Rejwach - Mikołaj Grynberg - ebook + książka

Rejwach ebook

Mikołaj Grynberg

4,5

Opis

"Te małe przenikliwe prozy poruszają i niepokoją jednocześnie. Jeżeli diagnoza, jaką stawiają, jest słuszna, to mamy w Polsce wielki problem".

Olga Tokarczuk

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 102

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (203 oceny)
126
58
17
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Apo13

Nie oderwiesz się od lektury

To kolejna książka Mikołaja Grynberga, po którą sięgnełam. Za każdym razem odkrywam coś nowego w relacjach polsko-żydowskich, właściwie w relacjach międzyludzkich, bez podziału na religię. Proste rozmowy, a mają wielką siłę rażenia. Tym razem dostajemy cieniutką książeczkę, w której mamy 30 opowieści o losach Żydów. Nie są to długie historie - dwie, trzy strony. Ale nie o ilość słów zawartych w nich chodzi, ale o ich moc. Nie są one ani wesołe, ani smutne... Za to mamy w nich bohaterów, którzy negują swoje pochodzenie, ukrywają się. Mamy też historie drugiego i trzeciego pokolenia, które całkiem inaczej widzi "żydowskość" (o ile istnieje takie słowo). Całość ma formę świadectw ludzi, którzy dzielą się z nami swoimi życiorysami. Ujawnia się tu tęsknota, ból, smutek, ale i strach. Strach przed upublicznieniem pochodzenia żydowskiego. Ale dużo tu także samotności, która jest wynikiem ukrywania się i swojej rodziny.  Książka jest pełna emocji - tych mocnych, które oddziałują na odbiorc...
gard_leg

Dobrze spędzony czas

daje do myślenia
00
thalinka

Dobrze spędzony czas

Nie jestem wielka fanka opowiadan i po tym tomiku nie zmienie zdania. Wielu z tych opowiesci po prostu nie zrozumialam.
00
Graczow

Z braku laku…

4/* za styl i klimat. Niestety, 0* za przekaz, tendencyjność, oderwanie od rzwczywistości, nieduolne proby „zmiękczania” oskarżeń pod kątem jednego narodu i temperowania gloryfikacji drugiego
00
Karaszda

Dobrze spędzony czas

Cudowny kunszt pisarski. Zbiór opowiastek - bardzo krótkich, bo dwustronicowych - w których autorowi udało się zamknąć tak wiele emocji, jak jakiegoś owada w bursztynie. Czuć swobodę pisarską, narracja jest elastyczna, historie opowiadane ustami różnych ludzi subtelnie różnią się stylistyką i słownictwem, ale pozostając złączone motywem przewodnim, eksploatowanym na różnorakie sposoby i prezentowanym z wielu barwnych kątów.
00

Popularność




Redakcja: KRYSTYNA BRATKOWSKA
Korekta: DOROTA DUL
Projekt graficzny: RYSZARD KAJZER
Skład i łamanie: Zerkaj Studio
© text and photos Mikołaj Grynberg
Warszawa 2017
Wydanie I
Wydanie pierwsze elektroniczne, Warszawa 2017
ISBN 978-83-62795-53-6
Wydawnictwo Nisza tel. +48 607 622 655 e-mail:[email protected]
Księgarnia internetowa:www.nisza-wydawnictwo.pl Polub nas na : www.facebook.com/Nisza.Wydawnictwo
Konwersja:eLitera s.c.

Podziękowania

Należą się przede wszystkim Kubie Bierzyńskiemu, który w kluczowym momencie stworzył mi warunki do napisania tej książki.

Gdyby nie Junona Lamcha-Grynberg, Justyna Dąbrowska, Paweł Łoziński, Paweł Malko, Marcin Grynberg, Karina Sokołowska, Patrycja Dołowy, Basia Engelking i Paweł Żak nie wiedziałbym, czy to, co mam do opowiedzenia, interesuje kogoś poza mną samym. Dostałem od Was tę ilość energii, która pozwala zaryzykować konfrontację z Czytelnikami.

