Rekin w kajucie. Opowiadania - Paweł Staśko - ebook

Rekin w kajucie. Opowiadania ebook

Paweł Staśko

3,0

Opis

Fabuła powieści charakterystyczna dla końcowej fazy twórczości Staśki. Romans pełen klasycyzmu i romantycznych uniesień. Wpisany w kanony literatury dwudziestolecia międzywojennego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 178

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Paweł Staśko
Rekin w kajucie
Opowiadania
Warszawa 2016
Rekin w kajucie

Nareszcie panna Łojkówna dokonała niezwykle trudnej rzeczy, wprost cudu! Ale czegóż nie dopnie edukowana, pełna pomysłu i pańskiej ekscentryczności jedynaczka? Po długich prośbach i naleganiach, w których dyplomowany jej talent osiągnął chyba rekord, udało jej się nakłonić ojca, właściciela największej w mieście sprzedaży wędlin, do wyjazdu via Bałtyk, Morze Północne, do Londynu, a potem, po jakich dwu miesiącach pobytu w stolicy świata, drogą okrężną, przez kanał La Manche do Francji, na Riwierę francuską, włoską, do Wenecji i przez uroczą Szwajcarię do Polski.

Przez niemal rok nie mógł zrozumieć ojciec jedynej córki, krociowy milioner, zaśniedziały konserwatysta, typowy masarz o stu czterdziestu kilogramach żywej wagi – ile uroku kryje w sobie taka bajeczna podroż, ile korzyści odniesie przez to jego córka, że nauczona domowo modnych języków, potrzebuje konwersacji na miejscu, choćby dla przyswojenia sobie akcentu, że taki wyjazd nada domowi ich poloru, a dla jej szczęścia oraz towarzyskiej pozycji jest niezbędny... Ten a ten piekarz przez całą zimę był we Włoszech, właściciel sąsiedniego galanteryjnego interesu nie wrócił jeszcze z Nicei, rzeźnik z ulicy Wampirowej zakupił hotel w Neapolu, szewc z oficyny wybiera się do Meranu, czegóż by zatem oni, bogatsi od nich wszystkich, co stać ich było na majorat – nie mogli zwiedzić trochę świata, zaznać jego przepychu, blasku i rozgłośnego piękna?

Wymowa córki, prośby, perswazje i rozpaczliwe dąsy, odniosły w końcu walne zwycięstwo nad domatorstwem ociężałego bogacza. Właściwie zadecydował między innymi mądry argument, że ojciec przez taką zmianę powietrza straci co najmniej 30 kilogramów ze swego ciężaru, co samo warte już było takąż wagę banknotów.

Tak więc marzeniu i namowie córki stało się zadość, ojciec przystał na podróż i plan przemyślnej jedynaczki. Matka od razu była chętna podróży.

Przez miesiąc trwały przygotowania do podróży, sprawy paszportów, wiz, skupywanie obcej waluty, od trzech dni pożegnalne wizyty, gdyż jutro miano już wyjechać.

Pan Łojek wydał ostatnie dyspozycje swojemu pełnomocnikowi, zarządził interesem, domem i uznojony lipcowym dniem zaraz z wieczora udał się na ostatni przed wyjazdem spoczynek. Gderał jeszcze wprawdzie, do dzisiaj zrzędził na ogromne wydatki, lecz był już w transie jazdy i odczuwał pod gardłem febrę podróży.

Właściwie bał się nawet poniekąd, co oznaczało, że gdyby szło o wybór, zgodziłby się bez wahania na pozostanie w domu. Nie lubił jeździć i nigdy w życiu nie puszczał się na odleglejszą metę. Miejscowości, jakie przedtem, mając skromniejszy personel, odwiedzał w czasie jarmarków, były: Chrzanów, Kocmyrzów, Gdów, Bochnia, niekiedy Brzesko i Szczurowa, no i ostatnio kilka letnich sezonów spędzonych w Krynicy. Tak się przedstawiał znany mu świat i horyzont zwiedzania kraju. Morze widywał tylko w kinie, o wielkich miastach czytywał w pismach, a pomarańcze i daktyle zbierał nie prosto z drzewa, ale ze stołu. Zresztą co go obchodził daleki świat, gdy miał go w domu w częściowej miniaturze? A to: wspaniałą morską muszlę, kilka krewetek, w doniczkach południowe kaktusy, na stole albumy z widokami dalekich miast i krajów, perskie dywany, rosyjskie kalosze, angielskie ubrania, amerykańskie buciki, córka hołdowała tylko francuskim perfumom, żona japońskiemu kimonu itd. Wierzył tylko w interes, opasłe wieprze, wygórowane ceny, a przy słabości i wysokiej temperaturze – w Pana Boga i jego miłosierdzie. Pieniądze kochał na równi z żoną i córką jedynaczką, nienawidził żandarmów i policyjnych komisarzy, pomsty rzucał na podatkowe urzędy i kpił z urzędów walki z lichwą; poza tym chodził w niedzielę do kościoła, czasem wspomógł żebraka, rzadziej poparł społeczne cele i żył sobie wygodnie. Ponieważ jednak córka wchodziła w świat, dał się z trybów życia wyważyć i skusić na opuszczenie nie tylko miasta, ale i kraju.

Z myślą o dniu jutrzejszym, dalekich lądach i morzach, podniebnych górach i mrocznych przepaściach, to znów o córce, spotkanych w drodze hrabiach i lordach (kto wie, co losy niosą i kogo ściągnie magnetyczna siła posagu?), w marzeniu o zgubie trzydziestu kilo z tuszy, powrocie swobodnych ruchów i odmłodzeniu życia – zasnął.

*     *
*

...Okrętowa śruba zmąciła wodę, zadygotał od wnętrza drewniany pokład i okręt odbił z portu.

Jadą...

Sierpniowe słońce przypieka trochę, woda błyszczy się w blaskach, łodzie rybackie i motorówki usuwają się z miejsca trójmasztowcowi, co jak wieloryb wrzyna się w ciżbę morskiego drobiu, pewny swej mocy, potężny, prujący fale bez najmniejszego wysiłku, prawdziwy morski król.

Prawie wszyscy pasażerowie są na pokładzie. Cudowny dzień sieje promienną radość, nikt się nie smuci, nikt nie odczuwa niepokojących wrażeń morskiej podróży, nawet taki nowicjusz jak Łojek.

Oddala się molo, a z niego powiewają chusteczki, goście z okrętu odpowiadają tym samym na pożegnanie, ląd się odsuwa coraz spieszniej, miasto maleje, zdaje się zapadać w ziemię i przedstawiać jakby bezkształtną ruinę. Okręt mija portowe doki, jakoweś windy, wieże z żelaza, długi szereg parowców stojących na kotwicach, żaglowce, po czym wypływa na pełne morze, w bezkresną dal idące, zlewające się z niebem w monotonne bezludzie, bez drzewka i kamienicy, pustosz bez końca, ogromną i tajemniczą.

Łojka coś trąca w serce, robi mu się markotno, czuje brak ziemi pod stopami i wie, że pokład mizernie ją udaje, że pod tymi deskami tylko kajuty, jeszcze niżej maszyny, a potem woda, kto wie na ile metrów głęboka, woda z przodu i z tyłu, zewsząd ogromna woda, zielona od głębokości, kołysząca się nie tak jak Wisła przy powodzi, ale... kto to opowie, kto opisze?

Czuje w tym możnym przelewaniu się wody jakowyś wrogi żywioł, zawzięty i bez litości i tym groźniejszy, że nieziemski.

Żal go ogarnia i ściska piersi, swędzi go wewnątrz niesmak tej jazdy – ki diabeł nakłonił go do zapuszczania się na taki bezmiar wód! Ni w tym jaki interes, ni żaden zysk, czy on głowę utracił? Że inni jeżdżą, niech sobie jeżdżą na złamanie karku, pal diabli jakiś tam honor i dobry ton!

Całe szczęście, że widać jeszcze ląd, rudawą smugę portowego miasta i te żelazne wieże... To zatrzymuje w nim resztki otuchy, chociaż w razie nieszczęścia – co to pomoże? Kto stąd usłyszy wołanie i dojrzy, że okręt tonie?

Łojek zazdrości pozostałym na ziemi ludziom, największą miarą mierzy ich szczęście, podziwia rozum. Wszak zasługują na uznanie! Mogą iść do kawiarni, kina, gdziekolwiek, ot, jak na lądzie! Wyleje rzeka, od czegóż piętro? A tu? Tu świat się kończy gdzie poręcze, a fundamentem podłoga z cienkich desek! Niech tak zamrze nagle kapitan, upiją się majtkowie, maszynista zdrzemnie się trochę lub pęknie kocioł? Wszystko możliwe, nieszczęście wszędzie obecne... Cóż wtedy? Śmierć! Te kilka łódek ludzi przecież nie zmieści, a pasy ratunkowe to igraszka! Woda będzie podrzucać człekiem jakby piłką, do brzegu nie zaniesie, wyobraca nim przez kilka dni, o ile potwory morskie nie poszarpią nóg w kawałki albo wraz z pasem nie wciągną w głębię...

Posmutniały Łojek konstatuje jaka ogromna różnica jest między morzem a lądem, między katastrofą na ziemi a na wodzie. Zauważa nawet, że wszystkie ratunkowe pasy byłyby nań za ciasne... Odgania od siebie myśli o nieszczęściu, broni się i nie chce wierzyć, by to możliwe było, a jednak lęk go ogarnia, coraz bardziej czuje się nieswój i samotny. Cóż bowiem znaczą ci ludzie (idioci) lornetujący ginącą z oczu ziemię, wszak oni wszyscy są w takim samym jak i on położeniu? Czemu się jednak tak radują, co ich tak cieszy? Pewnie, iż morzem jadą... Co za odwaga!

Widzi swą córkę uśmiechniętą, pełną radości, jak przez lornetę patrzy na znikające ślady portu.

– Wariatka! – plącze mu się po języku. – Co ona znajduje w tym pięknego? Woda i woda, gromadka mew towarzyszy okrętowi, nad wodą czyste niebo, nawet bez chmurki...

Łojek rad by chociaż chmurkę zobaczyć! Smutno mu coraz bardziej, czuje się w dali i nad głębiną. W sercu żal mu się rodzi do jedynaczki i jakieś nabożeństwo do marynarzy. W nich teraz cała jego otucha i nadzieja. Chętnie by z którym porozmawiał, zjednał go sobie dobrym cygarem, lecz ich języka nie pojmuje ani za ząb. Poczyna go to męczyć nieznośnie, usta otwierają się do rozmowy, jednak kołczeje język, zapominając nawet ojczystej mowy. Jakie to ciężkie i bolesne! Pojmuje teraz swoją głupotę, niższość od wszystkich ludzi i że motorem jego życia bywały dotąd tylko opasłe wieprze, targowe ceny i fałszowane wędliny.

Wstyd go rozpala wewnątrz, unika spojrzeń ludzi, by przypadkowo ktoś nie zapytał o co, a tu, jakby na przekór, spoglądają na niego, dziwią się tuszy i uśmiechają z boku.

Czuje, że mimo swych pieniędzy, biletu pierwszej klasy i swego incognito jest tu wśród nich intruzem, że wlazł jak miedź pomiędzy złoto.

Z potoku dolatujących go słów, obcych, niezrozumiałych, jedno uchwycił podobne polskiemu wyrazowi: mina...

Ohydne słowo!

W jednym momencie wtłoczyły mu się w myśli podwodne miny, pozrywane burzami i błąkające się po morzu, niewyłowione dotąd od czasu wojny... wszak jak je znaleźć w takim bezmiarze? Czytał o tym w gazetach, teraz sam widzi, że taki połów nie może być gruntowny, że tych piekielnych machin pływają zapewne jeszcze krocie...

Na myśl, iż okręt może natknąć się w drodze na takiego potwora, Łojek aż pobladł. Podniecona wyobraźnia nasuwa mu przed oczy straszliwy obraz katastrofy... Huk jak stu gromów, okręt rozerwany w kawałki i w oka mgnieniu tonie... Nie ma czasu na krzyki i wołania, wykluczony wszelki ratunek, woda pochłania wszystko i nakrywa... O-o-ch!

Spocony Łojek odgania gwałtem okropne myśli i palcem kiwa na córkę. Zwierza się z obaw, mówi o zabłąkanych minach i możliwym nieszczęściu. Córka śmieje się w głos, że wszyscy słyszą i spoglądają na nich.

– Ależ, tatusiu! Miny już wyłowione, zresztą nasz okręt uzbrojony w odpowiednie ochrony... To nie jest jakaś rudera, lecz okręt pierwszej klasy... Mamy telegraf bez drutu, najnowsze urządzenia, niechże więc tato będzie spokojny...

Słowa kształconej córki uspokajają Łojka i napawają otuchą.

– Słuchaj Maniusiu, czy my jedziemy przez Baltimore? Ci panowie – wskazuje palcem – wciąż o tym mówią...

– Ależ, tatusiu! Przecież Baltimore znajduje się w... w każdym razie my nie jedziemy przez Baltimore...

Pierzchają troski Łojka. Czuje się nawet lepiej usposobiony. Upał nie bardzo mu dokucza, woda łagodzi skwar i czyni go wcale przyjemnym. Fale kołyszą okrętem miarowo i spokojnie, czas płynie szybko urozmaicany tłumem wesołych pasażerów na przechadzkach po pokładzie. Życie okrętowe poczyna bawić Łojka nowością, przygląda się kominom, masztom, podziwia tę kolosalną budowę i rozum ludzki, zastanawia go nieprzejrzany ogrom wód, z krańców płynące fale i to, jak można pośród owych bezmiarów trafić do celu i nie zbłądzić? Ani tu oka na czym oprzeć, wszędzie jednaka woda, nie niższa, nie wyższa, jednako rozhuśtana, bez najmniejszego orientacyjnego punktu i znaku...

Co za szaloną pamięć musi mieć taki okrętowy sternik! Ominąć wszystkie pokryte wodą mielizny, rafy, przeszkody i jechać jak po szynach, to przecież jest już szczytem ludzkiej doskonałości...

Nastała miesięczna początkowo noc. Łojek ani myśli o spaniu. Osrebrzone morze wydaje mu się olbrzymią łąką, na której żerują krocie tuczonych świń... Naprawdę tak mu się zdaje, fale zupełnie do świń podobne... Ba, to nawet żywe, ruszające się świnie...

– Co za olbrzymi majątek w tej niezliczonej trzodzie – myśli zdumiony. – Miliardy! Czyje te wieprze i kto je pędzi? Dokąd? Ani tu kupców, ni naganiaczy...

Naraz zjawia się kupiec – właściciel, nawet znajomy – Pietras z Krowodrzy... Łojek targuje sztukę po sztuce, ach, co za tanie świnie! W mig liczy zyski wprost niepojęte!

Po krótkiej chwili radości Łojek doznaje rozczarowania... Było to tylko przywidzenie... Otrząsa się z wrażenia, w miejsce rozkosznych wieprzów – morze, ruchoma woda, on nie na targu, ale w podróży do Anglii. Śmieje się sam do siebie, zapalając cygaro.

– A to ci heca...

Oparty o balustradę spluwa do morza i mówi z żoną po francusku... Mało, przeplata mowę różnymi językami... Aż sam się dziwi, kto go tym natchnął...

– All right... Merci bien... A rivederci... Gutus kogutus... Ein, zwei, drei...

Fenomenalne!

I znów po jakimś czasie złudzenie... Ktoś z obcych zagadnął go po niemiecku, a Łojek ani rusz! Wstyd go oblewa, język nawet polskiej mowy odmawia i usta kamienieją...

Obcy pan parska mu prosto w twarz i mówi z polska: Głuptas pan jesteś i tyle! Po co udawać pana? Masarza, choćby we frak się ubrał, zawsze czuć czosnkiem i salcesonem... Adieu!

Afront, obraza, ludzie się śmieją i wskazują palcami.

Na szczęście jakoś to zajście się zaciera, jak gdyby wcale nie istniało. Łojek odetchnął.

– Co to? zwiduje mi się jak w gorączce? – szepce pod nosem.

Ani go nikt nie czepia, wszystko w porządku, woda szumi jak zawsze i okręt pędzi jak szalony. Córka rozmawia z jakimś Anglikiem, kokietuje go, filutka... a jak jej z tym prześlicznie! Arystokratka w każdym ruchu i geście, zgrabna, modnie ubrana, wszyscy zwracają nań uwagę...

– Może to jaki lord, markiz lub książę? Wygląda na takiego...

Serce zabiło raźniej w piersi Łojka, patrzy i cieszy się tą sceną...

– Jak on się do niej mizdrzy... Proszę, jaka z nich para... Błogosław im, Panie Boże, a dam na dziesięć mszy...

Tęsknota za lądem odbiegła go do reszty, czuje się pewny siebie, dobrze, znacznie już lżejszy niż na ziemi, nawet szczęśliwszy. Teraz fale wydają mu się słabiutkie, morze za płytkie, a bieg okrętu leniwy do znużenia. Jakowaś siła wchodzi mu w ciało i odmładza. Czuje, iż żyć poczyna na nowo.

Wszedł do kajuty na półkwaterek wspaniałego koniaku. Pije, na umór pije. Na zdrowie kapitana, córki, majtków i maszynistów.

– Prosit! A jedźcie cwałem!

Długo błądził po korytarzu i szukał wyjścia, zanim z powrotem wydostał się na pokład, W czasie jego nieobecności zaszła na świecie gwałtowna zmiana. Księżyc zasłoniły potworne, czarne chmury, morze zaś poczynało się burzyć i szumieć przeraźliwie.

Łojek usiadł na wielkich skrętach lin, miarkując, co to będzie. Najwidoczniej zanosiło się na burzę. Za chwilę uderzył w okręt silny wiatr i zakołysał nim jak łupiną. Aż pokład zatrzeszczał pod nogami. Ściemniało się na gwałt, jakby świat cały zalała smoła. Kiedy na chwilkę błysnął księżyc przez chmury, wtedy ukazało się morze piekielnie powichrzone i czarne jak atrament. Wprost przerażało swoją otchłanią.

Widać, że nie na żarty zbierało się na burzę, bo okrętowa służba poczęła gonić po pokładzie, kręcić korbami, gotując okręt do walki. Co odważniejsi zostali jeszcze na pokładzie, inni zeszli do kajut. Łojek wyprawił żonę na dół, a sam pozostał, woląc przyglądać się naocznie gotującej się burzy. Zawsze to lepiej widzieć, niźli domyślać się przez ścianę. Anglik i córka gdzieś się zawieruszyli, lecz o tę parę jest zupełne spokojny. Wie dobrze, że tyle Anglikowi na lądzie, co i na wodzie. Trudno było pozostawić córkę w lepszej opiece i doświadczeńszych rękach.

Coraz górniejsze fale poczęły uderzać w dziób okrętu i wstrząsać jego kadłubem. Na masztach i wyprężonych linach zagwizdał wicher piekielnym śmiechem, zaszamotał zawieszonymi pasami i łodziami, zda się zatrzymał okręt na chwilę i cofnął, a po pokładzie potoczyły się beczki, grożąc rozbiciem lub stratowaniem przerażonych ludzi.

– Do kajut! – rozległ się rozkaz z ust biegających majtków. – Uciekać!...

Groza położenia stawała się naprawdę poważna. Pierwszy ogromny bałwan wody runął na okręt z taką gwałtowną siłą, że fala spłynęła po pokładzie. Teraz dopiero pasażerowie poczęli uciekać w panicznym strachu. Kilkoro ludzi zmiotła woda do morza. Słychać było ich wrzaski, a Łojek nawet ich dojrzał na grzywie spienionej fali. Nikt nie pamiętał tak nagłej burzy, po prostu morze w jednej minucie zrodziło sztorm jak się patrzy.

Na schodkach wiodących do kajut ścisk, tumult i rozpaczliwe krzyki. Ciżba zatarasowała wejście do tego stopnia, że ucieczka stała się wprost niemożliwa.

Łojek znalazł się wprawdzie na czele tej zapory, lecz w żaden sposób nie mógł się wyrwać z kleszczy setek ścieśnionych ramion.

Ciśnie się naprzód, rozpiera, wciąga dech w siebie, aby się ścienić, jednak na próżno. Czuje, że się udusi lub, gdy go zepchną z siłą, rozbije się na schodach na miazgę.

Szczęściem wydostał się z tłoku jedną nogą i usiłuje krzyczeć, by go puszczono, niestety dech mu zaparło.

Po długiej męce niemal cudem udało mu się wyswobodzić tułów, o drugiej jednak nodze mowy nie było. Zawisł ciałem na dół, jak wieprz na haku zawieszony, pięć metrów stromych schodów ma pod głową, macha rękami by się czegoś uchwycić, ściany gładkie jak lód, a krew uderza mu do głowy, czerwieni oczy i męczy go całkiem opacznym biegiem. Wnętrzności prawem ciężkości wtłaczają mu się w gardło i duszą swoim kneblem. Oblewa go śmiertelny pot i opuszczają siły. Ta torturowa pozycja w stosunku do wytrzymałości organizmu trwa już niezmiernie długo. Głowa Łojka zdaje się pękać i pęknie lada chwilka. Krew z nóg i piersi zlała się w gardzieli i policzkach, czoło i oczy na wierzch wypiera. Szyja wygląda jak wór nadany wodą, a żyły jak postronki.

