Rejs po szczęście - Katarzyna Sarnowska - ebook + książka

Rejs po szczęście ebook

Katarzyna Sarnowska

3,9

Opis

Piękne, malownicze jezioro, kojące pejzaże i… przyjaźń, która leczy rany.

Alina od roku pracuje w wydawnictwie; wraz z mężem zostaje zaproszona na przyjęcie przez koleżankę z pracy, Ewę. Na imprezie poznaje jej męża, który jest lekarzem, oraz sympatyczną parę – Gabi i Jean Pierre’a, planujących otwarcie francuskiej restauracji. Gdy panowie dowiadują się, że ich wspólnym hobby jest żeglarstwo, postanawiają wypocząć ze swoimi żonami nad pobliskim Jeziorakiem.

Więzi się zacieśniają, a przyjaciele coraz częściej wyjeżdżają nad jezioro. Każda z par jednak mierzy się ze swoimi kłopotami. Czy sielskie krajobrazy pozwolą znaleźć wewnętrzny spokój i odpocząć od życia, które stara się rzucać kłody pod nogi? Czy magia Jezioraka i szum wiatru w żaglach pozwolą uciec od codzienności?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 331

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (72 oceny)
27
24
11
6
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Just_na_czyta

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
Beti197202

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra książka o życiu
00

Popularność




Copyright © Katarzyna Sarnowska, 2019

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2019

Redaktor prowadzący: Szymon Langowski

Redakcja: Joanna Jeziorna-Kramarz

Korekta: Katarzyna Smardzewska | panbook.pl

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Joanna Wasilewska

Zdjęcia na okładce: © g-stockstudio | Shutterstock

© VerisStudio | Shutterstock

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

eISBN 978-83-66278-59-2

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

[email protected]

www.czwartastrona.pl

Rozdział I

Alina wpadła do domu jak wiatr. Tomek krzątał się w kuchni, przygotowując obiad. Krzyś siedział przy stole pochylony nad książką do matematyki.

– Cześć, kochani! Mam dla was miłą niespodziankę! – wykrzyknęła od progu, zrzucając z siebie pomarańczową kurtkę. Tomek spojrzał na nią z zainteresowaniem, a Krzyś z chęcią oderwał się od nudnych rachunków.

– Otóż – zawiesiła głos – zostaliśmy zaproszeni na imprezę do Ewy i Waldka.

– O? A co to za okazja? – Tomek przerwał na chwilę mieszanie zupy i spojrzał na żonę.

– Ewa chce, żebyśmy się lepiej poznali. Mają zaprosić też Gabi i Jean-Pierre’a.

– Świetnie.

– Jeśli dopisze pogoda, to przyjęcie będzie w ogrodzie. „Możecie się już szykować” – to słowa Ewy.

– No dobrze, dobrze. A jaki jest w ogóle ten Waldek? – dopytywał Tomek.

– Nie miałam jeszcze okazji go poznać, ale skoro Ewa go kocha, na pewno jest wartościowym człowiekiem.

Trochę to dziwne, że jeszcze się nie spotkaliśmy – pomyślała. Znała Ewę od prawie dwóch lat. Widywały się w pracy niemal codziennie, ale Alina nie miała okazji poznać jej męża, bo ciągle był zajęty – albo dyżury, albo konferencje, albo praca naukowa.

– Cóż, lekarze bywają różni.

– Masz złe doświadczenia? – Posłała mu pytające spojrzenie, lecz nie odpowiedział. – Nie bój się, damy radę – dodała uspokajającym tonem.

I kto to mówi? – pomyślała rozbawiona. Ona, która zawsze wszystkiego się bała, nagle dodaje odwagi swojemu mężowi.

– A co tam dzisiaj na obiadek? – Wciągnęła w nozdrza smakowity zapach.

– Dzisiaj serwuję barszcz ukraiński z fasolą.

– Naprawdę? Mój ulubiony. – Posłała mężowi szeroki uśmiech.

Krzyś spakował książki do plecaka i rozłożył talerze. Tomek nalał zupę do miseczek. Zapachniało majerankiem, czosnkiem i buraczkami. Tomek był nie tylko świetnym kucharzem, lecz przede wszystkim wspaniałym mężem i dobrym człowiekiem. Minął już ponad rok, odkąd wzięli ślub. Alina wróciła myślami do tej pięknej czerwcowej soboty, gdy powiedzieli sobie: „tak”. Była to bardzo skromna ceremonia. Uznali, że jest ona tylko dla nich samych i dla Krzysia. Obecni byli też świadkowie – Gabi i przyjaciel Tomka, Jacek. Z urzędu stanu cywilnego poszli do parku, a potem zjedli uroczystą kolację w restauracji nad Wisłą. Był to niewątpliwie najpiękniejszy dzień w jej życiu.

Alina pracowała teraz w wydawnictwie Ewy. Redagowała książki, pisała artykuły, listy. Ostatnio planowały dodruk Rozmów z Aniołami. Szefowa podpisała też licencję na wydanie książki Gitty Mallasz Les dialogues tels que je les ai vécus, która rzucała więcej światła na dzieło węgierskiej autorki. Oprócz tego Ewa przetłumaczyła książkę na temat jogi, a Alina ją teraz redagowała i nabierała coraz większej ochoty na prawdziwe ćwiczenia.

Tomek pracował w domu, przygotowywał posiłki i opiekował się Krzysiem, który rozpoczął niedawno naukę w szkole.

Alinie brakowało czasami kontaktów towarzyskich. Nie tęskniła co prawda za grubiaństwem Grety, Kazi i innych osób ze szkoły, w której kiedyś pracowała, jednak z sentymentem wspominała wielu nauczycieli, więc kiedy Ewa zaproponowała spotkanie, bardzo się ucieszyła. Jedyną niewiadomą stanowił Waldek. Był bardzo znanym lekarzem, ordynatorem oddziału chirurgii. Podobno pacjenci go uwielbiali, ale Alina znała go jedynie z opowiadań koleżanki. Teraz będzie miała okazję wyrobić sobie o nim własne zdanie.

W sobotę kupiła wino i kwiaty. Wszyscy włożyli odświętne ubrania, wsiedli do matiza i ruszyli w stronę domu ich znajomych, który znajdował się po drugiej stronie Wisły. Minęli czerwone mury katedry i wjechali na metalowy most. Do wzgórz po przeciwnej stronie przyklejone były wille.

– Wiesz, jak jechać? – zapytała Alina, wyglądając przez okno.

– Chyba tak. Ulica Jagodowa?

– Aha.

– Mamo, a Ania będzie w domu? – odezwał się Krzyś.

– Tak, kochanie. Ma być.

– A możemy się pobawić?

– Oczywiście. Dawno jej nie widziałeś, prawda? – Pokiwała głową ze zrozumieniem.

– No tak.

Zjechali z mostu i znaleźli się na ulicy z pięknymi willami, wokół których roztaczało się mnóstwo zieleni.

– Patrz, to musi być ten dom. Jagodowa 20. – Alina wskazała palcem w kierunku budynku z czarną tabliczką.

– Skoro tak twierdzisz. – Tomek wzruszył ramionami i zatrzymał samochód.