Dziękuję wszystkim, którzy po przeczytaniu mojej książki Oskarżam Auschwitz. Opowieści rodzinne skontaktowali się ze mną i podarowali mi swoje historie. Ta książka nigdy by nie powstała, gdyby nie nasze rozmowy.

Moim dzieciom, Aleksowi i Tosi, za to, że przeczytali część tych opowiadań i pozwolili mi zajrzeć w swoje oczy tuż po lekturze.

Krysi Bratkowskiej dziękuję za to, że mogę należeć do autorów wydawnictwa Nisza.

Niepotrzebne kłopoty

Normalnie bałem się z panem spotkać w moim mieście. Kto powie, że nikt pana nie rozpozna? Lepiej dmuchać na zimne, niż mieliby nas obu tam zobaczyć. A może ktoś przeczytał którąś z tych pana żydowskich książek? Takie problemy są mi kompletnie niepotrzebne. Myślę, wsiądę sobie w pociąg, kilka godzin i jestem, a i panu pewnie wygodniej na miejscu niż te kilka godzin jechać. Dobrze, że pan się zgodził, a bałem się, że się pan uprze i przyjedzie jakieś dokumenty albo zdjęcia oglądać. Musielibyśmy normalnie się ukrywać. Zupełnie jak ci ludzie z pana książek. Wstyd by mi było i już, bo jak to tak – Żyda zaprosić na ukrywanie.

Jeśli chce mi pan zadawać pytania, to proszę, ale uprzedzam, że ja już wszystko mam przemyślane. Znaczy wszystko jak wszystko, ale całkiem sporo. Po pierwsze, jak pan zrobi, żeby nikt się nie dowiedział, że ja to ja? Bo ja raczej ominąłbym miasto, imię, wiek, zawód, no i na pewno wygląd. Po tym to przecież najłatwiej człowieka poznać. To chyba wystarczy, prawda? Ja myślę, że wystarczy, i musi mi pan przyrzec, że tak właśnie pan zrobi. Przepraszam, że tak od razu na ostro, ale sam pan rozumie. Mi takie kłopoty, o których pan w tych książkach pisze, naprawdę nie są potrzebne.

Swoją drogą, to wszystko normalnemu człowiekowi w głowie się nie mieści. Trochę pan tam nawymyślał tych historii, co? Pewnie z połowa jest wymyślona, to znaczy, że pozostałe są prawdziwe, tak? Dobra, co mnie to obchodzi zresztą, ja i bez pana mam swoich kłopotów dosyć.

Pan mi powie, co w was, Żydach, jest takiego, że wszystko o was można powiedzieć, ale nie że to jest neutralny temat? Tak dużo mówię, bo mam coś do opowiedzenia, ale jakoś mi nie idzie zacząć. Niby wszystko w pociągu sobie ułożyłem, ale tak na żywo to zupełnie co innego. Panie, co z wami jest, że wy tak wszystko gmatwacie? Ze mną jest prosto, bo pracuję tu, gdzie panu powiedziałem, lat mam tyle, ile mówiłem, rodzinę już opisałem, więc rach-ciach i jest klarowność. A wy nie! Wy musicie najpierw wszystkich oszukać, potem wszystkich nastraszyć, na koniec zadziwić, a jeszcze na sam koniec umrzeć i zostawić bajzel. Pan rozumie, o czym ja mówię? Może trochę tak po bałaganiarsku – żeby nie powiedzieć: po żydowsku – się do tego zabieram, ale staram się, jak mogę.

Na szczęście kupiłem bilet powrotny, żeby nie mieć z panem za dużo czasu. Dlatego ciągle patrzę na zegarek, nie z braku wychowania. Ktoś jeszcze panu chciał opowiedzieć jakąś historię czy ja jestem jedyny? A zresztą co mnie to obchodzi. Panie, teraz albo nigdy! Ja mam dużo pytań, dużo pretensji, a pan jest w tym wszystkim najmniej winny. To nie pana wina, że siostra mi pokazała pana książki. Ale już wcześniej zdążyło się nadziać! Tyle że to też nie pana wina.