Na domiar złego woda z pokładu chlusnęła w wejście... Wzmogły się krzyki i wprost nieludzkie szamotania. Żywoty zbitej masy stanęły oko w oko z zatonięciem. Bałwan jeden po drugim wpiera na pokład, przemaczając ludzi do cna.

Woda wlewa się ku kajutom potworną strugą, grożąc całkowitym zalaniem.

– Do pomp! – słychać okrzyki. – Inaczej utoniemy!

Groza widać ścieśniła natłok u wejścia, gdyż nagle wdarł się wraz z wodą w wąski korytarz. Łojek zjechał na brzuchu do połowy schodów i tu zaczepił się na nieszczęście łańcuchem od zegarka. Tłum przetratował po nim niczym furia. Ostatkiem mocy i przytomności szarpnął piersiami raz i drugi i stał się wolny, zostawiając na schodach część kamizelki ze złotym czasomierzem i łańcuszkiem.

Wpada teraz do pierwszej z kraju kajuty, zatrzaskując drzwi za sobą. Zapomniał, że ma córkę i żonę, trwoga przed śmiercią nakazała pamiętać tylko o sobie.

Na szczęście woda nie dostała się jeszcze do kajuty. Okręt nie tonął dotąd, ale ustąpił burzy, zdając się na jej łaskę. Uciążliwe jego borykanie zmieniło się w poddańczą słabość i igraszkę żywiołowego rozpętania złowrogich fal. Orkan wzmagał się jeszcze. Trójmasztowiec stawał teraz na dziobie prawie pionowo, to nabierał gwałtownie odwrotnej pozycji.

Łojek znalazł się w położeniu kamyczka w grzechotce rozbawionego dziecka. Tłukł się o ściany, to znów badał odporność podłogi i sufitu.

Naraz robi mu się niedobrze. Zbiera mu się na wymioty, straszne i tym straszniejsze, że bez zwykłego rezultatu. Dusi go piekielna czkawka i szarpie wnętrznościami, rozdziera usta morskim nawykiem i bezlitośnie dławi.

Atak ustaje na minutę, by jeszcze z większą zawziętością dać odczuć nieszczęsnemu rewoltę wszystkich poruszonych trzewi.

– T-r-r-r-ach!! – rozległ się łomot niby walącego się dębu. To główny maszt się złamał. Sytuacja więcej niż groźna, bez wyjścia. Okręt utraci równowagę i pójdzie brzuchem do góry. Nie pomogą już pompy, na nic zda się ratunek... Gdyby jeszcze ustała nagle burza... niestety, ta rośnie do wściekłości, w kataklizm jakiś się zmieniając.

Niepojęte rozjudzenie morza przyśpiesza los... Pękły ostatnie maszty. Widać zagłada bierze teraz królestwo.

I znów piekielny trzask... jakby dno morskie wulkan rozerwał...

Nie wiedzieć – czy okręt na minę trafił, czy wparł się w rozmachu na rafę...

Jedna sekunda – straszliwy huk i – okręt stanął... Czuć, że maszyny poszły w kawałki...

Śmiertelne zatrzymanie okrętu runęło na Łojka obłędem strachu. Słyszał ten grom podwodny i odczuł potworny wstrząs osaczonego na miejscu okrętu.

– Teraz już koniec... O-o!!! – jęknął struchlały.

Przypadł twarzą do okna – patrzy...

Burza jak gdyby przeszła, skończywszy dzieło... Ludzie się ciszą, uspakajają... Widno jak w dzień.

Naraz spostrzega kilkanaście ratunkowych łodzi spuszczonych na morze z wierzchu okrętu. Ludzie się ratują... miejsca dla wszystkich pod dostatkiem...

Niedaleko widać zielony ląd...

Łojek patrzy i bije w okno... nie ma najmniejszej wątpliwości, że o nim zapomniano...

Na jednej łodzi poznaje żonę, córkę i palącego fajkę Anglika... Widzi ich twarze uradowane i szczęśliwe, że ujdą śmierci...

Łojek woła na cały głos, waląc w niezwykle grubą szybę. Ludzie patrzą w tę stronę, lecz go nie słyszą i nie widzą... Okropne!

Pędzi do drzwi – klamka urwała się i pozostała mu w rękach... Przepadło, już teraz nie otworzy... Kopie w drzwi i jęczy w niebogłosy. Ludzie! jam tutaj, ratujcie!!...

Szczelność kajuty nie pozwoliła dosłyszeć... Łojka ogarnia śmiertelna rozpacz... Goni jak oszalały od drzwi do okna, nie krzyczy już, lecz wyje... Wyrazy wybiegają mu z krtani z pianą zaczerwienioną krwią...

Już tchu mu brak, nogi się trzęsą i pęka serce...

Łodzie obecnie kierują się w stronę brzegu... odjeżdżają, maleją w oczach... Już teraz nikt go nie usłyszy, nie wróci na ratunek Wszyscy uratowani, są już na rzut kamienia od lądu, że jeno wstąpić tylko on jeden...

– O-a!...

Szał porwał Łojka. Gryzie zębami ścianę, tłucze głową o drzwi, miota się w spazmach, przeklina żonę i córkę, pomstuje, jęczy, by oddała pieniądze, ale na marne... Tamci daleko, już są na lądzie... On jeden ginie...

Wtem w okno zagląda straszliwy pysk potwora.

– Rekin!

Przewalił się po fali, łysnął otwartą szczęką o krociach białych kłów. Za chwilę dał nura gdzieś pod okręt...

Łojek już krzyczeć nie mógł. Wcisnął się w kąt kajuty i zmartwiał w trwodze. Wie nieomylnie, co ta zębata paszcza znaczy...

Naraz woda poczyna wciskać się do kajuty. Zbielałe oczy Łojka patrzą, tężejąc w lęku... Zbliża się koniec...

Już woda dosięga kolan, pachwiny, piersi... Już się ku szyi wznosi, brodzie i ustom...

Łojek wspinał się pod powałę, gdzie jeszcze wolna przestrzeń. Jakżeż ona jest teraz droga i jedyna!

Wtem drzwi brzęknęły, jakby ktoś począł dobywać się do środka.

– Może ratunek – bełkocze niemo język Łojka. Zdaje mu się nawet, że słyszy głosy: – Hej, panie Łojek!

– O, Jezu, jestem! Otwórzcie!...

Zanurzony w wodzie po szyję usiłuje zbliżyć się ku drzwiom. Naraz wołanie zmieniło się w taki potworny kwik, jakby za ścianą sto wieprzów zarzynano. Potem ogłuszający plusk, szłapanie płetwami w wodę i ściany. Kajuta trzeszczy...

Znikają na wskroś przeżarte drzwi, a na ich miejscu ukazuje się straszliwa paszcza rekina...

Łojek oniemiał i zamarł w sobie. Brakło mu władzy, aby się ruszyć, w głaz zdał się zmienić.

Ohydny pysk najeżony zębami zamykał się, to otwierał czeluśnie, kłapiąc zębami jak sama śmierć...

Nie było czasu na przeżegnanie się i żal za grzechy, skruchę za lichwę; pomsta ludzka, wziąwszy za swe narzędzie tego oto gada z otchłani, wymierzyła już wyrok. Tak mu przynajmniej podszepnęło sumienie...

Zatopiły się zębce w opasłym brzuchu Łojka i zacieśniły... Chwycił go spazm konania, straszny piekielny... Już i serce znalazło się w haczykowatych trybach zębów... Jeszcze sekunda, a oczy staną w słup i zbledną widmem śmierci...

Wrzasnął jeszcze nieludzko, jak rozrywany zwierz, szarpnął się sobą ostatkiem dobytej siły i... leżące cielsko otwarło oczy...

– ??

– Guciu, czyś ty oszalał?! – zawołała przestraszona żona. – Drzesz ze mnie kołdrę wraz z prześcieradłem!...

– ?

Wylękłe oczy Łojka nie pojmowały gdzie się znajdują. Siadł na zrujnowanej pościeli, do pasa obnażony i cały zlany potem. Okropny sen widniał mu dalej na powiekach i przerażonej twarzy. Nie mógł nawet odetchnąć...

– Czy ci się śniło co, czy zmora cię męczyła?

Łojek patrzy dokoła oniemiały i ze zmysłów opuszczony, Upłynęła dobra chwila zanim coś niecoś oprzytomniał.

– A-a!!! – wykrztusił wreszcie słowo. – O, Jezu drogi, co ja przeżyłem...

Uczuł, że chory nie na żarty.

Prawie córka wbiegła wesoło do sypialni, i już ubrana do wyjazdu.

– Bonjour! Wstawajcie, państwo... Dorożka na kolej już zamówiona... do pociągu niecałe dwie godziny... Spóźnimy się, wstawajcież! – nagliła rozpromieniona Aurora.

Łojek dumał przez chwilę, zbierając gwałtem luzem biegnące myśli.

– Rozmyśliłem się i... nie pojadę! Nikt nie pojedzie! Za żadne skarby świata!!! – stęknął wyrocznie.

Na wargach kobiet siadły bezsłowne zapytania. Stały się nagle podobne wapnu.

Łojek z powodu snu dostał gorączki...

Nie pojechali.

Topielec

I

Ildefons Probus Gdyk, właściciel dwojga niepoślednich imion, czasu europejskiego pokoju konduktor tramwajowy i lokator poddasza ostatniej dzielnicy stołecznego miasta, człowiek normalny, jak każdy wiążący końce sobaczego losu, nie mogący nigdy pogodzić się z potworną długością miesiąca i nadmierną ilością drobnych przy sprzedaży biletów, co w jego zawodzie obciążało pokaźnie miesięczną gażę – dziś ten sam dwojga imion Gdyk (jeszcze nie zmienił nazwiska), żaden jednak konduktor, nawet dyrektor tramwajowy (co to dziś wobec niego!), żaden z zawodu kupiec ani pan z ojca, ba, gdyby giełdziarz czarnej kongregacji, na pozór żaden profesjonalista, fabrykant, ni to wygrywacz tureckiego losu, on – Gdyk, obywatel trzech kamienic w śródmieściu zahipotekowanych wedle wszelkich istniejących przepisów na swe nazwisko – wyszedł ze swojej okazałej rezydencji na ulicę, tak jak wychodzi przeciętny człowiek bez zdecydowanego kierunku przechadzki.

Jak się to stało, że on beznadziejny mieszkaniec poddasza stał się w czasie rujnującej, kilkuletniej wojny obywatelem trzech kamienic – sam nie pamiętał dobrze albo nie widział potrzeby zaglądać w kronikę swego życia.

Niby właściwie to on handlował, tylko ten handel nie dał się ująć w żadne istniejące dotąd prawidła. Jeszcze jako konduktor wozu linii 15 sprzedał 3 kilo sacharyny, którą znalazł na półce w tramwaju po przyjeździe nocą do remizy. Trudno było odnaleźć teraz prawego właściciela sztucznej słodyczy, oddawać na magistrat kosztowało trochę fatygi, wybrał zatem konduktor Gdyk drogę najbardziej jego przekonaniu odpowiednią, jako że nie ulegało najmniejszej wątpliwości, iż sacharyna była przeznaczona na sprzedaż – a więc ją sprzedał.

Tak czy owak taki ją czekał los, wszystko zatem jedno – Gdyk, czy kto inny pośredniczył owemu przeznaczeniu. Ten przypadkowy krok wprowadził Gdyka na inne tory.

Pierwszy raz w życiu całym miał Gdyk coś do sprzedania! Po szczęśliwej transakcji właściciel grubej paczki banknotów popukał się po czole i... kupił beczkę spirytusu. Akurat trafiła mu się niebywała okazja. Poszło od ręki, nie bez zarobku oczywiście. W niedługim czasie przesunęło się przez ręce Gdyka pięć takich beczek... A potem – co się trafiło... Najtrudniej zacząć...

Poznał wtedy, że właściwie urodził się do handlu, a nie tramwaju, poczuł, że ma kupiecką żyłkę. Podziękował bez żalu za posadę i rozstał się z mundurem. Nadzwyczaj prędko udało mu się nawiązać pokątne stosunki z liczną szarańczą przygodnych „kupców”, rozglądnął się uważnie po nowej niwie pracy, z początku jak każdy terminator, lecz coraz śmielej, a że wydatny nos wyrabiał mu się i węszył za powietrzem, stanął po jakimś kwartale na odpowiednim fundamencie, poczynając nowo obrany zawód na większą skalę.

Z trzech kilogramów zbłąkanej sacharyny doszedł w niedługim stosunkowo czasie do wagonu pęcaku, zapałek, szpagatu, stopniowo do połowy wagonu słoniny, większych transportów kawy, herbaty, cukru, powideł, trykotów, pończoch, słowem – czego tylko wymaga głupi życiowy narów.

Co zatem idzie, Gdyk począł jeździć koleją, nie tramwajem, bo tego wymagały rosnące interesy, przeniósł się z poddasza na trzecie piętro, później do centrum miasta, czując się coraz mocniejszy w społeczeństwie, które istniało dlań jedynie jako konsument, po czym w sferach podziemnych kupców wreszcie stał się silnym ogniwem potwornego łańcucha, na który zawiść ludzka wymyśliła, nie wiedzieć czemu, zdrobniałe imię: pasek.

Że w Gdyku było sumienie i uczciwość, niezbitym tego dowodem była sacharyna, którą sprzedając po nadmiernej cenie – płonił się jak dziewczyna pierwszy raz w życiu upadająca pod ciężarem gwałtownych pokus. Przy spirytusie jeszcze się wstydził, coś niecoś zarumienił, dopóki nie opuściła go zbyteczna bojaźń i nie wszedł w pokuśny nałóg. Sprzyjało mu przy tym szczęście, że grzeszył bez przypadku, w lot się orientował i zapobiegał skutecznie gorącym katastrofom. Jak nierządnica za grzech uważająca pocałunek, tak on wziął rozbrat z wszelką wstępną i czas trwoniącą czułością. Wyzbył się przeto do szpiku kości zawadliwego sentymentu, Zwąchał zresztą, że interes to żadna nastrojowa poezja.

Kiedy na towarowym rynku spadał barometr, wówczas jasnowidzący Gdyk magazynował o stu przeróżnych znakach zapasy, od kokainy począwszy, a skończywszy na smarach i buraczanej marmoladzie. Dopiero gdy nadszedł przewidziany czas zbytu, wtedy Gdyk ustalał ceny i „odstępował” łaskawie z letargu przebudzone produkty. Przyznać trzeba, że Gdyk umiał żeglować.

Po roku nowego życia zakupił pierwszą kamienicę, wprowadził się w pańskie podwoje z rodziną, to jest żoną i trzema ryżymi córeczkami, po matce płeć i piegi mającymi, zainstalował się jak przystało na porządnego właściciela, wziął guwernantkę, pannę do szycia i kucharkę, zmienił na żakiet marynarkę i... nie ustawał w pracy.

Szło mu coraz to lepiej. Chwycił się spółek, dostaw, lecz już en gros, zawsze jednak po cichu, w swoich kołach, bez krzyku i hałasu. Każdy taki wyczuwał swego, ruch jeden wystarczał za rozmowę, a poza punktem zbornym kończyła się znajomość, lecz ciągnęły dalej interesy. Jeden o drugim mało co wiedział lub zgoła nic, osią wszystkiego był towar konieczny w codziennym zapotrzebowaniu. Najbliżsi sąsiedzi i lokatorzy Gdyka tyle również o nim wiedzieli, że jest bogaty, mężem impertynenckiej żony, ojcem piegowatych córek, jak za pokutę znęcających się całymi dniami nad fortepianem, że sam często wyjeżdża, lecz gdzie i po co – tego nikt nie dochodził. Czasem ktoś z bliższych pomyślał w duchu, że Gdyk najprędzej jest paskarzem, jako że porządnego człeka w tak ciężkich czasach nie stać na guwernantkę i na tym się znajomość biografii Gdyka kończyła.

Niezależnie od opinii ludzkiej, Gdyk obrastał coraz bardziej w pióra mamony, zaokrąglał fortunę i tył stopniowo. Z filigranowego konduktora nabierał tuszy obrzękłego masarza i odpowiedniej do postaci miny. Gdyby nie chytrość bijąca z jego małych oczek, czujnych i podpuchniętych nieco, byłby doskonałym typem gnuśnego sybaryty, opływającego szczodrze we wszelkie ziemskie rozkosze. Ociężał trochę w ruchach, lecz te nabrały jakiejś pańskiej pozłoty, słowem – nie byłby dzisiaj w stanie przeciskać się z bloczkiem biletów w ręce przez ciżbę pasażerów tramwajowego wozu, a co pewniejsze, jego włochate, opasłe ręce wzgardziłyby marnym napiwkiem, do którego po prawdzie nie miał nigdy szczególniejszego szczęścia.

W miarę bogactwa Gdyk zmieniał się w manierach. Ścienne oleodruki zmieniał na dzieła początkowo nieznanych, później wylęgających się z jaja mistrzów, gromadził dywany i makaty, kompletował meble i wchodził powoli w towarzystwo. W ciągu dalszych dwu lat nabył nowe dwie kamienice, bogatą z kryształowymi drzwiami szafę na książki, zamknął ją szczelnie, by przypadkowo jakiś proszek nie siadł na grzbietach książek lśniących od złoceń niby dobrana królewska gwardia, zaprenumerował najdroższe swojskie i zagraniczne pisma, w których przeglądał tylko ilustracje, a które córkom kształcącym się w językach służyły za elementarz.

W tym czasie zbrzydł mu nużący handel, grożący bądź co bądź czymś, co się od władz wywodzi, i mimo że stać go było na antidotum – wolał oficjalnie oprzeć się na czymś pozytywniejszym. Akurat jakby dla niego powstał w stolicy nowy bank, którego stał się głównym akcjonariuszem. To mu dodało splendoru oraz czytelną firmę. Nie przeszkadzało mu to jednak bynajmniej, by kupić od czasu do czasu jakąś parcelkę, sprzedać ją po miesiącu, choćby po prostu z nudów. Pieniądze szły jak woda, same na siebie pracując akordowo. Gdyk wszedł w stosunki, a ponieważ był w sile wieku, pełna zaszczytów przyszłość stała przed nim otworem, że jeno wkroczyć. Po co wszakże miał się sam wpraszać, niech proszą inni.

Tak przez lat sześć szczęście włóczyło się za Gdykiem jak nieodłączny cień. Wszystko już miał, czego zapragnął, po sprzedaniu tej czarodziejskiej sacharyny, nie żądał na upartego więcej, nawet zaszczytów. Jednemu bóstwu począł teraz hołdować – spożywaniu w spokoju darów bożych. Miał ku temu wszystkie szanse.

Dzisiaj, wyszedłszy z bramy swego olbrzymiego gmachu, stał chwilę na ulicy, patrzył bezmyślnie w płynące fale ludzi, odpowiedział łaskawie na kilka skierowanych doń ukłonów i wolno, wolniutko, jak człowiek żyjący z czasem w serdecznej komitywie, począł posuwać się chodnikiem.

Co prawda, gniewał go nadmierny ruch spacerowiczów, zażywających po dniu upalnym przedwieczornego chłodu, gniewały ryki samochodów, zgrzyty tramwajowych hamulców, nie było jednak lekarstwa na to szaleństwo wielkomiejskie, zatem Gdyk z tym się pogodził. Ostrożnie i z troskliwością o swoją całość mijał przecięcia ulic, co jakiś czas przystawał, czyniąc przegląd przejeżdżających aut i porównując je ze swoim, spoglądał z pogardą na tramwaje, przez złoty cwikier poznawał lekceważąco kolegów-konduktorów, a raz usłyszał nawet poufne pozdrowienie motorowego: – Serwus Buś! (zdrobniała nazwa od Probus!) – udał jednak, że to nie jego się tyczy, i nic nie rzekłszy, gdzie indziej zwrócił swoją oburzoną personę.

– Niesłychane! – pomyślał w duchu – jak taki smarowóz i karawaniarz poważył się publicznie Busiem mnie nazwać!... Brrr! bez wychowania cała ta banda! – zaszumiało mu w głowie i w uszach.

Pełen słusznego oburzenia powlókł się dalej z nadętą miną. Aliści zaledwie uszedł parę kroków, doszło go uszu najwyraźniejsze wołanie po nazwisku: – Gdyk... Gdyk... Gdyk... – Jakby kto jąkał się w nagłym pośpiechu.

Obejrzał się ze złością, lecz naraz mile rozczarował: nie było to wołanie, lecz zwykły turkot nadjeżdżającego tramwaju. Uśmiechnął się pobłażliwie, jak mógł się tak przesłyszeć... Wspomniały mu się minione lata, jak nieraz ten turkot kół przedrzeźniał mu nazwisko, złośliwie, całymi dniami...

Zbiegiem okoliczności jadący wóz był oznaczony piętnastką. Teraz dopiero zastanowiło go głębiej to przesłyszenie. Jakby go poznał w tłumie ten stary, znajomy wóz, tyluletnia jego piętnastka... I ten akurat go zaczepił, ten a nie inny! – Gdyk – Gdyk – Gdyk – Gdyk!... – zawirowało mu znów w uszach.

Zgniewany Gdyk splunął złośliwie gdzieś pod rynnę, dobył z krokodylego etui grube cygaro, odgryzł zębami koniec, po czym wsadziwszy w mięsiste wargi zapalił pompatycznie.

– Krzycz do latarni, ale nie do mnie – szepnął pod adresem wozu noszącego numer piętnasty – cymbale jakiś! Mógłbym cię teraz kupić na skład węglowy, nie tylko ciebie, wywłoko, lecz wszystkie razem do ostatniego numeru. Poczytuj sobie za honor, żem raczył jeździć tobą, żem był kiedyś tak głupi...

Wóz znikł z tłumionym echem jego nazwiska, zaraził jednak sobą wszystkie biegnące wozy, nawet auta. W każdym stukocie słyszał Gdyk tony swego nazwiska, jakby wszelki kołowy ruch wściekł się i zachłysnął jego nazwą.

W żaden sposób nie potrafił ognać się temu złudzeniu, otumaniło go jak czad i przysiadło.

– Gdyk – Gdyk... Buś – Buś! – słyszał ze wszystkich stron, wprost całe miasto poczęło zeń urągać i wołać po imieniu.

Zirytowany nie na żarty chwycił pierwszą z rzędu wolną dorożkę, każąc się wieźć nad rzekę okalającą miasto. Tam już nie było tramwajów, co najwyżej mógł trafić się automobil.

Zaledwie wytrącony z równowagi pasażer rozparł się w dorożce, już go podniosła z siedzenia, jakby w nim szpilki były, urągliwa zaczepka nie kół landary, bo te chroniły gumy, lecz kutych końskich kopyt.

– Gdyk – Gdyk – Gdyk! – człapały po kamieniach marne podkowy kościstej imitacji konia, podrywając się z bruku koślawo i pociesznie, jakby już tabes brał je w podrygi świętego Wita.

– Choroba na was wszystkich! – syknął wewnętrznie prześladowany właściciel trzech kamienic i udziałowiec banku i widać było, jak jakieś potworne bluźnierstwo usiadło mu na ustach kolorem bydlęcej żółci.

Zaciął się jednak w sobie, jak człowiek kamiennej woli, nerwy w pięści uchwycił, zdławił je nielitośnie, nakazując milczenie.

– Dawno należało zmienić nazwisko! – zaczepił się z wyrzutem. – Gdzie mnie się Gdykiem nazywać... teraz? Nieodzowną jest rzeczą dostosować nazwisko do pozycji, jaką zajmuje się w społeczeństwie... Gdyk dobry był do tramwaju, strażaków czy wodociągów, ale przenigdy nie da się zgodzić z kamienicą, bankiem, chyba jako odźwierny... Na przykład – Gdyński...

Słyszał, iż gdzieś istnieje jakaś Gdynia.

– Proszę... co za nazwisko! Zamość – Zamojski, Gdynia – Gdyński... Rodowe gniazdo, aż w oczy bije stary, szlachecki ród...

Natchniona myśl czepiła mu się mózgu, jak gdyby szewskim klajstrem była nasmarowana. Ściśle mówiąc, nie był to zupełnie nowy pomysł w myślowym aparacie pana Gdyka, lecz tak obecnie naglący i pełen przekonania, że zaniechanie go znaczyłoby gaszenie własnej aureoli.

Cudownie oświecony Gdyk poprzysiągł w duszy wdrożyć bezzwłocznie starania o zmianę nazwiska, ponieważ jednak na dzień jutrzejszy przypadała niedziela, odłożył stanowczo zamiar na poniedziałek.

– Ildefons Probus Gdyński – połechtało go mile, a oczy koloru cynamonu zapaliła słodycz radości. – Ach, to zupełnie co innego: Ildefons Probus Gdyński – powtórzył jeszcze. – Co za szalona różnica! Probus... coś, jakby herb...

Zamajaczyło mu w pamięci, że jakiś król czy cesarz nosił takie nazwisko.

– Proszę... jak mogłem do tego czasu cierpieć z tym Gdykiem! Niebrzydkie wprawdzie nazwisko, oryginalne, ale gdzież mu do Gdyńskiego.

Już widział na swych biletach i mosiężnej tablicy na drzwiach cudne nazwisko patrzące w niego z poważną dumą: Ildefons Probus Gdyński.

Jak tu teraz może mu tramwaj przedrzeźniać? Żeby się wściekł, tak nie wystuka tego!

Embrion Gdyński odetchnął z ulgą. Rozanielony natchnieniem wybaczył winy i przedchwilowe przykrości, jak więzień skazany na dożywocie, gdy zdoła zbiec na wolność: przeklina ale przebacza...

Dojechawszy do nadrzecznych bulwarów, Gdyk końcem laski zawiadomił dorożkarza w okolicę krzyżów, by się zatrzymał. Wysiadł z namiastką rzymskiej powagi i począł szperać w haniebnie spasłych przegrodach portfela. Dorożkarz o barwie ćwikły, z której przed rokiem ściągnięto naskórek, spojrzał z uwagą na portfel oraz jegomościa, po czym zagadnął z dużym zdziwieniem:

– Moje uszanowanie... To pan, panie Gdyk... Jakże zdróweczko? Anim pana nie poznał, tak się szanowny pan zmienił od tego czasu...

Gdykowi jakby amoniak pod nos przysunął.

– Co, co? Pan mnie niby zna?

– Nie pamięta pan Salusi Piper, gdzie my to mocną z sodową nieraz popijali? Na Boga mego, dziś takiej nie uświadczysz... To były czasy, co? Ale pan sobie wygląda jak sam radca...

Gdyk się połapał, że odezwał się niedyplomatycznie.

– Pan się pomylił, panie fiakier... Ja żaden jakiś tam Gdyk, czy coś takiego... Masz pan za jazdę i bądź pan zdrów!

– Przepraszam za pomyłkę, chociaż... szyję bym dał...

– Możesz pan dać, owszem – przerwał Gdyk śpiesznie i odszedł pozornie obojętny. – Bodajś kark skręcił z własnego kozła! – posłał po chwilce chrześcijańskie życzenie pod adresem przygodnego kolegi, nie oglądając się poza siebie. – Także znajomy, uf!

Jednak śpiewające mu w uszach nazwisko Gdyński, kazało wspaniałomyślnie zapomnieć o takiej głupiej znajomości. Zapalił świeże cygaro i jak gondola weneckiego doży wpłynął poważnie w fale spacerowiczów. Z przechadzającego się tłumu wiało perfumami, cebulą i sobotą. Od ortodoksów, skończywszy na eleganckich, z europejska podgolonych fizysach, często o minach zaćmiewających Anglików, z rzadka widniała aryjska twarz lub wreszcie tak przeżyta, że trudno było ją zaliczyć do odpowiedniej rasy. Widać, takim korytem płynęły handlowe interesy, że dzień sobotni był dniem wypoczynku niemal wszystkich, których strumień ulicy ponosił. Dała się gwałcić niedziela, sobota jednak zamykała wszelkie handlowe śluzy.

Gdyk znalazł się wśród swoich. Co chwila spotykał znajomego, pozdrawiał i odpowiadał na ukłony, uśmiechał się rozkosznie, jak człek jadący na beztrosce.

W blaskach pochylonego nad zachodem słońca różowiły się jeszcze bardziej karminowe wargi idących matron, panien do wzięcia i podlotków, grały ogniami butony i sznury pereł, złociły się łańcuchy zwisające na frontach kamizelek, nastręczały się oczom upierścienione palce, kwiaty zatknięte w butonierki alpagowych ubrań omdlewały ze sztucznych woni, a wśród rozgwaru szeleszczących jedwabiów i barw przeróżnych przesuwały się pozerskie, nadęte miny, pełne przesadnych manier, zarozumiałej sztywności, to udawanej nonszalancji o płytkich oczach i jednobarwnych spojrzeniach czcicieli złotego cielca, ludzi – którym życie umiało przyziemne loty do syta zaspokoić.

Świat nouveaux riches’ów używał swych wywczasów, zdając się mówić do słońca:

– Świeć jeszcze złociej, bogaciej, wszak stać nas na to...

Piękna od strony rzeki panorama miasta, wspaniałe korso i urok wieczornej chwili jakoś nie posiadały dla Gdyka rzeczywistej wartości, a nawet nudzić go poczęły, może dlatego, że cały spektakl nic nie kosztował, że był bezpłatny. Gdyk bowiem oceniał wszystko wedle powagi ceny. Dowodem, jak imponowała mu cena, był obraz w jego salonie, nabyty przed kwartałem, rzetelne Nic, zwariowanie farb niezrozumiałe dla nikogo, ponieważ jednak za „arcydzieło” również arcysłono zapłacił, chełpił się nim przed kim się tylko nadarzyło, pokazując przy lada sposobności i zadziwiając zaraz na wstępie jego niezwykłą ceną. Zresztą jego obecna pozycja miała swoje wymogi i swoje „medycyńskie” nagięcia.

– Gdyk, Gdynia, Gdyński – znów mu się w uszach rozśpiewało eolskim instrumentem.

– Dobrze, już dobrze – uciszał wewnętrzną niecierpliwość. – W poniedziałek pocznę starania. Ildefons Probus Gdyński... ślicznie, prześlicznie. Ja wiem, firma i etykieta to grunt – odpowiedział myślą na jakąś myśl.

Doszedłszy na koniec bulwaru już miał zawrócić, gdy nagle opodal na wybrzeżu spostrzegł gromadkę ludzi zbitą nad czymś półkolem i żywo gestykulującą. Ciekaw, co się tam stało, powlókł się w stronę zbiegowiska. Za chwilę oczom jego przedstawił się nierzadki w kąpielowym sezonie obraz: wyłowiono z rzeki topielca i złożono na piasku. Nieboszczyk, wieku średniego, długi był i wyschnięty jak tyka, z niepomiernie wydętym wodą brzuchem. Ten brzuch w stosunku do jego postaci przedstawiał się tak nieproporcjonalnie, iż wierzyć się nie chciało, by się skóra nieszczęśnika suchotniczego tak z gumą porównać mogła. Ciało nagie, fioletowosine, świadczyło o kilkudniowym zamieszkaniu w wodzie. Zabarwienia tegoż była twarz z szeroko otwartą szczęką i oczyma rybim zezem patrzącymi w nieokreślone przestrzenie. Wyglądała okropnie. Siedziało na niej nieszczęście z całą swoją ohydą i potwornością, zdając się pastwić dalej nad jej martwą powłoką.

Dreszcz lęku i odrazy przeszedł po ciele Gdyka mroźnym alarmem. Nie tyle współczuł z nieszczęśliwym, choć to bliźnie uczucie okazywało się już zbyteczne, ile się nim przeraził. W ogóle Gdyk nie czuł sympatii do nieboszczyków.

Nad zwłokami topielca wywiązała się zwyczajna w podobnych wypadkach rozmowa.

– Kąpał się, nie umiał widać pływać i utonął – zauważył ktoś z tłumu.

– E, co pan gada! – spotkała się uwaga z zaprzeczeniem. – Woda w rzece nie dochodzi dwóch metrów, a trup ma pewnie ze dwa metry. Dostałby dna i tyle...

– Kurcz go mógł chwycić!

– To jest najprędzej samobójca – dorzucił trzeci.

– Po coby się na śmierć rozbierał? Byłby utopił się w ubraniu, a nie nago – zaprzeczył pierwszy nie bez racji.

– O-wa! Ubranie kosztuje teraz tysiące...

– A cóż mu z tego? Przecież go chyba nie sprzedał pierwej...

– To najprędzej jakiś urzędnik lub profesor, a może literat?! W każdym razie poznać po nim, że inteligent – ozwał się nowy głos z ust mizernego człeczyny w okularach. – Głodny był, zemdlał w wodzie i utonął. Tu winien rząd, że głodzi pracowników.

– Akurat inteligent! Niechybnie paskarz, którego krzywda ludzka tu nadybała...

– Co wy państwo mówicie! Gdzie ten topielec podobny do paskarza? Toż to głodomór! Pan chyba nie widziałeś paskarza?

Gdyk, słuchający dotychczas z pewnym zainteresowaniem, doznał nagle wrażenia, jakby mu niewidzialna ręka wypisała na czole: patrzcie, tak wygląda prawdziwy wampir-paskarz!

Zrobiło mu się wzdłuż kręgosłupa nadzwyczaj nieprzyjemne ciepło. Odwrócił się na pięcie i odszedł śpiesznie. Sam nie wiedział, co go tak szybko ruszyło z miejsca.

Topielec... ludzka krzywda... co go to wszystko mogło obchodzić? On przecież nikogo nie ukrzywdził. Handel jest handlem i koniecznością egzystencji wszystkich społeczeństw na kuli ziemskiej. Paskarz... słowo pełne zawiści ludzi, nic z handlem wspólnego nie mających... Niesprawiedliwi, co oni wiedzą? Zazdrość, nic więcej...

Kłębek podobnych myśli powikłał się w mózgu Gdyka. Z powrotem znalazł się na bulwarach, w tym samym bogatym tłumie, lecz obciążony wstrętną, nieznośną złudą: zdawało mu się, że topielec czołga się za nim krok w krok, w twarz mu zagląda potwornie siną twarzą i tym spojrzeniem rybim... Tak to nań silnie podziałało, że się obejrzał wreszcie z jękiem, zali to prawda. Na szczęście było złudą.

Uspokojony nieco począł iść dalej. Po kilku jednak krokach uczuł zasię to samo. Ocknęła mu się w oczach przerażająco rozchylona szczęka z czarnym językiem w głąb zapadłym i pomarszczone, wapiennobrudne gałki oczu.

W miejsce ciepłego odczuł teraz lodowy, dziwnie oślizgły prąd, jakby topielec dotknął go mokrą ręką. Na dobitek wmówił w siebie ohydny szept topielczych warg:

– Paskarzu, potworze, hieno! Tyjesz krwią naszą, jak rzeźny wieprz, byśmy z głodu konali, my i dzieci nasze, dopóki nędza i szaleństwo nie skusi samobójstwem... Patrz jak wyglądam, a ty? A ty?

Przeciw Gdykowi poczęło buntować się sumienie. Odczuł wewnątrz jakąś groźną ruchawkę, truchlejąc na myśl, co to wszystko ma znaczyć.

– Cóż ja zawiniłem, że się ten człek utopił? Jeśli nie umiał pływać, po kiego diabła lazł do wody? – rzucił argument na swą obronę. Zacisnął zęby jak mógł najszczelniej, głowę wtulił w ramiona i gnał do miasta na sposób winowajcy.

Długi jak tyka topielec zdał się stawiać w ślad Gdyka szczudłowe nogi, trzymając go za poły rypsowego żakietu.

Uciekinier dopadł wreszcie do postoju dorożek.

– Jazda! – krzyknął, jakby się śpieszył do pociągu.

– Gdzie pan dobrodziej każe?

– Bar nowojorski, ulica...

– Wiem, wiem! – przerwał dorożkarz i zaciął biczem konia.

Pospiesznym ruchem zapalił Gdyk cygaro. Nie na żarty począł doić go z dymu, wszelką siłą zaprzątając mózg śródmiejskim ruchem, byle tylko zapomnieć o topielcu.

W barze wypił Gdyk cztery starki, jedna po drugiej ze srogim jakimś zacięciem, po czym zwrócił się do bufetu pstrzącego się od przekąsek na wzór idealnego rogu obfitości, jak się w tym czasie nazywało takie zastawy.

Już sięgał po apetyczny rybi kąsek z bułeczką, gdy coś wstrzymało go w zapędzie. Momentalnie szepnęło mu powonienie, że rybkę czuć topielcem... Ba, pewnie nawet z tej rzeki, gdzie ten nieszczęsny moczył się od tygodnia. Co prawda, nie bardzo wierzył tym podszeptom, w każdym jednak razie zapach bufetu zalatywał nie szynką, sardynką lub kiełbasą, lecz czymś z topielca będącego w pełnym rozkładzie.

Doświadczony Gdyk zaostrzył apetyt dalszą kolejką starki i, bez zbytecznego w takich wypadkach zastanowienia, chwycił pierwszą z brzegu garnirowaną kanapkę. Podniósł ją śpiesznie ku ustom i – ugrzązł w drodze... Usta chwyciło nagłe wahanie, w gardle zrobiło mu się ckliwo, na podobieństwo awiza przed wymiotami.

– Niech cię jasna cholera! – zgrzytnął zębami, zwracając oczy na smaczny kąsek. Przekleństwo dotyczyło topielca i tej odrazy jaka zrodziła mu się w jamie ustnej.

Zmienił kanapkę na ostrzejszą, w szacie papryki. Tę wepchnął w usta, przeżuł z tym samym pośpiechem i posłał w czeluść. Miał wrażenie, że łyka kłaczany podkład od fryzury swej żony.

Paprykowanej lokatorce coś nie w smak poszedł żołądkowy apartament Gdyka. Nie w porę wprawdzie, jednak poczęła się sprzeciwiać takiemu pogwałceniu.

Gdykowi zrobiło się niedobrze. Czuł, że zanosi się na coś takiego, co zawodowi pijacy nazywają Heraeus Wilhelm...

Przerażony niecierpliwym odbiciem, zapłacił rachunek błyskawicznie i wyszedł jak mógł najprędzej. Już w drzwiach złożyła mu wizytę nienadzwyczajnie aromatyczna czkawka. Na przybladnięte skronie wystąpił mu chłodny pot wielkości diamentów jakie nosił w pierścionkach.

Gdy znalazł się na ulicy, doznał uczucia, że ziemia przemieniła się nagle w rozkołysany ocean. Gdyk z trudem dopadł najbliższej bramy kamienicy. Jakby na potwierdzenie niemiłego uczucia, chwyciła go za gardło nie inna, ale morska choroba.

– !!!

– Bodaj cię wszyscy czarci! – krzyknął kamieniczny cerber, zbudzony z drzemki echem nieszczęścia. – A toś się nadział, żarłoku!...

W powietrzu zawisła epidemiczna chwila.

Za jakiś pacierz Gdyk oprzytomniał. Zzieleniał trochę, osłabł i łzy miał w oczach. Morska przypadłość zdała się skończyć na kilku skutecznych czkawkach. Zapłacił rozsierdzonemu stróżowi czystości korytarzy należny haracz i ze słowami do widzenia opuścił przygodny „szpital”.

Szedł dalej, niepewny nóg i równowagi. Pomału począł przychodzić do siebie i rozwidniać mgłą przysłonięte oczy.

– A to mam dzisiaj dzień – westchnął. – Słabym widocznie z przepracowania, nic innego... Tak, nic innego – utwierdził się w domyśle, aby zapomnieć, że wymioty bywają często awangardą niebezpiecznej choroby.

Dla przygłuszenia niemiłych myśli, postanowił za wszelką cenę szukać bezzwłocznie jakiejkolwiek rozrywki.

Okoliczności szły mu widać na rękę, bo zatrzymały go właśnie bezczelnie w oczy bijące afisze rozlepione na odrzwiach bramy kina ochrzczonego słodkim imieniem: Marzenie.

Trafił w sam czas. Bez zwłoki czasu zaopatrzył się w bilet i wszedł do wnętrza przybytku nowoczesnej sztuki oświetlonego a giorno.

Po jakimś kwadransie, który dla Gdyka wydawał się co najmniej rokiem, po niepokojach objawiających się tupaniem nóg w podłogę, ożyło płótno na ekranie z uśmiechem świetlnego druku: Maks Linderi dziura w łodzi.

Na pierwszy rzut oka kinowy komik spodobał się Gdykowi, rozśmieszył się na chwilę, dopóki łódź nie napełniła się wodą i Maks nie zaczął tonąć. Coś dzisiaj wszystko, co miało łączność z wodą, zbrzydło Gdykowi.

– Jeszcze się gotów utopić idiota i masz nowego trupa!... – szepnął Gdyk w duchu nierad z topielczych ewolucji zmaczanego do szczętu błazna.

Maks Linder rzeczywiście utopił się na filmie. Pobliscy rybacy wydobyli go z wody jako topielca, złożyli go na piasku z piekielnie wydętym brzuchem, poczynając akcję ratunkową od wszelkich młynków w powietrzu, klap bezpieczeństwa, a skończywszy na utajonych stawidłach zatrzymujących śmiertelny napór wypitej wody.

Sala ryknęła śmiechem.

Ostatnia efektowna próba okazała się zbawienna: Maks Linder ożył...

Kiedy niedoszły topielec pojął, co zaszło, spojrzał na widzów z takim wisielczym uśmiechem, że sala zatrzęsła się od oklasków.

Linder z cudownie sklęśniętym brzuchem zdał się teraz oszaleć. Zerwał się jak opętany, rozkraczył, wywrócił co najmniej tuzin koziołków, zabierając się z kolei do swych wybawców. Potynkował ich mułem, powrzucał w topiel, słowem – wściekł się w swoim komizmie. Ręce, nogi i całe ciała ludzkie, nie wyłączając łodzi, roztańczyły się w powietrzu, niby zawartość kramu uniwersalnego tandeciarza, który cyklon nadybał.

Wszyscy się śmiali do rozpuku, oprócz jednego Gdyka, który naraz spoważniał najboleśniej. Oto wśród tego kłębowiska dostrzegł nagle swego topielca... I ten ożyły widać tajemniczo, wmieszał się w kataleptycznych podskokach w ów żart szatański, roztańczył się pokracznie, wprost jak ohydna larwa, kłapiąc sinymi szczękami.

Gdyk byłby zemdlał, gdyby film był się wkrótce nie skończył.

Otarł chusteczką świeżo spocone czoło i westchnął ciężko, jakby od samych pięt.

Po krótkiej przerwie poczęto wyświetlać główną atrakcję dzisiejszego spektaklu, siedmioaktowy dramat Poskramiaczka aligatorów, z Astą Nielsen w tytułowej roli.

Znowu dręczony za własne pieniądze Gdyk zobaczył znienawidzoną wodę, wstrętne, topielcze bajora i straszliwego krokodyla, sunącego na pożarcie białego wojownika utopionego przed chwilą przez dziki szczep Indian.

Gdyk pełen odrazy omal nie wyrzucił z kieszeni etui z krokodylej skóry. Wstręt go ogarniał nie do zniesienia. Patrzył się w płótno niczym skazaniec, nie pojmując, co było powodem tej strasznej tragedii.

Nogi i usta Asty Nielsen, a szczególnie jej oczy, przypominały mu, nie wiedzieć czemu, widzianego nad rzeką topielca. Wszędzie go widział, raz leżącego martwo, to tańczącego z Maksem Linderem, z wiosłem, a wreszcie z krokodylem. Zewsząd wyczuwał go, jakby naprawdę zaniemógł na prześladowczą manię.

Ledwie doczekał końca siódmego aktu.

Śmiertelnie znużony, wprost z wszelkich sił opadły, jakby bez przerwy przez cały rok obsługiwał gości w tramwaju, wydostał się na świat. Miasto kręciło mu się w oczach.

– Ach, Boże! Może ja mam gorączkę? – jęknął znojnie pod nosem i pełen nieokreślonej trwogi powlókł się ku domowi.

Widmo topielca stąpało za nim.

II

Przyrządzono kolację, gdy Gdyk powracał. Zżółkły był i zmieniony, jak po podróży przez Żółte Morze.

Zaraz z przedpokoju, z którym sąsiadowała kuchnia, doleciał go zapach przypalonego masła. Miła po inne czasy woń, dziś podrażniła mu nozdrza mdłym powietrzem prosektorium. Wszedł do jadalni, jak po krachu na giełdzie, zły, z rozkręconymi nerwami i opryskliwy.

– Co tobie, Busiu? – przywitała go żona, widząc twarz jego podobną do francuskiego ciasta.

Zapytany zmierzył dwukrotnie przestrzeń pokoju, zanim uznał za stosowne odpowiedzieć.

– E, nic takiego! Spacerowałem za wiele, a do tego szwankuję na żołądek.

– Głowa cię boli?

– Trochę.

– Na pewno od żołądka. Jest w szafce olejek rycynowy, zażyj na przeczyszczenie, a potem aspirynę.

– Może poradzisz mi lewatywę? – oburknął z miejsca. – Rycynusem i aloesem kuruje się fiakierskie szkapy, ale nie ludzi! Szkoda, że nie posłałaś jeszcze po akuszerkę!

– Czemu się zaraz gniewasz? Radzę ci, co uważam za najskuteczniejszy środek.

– Jeszcze skuteczniejszy olej z siemienia...

– Wezwij zatem lekarza, ty cały drżysz! – zauważyła nie bez racji. – Tobie coś jest, jeszcześ się gotów rozchorować.

– A potem umrzeć, co?

Gdykowa nie mogła pojąć, co się mężowi stało.

– Busiu, możeś ty poniósł jaką stratę i to cię irytuje? – zapytała troskliwie, nie zrażając się jego dziwną opryskliwością.

Stanął przed nią, załamując ręce na piersiach.

– Moja kochana, przestań mnie badać jak w cyrkule i zostaw mnie w spokoju. Na rycynus i spisanie testamentu jeszcze mam czas! Zaraz lekarza... może jak ty z córkami! Zaswędzi was paznokieć, już po doktora... Naturalnie, wam o pieniądze nic, myślicie, że one rosną niczym grzyby po deszczu. Ja bym z torbami wkrótce poszedł, rozumiesz?

Gdykowa osłupiała.

– Czyś ty oszalał? Radzę ci jak mężowi, byś dbał o zdrowie, a ty zaraz jakieś wyrzuty... Busiu?

– Dosyć! Zajrzyj lepiej do kuchni, bo czuć tam jak w garbarni... Tchórza pewnie smażycie! Powiedz pokojówce niech mi poda termometr – zaraz!

Gdyk skierował się do salonu, gdzie jak na mękach jęczał nieszczęśnie fortepian. Gdykowa półobrażona i zdziwiona wyszła z pokoju. Była pewna, że męża spotkała jakaś przykrość lub strata.

– Przestań! – krzyknął od progu na złotowłosą miss. – Aż uszy bolą od tego piekielnego bębnienia.

Uczuciowa muzykantka i reszta sióstr przewracająca nuty na mahoniowym instrumencie, poczęła stroić fochy, dopóki rozkaz ojca nie doprowadził ich do opuszczenia salonu.

Za chwilkę przyniesiono Gdykowi ciepłomierz. Gdyk, kładąc się na otomanie, włożył go sobie pod pachę.

– A – a! po com ja, do stu diabłów, jadł tę kanapkę?

– Kanapka, nie... ale po co szedłeś nad rzekę? – szepnęła skora myśl. – Wisielec czy topielec to jedno; kto raz go widzi już się z nim brata jakby z cieniem. Nie opuści człowieka, chyba przy łożu śmierci. Wszędzie go później widzisz i zewsząd czujesz...

– Kłamstwo! – wrzasnął Gdyk w duchu. – Nic mi nie zrobi, bom żaden jego kolega! Kpię sobie z tego, niechże mnie bierze, no!... Czemuż nie bierzesz? – ryknął wprost w ślepia topielcowi, którego obraz miał przed oczyma. – Widzisz... ani się ruszysz! I czegóż, wywłoko siny, chcesz ode mnie? Czym ci kazał leźć w wodę lub namawiał? Dobrze ci tak, po coś pchał się w głębinę, gdyś umiał pływać jak siekiera? Byłbyś wymoczył suche łydki bez straty życia i ludzkiego kłopotu. A tak, nachlałeś się wodusi niczym wieloryb i namoczyłeś jak skóra do wyprawy...

Topielec milczał, tylko się zezem wpił w leżącego i patrzył, okropnie patrzył.

Gdyk przymknął oczy. Topielec wpił mu się pod powieki i znów z tym samym krzywym spojrzeniem stanął mu w mózgu.

– Aleś, draniu, uparty... No i cóż dalej? Któż ci tak ślepia powykręcał? Ryby? Bodaj cię psy pożarły – szepnął z wściekłością i zasię otwarł oczy.

Czuł, że szewska pasja wchodzi mu w żyły i uderza do głowy. Na wszelki sposób usiłował pozbyć się widma topielca, lecz nie potrafił. Ołowiany lęk usiadł na sercu Gdyka, kiedy pomyślał, że stan ten może trwać tydzień, dwa, albo i dłużej. Ufał, że znajdzie wreszcie jakieś lekarstwo lub same sczezną te opętańcze myśli. A gdyby, gdyby wszystko zawiodło? Groza dech mu wstrzymała na samo przypuszczenie podobnej męki.

– To nie do wiary! – wzdrygnął się Gdyk. – Nauka stoi dzisiaj wysoko, roi się od lekarzy, głośnych specjalistów, a ja mam pieniądz. Zamalują mi w oczach ohydny obraz, choćby to krocie miało kosztować...

Szybko obliczył przypuszczalne wydatki.

– Che, che! Jeden procent mego tygodniowego dochodu. Można pozwolić sobie choćby na dziesięć procent.

Zapomniał w tej chwili, że pieniądz to nie zdrowie. Nuż nikt mu nie pomoże w tej tajemniczej chorobie? Ani to rana, wrzody, ni ślepa kiszka, nic namacalnego, ale w mózgu i w oczach skryte coś – jakieś... Jak się tam dostać i jak to zatruć?

Podobne myśli latały mu po głowie, jak ćmy około lampy.

– Słuchaj no, Gdyku! – znów mu coś w uszy podszepnęło – A jeżeli topielcem jest ów nieszczęsny człowiek, który ongiś w tramwaju zapomniał sacharyny? Ta sacharyna stanowiła może cały jego majątek, a zguba sprowadziła ruinę... Wszystko być może... Od tego czasu popadał w nędzę, wreszcie po kilku latach utopił się w rozpaczy... Czasem niewielka strata powoduje straszne następstwa. Marna pozornie rzecz staje się nieraz czymś, czego nie da się przewidzieć. Na przykład, pomyśl o sobie: trzy kilogramy sacharyny wyniosły cię na szczyt bogactwa, uczyniły bankierem, właścicielem trojga kamienic, milionerem. To samo jego mogło strącić na dno nieszczęścia, doprowadzając do samobójstwa... Teraz duch jego mści się na tobie za wyrządzoną krzywdę!

– To niemożliwe! – żachnął się w sobie. – Zresztą mogę zamówić z pięćdziesiąt mszy na odczepne...

Wstał z otomany i z termometrem w ręce podsunął się pod żyrandol. Nie miał pojęcia o zwykłej temperaturze krwi, jednakowoż trzydziesty siódmy stopień, którego rtęć dosięgła, coś go pochmurnie zafrasował.

W umyśle Gdyka trzydzieści siedem stopni oznaczało ciepłotę coś około wrzenia wody. Tak wymiarkował i to go poważnie zastanowiło.

Wszedł do jadalni, gdzie cała rodzina czekała już przy stole.

– No, jakżeż – spytała żona – masz gorączkę?

– Hm... Trzydzieści siedem stopni... Jak uważasz? – rzucił dyplomatycznie.

– Trzydzieści siedem? – zawołała wystraszona małżonka.

– Tak... nie jest to jeszcze takie groźne. Słuchajcie, przy ilu stopniach krew krzepnie w żyłach?

Zapanowało milczenie i spoglądanie na siebie w niemych pytaniach. Gdykówny poczęły sobie przypominać, wreszcie odważyła się na wyrocznię pokojówka.

– Podobno przy pięćdziesięciu stopniach człowiek umiera...

Kamień spadł wszystkim z serca, a największy Gdykowi. Do pięćdziesięciu stopni było jeszcze, bądź co bądź, dosyć daleko.

– Czy wie panna na pewno? – upewniała się pani domu.

– Owszem, tak wszyscy mówią.

– Na wszelki wypadek zażyj, Busiu, proszek chininy, to nie zaszkodzi. A teraz siadaj i jedz póki indyk gorący.

Gdyk ruszył ramionami.

– Nie jestem głodny, a po drugie brak mi w tej chwili apetytu – począł się jakoś ociągać.

– Nie róbże ceregieli tylko siadaj i nie myśl o gorączce... Tak się upiekł dzisiaj wspaniale indyk... Bierzże kuperek, bo to twój przysmak...

Nie czekając, aż się mąż zdecyduje, włożyła mu na talerz okazałą porcję z kuperkiem i polała obficie masłem.

Gdyk usiadł wolno, zatykając serwetę za kołnierzyk. Już miał się zabrać do jedzenia, gdy wystający ukośnie indyczy kuper zatrzymał baczne jego spojrzenie. Uzbrojone w srebrne przyrządy ręce opadły mu na stół. Przeszedł go dreszcz nagłego obrzydzenia. Oto jakaś wisielcza myśl szepnęła mu do ucha, że ten sterczący kuper akurat tak wygląda, jak nos dzisiejszego topielca...

Gdyk wlepił mocniej struchlałe oczy, jakby nie wierzył jeszcze. Przekonał się jednakże, iż to nie tylko podobieństwo, ale po prostu jak gdyby odlew tego sinego i nagniłego nosa...

– Świństwo! – wrzasnął w zdumione towarzystwo. – Kto tak nieapetycznie podaje? Nie jem za żadne skarby świata! Za nic!! – i jak ukłuty zerwał się z krzesła. – Fe! świat się kończy, czy co!

Na moment zaległa przerażająca cisza, wstrzymanie szczęk w przeżuciu, po czym spozieranie na talerz Gdyka, czy przypadkowo do pieczeni nie przyłączyło się przyjaźnie coś spoza zwłok indyka. Na szczęście nie znaleziono nic z owada, ni z roztargnionej głowy kucharki.

– Na rany boskie, co ty Busiu wyprawiasz?! Co się dziś z tobą dzieje? Co ty chcesz od indyka?

– Co za ohydny kuper – diabła, czy małpy? – uniósł się rozpaczliwie i stawił sztorcem niczym ów indyczy pośladek. – Bodaj to wszystko jasna... uf! – chwycił się rękoma za głowę i wybiegł do sypialni, trzasnąwszy drzwiami za sobą.

Pozostałe przy stole kobiece towarzystwo straciło po tym zajściu połowę apetytu. Przede wszystkim wprawiła wszystkich w przykre zdumienie nagła i niebywała zmiana w usposobieniu głowy domu. Nigdy go dotąd, od czasu jak podał się do dymisji z pierwszego swego fachu, nie widziano w tak wojowniczym i gwałtownym nastroju. Bywało, że wracał do domu w nieszczególnym humorze, rzadko podchmielony, dzisiejszy natomiast jawny bunt Gdyka należał do niesłychanych zdarzeń. Nie pojmowano, jakie przeciwieństwa nasrożyły tego dotychczas niegroźnego człowieka i napoiły żółcią. W milczeniu dociekano przyczyn, operując leniwie fatalnego indyka.

Tymczasem Gdyk kołował po sypialni, nie mogąc znaleźć miejsca dla rozdrżałego ciała. Gdzie się zatrzymał na chwileczkę, czuł, że jest ich dwu w sypialni – on i topielec. Najwyraźniej odczuwał tę obecność i kąsał język z obrzydliwej zawiści.

Wygląd trupa zmienił się trochę w jego zgorączkowanej wyobraźni, a to z powodu tego nosa. Ów nos zdał się teraz wydłużać bezustannie, róść do rozmiarów potwornego dzioba, niemal jak u pelikana. Oczywiście twarz nieboszczyka nabierała wyrazu trudnego do porównania, ale – co pewne – wkroczyła już w terytorium wcale poważnych widm.

Rzecz zrozumiała, że to przedpotopowe nosisko stawało Gdykowi na zawadzie, gdzie się ruszył, zamykało mu drogę, na podobieństwo kolejowej rampy, tamowało kroki i odtrącało wstrętnym zapachem.

Jeśli z całym zaparciem się siebie i lwią odwagą Gdyk zbliżył się do tej okropnej zapory, jął doznawać wrażenia, że przeolbrzymie chrapy nosa podobne czarnym, oślizgłym lochom wchłoną go w siebie i zaduszą. Wtedy zatoczył się w odwrocie, czując na przemian lodowe zimno i nienazwane ohydne ciepło.

Z każdą minutą głowa Gdyka ciężała i zaciżbiała się od przeraźliwych myśli. Widział się opuszczonym i nieszczęśliwym, jak człowiek, dla którego nie ma ratunku. Pot go oblewał, ale taki, dla którego zbadania właściwości rozum ludzki nie stworzył jeszcze odpowiedniego aparatu. Był to chaotyczny konglomerat wypocin strachu, lęku, odrazy, wszelkich uczuć zamieszkujących w przedsionkach serca, wśród łopatek, krzyżów i stawów, baraszkujących po wszystkich żyłach i zaskórzu, gnieżdżących się w cebulkach włosów, wśród ocznych mięśni, ba, nawet w puszku porastającym ciało. Najnieznośniejszą jednak była okolica czoła i głębokiego przełyku. Tam znajdowała się jakby główna kwatera zmobilizowanych cielesnych mocy.

Po jakiejś chwili zawrót głowy począł brać Gdyka w taniec. Wszystkie jego myśli rozskakały się pod baldachimem czaszki, niby oszalałe w wirze wrzeciona.

Przezorny nieszczęśliwiec obnażył się z szat zawczasu i runął w łoże, które z szybkością nie ustępującą kinu sam przysposobił do spoczynku. Myślał z dziecinną wiarą, że sen uleczy wszystko i zeszłe cudowne zapomnienie.

Jak gdyby na konto tej nadziei Gdyk całą piersią odetchnął. Zdawało się, że minął kryzys prześladowania; tymczasem bowiem nieodłączny topielec nie wszedł z Gdykiem pod atłasową kołdrę, ale pozostał na brzegu łóżka. Było to już maleńkim zwrotem na lepsze i oznaczało w umyśle Gdyka pierwszy znużony krok napastliwego widma.

– Widzisz, zgnilczuchu wstrętny, już się ociągasz – zakpił cichaczem Gdyk. – Unudzisz mnie co prawda, ale i sam się przy mnie wściekniesz!

Jednak po krótkim zastanowieniu uznał, że to myśl śmiała, trochę za wczesna.

– Zresztą, co ja ci winien? Wieczne odpoczywanie racz ci dać Panie, a światłość wiekuista niechaj ci świeci na wieki wieków... Amen – wyszeptał z niekłamaną pobożnością. – Zostaw mnie, duchu, w pokoju i idź w swą drogę... Zamówię mszę i dam ofiarę na kościół... Niechaj wszystko będzie w porządku, po co nam się wzajemnie maltretować? Dusze w ciele i poza ciałem powinny się miłować...

Gdyk od niepamiętnych czasów nie myślał tak bogobojnie. Czuł, iż mu skrucha sprawiła pewną ulgę. Zmówił nawet kilka zdrowaś za duszę nieznanego topielca, dziwiąc się, że nie zapomniał jeszcze dziecięcego paciorka.

Po jakiejś godzinie srodze zmartwiona małżonka Gdyka ukwoczyła się również do snu. W sypialni zapanowała uroczysta cisza, jak zwykle kiedy małżeństwo ocenia łaski wypoczynku. Czasem tylko spod kołdry okrywającej z głową ciało utrudzonego gospodarza doszło głuche sapanie lub głębszy oddech. Poza tym królowała noc, nie zważając na przypadkowe szmery.

Gdyk jednak dotąd jeszcze nie zasnął. Sen jakoś nie przychodził, chociaż wielka bezwładność wzięła go w posiadanie. Czas ten dłużył mu się bez końca, jak przy oczekiwaniu na pociąg czmychającemu bandycie.

Nareszcie około północy dotknął mu powiek zbawienny sen. Już-już się kleić poczęły, już wszystkie zmysły cichły, gdy wtem coś pociągnęło Gdyka za wielki palec u nogi. Takiego przynajmniej doznał uczucia, a nie innego. Zimna ręka szarpnęła go za palec, jakby w diabelskim żarcie. Równocześnie z błyskawicznym otwarciem powiek skurczył Gdyk obie nogi z taką niezwykłą dokładnością, że mimo tuszy dosięgał brody kolanami.

Powstrzymał dech i z otwartymi usty zawisł zda się w powietrzu w oczekiwaniu, co teraz będzie...

Minęla jedna, druga minuta. Spokój... W najwyższym naprężeniu oczekiwał dalszej zaczepki. Nie powtórzyła się jednak ani w trzeciej, ni następnej minucie...

Wolałby walkę na pięści z psotnikiem z piekieł rodem, niźli wyczekiwanie owo. Tyle go zdrowia ta chwila kosztowała, jak przywiązanie do beczki prochem napełnionej, od której lont się już pali...

Nie pomyślał o żadnym przewidzeniu, czuł nieomylnie, iż był to rzeczywisty dotyk, nawet szarpnięcie.

Pot strugami wystąpił mu na ciało, niczym w parówce. Czekał i czekał na pół w trwodze, na pół w strasznym zdecydowaniu odwetu. Porwała go do szału rozpaczna ostateczność, dość już miał tego!

Na zegarze wydzwonił kwadrans.

Przebrzmiało metaliczne echo i znowu cisza.

Gdyk, skupiony w sobie do ostatecznej możliwości, ochłonął nieco. Początkowo nosił się z zamiarem zapalenia elektrycznej lampy, brakło mu jednak odwagi na wyciągnięcie ręki.

Tysiące błagań, a wreszcie przekleństw uwięzło mu wśród krtani, nie jęknął przecież ani jednego razu i nie drgnął nawet. Myślał, że skona w tej barbarzyńskiej pozycji lub gotów stężeć tak na zawsze.

Był ledwie żywy i cały mokry z potu. Sen, który się milił już do niego, uciekł za wszystkie morza i lądy. Czarna rozpacz razem ze strachem usiadły mu na piersiach, jak cielsko zmory. Na domiar złego opadła go okropna myśl, że lada chwila pęknie mu serce, że taki stan zwykle nachodzi opasłych ludzi, zanim ich – jak mówi podmiejska gwara – szlag trafi.

W niepojętej wprost męce przeszedł Gdykowi drugi kwadrans. Ten czas wydawał mu się tak długi, jak między jego dzieciństwem a małżeństwem. Sam nie wiedział, czy żyje jeszcze, czy śni śmiertelnie.

Trzeci kwadrans zbliżał się ku końcowi, kiedy niesłychanie subtelna intuicja Gdyka wyczula spełznięcie topielca z krawędzi łoża na podłogę. Oczy nakryte kołdrą przejrzały ją na wylot, lepiej niż szybę.

Larwa topielca odeszła od łóżka na dwa potężne kroki, po czym usiadła w kącie kanapy, na wzór Gdyka stawiając kolana popod brodę. Usiadła najspokojniej, zupełnie jak włóczęga gdzieś pod przydrożnym drzewem, który nie tylko się nie spieszy, ale lubuje się w takim trwonieniu czasu.

Topielczy nos, jakby ciężarem swoim uznojony, wsparł się teraz o nocną szafkę.

– Bodajbyś zdechł! – coś się ozwało w duszy Gdyka na ten bezczelny widok. Czekał teraz, rychło go ujrzy na poduszkach.