Raz wiedźmie śmierć - Adam Faber - ebook + książka

Raz wiedźmie śmierć ebook

Adam Faber

3,6

Opis

Los rodziny Bies został przypieczętowany. Bum! Doszło do morderstwa Maximiliana de Gousse’a, popularnego w kręgach magicznych czarownika. Czy za tę zbrodnię odpowiedzialne są czary babki Agrei, jego byłej żony? A może to inna, przedwieczna moc zbudziła się ze snu i próbuje namieszać w świecie żywych? Co za licho szpieguje nieświadomych niczego członków wiedźmowego rodu?

 

Saturnin właśnie przygotowuje się do czarodzielnicy, rytuału, który pozwoli mu osiągnąć pełnię mocy i dumnie reprezentować rodzinę. Dragomira, jego siostra, zostaje postawiona przed nie lada wyzwaniem – musi stoczyć bój z własnymi snami, a przy okazji nie dać się spalić na stosie. Rodzeństwo wkracza na drogę odkrycia prawdy o swoich korzeniach i o sobie samych, podejrzliwie zerkając na  ojca, matkę, no i babkę, którzy zachowują się bardzo dziwnie, gdy nagle do całego ich grona dołącza zmarła ciotka. Czekajcie, ale dlaczego ona wraca z tych zaświatów?

 

Adam Faber zaprasza na ucztę wyobraźni: do kotła, w którym gotują się sekrety, przekręty, miłość i szczypta… magii!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 408

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (41 ocen)
7
17
11
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Amelia203

Całkiem niezła

3,5
00
NastiaPal

Z braku laku…

2.5🌟
00
MagiDi

Dobrze spędzony czas

Dobrze się czytało
00
EwaZaniewska
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Wartka akcja, ciekawi bohaterowie, wspaniały w pełni dopracowany, magiczny świat. Jedyne moje zastrzeżenie jest takie, że jak na razie nie ma kontynuacji. Serdecznie polecam.
00
esteraleczkowska

Dobrze spędzony czas

Książka była na prawdę bardzo ciekawa. Płynnie i przyjemnie się ją czytało. Uważam że książka jest warta uwagi.
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Adam Faber, 2021

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o. 2021

 

Redaktor prowadzący: Łukasz Chmara

Marketing i promocja: Damian Pawłowski, Oliwia Żyłka

 

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak

Korekta: Joanna Pawłowska, Damian Pawłowski, Robert Narloch

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Ilustracja na okładce: Karolina Nakazato

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Magdalena Zawadzka

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-66657-46-5

 

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

WE NEED YA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

[email protected]

www.weneedya.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

kocham cię i do serca tulę,

rodzino czarownicy

podejrzana, kochana…

 

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Rodzina czarownicy

 

 

 

 

WIEDŹMI SŁOWNIK

 

 

 

 

 

ASTRAL (PLAN ASTRALNY) – inaczejrzeczywistość gwiazd. Świat umysłowo-energetyczny stanowiący kopię rzeczywistości fizycznej, jednak o wiele łatwiejszy do manipulowania poprzez magię i myśli. Czarownice mogą podróżować po astralu, przenosząc swoją świadomość z ciała fizycznego do astralnego.

ATHAME [czyt. atame lubatejmi] – sztylet służący do przesyłania energii magicznej; najważniejsze narzędzie wiedźm.

AWERNALIE – niewielkie istoty otoczone blaskiem, zamieszkujące ciemne miejsca i rozświetlające je czasem przed podróżnikami.

CZARODZIELNICA – święto obchodzone przez niektóre słowiańskie czarownice. W jego trakcie młoda wiedźma lub czarownik zostają poddani próbom, by dowieść swych umiejętności. (Wbrew niektórym przekonaniom, jakoby czarodzielnica miała być starym, pogańskim świętem, termin ten został ukuty przez Grzegorza Żaka, autora tekstu piosenki Czarodzielnica, wykonywanej przez zespół Żywiołak – polecam odsłuchanie tego oraz innych utworów grupy. Piosenka odnosi się do majowego święta, a inspiracją do jej tytułu był czeski zwyczaj o nazwie pálení čarodějnic. W powieści czarodzielnica jest obchodzona niezależnie od pory roku, w dzień, gdy mająca przejść rytuał osoba kończy trzynaście lat).