Kobieta poczuła dreszcz emocji; zupełnie nowe otoczenie i nowy człowiek, który zaraz ich powita. Przy furtce pojawili się Ewa z Waldkiem, Ania i duży pies. Mąż koleżanki był wysoki, miał siwe, kręcone włosy. Uśmiechał się jakby trochę zakłopotany.

– Dzień dobry! – zawołali chórem.

– Dzień dobry!

Przeszli ceremonię powitalną, a potem wkroczyli do środka. Krzyś pobiegł z Anią do jej pokoju, a oni zostali zaproszeni do ogrodu. W narożniku znajdowała się specjalna altana dla gości. Na drewnianych belkach rozstawione były lampiony. Na stole stało mnóstwo półmisków z przekąskami. Królowały sałatki i wędliny. Goście wręczyli kwiaty i wino, które od razu powędrowało na zastawiony stół.

– Siadajcie, proszę. – Waldek wskazał gościom ratanową kanapę. – Mam nadzieję, że nie zmarzniemy.

– Tu jest pięknie. – Alina pożerała wzrokiem każdy element ogrodu. – Za żadne skarby nie dam się zaciągnąć do domu.

Gospodarz uśmiechnął się zadowolony.

– Ja też lubię spotkania na świeżym powietrzu. Słyszałem, że piszesz kryminały – zwrócił się do Tomka.

– No tak, pewnie to trochę dziwna profesja jak dla ciebie. – Mąż Aliny uśmiechnął się lekko zawstydzony.

– Nie, absolutnie nie. W szkole średniej zaczytywałem się w kryminałach. Teraz brakuje mi na to czasu, ale podziwiam osoby, które piszą. Kiedyś nawet zastanawialiśmy się z kolegą na dyżurze, jak by to było napisać książkę i kolega stwierdził, że pierwsze zdanie jego powieści na pewno brzmiałoby: „Ogary poszły w las”…

Wybuchnęli śmiechem. Waldek okazał się bardzo bezpośrednim i elokwentnym człowiekiem, chociaż Alinę trochę onieśmielał. Trudno jej było wyobrazić sobie, że zwraca się do niego po imieniu na oddziale, na którym jest ordynatorem.

Usłyszeli dzwonek i Waldek z Ewą pobiegli do furtki otworzyć. Po chwili na podwórku pojawili się Gabi oraz Jean-Pierre. Gabi miała nowy, miedziany kolor włosów, który połyskiwał w świetle lampionów. Miała na sobie piękną zieloną sukienkę i buty na wysokim obcasie. Jean-Pierre włożył z tej okazji niebieską lnianą marynarkę.

– Cześć – przywitał się.

– Ale tu pięknie! – wykrzyknęła Gabi. – Ten ogród jest bajkowy. – Spojrzała z podziwem na oczko wodne i rośliny, które się w nim pyszniły.

– Staramy się, jak możemy, żeby wyglądał pięknie. – Waldek wskazał na Ewę.

– No chyba ja się staram, bo ty biegasz z jednej pracy do drugiej – odpowiedziała mu żona z lekkim wyrzutem.

Waldek pocałował ją w policzek i wyszeptał do ucha:

– Dzisiaj to nadrobię, obiecuję.

Nalał wino do kieliszków i wznieśli toast za spotkanie.

– A ty, Waldku, jesteś stąd? – zapytała niespodziewanie Gabi.

– Nie, ja pochodzę z Augustowa.

– Naprawdę? – Zabrzmiało to bardzo egzotycznie, prawie tak jak Tuluza Jean-Pierra.

– A gdzie to być? – zapytał od razu Francuz.

– Nie być tylko jest – poprawiła go Gabi.

– Widzicie, ona mi dokuczać. – Rozłożył ręce. – Czy to ważny? I tak wszyscy zrozumieli. – Rozejrzał się, szukając wsparcia.

– No jasne. – Waldek się uśmiechnął. – I tak bardzo ładnie mówisz po polsku. Dużo lepiej niż ja po francusku.

– No widzisz. – Jean zganił Gabi.

– Augustów leży na północnym-wschodzie Polski, nazwano go tak na cześć króla Augusta Poniatowskiego. – Waldek wrócił do pytania gościa. – Piękne, małe miasteczko. Wokół jeziora, lasy. Raj na ziemi. Tam pływałem żaglówką, jeździłem na łyżwach. Stare dzieje. Czasami za tym tęsknię. A wy żeglujecie? – zapytał niespodziewanie.

Alina się wzdrygnęła. Przypomniały jej się wczasy pod żaglami z Markiem. Tydzień deszczu na Mazurach. Nuda i ciągłe kłótnie.

– Ja pochodzę z Iławy i też kiedyś pływałem na Cadetach. Chętnie bym do tego wrócił – oznajmił rozmarzonym głosem Tomek.

Alina uniosła brwi. O tym jeszcze nie wspominał. Czyżby była to jakaś zapomniana karta z dzieciństwa? Za to Waldek uśmiechnął się od ucha do ucha. No tak, wspólny konik. Zaczął opowiadać o planach zakupu jachtu i Tomek był już jego. Wymianie doświadczeń i przywoływaniu żeglarskich wspomnień nie było końca.

Wkrótce zaczęli degustację potraw. Były pyszne – szynka parmeńska z melonem, tatar, sałatki. Waldek rozpalił grill i upiekł szaszłyki z polędwicy wieprzowej. Dwoił się przy tym i troił, ocierając pot z czoła. Alina była zaskoczona, że z niego taki wspaniały gospodarz.

– Słuchajcie, jak kupię jacht, zapraszam was na wspólny rejs – oznajmił nagle.

Ewa uniosła oczy ku niebu. Pomysł z żeglowaniem chyba nie bardzo jej się spodobał.

– Powiedz tylko, kiedy znajdziesz czas na pływanie między szpitalem, gabinetem i przychodnią? – Pozwoliła sobie na ironię.

– Kochanie, na pasje trzeba mieć czas, prawda? – Uśmiechnął się i pogładził ją po ręce.

– No pewnie. – Wszyscy mu przyklasnęli, a Tomek zaczął już nawet ustalać termin pierwszej wyprawy.

– Słuchaj, a masz patent żeglarski? – zapytał po chwili.

– No nie.

– A ja niedawno zrobiłem. Teraz właśnie zaczyna się nowy kurs.

– To się zapiszę. Brakuje mi tylko papierka, bo umiejętności mam.

Alina była zaskoczona, że ci dwaj tak dobrze się dogadują. Jak starzy znajomi. Nietrudno było zauważyć, że nadają na tych samych falach.

– Oglądaliście filmBogowie? – zapytała Gabrysia, zmieniając temat.

– Oj tak. – Ewa pokiwała głową. – Fantastyczny, prawda?

– No tak. A ty, Waldku, czujesz się Bogiem? – Gabi zwróciła się do nowego znajomego.

– Co to, to nie. Inna specjalizacja niż Religi – roześmiał się.

– Dobra, dobra, ale niektórzy z was czują się Bogami.

– Ja jestem inny – odpowiedział Waldek niemal bezgłośnie.

Wieczór był ciepły i nastrojowy. Siedzieli prawie do dwunastej. Krzyś zasnął w pokoju Ani i na koniec imprezy trzeba go było przenieść do samochodu. Pożegnali się i Alina siadła za kółkiem.

– No i jak wrażenia? – zapytała Tomka.

– Wiesz, to fantastyczny facet. Czułem się, jakbym znał go od lat. W ogóle się tego nie spodziewałem.

– Cieszę się, że przypadliście sobie do gustu.

– Ciekaw jestem tylko, czy mówił serio o tym patencie. Gdyby go zrobił, może udałoby nam się razem popływać. – Rozmarzył się.

Przejechali przez cudacznie podświetlony most. Zielone girlandy wyglądały jak łańcuchy na choince. Bił od nich kicz. Potem minęli muzeum diecezjalne i katedrę. Tutaj oświetlenie było piękne i nastrojowe. Po kilku minutach dotarli do domu. Położyli Krzysia do łóżka i sami też poszli spać.

W poniedziałek Alina pobiegła do pracy. Jeszcze żyły w niej wspomnienia z soboty. Nie mogła się doczekać, kiedy porozmawia o tym z Ewą. Weszła do siedziby wydawnictwa, ale koleżanki jeszcze nie było.

Pomaszerowała do swojego pokoju i usiadła przy komputerze. Otworzyła plik z tekstem o jodze. Z przyjemnością zaczęła czytać i poprawiać kolejny rozdział. Ta książka zarażała optymizmem i dodawała wiary we własne siły. Muszę koniecznie poszukać jakiegoś nauczyciela jogi i to jak najszybciej – pomyślała.

Usłyszała, że do biura wchodzi Ewa, i wybiegła jej na powitanie. Koleżanka była jak zwykle elegancka i pełna energii.

– O, cześć, już pracujesz? – zapytała na wstępie.

– Tak, ta książka jest jak narkotyk. Nie mogę się od niej oderwać. Słuchaj, chciałabym jeszcze raz podziękować ci za przyjęcie. Do tej pory jestem pod wrażeniem.

– To ja wam dziękuję. Waldek w końcu wrzucił trochę na luz, a nie tylko praca, praca i praca. Wyobraź sobie, że ma się dziś zapisać na kurs żeglarski i rozgląda się za łodzią.

Alinie wypadł długopis z ręki.

– Naprawdę? Nie sądziłam, że mówił poważnie.

– U niego wszystko dzieje się bardzo szybko.

Uniosła oczy.

– Ty chyba nie jesteś z tego powodu szczęśliwa?

– W pierwszej chwili nie byłam, ale teraz myślę, że może trochę odciągnie go to od pracy, więc się zgodziłam. Nasi faceci będą mieli wspólne hobby, to chyba też nieźle, co?

– Tak, tylko ja mam uraz do żagli. Tydzień deszczu z Markiem na Mazurach zrobił swoje. No, ale pożyjemy, zobaczymy. Przepraszam cię, ale muszę działać, bo książka sama się nie skończy.

– Tak, tak, masz rację.

Alina wróciła do siebie i pochyliła się nad maszynopisem. Z przyjemnością poprawiała kolejne strony, kiedy nagle na wyświetlaczu telefonu zamrugał numer Tomka. Dziwne, nigdy o tej porze do mnie nie dzwonił. Musiało wydarzyć się coś ważnego.

– Cześć, kochanie – powiedział przymilnym tonem.

– No cześć. Coś się stało? – zapytała z niepokojem.

– Nie, tylko dzwoniłem do kolegi z Borów Tucholskich i wiesz… ma na zbyciu łódkę z kabiną; nazywa się „El Bimbo”. Łódka, nie kolega.

– Jak się nazywa? – roześmiała się.

– Nieważne. Mam trochę zaskórniaków i pomyślałem, że ją kupię.

Nagle ze świata jogi i asan Alina przeniosła się do świata łodzi i żagli, deszczu i Mazur.

– Tak nagle, bez zastanowienia? A gdzie będziesz ją trzymał? – wypaliła nieco za ostro.

– O to się nie martw. Czyli zgadzasz się, tak?

– Kochanie, wiesz, co myślę o żaglach, ale z drugiej strony to twoje pieniądze, więc moja zgoda nie jest ci chyba potrzebna, prawda?

– No, ale wolałbym…

– No dobrze, więc się zgadzam – westchnęła głęboko i odłożyła słuchawkę.

Kompletnie ją zaskoczył i zrobił mętlik w głowie. Nie umiała nawet określić, dlaczego się zgodziła – bo tak wypadało, chciała mu zrobić przyjemność, czy po prostu nie umiała odmówić i zadecydował przypadek? Nie była pewna, czy jest w stanie polubić żagle. Na razie czuła jedynie niechęć i strach. Jeśli Tomek będzie większość wolnego czasu spędzał, żeglując, ich małżeństwo na tym ucierpi. Ewa wyskoczyła do urzędu i Alina nie miała z kim podzielić się obawami. Trudno jej było skupić się na poprawianiu książki, kiedy podejmowane były tak ważne decyzje. Niestety, bez jej znaczącego udziału. Wpadła na pomysł, żeby zadzwonić do Gabi, która pewnie siedziała teraz w domu nad tłumaczeniem książki z francuskiego.

– Cześć, nie przeszkadzam? – przywitała przyjaciółkę.

– Nie, oderwę się choć na chwilę od tych czarnych liter. – Kobieta westchnęła znacząco.

– Co u was?

– No cóż, wyobraź sobie, że mój Jasiu chce prowadzić firmę w Polsce. Zakłada francuską restaurację, tutaj, w Powężu.

– Naprawdę? To fantastycznie! – Alina nie kryła radości.

– Nie wiem. To pochłania bardzo dużo czasu i pieniędzy. Boję się, że to nas zje.

– No ale zawsze marzyłaś o przytulnej knajpce z artystycznym klimatem. – Przypomniała jej.

– Właściwie tak, nie wiem tylko, czy znajdę na to czas. Klementynie ten pomysł chyba też nie przypadł do gustu. Jest jakaś niespokojna, straciła apetyt. Właśnie siedzi na moich kolanach i nie odstępuje mnie na krok.

Klementyna była rudobrązową kotką, którą Krzyś uwielbiał.

– Pomożemy ci. A koty zawsze spadają na cztery łapy, więc spokojnie! – Alina próbowała uspokoić przyjaciółkę.

– A co u ciebie? – zapytała Gabi.

– Tomek właśnie zadzwonił do mnie z wiadomością, że kupuje łódź, jakieś tam „Bimbo”. Oczywiście okazja.

Gabi się roześmiała.

– Skutki uboczne spotkania z Waldkiem?

– No tak i teraz będziemy się „bimbać”, bo ja się głupia zgodziłam i bardzo żałuję.

– Żałujesz?

– Po pierwsze, znasz mój stosunek do żagli. Po drugie, powinnam najpierw się z tym „przespać”, a ja bez namysłu powiedziałam „tak”.

Widocznie tak miało być. Myślałam, że skończyłaś już z rolą „zamartwiaczki”.

– Też tak myślałam, ale dzisiaj na chwilę do niej wróciłam. No, ale koniec z tym. Jak tam książka Gitty?

– Pomaga lepiej zrozumieć Rozmowy z Aniołami.

– Już nie mogę się doczekać, kiedy ją przeczytam.

– Jestem w połowie drogi.

– W takim razie nie przeszkadzam. Pozdrów Jasia i powiedz mu, że już szykuję francuską kreację na otwarcie lokalu.

– Dobrze. A ja szukam sztormiaka – stwierdziła przekornie Gabi.

Alina resztę czasu poświęciła już w całości książce. Po pracy wskoczyła do samochodu i ruszyła po Krzysia. Przy głównej trasie zobaczyła ogromną reklamę: „Najlepsza szkoła w całym regionie”. Kiedyś w niej pracowała. Uśmiechnęła się pod nosem. Cóż, muszą się intensywnie reklamować, skoro poziom jest tak niski. Wróciła myślami do pożegnania, jakie zgotowano jej i Gabi. Żadnej klasy, zero polotu. Czegóż jednak wymagać od prowincjonalnej szkółki i jej dyrekcji? Na co dzień w ogóle nie myślała o tym maglu. Była szczęśliwa, żyjąc bez intryg i plotek. Ale dość o tym – odgoniła nieprzyjemne wspomnienia. Teraz może w końcu żyć po swojemu i nie ma sensu do tego wracać, nawet w myślach. Wjechała na duży parking przed szkołą syna, na którym panował spory tłok. Samochody stały jeden przy drugim. Znalazła wolne miejsce przy wejściu. Zauważyła, że Krzyś wychodzi właśnie ze szkoły, więc mu pomachała. Chłopiec podbiegł do samochodu i wskoczył na przednie siedzenie.

– Mamo, wiesz, co się stało? – zapytał rozpromieniony.

Alina uniosła brwi. Do tej pory mówił jedynie, że szkoła mu się podoba, ale ma dużo lekcji i jest ciągle zmęczony.

– Nareszcie mam przyjaciela. Takiego jak Remek!

– Naprawdę? – Nie kryła zaskoczenia. Remek był jego kolegą z przedszkola, ale wyprowadził się do Warszawy. Krzyś bardzo nad tym ubolewał.

– Tak – przytaknął z uśmiechem.

– A jak ma na imię?

– Marcin. Dzisiaj nie było Marka i usiedliśmy razem, i on jest taki dowcipny i wesoły jak Remek, tylko mniej rozrabia – opowiadał z przejęciem.

– Mhm. – Alina pokiwała głową.

Przypomniały jej się wyczyny z Remkiem w przedszkolu i przeszedł ją dreszcz. Przyjaciel jej syna był niesłychanym rozrabiaką i niestety wciągał w te zabawy Krzysia. Ciekawe, co to za nowy kolega? – Jej myśli pobiegły w kierunku chłopca, o którym wspomniał jej syn.

– A co byś powiedział na to, żebyśmy zaprosili Marcina do nas? – zaproponowała. – Chętnie też go poznam.

– Tak, tak, zaprośmy! – Krzyś aż podskoczył z radości.

– W takim razie postaram się zdobyć numer do jego mamy i się umówimy.

– Hurra!

– Słuchaj, wujka dziś po południu nie będzie, bo pojechał w Bory Tucholskie.

Zbliżali się już do domu.

– W Bory?

– Potem ci wszystko wyjaśnię.

– Dobra. – Pokiwał głową z zadowoleniem.

Wjechali na podwórko i wysiedli z samochodu. Był środek października, ale słońce nadal grzało intensywnie. Bluszcz na płotach i na domu mienił się różnymi odcieniami czerwieni, a brzoza skąpała się w żółci i zieleni. Alina zawsze o tej porze roku marzyła o tym, by malować i zatrzymać owo piękno na dłużej. Była to jej niespełniona tęsknota za czymś wielkim i nieprzeniknionym.

Weszli do domu. Zdjęli kurtki i buty. Nie tracąc za dużo czasu, zjedli przygotowany wcześniej obiad i ruszyli na spacer do lasu.

– Do jakich borów pojechał wujek? – spytał w końcu Krzyś.

– W Bory Tucholskie. Jest tam dużo lasów i jezior. Pojechał, bo ma zamiar kupić łódź – wyjaśniała Alina.

– I będziemy pływać? – zainteresował się Krzyś.

– Pewnie tak – westchnęła, wzruszając ramionami.

Nadal trudno jej było wykrzesać choć odrobinę entuzjazmu dla tego przedsięwzięcia.

– Patrz, jaki piękny muchomor – powiedziała głośno, aby odwrócić uwagę Krzysia od żagli i łodzi.

Pomiędzy brzozami, z piasku, wystawał mały, nieco wyblakły, kapelusz muchomora. Był równie urodziwy co borowik albo koźlarz. Krzyś przystanął i pochylił się na grzybkiem, który chował się między gałązkami wrzosów.

– Pani kazała nam zebrać jesienne liście – odezwał się od niechcenia.

– Tak? A co będziecie robić? – zapytała Alina.

– Chyba jakieś wyklejanki.

– No to poszukajmy. – Kobieta szczerze zapaliła się do tego zadania.

W pobliżu rósł złocisty klon. Krzyś zaczął zbierać najpiękniejsze liście. Alina mu pomagała, ale cały czas rozmyślała o Tomku. O tym, kiedy wróci i o głupim pomyśle z łodzią. Z zamyślenia wyrwał ją głos Krzysia.

– Mamo, wracajmy już. Nogi mnie bolą.

– No dobrze – zgodziła się. Poczuła, że robi się coraz chłodniej, więc włożyła ręce do kieszeni, by trochę je ogrzać.

Pomaszerowali szybkim krokiem w stronę domu. Alina otworzyła drzwi i od razu przeszli do kuchni. Krzyś miał czerwone policzki i zgrabiałe ręce, więc kobieta zaparzyła mu rozgrzewającą malinową herbatkę. Chłopiec rozłożył wszystkie liście na stole, by móc podziwiać ich kolory i fakturę. Nagle usłyszeli odgłos samochodu na podjeździe. Krzyś podbiegł do okna.

– To wujek! – wykrzyknął rozradowany.

Po chwili w drzwiach pojawił się Tomek. Uśmiechał się szeroko. W jednej ręce trzymał bukiet kwiatów, a w drugiej małą paczuszkę.

– A cóż to za okazja? – zapytała Alina, kiedy wręczał im prezenty.

– Może zaprosisz mnie do środka? Chętnie wam o wszystkim opowiem.

– No chodź już, chodź, wędrowcze – roześmiała się.

– Wujku, dziękuję! – wykrzyknął Krzyś, biorąc do ręki pudełeczko z klockami Lego.

– Jesteś głodny? – Alina skierowała się w stronę lodówki.

– Nie, ale chętnie napiję się wina, bo jest ku temu okazja.

Kobieta przygotowała przekąski i usiedli razem przy stole. Tomek otworzył butelkę i rozlał wino do kieliszków. Krzyś dostał sok.

– Otóż… – zawiesił teatralnie głos – kupiłem łódź i trzeba to uczcić!

Alina zrobiła dziwną minę.

– Nie cieszysz się? – zapytał.

– Na razie mam mieszane uczucia, ale wiem, że ty jesteś szczęśliwy, więc wznieśmy toast: „za twoją łódź”! – westchnęła głęboko.

– Ależ to będzie nasza łódź! – zaoponował nieco urażonym tonem.

– No dobrze, więc za naszą. – Wzruszyła ramionami.

– Wujku, a gdzie ona jest? Ta łódź? – dopytywał Krzyś.

– Wkrótce przyjedzie i ją zobaczysz. Nie jest duża, ale ma kabinę, więc będziemy mogli w niej spać. Na razie będzie stała na działce.

– Wujku, a nauczysz mnie żeglować?

– Oczywiście, że tak. To nie jest takie trudne, jak się wydaje.

– Krzysiu jest chyba na to za mały – zaprotestowała Alina.

– Wszystko w swoim czasie, ale żeglarze muszą też dobrze pływać, więc zajęcia na basenie są obowiązkowe. A co z twoim patentem kochanie? – zwrócił się do żony.

– Nie mam patentu.

– Ale kiedy zrobisz?

– Nie wiem. Najpierw namawiałeś mnie do pisania, teraz do pływania. Cały czas mnie do czegoś zmuszasz…

– Jestem twoim trenerem personalnym, albo raczej coachem. Chyba tak się to teraz nazywa?

Alina roześmiała się i spojrzała na zegar na ścianie. Wskazywał ósmą.

– Krzysiu: kąpiel, zęby, czytanie i spanie.

– A klocki?

– Jutro po szkole, bo rano nie wstaniesz.

Chłopiec podniósł się z krzesła i ociągając się, pomaszerował do góry. Usłyszeli szum wody dochodzący z łazienki. Potem Alina pobiegła na piętro, żeby poczytać synowi Dzieci z Bullerbyn. Lektura sprawiała radość i jej, i jemu. Gdy Krzyś zasnął, poszła do sypialni i razem z Tomkiem wskoczyli do łóżka. Wszelkie dąsy minęły dość szybko, bo seks z mężem nadal był wyborny. Bawili się sobą przez długi czas i w końcu spoczęli obok siebie z błogimi uśmiechami na ustach, ciężko oddychając.

– Kocham cię – wyszeptał Tomek.

– Ja ciebie też – odpowiedziała, wtulając się w jego ciało.

Leżeli tak chwilę, rozkoszując się swoją obecnością.

– Powiedz, dlaczego nie lubisz żeglarstwa? – Tomek przerwał ciszę.

– Mam po prostu złe wspomnienia z wyprawy na Mazury z Markiem, a poza tym to jest bardzo czasochłonne. Boję się, że już nie będziemy się widywać.

– Planuję pływać z tobą i Krzysiem. Może wciągniemy w to Gabi i Jasia, Waldek z Ewą już są wciągnięci.

Alina się roześmiała.

– Dzwoniłem nawet do Waldka i stwierdził, że teraz on też musi kupić łódź i od przyszłego sezonu zaczynamy wspólne wyprawy. Wiem nawet dokąd.

Kobieta uniosła się na łokciu i spojrzała mu głęboko w oczy.

– Zamieniam się w słuch. – Zastygła w oczekiwaniu.

– Na Jeziorak. Mówi ci to coś?

– Pierwsze słyszę.

– To najdłuższe i najpiękniejsze jezioro w Polsce.

No cóż, najwyraźniej jej ukochamy zaplanował wszystko ze szczegółami. Przypominało jej to czasy z Markiem, kiedy nie miała nic do powiedzenia, tylko podążała ślepo za wyborami swojego mężczyzny. Na szczęście teraz jest już inną osobą i nie pozwoli Tomkowi na wszystko. A przynajmniej z taką myślą zapadła w sen.

Rozdział II

Tydzień później łódź pojawiła się na podwórku. Była wielkości łupinki od orzecha, a mimo to Tomek chodził dumny jak paw. Zaprosił Krzysia i Alinę, aby obejrzeli to cudo. Wdrapali się po metalowej drabince na pokład i weszli do kajuty. Wnętrze było ciasne, ale bardzo przytulne. Znajdowały się tam dwa miejsca do spania, stolik, szafki i kuchenka. Krzyś biegał podniecony, dotykając wszystkich sprzętów.

– Zaraz zaparzę herbatę – oznajmił Tomek.

Usiedli przy małym stoliku. Mężczyzna wyjął garnek, wlał do niego wodę, rozpalił gaz i ustawił kubki na blacie. Po chwili woda się zagotowała i w kajucie czuć było przyjemny zapach malin i mięty.

– No, no, no. – Alina pokiwała głową z podziwem.

– Tutaj możemy robić wszystko: gotować, spać, to taki domek na wodzie – stwierdził z dumą Tomek i wyciągnął mapę Jezioraka, którą dziwnym trafem miał akurat pod ręką. Od razu zaczął pokazywać Krzysiowi najważniejsze miejsca. – To jest Iława. Mieszkałem tam dwanaście lat, a to Wielka Żuława – największa wyspa na wodach śródlądowych; kręcili tam film Gniazdo, a to Gierczaki, to Czaplak.

Krzyś słuchał z wypiekami na twarzy.

– I my tu wszędzie dopłyniemy? – W jego oczach można było dostrzec połączenie ekscytacji, strachu i podziwu.

– Oczywiście. Zostaniemy piratami, wszystkie wyspy będą nasze. Najpierw jednak musimy zająć się przygotowaniem łodzi do sezonu. Poza tym lekturą obowiązkową są Nowe przygody Pana Samochodzika.

– Dlaczego? – dopytywał Krzyś.

– Bo akcja tej powieści rozgrywa się właśnie na Jezioraku.

Alina słuchała w milczeniu, popijając malinową herbatę. Męskie sprawy – pomyślała. Nie ma co się wtrącać.

– Słuchaj, a co tam u Ewy? – Tomek niespodziewanie porzucił temat jeziora.

– Od kiedy interesujesz się Ewą? – zapytała rozbawiona. – No chyba że chodzi ci o Waldka.

Tomek uśmiechnął się zażenowany, jak mały chłopiec, który został przyłapany na kłamstwie.

– Chciałbym pokazać Waldkowi nasze „El Bimbo”.

– Trzeba było tak od razu. A kiedy? – zapytała.

– Może w sobotę? Krzysiu, co ty na to?

Krzyś uniósł głowę znad mapy Jezioraka, którą nadal uważnie studiował.

– Z Anią?

– Pewnie, że tak.

Pokiwał głową na znak aprobaty.

– W takim razie powiem o tym Ewie i zadzwonię do Gabrysi. Na pewno się ucieszy, odpocznie od remontu kamienicy.

– Jakiej kamienicy? – Tomek się zdziwił.

– Nie mówiłam ci? Jean-Pierre zakłada francuską restaurację, kupili lokal do remontu i teraz go urządzają.

– To wspaniale. W sobotę odbędzie się chrzest łodzi!

Zaczęło się od skromnego pokazania Waldkowi „El Bimbo”, a kończy się na chrzcie – pomyślała Alina. Dać mu palec, a on od razu bierze całą rękę.

Westchnęła głęboko.

– A nazwa, szampan, matka chrzestna? – Chciała wiedzieć.

– Odezwała się nasza „hamulcowa”. Chrzestną będziesz ty, wino musujące już mam, a Krzysiu pomoże nam z nazwą.

Alina pokręciła głową. Szybki jak błyskawica – zaśmiała się w duchu.

Krzyś poczuł się wywołany do tablicy; zmarszczył czoło, wyciągnął język – to pomagało mu w myśleniu:

– Może „Pirat” albo „Wilk morski”?

– Ciekawe pomysły. – Tomek pokiwał z uznaniem głową. – Zróbmy tak: na jutro każdy przygotuje pięć propozycji i wybierzemy najlepszą z nich.

– Tak, tak! – Krzysiowi pomysł od razu przypadł do gustu.

Konkurs świadectw – przeszło Alinie przez myśl, ale nie odezwała się, aby nie psuć synkowi zabawy. – Chodźmy już do domu – zaproponowała.

W kabinie zaczęło się robić chłodno, ciemno i ponuro. Wygramolili się na zewnątrz.

– Teraz dni są krótsze, ale na wiosnę, zobaczycie, będzie pięknie! – Tomek był wyraźnie podekscytowany.

Alina nie kryła sceptycyzmu. Na razie nie umiała sobie tego wyobrazić – mała przestrzeń tej łupinki ją przerażała.

Zjedli kolację, Krzyś ruszył do lekcji, Tomek do pisania, a Alina stwierdziła, że nadszedł czas, aby poszukać nauczyciela jogi. Od czego jest komputer i wujek Google. Wpisała hasło „joga Powęż” i na ekranie pojawiły się nazwy dwóch miejsc. Wybrała pierwsze. Najbliższe zajęcia miały odbyć się już następnego dnia. Przygotowała strój sportowy i od razu po pracy pojechała do szkoły, w której odbywały się ćwiczenia. Weszła do sali gimnastycznej. Powitała ją wysoka, młoda dziewczyna. Wyjaśniła, że w tym miejscu mówią sobie po imieniu, że ma na imię Marta i że ćwiczą na boso. Wskazała nowej uczennicy miejsce, z którego mogła zabrać matę i zasugerowała, by się na niej położyła, biorąc przykład z pozostałych uczestniczek zajęć. Alina była onieśmielona. W czasach szkolnych nie znosiła gimnastyki, bo czuła się bardzo niezgrabna. Na szczęście gdy zaczęły się ćwiczenia, Marta cały czas jej pomagała. Nie traciła cierpliwości, gdy Alina zaplątywała się w pasek, nie wiedziała, którą nogę unieść i nieustannie myliła strony ćwiczeń. Kiedy sesja się skończyła, nowicjuszka podeszła do instruktorki i stwierdziła:

– Wiesz, ja chyba się do tego nie nadaję. – W jej głosie słychać było rezygnację.

– Ale dlaczego? Początki zawsze są trudne, a jeśli z czymś masz problem, to tym bardziej powinnaś próbować. Nie poddawaj się.

Alina zdała sobie sprawę, że pierwszy raz w życiu usłyszała takie słowa. Nikt wcześniej jej nie mówił, żeby się nie poddawać. Wszyscy wskazywali łatwiejsze rozwiązania, drogę na skróty albo ślizganie się po powierzchni. Dziś po raz pierwszy usłyszała zachętę do walki z własnymi słabościami. Może to znak, żeby dać z siebie więcej i nie omijać przeszkody, tylko się z nią zmierzyć. Spojrzała z zaciekawieniem na Martę i uśmiechnęła się.

– To kiedy następne zajęcia? – zapytała.

– W piątek. Jutro może trochę boleć.

Alina uniosła brwi.

– Ruszyłaś zastane miejsca, ale do piątku będzie lepiej.

Nowa joginka pomogła jeszcze pozbierać maty, koce oraz paski i skierowała się do szatni. Była to mała salka. Wzdłuż ścian stały ławeczki, na których siedziały pozostałe uczestniczki zajęć. Alina nikogo tam nie znała. Zauważyła dwie kobiety, które wydały jej się sympatyczne, ale były bardzo zajęte sobą. Nie chciała im przeszkadzać. Ubrała się, wymamrotała „do widzenia”, na które nikt nie odpowiedział, wybiegła ze szkoły, wsiadła do samochodu i pojechała do domu. Była zadowolona, że spróbowała jogi, która nagle przestała być dla niej taka tajemnicza i egzotyczna. Czas pokaże, czy uda jej się wytrwać na tej ścieżce. Gdy otworzyła drzwi, poczuła roznoszący się po całym domu zapach pizzy.

– Jak tam moja joginka? – powitał ją Tomek.

Miał na sobie kolorowy fartuszek obsypany mąką.

– Nie jest łatwo. – Pokręciła głową, patrząc na niego udręczonym wzrokiem.

– A potrafisz założyć już nogę na głowę?

Alina posłała mu groźne spojrzenie. Jej mina mówiła: „bardzo dowcipny dowcip”. Usiedli przy stole w kuchni.

– Mamo, a pokażesz mi, co to jest ta joga?

– Oczywiście, ale nie dzisiaj, bo dziś mam już dość.

– Ale mieliśmy wybrać imię dla łodzi. – Krzyś się nie poddawał.

– No tak, na śmierć zapomniałam! – Uderzyła ręką w czoło.

Tomek wyciągnął pizzę z piekarnika, ułożył na dużym talerzu i pokroił.

– Taka, jaką lubicie – zachęcał.

– Super! – Alina nałożyła sobie spory kawałek.

– Przygotowałem pięć propozycji, a wy? – Krzyś wyciągnął z kieszeni pomiętą kartkę.

– Ja niestety zapomniałam – wyznała Alina.

– Ja też. – Tomek był nieco zawstydzony. – W takim razie wygrałeś konkurs walkowerem, ale powiedz nam, co wymyśliłeś.

– „Pirat”, „Wilk Morski”, „Dar Pomorza”, „Najmilsza” i … – zawiesił głos – „Krzyś”.

– Świetnie się spisałeś! – Tomek poklepał chłopca po ramieniu. – Nic dodać, nic ująć.

Odbyły się wybory i jednogłośnie zdecydowano się na nazwę „Krzyś”.

– Hurra! – Autor nazwy nie krył zadowolenia. – Mamo, a ty przypadkiem o czymś nie zapomniałaś? – Spojrzał na nią z wyrzutem.

Alina przetrząsnęła zakamarki pamięci, ale nic nie przychodziło jej do głowy.

– No nie wiem – zawahała się.

– Miałaś zadzwonić do mamy Marcina.

Ponownie uderzyła dłonią w czoło. Od tych ciągłych zadań kręciło jej się w głowie.

– Ale ze mnie gapa. Przepraszam, tyle się dzieje dookoła, że zapomniałam.

Krzyś najwyraźniej był na to przygotowany. Wyciągnął z kieszeni małą karteczkę. Miał na niej zapisany numer telefonu. Alina, nieco przymuszona, zadzwoniła do mamy Marcina.

– Dzień dobry, jestem mamą Krzysia. Chciałabym zapytać, czy Marcin mógłby nas jutro odwiedzić. Mogę go zabrać ze szkoły, a później odwieźć do domu – wyrecytowała jednym tchem.

– Tak oczywiście, podam pani adres – usłyszała miły głos po drugiej stronie słuchawki.

Kobiety wymieniły jeszcze kilka słów na temat testu z matematyki i rozłączyły się.

– Jutro mamy gościa – oznajmiła Alina, gdy pożegnała się z mamą Marcina.

Krzyś uśmiechnął się szeroko, a potem przytulił ją i okręcił się z nią w tańcu radości.

– Dziękuję, mamusiu, dziękuję!

Te słowa warte były tysiąca telefonów.

Kiedy następnego ranka się obudziła, przez chwilę myślała, że ma grypę – bolał ją każdy mięsień, każdy kawałek ciała. Z trudem podniosła się z łóżka i zeszła na śniadanie. Tomek krzątał się już w kuchni, wesoły jak skowronek.

– Cześć – powiedziała zbolałym głosem i przysiadła na krześle, sycząc z bólu.

– No cześć. Coś się stało?

– Nie, tylko wydawało mi się, że na jodze nic nie robimy, a teraz czuję każdy fragment mojego ciała.

Po chwili do kuchni wpadł Krzyś i zaczęli wspólne śniadanie. Teraz, kiedy nie pędziła rano do szkoły, mogli dłużej delektować się swoim towarzystwem.

– Całe szczęście, że ja tam nie poszedłem – roześmiał się jej wybranek.

– To zdecydowanie nie jest miejsce dla mężczyzn, co to to nie. – Pokręciła głową.

Tomek odwiózł Krzysia do szkoły, a kiedy wrócił, usiadł przy biurku w swoim gabinecie i zaczął pracę nad książką. Alina podziwiała jego żelazną dyscyplinę. Rano trzy godziny poświęcał na pisanie, potem około czterdziestu minut na korespondencję i artykuły. Na koniec gotował dla wszystkich obiad. Ona by tak nie potrafiła. Może joga nauczy ją samodyscypliny. Na razie chłonęła wszelką wiedzę na temat tego, jak sobie radzić z bólem. Z marnym skutkiem.

Zaczęła przygotowania do pracy. Spojrzała w lustro. Przypomniało jej się, jak kiedyś wyglądała – była otyła, zaniedbana i pełna kompleksów. Teraz zmieniła się nie do poznania i zaczęła się sobie podobać. No może z wyjątkiem pewnych dni, kiedy nie mogła na siebie patrzeć. Ale dziś był słoneczny poranek i z radością szykowała się do wyjścia. Umyła się, nałożyła makijaż, wskoczyła w kolorową sukienkę i zajrzała do gabinetu Tomka. Musnęła ukochanego w policzek i zniknęła, żeby go za bardzo nie rozpraszać. Poranne zabawy w łóżku były przyjemne, ale potem miała wyrzuty sumienia, że odrywa go od pracy. Wieczorem to nadrobią.

Wsiadła do matiza i ruszyła w kierunku wydawnictwa. O tej porze nie było już porannych korków i dotarła na czas. Wbiegła po schodach do siedziby redakcji. Po tym jak Alina odeszła ze szkoły, Ewa zwolniła sekretarkę i nikt nie blokował już dostępu do gabinetu szefowej.

Kobieta weszła do małego, przytulnie urządzonego pokoiku. Na wprost wejścia była oryginalna, wykończona łukiem ściana z cegły, przy której stało biurko Ewy. W tej chwili siedziała pochylona nad klawiaturą komputera i zdawało się, że niczego nie zauważa.

– Cześć – wystękała Alina.

– O cześć! – Właścicielka wydawnictwa podniosła głowę i uśmiechnęła się na widok koleżanki. – Ładnie wyglądasz w tej sukience.

– Dziękuję, ale nie czuję się najlepiej. Wczoraj zaczęłam przygodę z jogą i dziś boli mnie wszystko, nawet mięśnie, o których istnieniu nie miałam do tej pory pojęcia – wyjaśniła.

– Naprawdę? To na tym polega joga? W książce nic na ten temat nie było – śmiała się przyjaciółka. – A gdzie w ogóle odbywają się zajęcia? – zapytała już poważnym tonem, przygryzając ołówek.

– W szkole numer 8. Prowadzi je joginka z Torunia. Zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie.

– Hmm, może kiedyś do ciebie dołączę, ale jeszcze trochę poczekam… – zawahała się.

– Mam być królikiem doświadczalnym?

– Tak jakby – roześmiała się.

– Chcesz kawy? – zapytała Alina i podeszła do ekspresu.

– Poproszę.

– Słuchaj. Druga ważna wiadomość: Tomek kupił łódź – zakomunikowała, wsypując kawę do ekspresu. – W nazwie jest jakieś „bimbo”. W każdym razie pieje z zachwytu, a ja nadal nie wiem, co o tym myśleć. – Rozłożyła ręce w geście zwątpienia. – Ale chcielibyśmy zaprosić was na chrzest tej łodzi w przyszłą sobotę. Co ty na to? – Spojrzała na Ewę z nadzieją.

– Nie wiem, czy Waldek przypadkiem nie ma dyżuru. Jeśli nie, to z przyjemnością przyjdziemy. Dzisiaj dam ci znać. Słuchaj, a teraz back to reality. Obliczyłam właśnie liczbę egzemplarzy Rozmów z Aniołami i okazuje się, że zostało ich niewiele.

Alina postawiła na biurku filiżankę z parującą kawą.

– Wiesz, co to oznacza?

Koleżanka skinęła głową.

– Zanim jednak nastąpi dodruk, trzeba wprowadzić pewne zmiany. Elena upierała się, żeby kwestię poprawek omówić z nią w Szwajcarii, ale trudno mi ustalić termin spotkania dogodny dla wszystkich. Wpadłam na pomysł, że mogłabyś zacząć pracę nad redakcją już dziś. Postawimy Elenę przed faktem dokonanym i albo się zgodzi na te zmiany, albo nie. Może też zaproponować swoje. Co ty na to? – zapytała z entuzjazmem, zadowolona, że udało jej się znaleźć rozwiązanie trudnego problemu.

Alina skrzywiła się. Nie bardzo wiedziała, na czym miałaby polegać jej praca.

– Chodzi o to, żebyś po raz kolejny, bardzo powoli, przeczytała tę książkę i poprawiła fragmenty, które brzmią nienaturalnie.

– No cóż, mogę spróbować – stwierdziła bez przekonania redaktorka.

Kochała tę książkę i chociaż praca korektorska była jednym z punktów jej codziennego harmonogramu, poprawianie tej konkretnej wydało jej się bardzo karkołomnym zadaniem.

– Nie ma wielkiego pośpiechu, więc po prostu delektuj się tą książką – dodała Ewa, jakby czytając w myślach koleżanki.

– Dobrze, w końcu ty tu rządzisz, jestem tylko uniżonym sługą… – Alina zamachała ręką jak paź królowej.

Nie wygłupiaj się. – Szefowa się uśmiechnęła.

Kobiety dopiły kawę i ruszyły do swoich zadań. Alina siedziała przed dwie godziny nad tekstem o jodze, potem zrobiła sobie krótką przerwę, a następnie przeszła do Rozmów. Bała się, że jej stosunek do książki, to, że ją uwielbiała, wpłynie na jej zdolność rzetelnej oceny korektorskiej. Zupełnie niepotrzebnie. Gdy zaczęła czytać, miejsca wymagające poprawek pojawiły się same i poczuła, że jej praca ma sens.