Pan mi powie, czy u was to jest tak jak w dowcipach o Żydach, że gdy Żyd umiera, to całą rodzinę woła i oni stoją wokół niego, a on te mądrości wypowiada i każdemu coś specjalnego powie? Bo jeśli tak, to nie wiem, dlaczego wy z tego dowcipy robicie! Śmierć was śmieszy?! Mnie śmierć nie bawi, drogi panie, a tym bardziej gdy bliska osoba umiera. Taka, że człowiek ją od urodzenia zna i wszystko o niej wie, bo ona całe swoje życie opowiedziała każdemu z nas po sto razy. A tu się okazuje, że trochę wie, a głównie nie wie.

Babcia nasza umarła, proszę pana, już prawie rok temu. Ale zanim to zrobiła, zdążyła jeszcze powiedzieć to, czego pan już się pewnie domyśla. Stoimy przy tym jej łóżku całą rodziną. Rodzice, ja z siostrą i nasze małe dzieci, a ta nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy, że ona jest Żydówką i nie mogła z tym odejść, nas nie informując. My po sobie patrzymy i uszom nie wierzymy, bo my to tak za bardzo za Żydami nie byliśmy.

Siostra mnie na bok wzięła i mówi, że babcia już niedotleniona, dlatego tak gada. Ale babcia się nie poddaje, proszę pana. Historię rodzinną zaczyna opowiadać. O tych pana gettach, obozach, Auschwitzach, siostrach, braciach, gazie i całej reszcie. Co normalny człowiek może z tego zrozumieć? I powiem panu, że nie było jak w żydowskim dowcipie.

Następnego dnia umarła nasza babcia nie-Żydówka całe życie. A kto został? Jej córka Żydówka i jej wnuki Żydzi, tak? Bo tak to u was wygląda, prawda? I co my jesteśmy winni? Nawet nie wiemy, czy poza nami i panem ktoś jeszcze o tym wie. Ona nam przekazała nie wiadomość, ale strach. Przyjechałem tutaj, żeby w imieniu całej rodziny panu podziękować za ten strach. Do kogo miałem iść, do księdza proboszcza? Pana historie, pan sobie z nimi radź sam. Idę, bo mi pociąg ucieknie.

Arkadia

Wiesz, jaka tu jest jesień. Pada, nie pada, z psem wyjść muszę. Spotykam różnych miotających się po mojej dzielnicy nieszczęśników ze świata. Noszą znaki rozpoznawcze: w jednej ręce plan Warszawy, w drugiej plan getta wydrukowany z Internetu. Pojawiają się przez okrągły rok, ale jesienią jest mi ich najbardziej żal. Rozglądają się wkoło, z daleka widać, że są bezradni jak dzieci. A ja stoję z psem i ważę: pomóc czy nie pomóc? Czasami podchodzę, chociaż mój angielski jest tak kiepski, że za bardzo z nimi nie pogadam. Tylko miło się uśmiecham i „ken aj help ju?”. Głównie szukają „bunker mila” i „rapaport”, a ostatnio doszło jeszcze „miuzeum”. Muzeum to łatwizna, „bunker” też szybko zrozumiałem, ale „rapaport” zajął mi trochę czasu.

Większość jest bardzo nieufna. Rozumiem dlaczego, ale trudno do kogoś tak nastroszonego wyciągnąć rękę. „Bunker mila”, proszę bardzo – idziemy. Mieszkam bliżej Jana Pawła, więc do Miłej mamy jakieś sześćset metrów. Rozmowa się nie klei, bo ja niby dorosły, ale mówić nie umiem. Staram się, uśmiecham... Trzymam się trochę z boku, trochę z przodu, żeby czuli się bezpieczni. I myślę sobie, co im rodzice czy dziadkowie opowiedzieli o nas, Polakach. Między sobą mówią w różnych językach, najczęściej po hebrajsku albo po angielsku.

Normalnie to prowadzę ich do tego bunkra prostą drogą, ale gdy są jakieś wykopy, zmieniam trasę, omijam, bo boję się, co mogliby tam zobaczyć. Nauczyłem się tego przy młodych ludziach, chyba z Izraela. Idziemy, miło się uśmiechamy, piękna pogoda, bo lato, i nagle oni się zatrzymują i zaglądają w taki dół. Stoję trochę dalej, ale nie muszę podchodzić, żeby wiedzieć, co tam zobaczyli. Odwracają się do mnie i pytają: „hjuman bons?”. No i co im miałem powiedzieć? Pokiwałem smutno głową. Oni zresztą sami zrozumieli, szukali tylko potwierdzenia. Stoją tak we dwoje, łzy im z oczu kapią, a ja nie wiem, co ze sobą zrobić. Gdybym umiał, tobym się odważył powiedzieć, że też płaczę nad tymi kośćmi. Bym ich objął, a może sam bym się do nich przytulił.

Wolę starszych turystów, są sympatyczniejsi, bardziej otwarci, z nimi więcej rozmawiam przez te paręset metrów. Młodzi często traktują mnie jak kogoś, kto chce wyłudzić pieniądze. Łykam te niewypowiedziane zniewagi. Wiem, że na Miłej róg Dubois będą już chcieli się mnie pozbyć, a niektórzy spróbują mi zapłacić. Z tym sobie radzę. Najgorzej, jak przy tych podziękowaniach pada: „ju ar e gud Pol”. Nawet nie umiem im wytłumaczyć, jak bardzo mnie ranią. Gdyby wiedzieli, że od dziesięciu lat zbieram wystające z ziemi kości i szukam dla nich godnego miejsca, to może po-wiedzieliby, że jestem „wery gud Pol”.

Kiedyś zawiadamiałem urzędy miejskie, prosiłem, żeby zajęli się pochówkiem tych kości. Później dzwoniłem do różnych żydowskich organizacji. Szukałem kontaktu z Gminą Żydowską. Ale zrozumiałem, że rabini ze względów religijnych będą walczyć o wstrzymanie robót, i przestraszyłem się, jak zareagują mieszkańcy. Już nigdzie nie dzwonię. Przychodzę nocą i zbieram te kości do plastikowych torebek. Z początku nosiłem je na cmentarz żydowski i po cichu grzebałem pod samym murem. Ktoś mógłby jednak pomyśleć, że nie zakopuję, ale wykopuję. Ostatnio znalazłem dla nich idealne miejsce. Mam nadzieję, że tam te dusze wreszcie osiągną spokój.

Zakopuję je nocami w skarpie przy centrum handlowym Arkadia. Wracam z psem do domu, wierząc, że dobrze zrobiłem.

Rejwach

Coś mi się dzisiaj wydaje, że łatwiejsze od bycia Żydem jest niebycie Żydem. Mam trochę lat i doświadczeń, chętnie panu opowiem cały ten rejwach.

Człowiek się rodzi i nie wie, kim jest. Urodzi się w lepszym domu, to mu lepiej, w gorszym, to gorzej. Początki człowieka są najprzyjemniejsze dla rodziców. Pan rozumie, o czym ja mówię? Same, samiutkie początki powstania człowieka bywają godne polecenia. Pójdą na spacer, potrzymają się za rączki, poleżą, a potem wstaną i człowiek gotowy. Mogliby pomyśleć zawczasu, coś zaradzić, ale oni wtedy, proszę pana, nie myślą. Oni mają już tylko w głowie iść poleżeć. O niczym nie myślą, nawet o tym, że świat będzie bogatszy o pana, znaczy o mnie, bo na panu to ja się nie znam, a na sobie ostatnio już całkiem, całkiem.

Trochę czasu mija i człowiek się rodzi, zupełnie jak w podręczniku położnictwa. U nas na leżąco, u innych na kucająco. Szkoda gadać, bo kiedy się już tym naszym mahoniowym powietrzem zaciągnie, to wpadł. Musi tu żyć aż do śmierci. Czy wyrośnie na mądralę, czy na szmoka, żyć musi, rady innej nie ma.

Gdy taki człowiek, powiedzmy Mironek, urodzi się u Izaaka i Nehumy, to nie to samo, co gdyby się urodził u Stanisława i Jadwigi. A niech pan jeszcze pomyśli, żeby za prosto nie było, że on się urodzi w kraju, który bardziej jest tego Stanisława i jego Jadwigi niż Izaaka i Nehumy. Tak myślą ci pierwsi i nie są jedynymi, więc ci drudzy, mimo że mieszkają tutaj od ośmiu albo więcej pokoleń, z tym nie dyskutują.

Ich Mironek dorasta i chce się uczyć, a tu się okazuje, że Stanisław, Jadwiga i jeszcze kilka osób nie życzą go sobie na uniwersytecie, że mu te wymarzone szkoły przed nosem zamykają. I tak Miron został Żydem.

Jednak nie pojedzie do Palestyny zasiewać pustyni, chociaż krewni Izaaka i Nehumy mają takie plany. Nie pójdzie też do jesziwy rozsupływać abstrakcyjne dylematy. Chce zostać lekarzem. Pojedzie tam, gdzie go przyjmą na studia.

W późniejszych latach Miron przede wszystkim jest lekarzem. Dla niektórych doktorem, dla innych żydowskim doktorem. W porównaniu z tym, co zaraz ma nadejść, to, proszę pana, jest kaszka z mleczkiem.

Przyszły czasy, które zrobiły z Mirona Żyda pełną gębą. Musi opuścić własne mieszkanie, dla przypieczętowania swojego żydostwa musi nosić Gwiazdę Dawida – znajduje się w niewoli. Nie egipskiej, bo świat poszedł naprzód, ale takiej, która kwestię żydowską ma rozwiązać niezwłocznie.

Chciałby nie być Żydem, bo lepiej żyć niż być skazanym na zagładę. Niestety to nie on ustala reguły tej gry i ostatecznie przegrywa. Ta historia ma jednak chwile godne polecenia, zupełnie jak te Izaaka i Nehumy. Mironowi udało się poleżeć z jedną Sarą i zupełnie niepotrzebnie zrobili człowieka.

Źle trafił ten nowy człowiek, ale dostał szansę – imię z tego samego katalogu, z którego czerpali Stanisław i Jadwiga. Został Jurkiem. Będzie mógł iść na studia. Co jakiś czas przypominają mu się ciemne piwnice i zakaz wydawania jakichkolwiek dźwięków. Na szczęście wspomnienia mijają, pozostawiając miejsce życiu. Każdy Jurek jest panem swojego życia. Tak się niektórym wydaje.

Historia dała mu trochę odetchnąć, ale zaraz potem odsłoniła swoją znaną twarz. Jurek stał się nieodwracalnym Żydem. Dotychczas był nim wyłącznie na własny użytek, a od dzisiaj użytek z tego robią inni. Jurek, jak każdy jego przodek, dowiaduje się, że nie jest u siebie. Zawsze czuł, że tu jest jego dom, tutaj miał przyjaciół i miejsca, bez których nie wyobrażał sobie życia. Ale żydowski los dogonił Jurka. Głupi i naiwny był ten Jurek, ale teraz musi szybko wrócić do rzeczywistości. Waży mniejsze i większe zło, choć wolałby mieć do zważenia chociaż jedno dobre dobro. Toczy żydowską wojnę. Na żydowskiej wojnie Żyd walczy z własnymi myślami i zawsze przegrywa. Jurek nie wyrusza w podróż, jak każe wielowiekowa tradycja, zostaje przy swojej mamie. A mama jak to mama – po kilku latach umiera.