CZERWONY DUCH – duch człowieka lub innej świadomej istoty, który po śmierci nie zaznał spokoju i z powodu trudności z przejściem do świata duchów lub też z własnego wyboru napełnia się agresywną energią. Czarownice wykorzystują duchy tego rodzaju w klątwach.

DRZEWO AINRING – rosnące w Jaarze drzewo, które ma spełniać wszelkie życzenia.

ECHO – zdolność czarownic do porozumiewania się w myślach.

EGREGOR – rodzaj bytu umysłowego i energetycznego, zasilanego myślami ludzi. Egregory powstają poprzez procesy myślowe, niekoniecznie magiczne, a z czasem nabierają bardziej świadomych, indywidualnych cech. Istnieją egregory poszczególnych budynków, miejsc, obszarów, a nawet grup, wydarzeń lub czasów.

EMPATA – czarownik, który ma głęboką zdolność odczuwania emocji oraz uczuć innych świadomych istot, a także energii miejsc.

FER – ang. fairy. Istota niemal bliźniaczo podobna do ludzkiej, jednak ze zdecydowanie większym wachlarzem odcieni ciała oraz z motylimi lub pszczelimi skrzydłami, charakteryzująca się również niskim wzrostem. Z uwagi na bliskie pokrewieństwo z człowiekiem fery wchodzą czasami w związki z naszym gatunkiem. Dzieci z tych związków nazywane są ferianami, pół ferami, pół ludźmi. Zwykle przejmują większość cech gatunkowych człowieka. Fery dysponują mocą potężniejszą od większości wiedźm. Czasami łączą się z czarownicami w magiczne pary, w których fer pełni funkcję nauczyciela czarów. Istoty te zamieszkują trzy krainy, dwie w Jaarze: Elphame orazTir-na-Nog, a jedną pomiędzy Jaarem a światem astralnym – Aislingen [czyt. Aszlingen].

HEKASEHR – przypominająca świetlika drobna istota, wg niektórych przekonań stworzona z czystej magii. Nikt do końca nie zbadał, kim są hekasehr, ponieważ ich świetliste ciała są zbudowane z substancji, której dotąd nie zaobserwowano nigdzie indziej. W magii służą często celom praktycznym, jak np. oświetlaniu domów bez użycia prądu, jednak wielokrotnie zaskakują niezwykłą mocą, dokonując czarów, do jakich niezdolne są wiedźmy lub nawet fery.

JAAR – świat magiczny istniejący równolegle do ludzkiego, zamieszkany m.in. przez fery, nimfy, jednorożce, demony itd. Mogą przenosić się do niego czarownice, a czasem także dzieci, marzyciele lub osoby uważane przez ludzi za „mające problemy z głową”.

KNIEJOBÓR – przestrzeń istniejąca między światem ludzi a Jaarem, odwiedzana głównie przez słowiańskie wiedźmy, bo to właśnie tam siedzibę ma wiele ważnych organizacji czarownic z Polski, Czech, Rosji i innych krajów słowiańskich.

KOWEN – grupa wspólnie praktykujących wiedźm.

MANDRAGORNIK – roślina człekokształtna, która we wczesnej formie przypomina ludzkie dziecko, w dorosłej zaś znacznie się powiększa, a jej liczne, poruszające się pędy są w stanie pokryć rozległe przestrzenie. Najniebezpieczniejszą formą mandragornika jest tzw. Matka Mandragornii, agresywnie atakująca każdego, kto choćby przejdzie obok formy młodej.

MATKA DUCHÓW – zgodnie z niektórymi wierzeniami czarownic byt istniejący przed początkiem czasu i obecny w całym świecie jako energia, rodzaj przenikającej wszystko mocy lub też prawo oraz zasada istnienia.

NAMHAJD – niebezpieczna istota, wróg czarownic i ludzi. Nie jest to nazwa gatunkowa, dlatego namhajdem może stać się niemal każdy byt, fizyczny lub czysto duchowy, np. strzyga, likantus, demon itd.

NIEPRZYNALEŻĄCY – osoba niewiedząca o istnieniu magii i nieuprawiająca jej.

PENTAKL – jedno z narzędzi wiedźm i magów, okrągły dysk z wyrysowanymi symbolami magicznymi.

PRZENOŚNIA (PORTAL STAŁY) – oddzielne miejsce w domach czarownic lub w magicznych urzędach, do którego można teleportować się w bezpieczny sposób. Zwykle wiedźmy umieszczają takie portale w szafach, garderobach czy specjalnie zaczarowanych pomieszczeniach.

RARÓG – postać znana ze słowiańskich wierzeń jako ognisty duch często przyjmujący postać sokoła. Dla czarownic Raróg jest jednak duchem lasów o ciele stworzonym z gałęzi i liści, sokół jest zaś jednym z symbolizujących go zwierząt.

SABAT – święto czarownic. Istnieje osiem sabatów: Imbolc (1 lutego); równonoc wiosenna; Beltane (1 maja); przesilenie letnie; Lughnasad (1 sierpnia); równonoc jesienna; Samhain (31 października – ta data u wiedźm oznacza również nadejście nowego roku) oraz przesilenie zimowe, inaczej nazywane Yule.

SEHRGAR – położone na wschodzie Jaaru Miasto Magów.

SPOŁECZNOŚĆ – organizacja dbająca o to, by świat magiczny pozostawał w ukryciu przed nieprzynależącymi.

WITCHNET – wiedźmi internet. Dostęp do niego mają jedynie czarownice i magowie poprzez stuknięcie w ekran komputera lub komórki różdżką albo przesłanie magicznej energii poprzez dłonie.

 

 

1

 

CZARODZIELNICA

 

 

 

 

Drzwi otworzyły się same, po czym cicho się zamknęły. Ich skrzypnięcie rozbrzmiało wyraźniej w ciemnej kuchni, do której szary poranek wsączał się przez lekko uchylone żaluzje.

Wielki, czarny pies nadstawił uszu. Zaskomlał cicho sam do siebie i zaczął się niespokojnie rozglądać. Choć przywykł do zapachu magii, nigdy nie był pewien, z której strony zaatakuje bezcielesna istota. Podniósł się na drżących nogach i przyszykował do obrony lub ucieczki.

Na kilka chwil zapadła grobowa cisza. Potem wisząca nad piecem chochla uderzyła o kolejną. Ich ruchy były delikatne, jakby wywoływane spokojnym wiatrem, ale pies wiedział, że to instrumenty w rękach demona. Wkrótce zaczęły odbijać się od siebie nawzajem coraz gwałtowniej, wprawiając w ten dziwaczny taniec wiszące obok patelnie. Przestało to przypominać muzykę, a coraz bardziej stawało się kakofonią dźwięków narastających z każdą chwilą.

Pies zaszczekał. W odpowiedzi demon z łoskotem zrzucił chochle i patelnie na płytki. Huk echem odbił się od kuchennych ścian.

Znów zapanowała cisza.

Naraz po kolei zaczęły otwierać się półki i wyciągać szuflady, jedna po drugiej, jak w tańcu. Wiatr uniósł się nad nimi, pobrzękując łyżkami i stukając w butelki. Szafki zamykały się z trzaskiem i otwierały na nowo.

Szczekanie psa już nie ustawało. Zwierzę ujadało głośno, przywołując do siebie właścicieli. Zaatakowałoby samo, ale te demony były zwodnicze, z łatwością umykały ostrym kłom.

Kuchenny stół drżał w posadach, noże uniosły się i zataczały krąg w powietrzu, talerze wypadały z szafek, tłukły się o ziemię, a odłamki szkła przetaczały się z jednej strony na drugą, jakby ktoś potrząsał całym pomieszczeniem jak domkiem dla lalek. Nad sufitem, u którego kołysał się żyrandol, unosił się szyderczy śmiech, ton tak niski, że tylko pies mógł go usłyszeć. Szczekał jeszcze głośniej i drapał o drzwi. Choć nigdy wcześniej mu się to nie zdarzało, teraz nie był w stanie ich otworzyć – demon zablokował je swą siłą.

Wreszcie ktoś usłyszał nawoływanie zwierzęcia. Drzwi w końcu znów się otworzyły, tym razem poruszone cielesną ręką. Do pomieszczenia wkroczyła postać, na której widok zwierzę natychmiast się uspokoiło.

Kobieta w białej koszuli nocnej pewnym krokiem weszła do kuchni. W jednej ręce trzymała przezroczysty słój, drugą zakrywała jego otwór, utrzymując wewnątrz lśniący, srebrzysty ogień. Tańczące płomienie lizały się nawzajem zaklętym blaskiem. Drobinki światła, wylatujące z naczynia jak iskry i prześlizgujące się między palcami kobiety, osadzały się na jej siwych włosach. Magia współgrała z jej zawziętą, piękną twarzą.

Kobieta była wiedźmą.

Pies jeszcze tylko raz zaskomlał u jej stóp, demon uspokoił się. W jednej chwili sprzęty w kuchni zastygły, odstręczające odgłosy ucichły, ostatnia z wysuniętych szuflad powoli zasunęła się z powrotem – delikatnie, jakby nie chcąc zwrócić na siebie uwagi czujnej wiedźmy.

Demon czekał. Czarownica zmrużyła oczy i przejechała językiem po wardze.

– Już nie żyjesz – mruknęła i naraz wypuściła blask ze słoja.

Rozgorzała walka. Srebrne płomienie zalały kuchnię światłem, roztańczone iskry rozsypały się po wszystkich kątach w pogoni za ofiarą. Demon ryknął głosem słyszalnym znów jedynie dla psa, który przylgnął do czarownicy, trzęsąc się na całym ciele.

– Nie bój się, Domowik. – Podrapała go za oklapniętym uchem.

W kuchni znów wszystko tańczyło. Noże fruwały wokół głowy wiedźmy jak żywa korona. Odpychała je od siebie magią płynącą z jednego palca, śmiejąc się cicho z nieudolności wroga.

Blask skumulował się wreszcie nad sufitem. Zaklęte w nim istoty wytropiły demona i jak rój srebrzystych pszczół pokryły jego niewidzialne ciało, ujawniając jego kształty. Nie mógł się wyrwać. Uderzał jeszcze o półki, próbował rozerwać świetliste więzienie, w którym go zamknęły, ale z każdą chwilą tracił moc.

Wiedźma na nowo przygotowała słój.

– Mam cię, ty mała cholero. – Trzymając naczynie oburącz, wyciągnęła je przed siebie.

Ogarnięty blaskiem demon wpadł do środka, gwałtownie obijając się o ścianki. Srebrzyste istoty otuliły szkło niezwykłą aurą, jednocześnie ciepłą i przyjemnie chłodną. Wiedźma, zaciskając dłoń na otworze słoja tak mocno, że pobielały jej palce, szybko zaczęła rozglądać się za wiekiem. Przygotowała je wczoraj wieczorem, ale po tej demolce nie miała szans go znaleźć. Wreszcie z brzękiem postawiła słój na stole i wciąż blokując otwór jedną ręką, drugą wyciągnęła w powietrze. Wieko samo poderwało się spośród rozrzuconych na podłodze naczyń i na wezwanie czarownicy spoczęło w jej dłoni.

– No – westchnęła z zadowoleniem, zatykając naczynie i wycierając pot z czoła.

Zapaliła światło i skrzywiła się na widok bałaganu. Nie znosiła sprzątać, nawet jeśli w jej wypadku polegało to jedynie na machnięciu różdżką albo athame.

– Chodź, Domowik – zwróciła się znów do psa. – Zajmiemy się tym jutro. Teraz dostaniesz ciastko.

 

 

Sat zerwał się ze snu, zbudzony dochodzącym z dołu trzaskiem. Przez kilka chwil ciężko oddychał w ciemności, próbując sobie przypomnieć, dlaczego czuje się, jakby żołądek miażdżyła mu stalowa dłoń.

Czarodzielnica. Słowo, które tak długo próbował oswoić, szybko zaświtało mu w głowie, uderzając w aż za dobrze znaną nutę niepokoju. Wiedział, że teraz już nie zaśnie.

Czarodzielnica – czas inicjacji, rytuał przejścia, a przede wszystkim czas, by udowodnić, że nadaje się do bycia czarownikiem. Udowodnić to bardziej innym niż sobie. Chociaż właściwie sobie trochę też. A może, gdyby się nad tym zastanowić, tak naprawdę chodziło tu głównie o niego? Sam już nie wiedział, bo choć przez ostatni rok dręczył się tym bez przerwy – bez przerwy –to jego myśli ściągały jedynie więcej wątpliwości.

Wstał i na palcach, jakby nie chcąc zakłócać panującej teraz w pokoju ciszy, podszedł do okna. Uchylił zasłony, by rzucić okiem na miasto. Mieszkali na obrzeżach Krakowa. Widział jego odległe światła tak, jakby dochodziły do niego przez gęstą mgłę. Po części tak zresztą było, bo magiczna aura oddzielała świat chłopaka od tego, w którym żyli zwykli ludzie. Choć mieszkał wśród nieprzynależących, nigdy nie był częścią ich świata. Chciałby za to bardziej należeć do swoich, do wiedźm i czarowników. O ile oni faktycznie byli jego światem. Czasem nie był tego pewien.

Matko Duchów, byłoby super, gdyby był choć trochę bardziej podobny do pozostałych członków rodziny. Gdyby był jak Draga, miałby to wszystko gdzieś. Ona po swojej czarodzielnicy wzruszyła tylko ramionami, mruknęła coś od niechcenia i poszła jeść tort. Gdyby był jak Agrea, śmiałby się demonom w twarz i odganiał je pilnikiem do paznokci. Nie żeby wiedział, jak się używa czegoś takiego, zwłaszcza do walki z namhajdem. No, ale babcia była potężna. Sama zawsze powtarzała, że za jej czasów, kiedy czarodzielnicę przechodziło się już w wieku dziewięciu lat, wszystko było o wiele bardziej skomplikowane.

– Jak raz zobaczysz demona jako dziecko – mówiła – to może i zostanie ci trauma na całe życie, ale przynajmniej nieszybko cię potem ukatrupią.

A rodzice? Powinni jakoś bardziej tu dla niego być, tak po prostu. Skoro Draga to wszystko olewała, babcia śmiała się z dzieciaków walczących z wilkołakami, to chociaż oni mogli podejść do sprawy poważnie. Tyle że ojciec był zajęty swoim magicznym sklepem, a na każdą wzmiankę o czarodzielnicy wypinał tylko dumnie pierś, zachowując się tak, jakby Sat miał już rytuał za sobą. Mama za to głaskała go tylko po głowie i przytulała. Nie tego oczekiwał. Nie był małym chłopcem.

Tylko niby czym oni mieli się przejmować? Wszyscy „mieli tę moc”. A on? Czy on miał tę moc?

Boże, daj już sobie spokój – skarcił się w myślach. Jeszcze tego brakowało, żeby zaczęła go prześladować ta głupia piosenka.

Omal nie krzyknął, gdy nad jego małym ołtarzem rozbłysło pomarańczowe światło. Na chwilę zapomniał, że było to częścią planu. O piątej trzydzieści cztery trzydziestego grudnia, dokładnie wtedy, gdy kończył trzynaście lat, pergamin, który dostał od rodziców w dniu urodzin, zapłonął niezniszczalnym ogniem i rozświetlając cały pokój, wzbił się w powietrze, by wylądować w dłoni chłopaka. Kartka, nadal płonąc, zawisła nad jego głową, po czym stopniowo opadła na pościel i zgasła. Ogień nadpalił jedynie boki pergaminu, pomarańczowy blask nie zmalał, dzięki czemu Sat mógł uważnie przeczytać zapisane ostrymi literami słowa.

 

TRZYNAŚCIE PRZYSIĄG CZAROWNIKA*

 

Przysięgam:

1. Pamiętać, że jestem dzieckiem płodnej ziemi i gwieździstego nieba.

2. Zawsze wdychać powietrze z dumnie uniesionym czołem.

3. Nie bać się ognia – tylko wtedy mnie nie spali.

4. Zanurzać się w najgłębsze tonie mórz i oceanów.

5. Przebyć każdy skrawek ziemi, jeśli tam odnajdę sekrety, których poszukuję.

6. Kąpać się w blasku srebrnego księżyca.

7. Nie zdradzić sekretów swego serca nikomu, kto na to nie zasłuży.

8. Nie wzywać istot, których mocy nie sprostam.

9. Nie miażdżyć słabszych, nie kraść cudzej siły.

10. Wchłonąć chaos, by odnaleźć w nim porządek.

11. Marzyć, by otworzyć wrota magii życia.

12. Kochać, by otworzyć wrota magii ducha.

13. Zbaczać z drogi, czekać na rozstaju, jeśli tego wymaga ścieżka.

 

* Przysięgi te, jak wszystkie inne, mogą zostać złamane jedynie w chwilach najwyższej konieczności.

 

Podpisano:

 

Przestudiował te słowa dokładnie. Znał je na pamięć, nauczył się każdego punktu, na wypadek gdyby o nie zapytano. Nie wiedział tylko, czy weszły mu w krew, w kości. Bo o to chodziło. Te rzeczy miały się w nim wyryć. Pod warunkiem, że się na nie zgodzi.

Ale czy mógł się nie zgodzić? Czy tak naprawdę kiedykolwiek miał wybór? Przecież taki się urodził…

Gdy przesunął wzrok na kołdrę, leżał już na niej kolec czarnej róży, kwiatu, który od ponad dwustu lat wiązał rodzinę Biesów magicznymi ślubami. Musiał spocząć tam niezauważenie, kiedy Sat czytał listę trzynastu przysiąg.

Czas się podpisać – uznał, delikatnie ujmując kolec w prawą rękę i przygotowując serdeczny palec lewej dłoni.

Jeden szybki ruch. Syknięcie z bólu. Przyłożył zraniony palec do magicznego dokumentu. Litery pojawiły się same – cienka skóra, z której zrobiony był pergamin, znała tożsamość chłopaka.

 

Podpisano:

Saturnin Baltazar Bies

 

Po pergaminie rozlał się szkarłatny kleks.

 

 

– Au – jęknęła Draga. – Nie tak mocno.

W lustrze odbiła się surowa twarz stojącej za jej plecami babki. Agrea już od dziesięciu minut próbowała zawiązać sznurki w odświętnej sukience wnuczki. Przy każdym mocniejszym szarpnięciu Draga czuła, że traci dech.

– Trzeba było nie jeść tyle sernika przez święta, to teraz byś nie narzekała. Stój spokojnie i nie kwękaj.

Dziewczyna przewróciła oczami i otaksowała swoje odbicie krytycznym wzrokiem. No, może nie aż tak krytycznym? Wyglądała – swoim skromnym zdaniem – zabójczo. Jeszcze wczoraj nałożyła na włosy odżywkę z jadu awernalii (tubka czegoś takiego kosztowała krocie!) i to dało efekty. Jej ciemne loki lśniły teraz, jakby spływała po nich najczystsza magia. Dziewczyna pomalowała oczy i paznokcie na czarno – tradycyjny, elegancki kolor. Sukienka też byłaby świetna (krótka, z dekoltem wiązanym wstążkami, naturalnie też czarna, jeśli nie liczyć srebrnych rękawów), gdyby nie to, że okazała się już na nią za ciasna.

– Mogłabym włożyć coś innego – mruknęła cicho Draga.

Spodziewała się reakcji babki. Agrea zastygła z rękami na jej ramionach i wytrzeszczyła oczy.

– Bój się Matki Duchów, dziewczyno! – zawołała. – Są chyba jeszcze jakieś świętości na tym świecie? To twoja jedyna sukienka od Madame Dité. Twój ojciec wydał na nią kupę kasy.

– Za którą mógł kupić z dziesięć tak samo fajnych u kogoś innego – westchnęła Draga.

– Posłuchaj, Dragomiro Bies. – Agrea dźgnęła wnuczkę palcem. – Choćbym miała biedować przez miesiąc, nie pozwolę, żeby w mojej szafie zabrakło ciuchów od Dité. Lepiej weź to sobie do serca. Nie ma nic gorszego niż pojawienie się na czarodzielnicy własnego brata w byle czym. Chcesz, żeby nas obsmarowali w całej rodzinie?

W odpowiedzi Draga rzuciła lustru kwaśną minę.

– Będziesz wyglądać pięknie – pocieszyła ją Agrea, zaplatając długie, śmierdzące papierosami ręce wokół jej ramion.

Patrząc w odbicie, Draga mimowolnie się wzdrygnęła. Naszła ją myśl, że są z babką podobne jak dwie krople wody, i wcale nie chodziło tu o wygląd. Agrea była wyższa, miała siwe włosy, a jej uszminkowane usta odznaczały się od jasnej twarzy głębokim odcieniem maliny. Draga wybierała zawsze ciemne kosmetyki, inaczej chodziła, inaczej mówiła, inaczej patrzyła na ludzi. Ale tym, co czyniło je do siebie tak podobnymi, była magia krwi, magia wyjątkowa, która w tej rodzinie zdawała się przechodzić szczególnie z kobiety na kobietę, jakby w ich ciałach znajdowała sekretne ujścia. To ta siła nadawała ich rysom ostrość i sprawiała, że nawet kiedy szczerze się uśmiechały, ich twarze pozostawały ponure.

– No dalej, wciągaj brzuch. – Agrea wróciła do wiązania sukienki. – Będziesz w tej kiecce wyglądała najładniej ze wszystkich.

– Poza tobą – zauważyła Draga.

– Ach, kochana. Mój wygląd to lata starań. – Babka odrzuciła włosy na plecy. – A przy odrobinie eliksiru odmładzającego raz na jakiś czas nie ma co się martwić upływem lat.

– Ani skutkami nałogowego palenia? – spytała niewinnie dziewczyna.

– Czy jeszcze cię nie prosiłam, żebyś się przymknęła? – zaszczebiotała Agrea przesłodzonym głosem.

Prośba o przymknięcie się była dla Dragi wystarczającym powodem, żeby się nie przymykać.

– Sama powtarzałaś, że to tylko czarodzielnica i że w dzisiejszych czasach nie ma się już czym przejmować – przypomniała babce słowa, które znała na pamięć, bo Agrea powtarzała je codziennie na rok przed jej rytuałem, a teraz przed rytuałem Sata.

– Może i święto zeszło na psy, ale nadal będą tam twoje wścibskie ciotki – odparła Agrea, wreszcie zawiązując ostatni sznurek. – Skoro i tak mamy się stać bohaterkami plotek, niech chociaż plotkują, że miałaś super sukienkę.

– Serio uważasz, że czarodzielnica to już nic takiego? – spytała Draga poważnie.

Agrea wzruszyła ramionami.

– Na mojej czarodzielnicy zostawili mnie samą w lesie i kazali radzić sobie z wilkołakiem – powiedziała. – Jak jakiemuś cholernemu Czerwonemu Kapturkowi. Dasz wiarę, dziewczyno? A miałam tylko dziewięć lat. W porównaniu z tamtymi czasami dziś czarodzielnica to pic na wodę.

Draga uciekła wzrokiem w kąt pokoju, gdzie na ołtarzu ze srebrnej kadzielnicy dobywał się dym. Zatrzymywała spojrzenie na dłużej przy każdym ze swoich magicznych narzędzi: posrebrzanym sztylecie athame, długiej brzozowej różdżce, kolorowych sznurach, w które powtykała pióra i gałązki, laleczkach służących głównie do uzdrawiania (czasem do przeklinania, ale tylko wtedy, gdy rodzice nie patrzyli).

Podczas własnej czarodzielnicy, w maju niemal dwa lata temu, musiała wykazać się znajomością każdego z magicznych sprzętów. Nie powiedziałaby, że było jej łatwo. Czarodzielnica była dla niej ważnym przeżyciem. Zastanawiała się, czy Sat bał się rytuału. Jej brat różnił się od niej, był może trochę zbyt delikatny, ale w końcu pochodził z Biesów. Czarownice mogą czuć strach, ale nie mogą się go bać. Chyba o tym wiedział. A może powinna mu przypomnieć?

Prychnęła. Zdziwiona babka spojrzała na nią podejrzliwie. