodząc jej uniesienie wymuszonym uśmiechem. – Tak sobie ludzie żyją i jest im dobrze. Nie, Mariusz?

Nel była zdruzgotana. Nie widziała jeszcze takiego ataku furii.

– A może da się go naprawić? – powiedziała w końcu, patrząc z nadzieją na narzeczonego.

– Ja się trochę znam – odparł Czesław.

Schwarzenegger podszedł do telewizora.

– Szkoda czasu, Czesiu – powiedziała Mariola obrażonym głosem. – My już podziękujemy!

Mariola wstała i spojrzała na zegarek.

– Miło nam... – powiedziała Nel zakłopotana.

– Bardzo... – odparła Mariola. – Dziękujemy za gościnę...

Najgroźniejszy wąż nie mógł mieć tyle jadu, ile znajdowało się w tych słowach. W drzwiach Czesław uścisnął moją dłoń na pożegnanie. Kości chrupnęły niebezpiecznie. Czułem, że przez tydzień nie ruszę żadnym palcem.

Kilka dni później postanowiliśmy wyjść na spacer. Był piękny, czerwcowy wieczór. Szliśmy obok siebie przytuleni, jak wiele par, które mijały nas po drodze. Nie różniliśmy się niczym od innych, oprócz jednego – intensywniej odczuwaliśmy nasze wyobcowanie.

– Jestem zmęczona – szepnęła.

– Wracamy? – spytałem.

– Nie o to chodzi.

Wiedziałem, że miała na myśli coś innego. Wyraz jej twarzy zdradzał znużenie. Między brwiami pojawiła się delikatna zmarszczka zniecierpliwienia.

– Nie uciekniesz od nich – powiedziałem, kiedy nieoczekiwanie skręciła w bok na widok nadchodzących ludzi.

Wzruszyła ramionami i znowu zapadła w kontemplacyjne milczenie. Próbowałem rozwikłać przyczyny jej zaskakującej irytacji. Drążyłem uparcie zakamarki kobiecej duszy, aby wydobyć z mroków światło tajemnicy. Uświadomiłem sobie wtedy, że tak naprawdę niewiele o niej wiem – zwłaszcza o jej przeszłości.

Poznaliśmy się w zaskakujących okolicznościach – na jednej z uliczek prowadzących do starego rynku. Wracałem o piątej rano z dworca kolejowego. Byłem zmęczony całonocną podróżą. Nagle zauważyłem młodą kobietę siedzącą na ławce. Była bez płaszcza. Drżała z zimna. Z opuszczoną głową i rozsypanymi włosami sprawiała wrażenie bezbronnej i zrozpaczonej. Kiedy podszedłem bliżej, powoli podniosła głowę. Oczy miała rozmazane, ale nie płakała. Dostrzegłem w niej wyraz zacięcia i desperacji. I jeszcze to, że była piękna. To była kobieta, której zawsze szukałem. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę z ciekawością i zaskoczeniem. O piątej rano, na wyludnionej, chłodnej ulicy nie myśli się o miłości, ale ja wiedziałem, że to jest ona. Wtedy bez słowa zdjąłem własne buty i nałożyłem jej na bose stopy. Nie pytałem, gdzie zostawiła swoje pantofle, jak się tutaj znalazła i na kogo czeka. Było pewne, że czekała na mnie. Wolno, bez słowa ruszyliśmy do mojego domu.

A teraz Nel znowu potrzebowała pomocy.

– Może gdzieś wyjedziemy? – spytałem. – To często pomaga.

– Pomaga? – odparła. – W czym?

– W przełamaniu kryzysu.

– Sądzisz, że przeżywam kryzys? Na jakim tle?

– Męczysz się, bo robisz to czego nie lubisz? Jesteś stworzona do innych spraw – powiedziałem. – Nie musisz się tak poświęcać. Jakoś sobie poradzimy. Jest tyle sposobów na zdobywanie pieniędzy.

– Mam zrezygnować z...

– Tak. Poza tym skończyłem książkę. Czas najwyższy to uczcić – odparłem.

– Dopiero teraz mi to mówisz?

– Nie chciałem zapeszać. Sam nie wierzyłem, że dobrnę do końca.

Zatrzymaliśmy się pod pięknym dębem w ciemnej już alei. Nel kiwała głową zawieszona na mojej szyi. Całowaliśmy się przez chwilę. Widziałem blask w jej oczach, a może nawet wzruszenie. Nie mogłem uwierzyć, że dotąd poświęcała się dla mnie.

– Chodź! – powiedziała. – Teraz im pokażę.

– Gdzie?

– Idziemy!

Wyszliśmy z parku prawie biegiem. Nel zaskakiwała niezwykłą żywiołowością. Trochę obawiałem się takiej nagłej zmiany nastroju. Tylko na chwilę zatrzymaliśmy się przed jednym z nocnych kiosków. Nel kupiła kilka pisaków, blok papieru i taśmę klejącą.

– Co ty wyrabiasz? – spytałem.

– Zaraz zobaczysz! – odparła.

Wkrótce staliśmy przed witryną zamkniętego sklepu spożywczego. Nel upewniła się, że nikogo nie ma w środku. Zaczynałem wreszcie rozumieć, o co chodzi.

– To twój sklep? – spytałem. – Tutaj pracujesz?

– Pracowałam – odparła i przykleiła na szybie arkusz z imionami.

– Manuela, Sebastian, Janusz... – wybuchnąłem śmiechem. – To ci z Big Brothera?

– Wszyscy – powiedziała Nel z satysfakcją. – Nigdy już tutaj nie wrócę!

Nie przypuszczałem, że w jednej chwili rozładujemy tyle emocji. Nel dość szybko odzyskiwała równowagę. Ze mną było gorzej. Wychodzenie z pisarskiej izolacji, niezbędnej podczas tworzenia, przypominało trochę wynurzanie się z głębokiej studni. Już widać skrawek nieba, już słychać przeróżne dźwięki, ale jeszcze nie można określić, gdzie siedzi orkiestra. Jeszcze długo mroczne głębie twórczej otchłani trzymają za nogi. Nie pozwalają tak szybko rozwinąć skrzydeł nad barwną panoramą realnego życia.

Postanowiliśmy z marszu uczcić dwa doniosłe wydarzenia. Wstąpiliśmy do małej restauracji podzielonej na sektory wysokimi parawanami. Było tutaj przytulnie i intymnie. Wymarzone miejsce dla zakochanych. Ale mnie teraz ciągnęło do ludzi. Chciałem wokół słyszeć gwar, ujrzeć galerię przeróżnych postaci, napawać się do syta magią ludzkiego żywiołu.

– Wychodzimy – powiedziałem.

– Dlaczego?

Nel była rzeczywiście zdziwiona.

– Jest za spokojnie.

– Za spokojnie? I ty to mówisz?! – Oczy Nel rozszerzały się coraz bardziej.

– Niestety.

– Nie poznaję ciebie.

– Świat tonie w paradoksach – odparłem z uśmiechem – Ich twórcą jest człowiek.

– W takim razie może pójdziemy do cyrku! Widziałam gdzieś ogłoszenie. To będzie najlepsze miejsce na dzisiejszy wieczór.

– Wybieram dobrą zabawę z szampanem – odparłem. – Co ty na to?

– Mam inne wyjście? – spytała Nel. – Zgoda.

Ale znalezienie właściwego miejsca nie było wcale łatwe. Wystarczyło podejść do sali skąd dochodziła jakaś muzyka, a już wyłaniali się z mroku odurzeni małolaci, znudzeni światem w siedemnastym roku życia. Snuli się jak widmowe postacie z horrorów spod znaku Freddiego Kruegera. Z kapturami na ogolonych głowach zaczepiali każdego, kto miał w kieszeni chociaż złotówkę. Wyciągali drżące ręce po każdy grosz, byle ochłap, który dawał im szansę przeżycia jeszcze jednej bezsensownej nocy. A kiedy słyszeli odmowę, pluli na ziemię i wyzywali na cały świat odpowiedzialny za ich nieszczęśliwy los i zhańbione życie. Bardziej przebiegli włamywali się do aut drzemiących na parkingach, wyrywali radia. W akcie zemsty kradli wszystko, co miało nawet niewielką wartość, aby to szybko sprzedać na pobliskiej melinie.

Kiedy jeden z nich zaczepił nas po raz kolejny, powiedziałem:

– Źle trafiłeś. Też jesteśmy spłukani. Pożycz nam dychę. Chcemy się nawalić, jak ty i o wszystkim zapomnieć.

Spod nisko opuszczonego na oczy kaptura wydobył się jakiś bełkot. Zaskoczony małolat okręcił się na pięcie w stylu breakdance. Potem uderzył się dłonią w czoło i nagle zaczął uciekać.

Nel patrzyła na wszystko z niemym osłupieniem. Dopiero po chwili odzyskała głos.

– To niesamowite – powiedziała. – On chciał nam chyba przyłożyć?

– Musiałem rozbroić tę minę. Nie lubię ulicznej bijatyki. Szukamy dalej?

– Nie. Wracamy do domu.

– To będzie najlepsze rozwiązanie – odparłem.

Po drodze Nel zapytała jeszcze:

– Mariusz.

– Tak.

– Kogo było więcej w tamtej scenie, aktora czy pisarza?

A jak sądzisz?

Nie wiem.

I niech tak zostanie.

ROZDZIAŁ 2

Tydzień po oddaniu powieści do wydawnictwa nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Bezczynność twórcza bywa nieznośna. Właściwie nie wiedziałem jeszcze, kim jestem naprawdę? Czy te kilka porywów prozy, poetyckich uniesień, nieprzespanych nocy nazwać można artystycznym wzlotem? Wystarczyło wziąć do ręki pierwsze z brzegu pismo literackie, aby przekonać się, że podobnych marzycieli było wielu. W Internecie całe legiony niespełnionych twórców utknęło niczym owady w zarzuconej sieci. Kto ich tam znajdzie, kto odkryje, kto wydobędzie z pułapki iluzorycznych oczekiwań?

Nel snuła się po mieszkaniu w coraz większym upale. Popadła w stan niebezpiecznego letargu. Nawet malarstwo nie pociągało jej za bardzo. Czasami znudzona podchodziła do wciąż niedokończonego obrazu, przechylała głowę i długo analizowała jakiś drobny szczegół. Ale nie robiła nic. Zdawało się, że pędzel przymarzł do kolorowej palety i nie można oderwać go żadną siłą.

Wiedziałem, że czas jest najwyższy, aby coś zrobić. Bliska była godzina naszej poważnej kłótni o nic. Wtedy wpadliśmy na pomysł, aby urozmaicić nasze życie erotyczne. Zrobiliśmy to bezwiednie, ale prawie jednocześnie. Nie brakowało nam naturalnego pociągu – z tym nie było problemu. Chodziło raczej o wprowadzenie nowych elementów do stale wzbogacanej gry. Wymyślanie nowych pozycji o akrobatycznych cechach, skupianie na nich całej energii i wyobraźni było zdecydowanie atrakcyjniejsze niż drętwe oczekiwanie na cud w embrionalnej pozie.

Nasze oddanie sprawie było tak absorbujące, że nie słyszeliśmy nawet sygnałów napływających z nieprzyjaznego świata.

– Telefon – powiedziałem zziajany.

Testowaliśmy właśnie nowy układ o charakterystycznej piramidalnej konstrukcji, nawiązującej do poczciwej Kamasutry.

– Nie słyszę! – szepnęła Nel odurzona kaskadą porywających doznań.

Dobiegłem do telefonu na ostatni sygnał.

– Słucham – powiedziałem bez wiary, że ktoś jeszcze jest po tamtej stronie.

– Dzień dobry. Wydawnictwo Polmedia. Czy pan Mariusz Nawrocki?

– Tak.

– Prezes naszego wydawnictwa zaprasza pana na spotkanie.

– Prezes? – Musiałem ukryć emocje. – Przepraszam, coś trzeszczy w słuchawce.

– Tak. Spotkanie dzisiaj o czternastej.

– Jest trzynasta – odparłem.

– Proszę stawić się punktualnie, ponieważ prezes szykuje się do wyjazdu.

– Dziękuję.

Nel wyciągała ręce do dalszych igraszek.

– Chodź! – powiedziała.

– Idę, ale na spotkanie z prezesem, kochanie.

– A ja? Co teraz?

– Mam mało czasu – powiedziałem. – Musisz poczekać albo pobawić się sama.

Nigdy nie przypuszczałem, że stać mnie na sprinterskie wyczyny. W jednej chwili przepadły zasady pielęgnowane od lat – że pośpiech jest matką zguby albo ojcem roztargnienia. Dopiero po drugim zderzeniu z jakimś przechodniem, który skarcił mnie nieprzyjemnym spojrzeniem, zwolniłem. W oczekiwaniu na taksówkę miałem okazję pozbierać myśli i przyjrzeć się sobie.

Spokój – oto jedyna sensowna postawa godna tej sytuacji. Zaproszenie do redakcji jeszcze o niczym nie świadczy. Człowiek, stojący na peronie, niekoniecznie musi wybierać się w podróż – może na kogoś czekać. Autor pierwszej książki – debiutant, w gabinecie prezesa nie zawsze usłyszy radosną nowinę. Być może przypuszczą na niego atak, że się odważył pisać, porwał na trudny temat, że nadaje się tylko do roznoszenia gazet.

Coś wiedziałem już o zależnościach i powiązaniach, które decydują o istnieniu i popularności niektórych autorów w tej branży – w innych zresztą też. Nie wiem skąd czerpałem wiarę, że brak znajomości i kontaktów w świecie literatury może okazać się teraz moim wielkim atutem. Dlaczego sądziłem, że człowiek spoza wszelkich układów jest upoważniony do odnoszenia sukcesów, a jego droga do sławy będzie gładka i łatwiejsza?

Kiedy sympatyczna sekretarka otworzyła drzwi, wiedziałem, że przekraczam wrota mitycznego Sezamu. Gabinet był właściwie salonem. Biurko prezesa zajmowało prawie połowę pomieszczenia. Było na nim wszystko – od olbrzymiego komputera po skaner i kilka innych urządzeń elektronicznych. Brakowało tylko łóżka, ale prezes na pewno umiejętnie potrafił przerobić ten mebel do pozaurzędowych celów. Na szerokim blacie nie było żadnych książek oprócz mojego maszynopisu.

Stałem przez chwilę z niezręczną miną. Prezes lustrował mnie uważnie. W wytartych dżinsach, wypłowiałych butach zamszowych i żółtej koszulce polo, nie pasowałem zbytnio do wytworności tego salonu.

Twarz prezesa – starego, znudzonego, ale czujnego wyżeracza nie poruszyła się ani na moment. Tylko małe błyszczące oczka wskazywały, że siedzi w nich jakieś życie.

– Proszę siadać, panie Mariuszu!

W fotelu poczułem się jeszcze bardziej bezradny.

– Przeczytałem i gratuluję! – powiedział prezes.

– Dziękuję, ale nie wiem za co? – odparłem zbyt skromnie.

– Za wszystko. Za styl, fabułę, atrakcyjne wątki. Ma pan lekkie pióro.

– Który wątek pana zainteresował?

Przez twarz prezesa po raz pierwszy przebiegł dziwny skurcz.

– No, nie będziemy teraz rozmawiać o szczegółach. Niech pan wie, że specjalnie dla pana odłożyłem wyjazd z kraju.

– Dziękuję, ale wielu teraz pisze dobrze. – Próbowałem ratować sytuację.

– Zgoda. Pisać dobrze to jeszcze nie wszystko, ale oryginalność zdobywają tylko nieliczni. Sądzę, że jest pan na dobrej drodze. Powiem wprost: widzimy w panu nowy, ciekawy talent i chcemy w pana zainwestować.

– Nie wiem, co powiedzieć – odparłem.

– Pan wie, w jakim świecie żyjemy. Musimy uruchomić wielką machinę promocyjną, aby pana wylansować. To wymaga czasu i środków. O pieniądze nie musimy się martwić. Potrzebna jest tylko pana zgoda.

– Teraz? Już? – spytałem.

– Natychmiast – Prezes uśmiechnął się, widząc moje zakłopotanie. – Mam już wykupiony bilet na dzisiejszy samolot. Potem może być za późno.

– Zgoda – odparłem.

Prezes wstał. Dopiero teraz zauważyłem, że jest bardzo wysoki.

– Gratuluję – powiedział i wyciągnął rękę.

Natychmiast podniósł słuchawkę i powiedział:

– Pani Natalio! Proszę umowę i drinki!

Urocza Natalia musiała od dłuższego czasu czekać w gotowości, bo prawie natychmiast wjechał wózek z napojami. Po chwili umowa była zawarta. Nie zastanawiałem się nawet, pod jakim tekstem składam podpis. Byłem zbyt oszołomiony całą sytuacją, aby analizować drobno zapisany tekst.

– A teraz przejdźmy do konkretów – powiedział prezes, wznosząc toast za nasz wspólny sukces.

– Konkrety? – spytałem.

– Panie Mariuszu. Chcemy zrobić z pana pisarza europejskiego. Polska musi się wyrwać z izolacji kulturowej. Nasze europejskie aspiracje powinny przejawiać się we wszystkich dziedzinach życia. W gospodarce nie mamy na razie żadnych osiągnięć – niech tym zajmują się inni. Ale w kulturze mamy jeszcze wiele do zrobienia. Możemy znudzonej, dekadenckiej Europie pokazać nowe drogi, wprowadzić świeży oddech – przewietrzyć europejskie salony. Pokazać im na co nas stać!

Prezes rósł w moich oczach z każdą chwilą. Czułem, że za moment stanie się olbrzymem.

– Przepraszam, panie prezesie – wtrąciłem. – I ja mam to wszystko udźwignąć?

– Nie sam, młody człowieku – z nami! Wspólnie dokonamy inwazji kulturowej na Europę!

– Szczerze mówiąc, panie prezesie, nie mam specjalnie ochoty na wypełnianie misji dziejowej. Mój ojciec w osiemdziesiątym pierwszym roku zapłacił za nią wysoką cenę i teraz już mu przeszło...

– Wiem... Ale teraz mamy inne czasy. Niech się pan nie martwi, panie Mariuszu. Jest pan młody. Pan do końca nie zna jeszcze swojej drogi ani przeznaczenia. W pana prozie czuje się misyjne powołanie, dlatego pana wybraliśmy.

Po trzecim drinku nie miałem ochoty na podważanie wywodów prezesa. Byłem zbyt pochłonięty niezwykłością sytuacji.

– Nie wiem, czy jestem odpowiednią osobą – odparłem, zerkając dyskretnie na zniszczone buty.

– Nie mam wątpliwości. Ale nie marnujmy czasu – powiedział prezes, odkładając szklankę. – Za chwilę otrzyma pan czek na pięć tysięcy.

– Pięć tysięcy?!

– Pięć tysięcy euro.

Chciałem już wyjść. To była jakaś potworna błazenada. Wydawało się, że śnię. Że to jedna z nocnych wizji, która przybrała realne kształty i kpi z mojej naiwności.

Wtedy poczułem mocny uścisk. Prezes potrząsnął moim ramieniem. Ciągle byłem w tym samym gabinecie.

– Co z panem, panie Mariuszu?

– Nic, przepraszam. Zamyśliłem się – odparłem i odstawiłem drinka.

– Był pan kiedyś na Zachodzie? – spytał prezes.

– Niestety, nie.

– To teraz pan będzie! To nawet dobrze się składa. Nie jest pan skażony żadnymi uprzedzeniami. Tylko swoje mityczne wyobrażenia o Europie skonfrontuje pan z rzeczywistością. To musi zaowocować niezwykłymi odkryciami! Z pana talentem! Ma pan dwa miesiące na poznanie Europy, którą z taką zaciekłością teraz szturmujemy. Ale pan spojrzy na nią od strony kultury – duchowości. Niech pan się jej dokładnie przyjrzy i wyciągnie wnioski. Niczego panu nie narzucam oprócz terminu – dwa miesiące. Wierzę w pana.

Prezes wstał i mocno uścisnął mi rękę.

– Pani Natalia wystawi panu czek i załatwi wszystkie formalności. Do zobaczenia.

– Dziękuję – odparłem.

Równowagę zaczynałem odzyskiwać dopiero w parku. Siedziałem na ławce obok pary zasuszonych staruszków. Obserwowali trawnik, na którym baraszkowały szare gołębie. Oni nie rozwiną już skrzydeł, ich lot dobiega końca – przeżyli swoje. Ciekawe, ile z ich młodzieńczych marzeń udało się spełnić w długim życiu? Ile szans wykorzystali? Ile zmarnowali? Co osiągnęli? Miałem nawet ochotę zapytać, co uczyniliby na moim miejscu? Bo zaczynałem wątpić, miotać się w rozterkach. Takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach. To wszystko było zbyt niezwykłe, niesamowite. Chyba, że życie jest w istocie, jak kiepska taśma filmowa, na której los wypisuje, co chce?

Nel kilka razy podnosiła czek pod światło i badała jego prawdziwość.

– Autentyczny. To pewne – odparła. – Ale nie rozumiem... Kto dzisiaj daje pięć tysięcy euro debiutantowi i mówi, że to dopiero początek?

– Podobno znana dziś pisarka za pierwszą powieść dostała sto złotych – powiedziałem.

– Myślę, że masz większe aspiracje?

– Nie wiem, czy po pierwszej książce można przewidzieć niezwykły talent? – odparłem.

– Wiesz – powiedziała Nel. – Uważam, że powinieneś zwrócić te pieniądze. Nie mam przekonania...

– Nie mamy pieniędzy – odparłem. – Jeżeli ich nie przyjmiemy, wakacje spędzimy w tym pokoju. Poza tym, może ci ludzie rzeczywiście mają szlachetne intencje? Nie ukrywam, że sama idea jest dość atrakcyjna. Częściowo pokrywa się z moimi zapatrywaniami.

– To żadna idea, ale obsesja – odparła Nel. – Chcesz się zmierzyć z kulturą zachodnioeuropejską? Chcesz ją pokonać?

– Pokonać – nie, ale zrozumieć, poznać bliżej, odczytać na nowo.

– Na to potrzeba lat, badań, a my dostaliśmy dwa miesiące.

– Czas nie ma znaczenia. Liczy się spostrzegawczość i głębia analizy. Mam wrażenie, że żyjemy w świecie wyblakłych i martwych stereotypów. Dziedziczymy je po naszych nieszczęśliwych przodkach – chłopach pańszczyźnianych, bo arystokracji zostało niewiele. Ona się nie liczy. Dzisiejsza Europa nie jest już Europą Szekspira, Dantego czy Balzaca. Wiele się zmieniło, a my do wszystkiego przykładamy dawną miarę.

– Mariusz, nie poznaję ciebie – powiedziała Nel. – Naprawdę dałeś się wciągnąć w ten temat? Obudził się w tobie kompleks polski?

– Powiedzmy: coś w tym jest – odparłem. – Poza tym, lubię niespodzianki. Za pięć tysięcy możemy nieźle się zabawić. Ten wakacyjny prezent spadł nam chyba z nieba. Nie możemy go zaprzepaścić. Prawda?

– Być może, ale...

Pod wieczór nasz pokój bardziej przypominał odprawę sztabu przed bitwą niż przygotowanie do artystycznego i turystycznego wypadu. Na ławie rozłożyliśmy wielką mapę Europy. Z lampką szampana pochylałem się skupiony nad państwami i miastami, jak Napoleon przed ofensywą.

– Kupiliśmy złą mapę – powiedziałem. – Widzę jeden wielki kontynent. Granice państw są niezbyt wyraźne. Nie wiadomo właściwie, gdzie się zaczyna, a gdzie kończy Europa? Niezły początek!

– Nie żartuj – powiedziała Nel. – Lepiej przypomnij sobie, jak się mówi po angielsku: Czy są wolne pokoje?

– Nie wiesz? Po prostu: Do you have vacant rooms? – odparłem bez namysłu.

Nel podniosła głowę znad słownika.

– Świetnie mówisz po angielsku – powiedziała. – Jeden problem mamy z głowy.

– Nie marnowałem czasu na studiach – odparłem. – Chciałbym jednak, abyś ceniła mnie za inne sprawy – dodałem i pocałowałem ją w soczyste usta.

– Cenię – odparła. – Ale teraz ty mnie zapytaj o coś. Sprawdzimy mój niemiecki.

– Jak się mówi: Jak dojadę do lotniska?

– Wie komme ich zum Flugplatz? – wyrecytowała Nel z przejęciem.

Widziałem, że ta zabawa zaczyna się jej podobać.

– Brawo! – odparłem. – Znakomicie! Teraz wiem, że bezrobocie nam nie grozi.

Wznieśliśmy kolejny toast. Usiedliśmy na tapczanie przytuleni do siebie.

– Nel – powiedziałem. – Ja nie żartuję.

– O co chodzi?

– Naprawdę nie wiem, gdzie zaczyna się Europa? Od czego mamy zacząć? Przecież nie możemy wsiąść do samolotu i wylądować byle gdzie. Ta podróż musi mieć jakiś kierunek, przebieg, sens.

– Wiem, że żartujesz. Lubisz się przekomarzać – powiedziała. – Ale dobrze. Zacznijmy od tej Europy, która daje nam szansę ekonomicznego rozwoju. Od Francji, Anglii czy Hiszpanii. Znasz inną Europę?

– Tak, znam Europę Balzaca, Conrada, Flauberta, Cervantesa, Dickensa i Homera – odparłem. – Tylko, że ta Europa nie ma granic i już od dawna we mnie siedzi. Jest bardzo przyjazna i życzliwa. Poznałem ją dobrze, przetarłem szlaki, opanowałem wszystkie rejony, jestem w niej zadomowiony. Pod tym względem Europejczykiem jestem już od lat. Poza tym, nie wisi nad nami piętno kolonializmu. Trzeba o tym pamiętać. Nie mamy się czego wstydzić!

Nel wstała i podeszła do szafki z napojami. Demonstracyjnie nalała sobie kolejną lampkę szampana. Widziałem, jak pęcherzyki powietrza rozbijają się o szklaną powierzchnię, jak palec Nel zaczyna krążyć po krawędzi lampki, a potem wędruje do jej rozchylonych ust.

– Wiedziałam, że tak to się skończy – odparła.

– Jak?

– Jesteś obrażony.

– Jestem – odparłem. – Dlaczego ciągle musimy udowadniać, że jesteśmy Europejczykami? Kiedy to się skończy? Dla mnie świat – nie tylko Europa, dzieli się na mądrych i głupich, podłych i szlachetnych, dobrych i złych, a takich nie brakuje pod żadną szerokością geograficzną! Co zatem mamy udowodnić?

– Sam mówiłeś, że Europy Szekspira i Dantego już nie ma. To jaka jest ta dzisiejsza Europa? Dowiemy się? – spytała.

Wtedy postanowiłem wstać i rozwiać ciemne chmury, które zawisły nad naszym pokojem. Podszedłem do Nel. Wyjąłem lampkę z jej ręki. Rozchyliłem szlafrok i musnąłem ustami delikatne sutki. Drgnęła. Przyciągnęła mnie do siebie i szepnęła:

– Dowiemy się?

– Tak – odparłem.

W nocy przebudziłem się nagle bez specjalnego powodu. Nel spała spokojnie owinięta kolorowym prześcieradłem. Było duszno, ale nie na tyle, aby zakłócić regularny oddech. Właściwie byłem zadowolony, że znalazłem chwilę na uporządkowanie wszystkiego.

Nigdy nie przypuszczałem, że w ciągu kilku godzin może się zdarzyć tak wiele. Dotąd moje życie płynęło według ściśle określonego scenariusza. Chciałem napisać kilka książek, sprawdzić swoje możliwości w literaturze, czekać cierpliwie na reakcje czytelników. Nawet gdyby były negatywne, gotowy byłem dalej uprawiać tę działkę – czułem, że jestem do tego powołany.

Organizowałem swoje życie tak, aby nie zabrakło w nim żadnych ważnych elementów: miłości, przyjaźni i przygody. Szukałem też jakiegoś płatnego zajęcia – musiałem z czegoś żyć. O utrzymaniu się z literatury nie było mowy. Nie obawiałem się żadnej pracy – mogła być nawet fizyczna. Ważne, aby nie zakłócała mojej pasji twórczej. A teraz – na samym starcie, otrzymałem hojny prezent, z którym nie wiedziałem, co począć.

ROZDZIAŁ 3

Na lotnisko dojechaliśmy taksówką. Cały nasz dobytek zmieściliśmy w dwóch walizkach, ale przedtem nie obyło się bez napięć i wzajemnych pretensji. Zaczęło się od selekcji rzeczy, które mieliśmy zabrać. Nel postanowiła zaszokować Europę przepychem i elegancją, co już na starcie uszczupliło znacznie naszą kasę. Nigdy nie byłem dusigroszem, ale widok wypływających pieniędzy na niepotrzebne stroje, zmusił mnie do poważnego zrewidowania opinii o beztroskiej rozrzutności kobiet.

– Nigdy pod tym względem nas nie zrozumiesz – odparła Nel, przymierzając w kabinie jakieś kosztowne suknie.

– Wyglądasz jak królowa Wiktoria – szepnąłem przez uchyloną kotarę. – Sądziłem, że lubisz młodzieżowy, studencki styl?

– Sknera! – syknęła.

Wtedy podszedłem do męskiego stoiska i bez namysłu wybrałem to, co najbardziej lubię: letnią marynarkę sztruksową, jeansy i kilka tanich koszulek z krótkim rękawem. Zanim spocona, ale szczęśliwa Nel wypłynęła z kabiny, ja już dawno byłem obsłużony.

– Co tam masz? – spytała, widząc moją reklamówkę.

– Cały swój dobytek – odparłem.

– Tylko tyle?

– W zupełności wystarczy na okrążenie kuli ziemskiej.

Nel wzdrygnęła ramionami i dalej szalała między regałami.

Później toczyliśmy zaciekłe dyskusje na temat środków transportu. Atak na Nowy Jork pozostawił wyraźny ślad na naszych uprzedzeniach.

– Zagrożenia już nie ma – powiedziałem. – Minęło tyle czasu i jest spokojnie.

– Spokojnie? Terroryści nie śpią. Przenika ich do Europy coraz więcej. Bez kontroli… Zresztą, otwarto im bramy… Nieodpowiedzialność… To nazywasz spokojem?

– To zupełnie różne sprawy.

– Nie! Jest jeden bardzo istotny związek między tymi sprawami: wszędzie giną niewinni ludzie. Co ty na to?

– Giną, ale tak będzie zawsze – odparłem. – To cena rozwoju cywilizacji. Ale mogę ciebie uspokoić. We wspólnotach pierwotnych też ginęli ludzie i to gęsto, a wtedy jeszcze nikt nie słyszał o Osamie bin Ladenie. Zresztą, może nasze pieniądze przeznaczymy na budowę osiedlowego schronu, a za resztę kupimy używany czołg. Wtedy podróż będzie bezpieczniejsza.

– Wolę pociąg – upierała się Nel.

– Nigdy nie lecieliśmy samolotem – odparłem pojednawczo. – To musi być niezwykłe przeżycie. Przecież jedziemy po to, aby szukać mocnych wrażeń.

– Pociąg.

– Samolot.

– Pociąg...

Ostatecznie zwyciężył LOT. Ale musiałem używać niezwykle wyszukanych argumentów, aby pokonać upór Nel. Kiedy wreszcie osiągnąłem cel, sam zacząłem wątpić. Przecież tak naprawdę dzisiaj za nic i za nikogo nie można ręczyć. Nadstawiałem głowę za sprawę, na którą nie miałem żadnego wpływu. Mogłem ryzykować, ale na własny rachunek. Nie miałem prawa utwierdzać jej w przekonaniu, że nasz wypad ubezpieczyły wszystkie światowe firmy, łącznie z Tym, który na górze podobno wszystko trzyma w garści.

Wysiadaliśmy z taksówki w nie najlepszych nastrojach, zwłaszcza, że niebo było zachmurzone i nagle zaczął padać deszcz.

– Niebiosa się rozpłakały – westchnęła z przekąsem Nel.

– Oczywiście, to moja wina. Jak zwykle. Postaram się wszystko naprawić.

Nie wiem, ale chyba było w tych słowach trochę uszczypliwości. Starałem się opanować, ale było oczywiste, że całe nietypowe przedsięwzięcie wytrąciło mnie z równowagi i pozbawiło naturalnego spokoju. Zaczynałem funkcjonować na nieznanych dotąd obrotach, co przejawiało się nadmierną pobudliwością. Jednak dopiero podczas odprawy dotarła do mnie myśl, że być może na zawsze żegnamy się z ojczyzną.

Zaczęło się już w holu podczas wstępnego ustawienia w bezkresnej kolejce. Nieoczekiwanie jednemu z pasażerów, stojącemu blisko nas, otworzyła się walizka. Zwyczajna, pechowa sprawa. Jednak nie dla wszystkich. Nagle zrobiło się ciemno, usłyszałem jakiś nieznany szum – świst, a zaraz potem zobaczyłem czarne mundury i ludzi w kominiarkach, którzy rzucili się na zaskoczonego mężczyznę i wtopili go w posadzkę portu lotniczego.

Nel była tak przestraszona, że przywarła do mnie i kurczowo trzymała się ramienia.

– Co to? – szepnęła.

– Chyba ćwiczenia – odparłem.

– Skąd. – Powiedział ktoś obok, na pewno weteran lotniczych podróży. – Oni mają teraz takie metody. Lepiej stąd odejść, bo jeszcze zostaniemy wciągnięci w aferę. Nie daj Boże, powołają nas na świadka.

– Przecież nic się nie stało – powiedziałem. – Każdemu może otworzyć się walizka.

– Człowieku – odparł mężczyzna, przyglądając się nam dziwnie. – Na jakim ty świecie żyjesz? Każdy jest podejrzany. Tu nie ma ludzi niewinnych.

Zanim zdążyłem się obejrzeć, nieznajomego już nie było.

– Idziemy – powiedziałem. – Niezły początek.

Ale szczyt rozgoryczenia i bezsilnej złości miał dopiero nadejść. Stało się to w momencie, kiedy załatwiliśmy wszystkie formalności i spoceni czekaliśmy na przejście przez barierki. Nagle do Nel podeszła starsza kobieta w mundurze i kiwając palcem, jak na niesfornego ucznia, powiedziała:

– Pani pozwoli.

– Ja... – Nel była tak zaskoczona, że zabrakło jej powietrza. Dalej bezgłośnie poruszała ustami.

W tej chwili kilkanaście osób stojących za nami, cofnęło się w panice. Byliśmy już napiętnowani, trędowaci, niebezpieczni samym faktem istnienia.

– Tak, pani – odparła kontrolerka. – Pójdzie pani na rewizję osobistą.

– Ale ta pani nic nie ma – wtrąciłem się, bo czas był najwyższy.

Nel uniosła bezradnie ręce. Strach pojawił się w jej oczach.

– Czy nic nie ma, to się jeszcze okaże – powiedziała kobieta. – Proszę!

– Idź – powiedziałem hamując oburzenie. – Poczekam.

Nel podreptała pokornie za nieuprzejmą strażniczką, a ja już wiedziałem, że w tym całym groteskowym widowisku nie było żadnej troski o bezpieczeństwo lotów czy pasażerów, ale o ich upokorzenie. W oczach stróża prawa dostrzegłem triumfalny błysk, widoczny ślad zwycięstwa władzy nad kruchą jednostką, z którą można zrobić wszystko, co się chce.

Już wcześniej spotkałem podobną sytuację, gdzie pod pretekstem wypełniania służbowych obowiązków bezduszny urzędnik rozładowywał swoje kompleksy i uprzedzenia. Dawniej mnie to nie irytowało. Traktowałem ten rodzaj zachowania jako spadek po poprzednim, odhumanizowanym systemie. Teraz uznałem to za nieuzasadnione naruszenie godności osobistej.

Stałem obok filaru jak skarcony uczeń postawiony do kąta, o którym w klasie już wszyscy zapomnieli. Szukałem potwierdzenia swoich odczuć w oczach podróżnych, z którymi tworzyłem już małą społeczność związaną wspólnym lotem. Tymczasem nikt nie zwracał na mnie uwagi – zdawało się że jestem przezroczysty. Usiłowałem nawet uchwycić jakieś spojrzenia, aby znaleźć cień współczucia, ale napotykałem tylko na błądzący wzrok, ślizgający się po mnie jak po szklanej kuli.

Wreszcie ujrzałem Nel. Machnąłem do niej ręką. Uśmiechnęła się smutno. Wracała z wyrazem poniżenia i duszą wypełnioną żalem. Miałem ochotę skoczyć przez barierki i zrobić małe zamieszanie na zapleczu, ale wiedziałem, że nasza podróż w tym miejscu już by się skończyła. To poczucie bezsilności mocno zakorzeniło się w mojej pamięci.

– Dlaczego byłaś tak długo? – spytałem.

Nel spojrzała na mnie oczami kobiety, która utraciła niewinność.

– Dostałam okres.

– Okres? Teraz?

– Tak – odparła.

– A to pech.

– Dla nich też. Szukali, ale podpaski.

– Znaleźli?

– Tak.

Cały czas przesuwaliśmy się w tłumie do głównego sektora. Nikt nie zwracał na nas uwagi. Nikogo nie interesowały nasze rozterki i przeżycia. Nikt nie żądał wyjaśnień, nie przyszedł z ciepłym słowem, aby powiedzieć: Przepraszamy za niesłuszne podejrzenia. Odwróciliśmy się od was zbyt pochopnie.

Wreszcie znaleźliśmy się na pokładzie samolotu. Pasażerowie ożywili się znacznie. Nawiązywano pierwsze znajomości i przyjaźnie. Podniebna podróż skracała drogę do większej zażyłości.

Nie mogłem uczestniczyć we wzajemnym zbliżeniu, braterskim pojednaniu, umysłowym spółkowaniu, ponieważ ciągle przelewała się we mnie rzeka rozgoryczenia. Nie nauczyłem się jeszcze tak łatwo przeistaczać z człowieka w zwierzę i odwrotnie, zapominać natychmiast o popełnionej przed chwilą zbrodni, pożerać kanapkę z serem nad zwłokami ofiary. Wiedziałem też, że brak pancerza, brak skóry kameleona może narazić mnie na wielkie kłopoty i nieustanne konflikty ze sobą i światem. Jedynie postawa bezstronnego obserwatora dawała szansę na przetrwanie wstrząsów, które pojawiły się już na samym początku. Nie mogłem zapomnieć o celu tej wyprawy.

– Nie smuć się – powiedziałem, kiedy zajęliśmy swoje miejsca.

– Staram się – odparła.

– Takie jest życie – dodałem i mocniej zacisnąłem pięść.

Nel na szczęście tego nie widziała. Rozglądała się dyskretnie pochłonięta obserwacją wszystkiego, co było dla niej nowe i w jakiś sposób niebezpiecznie fascynujące – dla mnie zresztą też.

– Zobacz – powiedziała. – Taki samolot to właściwe wielka beczka wyrzucona w przestrzeń. Nie ma stąd żadnej ucieczki.

– Nie myśl o najgorszym – odparłem.

– Jak tu nie myśleć.

– Patrz – powiedziałem. – Tam chyba siedzi Linda.

– Gdzie?

– Pod oknem, drugi rząd.

– Rzeczywiście! – odparła Nel. – Ale nam się trafiło.

– Z kim on siedzi?

– To chyba aktorka, ale niezbyt znana.

– Nie wiedziałem, że jesteś na bieżąco z kinematografią.

– Jesteś zazdrosny? – spytała Nel.

– Tak, o cały świat! – powiedziałem. – Może wreszcie ruszymy.

Byłem zadowolony. Nel wracała do formy. Nawet groźba katastrofy nie była tak straszna, jak poczucie zniechęcenia, które mogło nam zatruć najpiękniejsze chwile podróży. A kiedy zawyły silniki, kiedy maszyna zadrżała, a serce uciekło nam pod fotele, było jasne, że wszystkie błahe sprawy tego świata w jednej chwili przestały się liczyć. Nieznani pasażerowie na pokładzie stali się nagle wielką familią, która za moment uniesie się w przestworza i być może nigdy z nich nie wróci. Wybaczyłem tej niezwykłej rodzinie wszystkie doświadczone przykrości. Nie miałem do nikogo pretensji. Pomyślałem o moich strapionych rodzicach, których poinformowałem, że wyjeżdżam, ale bez wskazywania środka lokomocji. Niech śpią spokojnie.

– Wrócimy? – szepnęła Nel, ściskając do bólu moje ramię.

– Oczywiście – powiedziałem. – Nie mamy innego wyjścia. Tyle spraw na nas czeka...

Nie wiem nawet, kiedy oderwaliśmy się od ziemi. Nel tuliła się do mnie, szeptaliśmy sobie jakieś zaklęcia. Nie zwracaliśmy uwagi na nikogo – to był czas osobistych zwierzeń i pożegnań. Niezwykłe poczucie intymności w tłumie wzmagało nasze doznania, tworzyło niepowtarzalną więź, jakiej dotąd nie znaliśmy. Zdawało się, że zadziałał instynkt samoobrony – kiedy już nic nie możesz zrobić, zamknij się w skorupie. Takich łupinek było teraz na pokładzie więcej.

W pewnej chwili usłyszeliśmy akordy łagodnej muzyki, a zaraz potem rozległy się głośne rozmowy. Lecieliśmy. Po pokładzie krążyły miłe stewardesy – roznosiły słodycze i trunki. Sięgnęliśmy ochoczo po lampki wina. Dopiero teraz zauważyłem, że w naszym rzędzie siedział ten sam człowiek, który doradzał nam ucieczkę po niefortunnym otwarciu walizki. Uśmiechał się do nas w nazbyt przymilny sposób. Widać, że chciał nawiązać kontakt. Nie do końca byłem przekonany, czy nie chodziło mu tylko o Nel.

– Świat jest mały – zagadnął. – Janusz jestem.

– Mariusz – odparłem.

– A ta pani?

– Moja narzeczona – powiedziałem.

– Piękna kobieta! Polki są naprawdę urocze. Jeżdżę po świecie i wiem, co mówię.

Nel kiwnęła głową z satysfakcją, ale nie chciała włączyć się do rozmowy.

– Dziwny jest ten świat... – powiedziałem retorycznie.

– Pan po raz pierwszy do Paryża?

– Tak.

– Jaki ma pan paszport?

– Zwyczajny – odparłem.

– Pytam, czy polski?

– Oczywiście. A jaki ma być?

– Proszę pana, z polskim paszportem musi pan uważać.

– Nie rozumiem?

– Pan w celach turystycznych, handlowych czy dyplomatycznych?

– Nie za dużo tych pytań? – powiedziałem. – Pachnie mi tutaj służbami specjalnymi – dodałem z uśmiechem.

Nel ostentacyjnie trąciła mnie łokciem.

– Pan jest młody i chcę panu oszczędzić trochę przykrości.

– Jadę w celach, powiedzmy, turystycznych – odparłem.

Janusz zatrzymał przechodzącą stewardesę.

– Czystą polską, proszę. Trzy razy!

– Ale... – postanowiłem zaprotestować.

– Niech się pan nie martwi. Ja wszystko skonsumuję – odparł Janusz. – Więc chodzi o to, że nie mamy najlepszej opinii. Według mnie przyczyn jest wiele, ale z tych najważniejszych wymienię tylko skandaliczną postawę emigracji zarobkowej. Niech pan popatrzy. – Janusz podniósł górną wargę i odsłonił lśniące, sztuczne zęby. – Wybili mi swoi, w paryskiej knajpie. Nie obcy, tylko swoi. Okradli, pobili, wyrzucili na trawnik.

Stewardesa przyniosła wódkę. Janusz postawił trzy kieliszki na półce i podziękował.

– Za udany pobyt – raz. Za załatwienie interesów – dwa. Za szczęśliwy powrót – trzy!

W błyskawicznym tempie pochłonął trzy setki i tylko raz się zakrztusił.

Nel nie miała ochoty na przedłużanie żenującej znajomości. Dawała sygnały, aby już skończyć. Mnie zaczynał on intrygować. Odnalazłem w jego postawie i wyglądzie ten żałosny skrawek naszej mentalności, która niczym pijawka wsysa się w narodowego ducha i daje znać o sobie w najmniej odpowiednim miejscu. Na szczęście to był tylko margines, relikt.

– Kim pan właściwie jest? – spytałem, kiedy zauważyłem, że jego spojrzenie niebezpiecznie się rozmywa i chwieje.

Janusz sięgnął drżącą ręką do kieszeni marynarki. Z dużymi kłopotami wyciągnął wreszcie wizytówkę.

– Proszę! – powiedział. – Jestem radcą handlowym ambasady. Tam są wszystkie moje namiary. A teraz przepraszam, muszę się trochę zdrzemnąć.

Nel odetchnęła z ulgą.

– Wierzysz, że on jest radcą?

– Dlaczego nie – odparłem.

– To jakiś kombinator. Od razu widać.

– Wszystko się zgadza – powiedziałem. – Lepiej popatrz na piękne widoki.

Ale za oknem niewiele już było widać. Właśnie wchodziliśmy w gęste chmury. Miałem wrażenie, że płyniemy łodzią po wielkim jeziorze, pełnym tajemniczych znaków i pułapek. Było coś niesamowitego w tym poczuciu bliskości nieba. Wystarczyło wyciągnąć rękę, aby dotknąć magicznych obłoków i odkryć prawdę o podniebnej egzystencji: zwiewność, ulotność – przestrzeń zastrzeżona tylko dla wybranych, nie dla zwykłych śmiertelników. Ten lot był barbarzyńskim wtargnięciem na cudze terytorium, wkroczeniem w jakiś nowy wymiar. Zdawało się, że za chwilę otoczą nas niebiańscy strażnicy i przegnają ze sfery tylko dla nich przeznaczonej.

– Co ty na to? – szepnęła Nel, zafascynowana niezwykłością sytuacji.

– Pięknie.

– Powiem: strasznie cudownie – odparła.

– Boisz się?

– Mam wrażenie, że dotykam tajemnicy nieśmiertelności. Tylko pusto i cicho tutaj jakoś. Niezbyt przyjaźnie.

Nel położyła rękę na moim kolanie, a potem rozpoczęła podniecającą wędrówkę ku górze.

– Co się stało? – spytałem.

– Wiesz... Ten dyskretny warkot, wibracje... Zawsze chciałam to zrobić w samolocie – powiedziała.

– Przy świadkach? Tutaj, na fotelu?

– Nie! W łazience, w toalecie – jest przecież coś takiego, prawda?

– Oczywiście.

– A teraz, kiedy pragnienie można zrealizować, jestem wyłączona.

– Możemy tam iść – odparłem. – Nie widzę problemu.

– Nie. To nie to samo. Spróbujemy innym razem. Zgoda?

– Możesz na mnie liczyć – powiedziałem i pocałowałem ją w usta.

Dyskretnie obserwowałem Nel. Nie wiem, ale ze wszystkich podróżnych tylko ona zasługiwała na moje zainteresowanie. Niezbadane są ścieżki naszych myśli. Przychodzą nagle, dopadają w najmniej oczekiwanym miejscu, wzbudzają niepokój. Dlaczego teraz pomyślałem o naszym pierwszym spotkaniu? Dlaczego nie analizowałem skomplikowanych związków psychologicznych, które pojawiły się na pokładzie pomiędzy pasażerami? Dlaczego nie badałem natury Polaka, wkraczającego do wielkiej Europy, obarczonego dziedzictwem kulturowym, drzemiącym po trzech setkach dwa fotele dalej? Nel – ona była ważna. I to pierwsze zetknięcie – tamtego chłodnego poranka.

Nel wrastała w moje życie, zmieniała je nieustannie, nadawała nowej jakości. Powodowała, że jednostajne tempo szarej egzystencji nabierało jasnych i żywych barw. Dotąd karmiłem się tylko literaturą – teraz sfera doznań uległa wzbogaceniu. Byłem jej wdzięczny za to, że wyrwała mnie z ciasnej biblioteki, by wędrować ze mną niezbadanym szlakiem. Chciałem teraz powiedzieć, że ją kocham. Byłem gotowy zrobić to natychmiast, aby przywiązać ją do siebie, zaznaczyć terytorium, z którego nie ma ucieczki.

– O czym myślisz?

– Chciałem... Wspominałem nasze pierwsze spotkanie – odparłem.

– Och, nie! – zaprzeczyła. – Nie teraz!

– To bardzo dobry moment – powiedziałem. – Nigdy nic nie wiadomo.

– Mam wyrzuty – odparła. – Chciałam tobie podziękować, że o to nie pytałeś.

– To przyszło w tej chwili...

– Ale, co chciałbyś wiedzieć? – spytała. – Z kim wtedy byłam? Co robiłam na ulicy o piątej rano? Masz do mnie żal? To przykre... Żałujesz?

– Nie! Przeciwnie. Sądzę, że gdyby nie ty, gdyby nie to niezwykłe spotkanie, dzisiaj nie byłbym tak silny...

– Co masz na myśli? – spytała.

– Powiem wprost: cokolwiek się stanie, musisz wiedzieć, że ciebie kocham.

– Ja też ciebie kocham! Dobrze o tym wiesz! Nie pytaj o nic więcej, proszę. I nie mów, że coś się stanie. Nie mów...

ROZDZIAŁ 4

Podczas lądowania jeszcze raz doznałem uczucia niepewności i zwątpienia w sens naszej wyprawy. Maszyna zadrżała nagle, jakby trafiła na niewidzialny mur i zatrzymała się w miejscu. Okazało się, że wpadła w jakieś wiry tuż nad lotniskiem, co wywołało trwogę na wszystkich twarzach. Tylko stewardesa, która w tym czasie stała obok nas, zachowała spokój, z czego wynikało, że częściej przeżywała podobne emocje.