Jurek już wie, że odziedziczył bycie Żydem. Jego życie nie jest ani gorsze, ani lepsze od innych żydowskich żyć. Każde z nich zmusza do rozważenia kilku poważniejszych podróży. Oczywiście, że po drodze są straty, ale kto nie traci, proszę drogiego pana, ten ginie. A takie nieżywe życie to już tylko dla amatorów życia po śmierci. Ja do nich nie należę. Z tego, co się orientuję, Jurek też nie.

A teraz wrócę do początku i dam panu radę: myślę, że lepiej nie być Żydem, bo sam pan przecież widzi, że amatorzy nie ustawiają się do tego w dzikich kolejkach. Na pana już jest za późno, ale jeszcze może pan pochodzić z jedną czy drugą za rączkę, a potem z jedną czy drugą, może nawet z obiema, na chwilę się położyć. Poleżycie, wstaniecie, poczekacie i siedźcie cicho! Nic temu nowemu człowiekowi nie mówcie! Wyjedźcie, zanim inni mu powiedzą. Tak się ratuje Żydów.

Nie obiecywałem, że to będzie przyjemne.

Pan jeszcze może sobie poleży z dobrym efektem, mnie zostało już tylko położyć się i czekać na efekt końcowy.

Elegancka torebka

Kiedyś ciągle wyjeżdżałam, a teraz nie mogę przestać przyjeżdżać.

Myślałam, że każdy kłóci się ze swoją mamą, więc nie martwiłam się tym zbytnio. Kłóciłyśmy się zażarcie i w milczeniu. Nie było wybuchów, tylko taki syk palącego się lontu. Wiadomo, że syk zapowiada eksplozję i należy się go bać. Ile razy można syczeć i nie wybuchnąć? Uznałam, że mama może sobie syczeć beze mnie, i uciekłam na koniec Europy. Byłam po pierwszym roku studiów czegoś, co i tak nie sprawiało mi przyjemności. Wyjazd to był chrzest mojej dorosłości. Pracowałam, płaciłam za pokój, hodowałam dredy i zeszyt z żalami do całego świata.

Po roku wróciłam na pogrzeb dalekiej kuzynki ze strony ojca. Nie zabawiłam długo. Zdążyłam wyjechać na koniec Europy, nim znajomy syk znów zaczął być słyszalny. W sumie mogłam uznać ten pobyt za udany.

W nowym miejscu zaczęłam studiować coś dużo ciekawszego, a pokój zamieniłam na mieszkanie studenckie. Dredy pielęgnowałam, z mamą utrzymywałam kontakt listowny. Czułam, że jesteśmy dla siebie ważne, a papierowy nośnik zabezpieczał przed niewybuchami.

Drugi powrót nastąpił po kilku latach, znienacka. Tata zachorował. Zawaliłam ostatni semestr studiów. Kiedy pochowałyśmy tatę, poprosiłam, żebyśmy poszły na grób rodziny mamy. Nigdy tam nie byłam, ale wiedziałam, że istnieje, bo słyszałam, jak mama wspomina o nim tacie. Nie poszłyśmy tam. Mama znowu zasyczała.

Wróciłam do siebie. Miałam już swoje życie, chłopaka, wspólne mieszkanie i nowe obywatelstwo. Korespondencję z mamą zawiesiłam. Maile i Skype’a trzymałyśmy w pogotowiu na wypadek czegoś nieprzewidzianego. Skończyłam studia, wyszłam za mąż, urodziłam córkę. Dredy obcięłam i wprowadziłam się do własnego mieszkania. Napisałam do mamy, że jestem dorosła i chcę być tak traktowana. Mama odpisała po trzech tygodniach, że mnie zaprasza. Córkę zostawiłam z mężem i przyjechałam. Obie byłyśmy bardzo stęsknione.

Zażądałam wspólnej wyprawy na grób rodziny mamy. Mama przestała się do mnie odzywać. Grobu nie obejrzałam. Przebukowałam bilet i wróciłam wcześniej do swojej rodziny.

Trzeba było kolejnych kilku lat, by mama zdecydowała się nawiązać ze mną kontakt. Bardzo na to czekałam, choć w głębi duszy nie wierzyłam, że między nami wydarzy się jeszcze coś dobrego. Chciała zobaczyć wnuczkę. Postawiłam warunek: ty mi pokażesz swoją rodzinę, to ja pokażę ci swoją. Powiedziała, że ma jeszcze rok do emerytury i dopiero wtedy będzie to możliwe. Nie mogłam zrozumieć zależności między grobem a emeryturą. Przyleciałam. Zamieszkałam u znajomej. Poprosiłam mamę o spotkanie. W kawiarni.

Traktowałam je jako ostatnią szansę. Byłam twarda, zimna i oschła. Uważałam, że racja jest po mojej stronie. Mama miała spuchnięte oczy, lekko rozmazany makijaż i elegancką torebkę, jej talizman. Zabierała ją na wszystkie ważne spotkania i podobno nigdy się na niej nie zawiodła. Siedziałyśmy przy kawiarnianym stoliku, na którym stały dwie herbaty i cukiernica, a nad nimi unosił się mój wzrok, którego mama nie była w stanie wytrzymać. Powtórzyłam: kontakt z wnuczką za grób rodzinny. Z oczu mamy popłynęły łzy i ostatecznie rozprawiły się z makijażem. Błagała, żebym poczekała rok. Nic nie wybłagała. Zapadła długa cisza. Czułam, że wreszcie wygrywam, a mama się poddaje. Wstała, poszła do łazienki. Wróciła z umytą, czerwoną twarzą. Na stoliku położyła pieniądze za herbaty, wzięła mnie za rękę i wyszłyśmy. Kazała mi złapać taksówkę. Wsiadła i powiedziała: róg Anielewicza i Okopowej. Całą drogę nic nie mówiła, tylko płakała. Nie wiedziałam, dokąd jedziemy. Trzymałyśmy się za ręce, ale nie pozwoliłam się przytulić. Wysiadłyśmy z taksówki i po zrobieniu dziesięciu kroków znalazłyśmy się przed bramą cmentarza żydowskiego. Mama wyciągnęła ze swojej szczęśliwej torebki chusteczki i skrupulatnie wytarła twarz. Znów wzięła mnie za rękę i rozglądając się na wszystkie strony, nacisnęła klamkę w metalowej furtce.

Minęłyśmy mały domek i skręciłyśmy w prawo. Mama szła szybciej niż zwykle, choć co jakiś czas brakowało jej pewności, którędy iść dalej. Po kilku minutach znalazłyśmy się przed czymś w rodzaju obelisku, na którym były różne nazwiska. Zapytałam, co my tu robimy. Mama powiedziała, że to jest ten grób, który tak bardzo chciałam zobaczyć. Mamo, ale na nim nie ma twojego panieńskiego nazwiska. Jest, ale zostało zmienione, gdy byłam mała. Wygasło.

Wreszcie stałam nad grobem moich dziadków. Zanim dotarło do mnie, że mama jest Żydówką, usłyszałam, że ja też. Mamo, dlaczego chciałaś z tym czekać do emerytury? Na emeryturze człowiek jest już bezpieczny, córeczko. Nie wyrzucą go z pracy, świadczeń nie odbiorą. Już nie ma ryzyka. A tata wiedział? Nie pytał, a kiedy sama zaczynałam o tym mówić, czekał, aż skończę, i nigdy nie wracał do tematu.

Po powrocie do mojego nowego kraju poszłam do rabina dowiedzieć się, kiedy moja córka obchodzi imieniny. Okazało się, że żydowskie imieniny nie istnieją. Od nowa uczę się być córką. Moja mama już nie syczy.