Kiedy skończyła jeden dialog, przypomniała sobie, że dziś miała superpunktualnie odebrać Krzysia. Pożegnała się z Ewą, wybiegła z budynku, wsiadła do samochodu i pognała w stronę szkoły. Zatrzymała się na parkingu i zobaczyła, że jej synek wyszedł już na dwór i maszeruje w jej stronę w towarzystwie wysokiego chłopca. Wyszła z samochodu i przywitała się. Marcin okazał się wielce rezolutny i elokwentny. Opowiadał o swojej młodszej siostrze i o szkole. W domu chłopcy zjedli obiad, a potem zajęli się zabawą. Świetnie się dogadywali. Alina zaproponowała im jeszcze przygotowanie lampionu z dyni. Pomogli jej wydrążyć warzywo, wycięli buzię i oczy, a potem włożyli zapaloną świeczkę i wystawili lampion na dwór. Dynia wyglądała pięknie.

Zgodnie z umową o osiemnastej Tomek odwiózł Marcina do domu. Kiedy wrócili z Krzysiem, zadzwonił telefon Aliny. Zobaczyła, że to numer mamy Marcina. Czyżby coś się stało? – zaniepokoiła się.

– Dobry wieczór! Z tej strony Ela Wicińska, jestem mamą Marcina – usłyszała.

Alina o mało nie upadła. Ela była jej koleżanką z dawnej pracy. Uczyła biologii. Obie panie nie utrzymywały wtedy bliższych stosunków. Ich relacja ograniczała się do grzecznościowego „dzień dobry” i „do widzenia”. Jeżeli rozmawiały, to tylko na tematy związane ze szkołą i uczniami.

– Naprawdę? To niesamowite. Jak to możliwe, że nie zorientowałyśmy się wcześniej, że nasi chłopcy chodzą do tej samej klasy? – Mama Krzysia była szczerze zaskoczona.

– Byłam tak przejęta, gdy rozmawiałam z tobą przez telefon, że nie zwróciłam uwagi na nazwisko.

– Ja też. – Alina się roześmiała.

Kobieta nie zauważyła Eli na rozpoczęciu roku, a na pierwszą wywiadówkę nie dotarła.

– Teraz, gdy panowie się zaprzyjaźnili, musisz mi obiecać, że wpadniesz do mnie na kawkę, kiedy będziesz odbierać Krzysia. Mieszkam tuż przy szkole. – Mama Marcina brzmiała bardzo stanowczo.

– No jasne, ty też jesteś zaproszona.

– Super!

– Krzysiu, Tomek! – zawołała Alina, kiedy się rozłączyła.

Po chwili obaj panowie pojawili się w kuchni.

– Wyobraźcie sobie, że Marcin jest synem mojej koleżanki z poprzedniej pracy, Eli Wicińskiej.

– Naprawdę? – Krzyś też był zaskoczony. – To mam do jego mamy mówić „ciociu”?

– Nie wiem, zapytaj – zaśmiała się. – Ale cieszę się, że się zaprzyjaźniliście. Będzie okazja częściej się widywać.

– Razem! – podkreślił Krzyś.

Długo jeszcze nie mogli się nadziwić, jaki świat jest mały. Alina ucieszyła się, że spotka się z koleżanką z dawnej pracy. Krzyś też był zadowolony. Nie mógł nagadać się na temat tego, co wspólnie robili z Marcinem. Wieczorem kobieta zdzwoniła jeszcze do Gabrysi, żeby jej o wszystkim powiedzieć i zaprosić ją na chrzest łodzi.

W piątek rozpoczęli gorączkowe przygotowania do przyjęcia. Niestety, nie mogli usiąść w ogrodzie, bo było za zimno. Alina nie wiedziała, jak wyglądają imprezy żeglarskie, więc zdała się na podpowiedzi Tomka. Wspólnie przygotowali mięso i sałatki. Pani domu upiekła też ciasto z żagielkiem. Wymagało to od niej sporo cierpliwości, ale opłaciło się – wypiek prezentował się znakomicie.

Najpierw zjawili się Ewa, Waldek i Ania. Przynieśli prezent w postaci uchwytu na piwo, który można zamontować w kokpicie.

– Zobaczysz, to będzie najważniejszy przyrząd na łodzi – zapewniał Waldek, kiedy witali się w drzwiach. – Nie będziemy się rozbierać, bo najpierw musicie nam pokazać to cudeńko.

Kiedy oglądali łódź, „ochom” i „achom” nie było końca.

– Kochanie, teraz kolej na nas. Zaczynam się już rozglądać – zakomunikował Waldek, gdy opuścili nowy nabytek Tomka.

Wrócili do domu. Alina zaprosiła gości do salonu, a dzieci pobiegły na górę do pokoju Krzysia.

– Wyobraź sobie, że chodzę już na kurs żeglarski – oznajmił Waldek.

– Naprawdę? Wiele osób zapewniało mnie, że zdobędą patent, ale jesteś pierwszym, który nie skończył na samym gadaniu.

Alina wstała, aby przynieść z kuchni sałatki.

– Pomogę ci. – Ewa poderwała się z krzesła i pomaszerowała za gospodynią. – Kurczę, teraz już o niczym innym nie słyszę, tylko o żaglach. No, ale przynajmniej trochę mniej pracuje. Nawet dzisiaj zamienił się z kolegą na dyżur.

– No widzisz, to są z tego wszystkiego jakieś korzyści – skwitowała Alina, chwytając miski.

Zadzwonił dzwonek domofonu i po chwili w drzwiach ukazały się roześmiane twarze Jean-Pierre’a i Gabrysi. Usiedli razem przy stole.

– Jak tam remont? – zagadnął Tomek.

– Wiecie, jak to z remontami, zawsze trwają dłużej, niż się planowało, ale mam nadzieję, że wkrótce zaprosimy was na otwarcie restauracji. Mamy troszkę niespodzianek w zanadrzu.

– O oui, oui. – Jean-Pierre wrócił do ojczystego języka. – Może pójdziemy na łódź? – zaproponował, poprawiając nieco za długie włosy.

– No dobrze. – Tomka nie trzeba było długo namawiać, bo rozmowy o łodzi, oglądanie jej, sprawiało mu niesamowitą przyjemność.

Zawołali dzieci. Zarzucili ciepłe kurtki i wybiegli przed dom. Łódź stała na trawniku, który przyozdabiały teraz żółte liście brzozy.

– O la, la, jaka piękna łódź. – Jean-Pierre nie krył zachwytu.

Tomka rozpierała duma.

– Nazwiemy ją „Krzyś”! – wykrzyknął i otworzył butelkę z szampanem. Polał burtę, a resztę napoju rozlał do kieliszków. Wznieśli toast za nowy nabytek oraz ich właścicieli i czym prędzej schowali się w ciepłych murach domu.

– A gdzie chcieć ją trzymać? – dociekał Jean-Pierre, kiedy wszyscy ponownie usiedli przy stole.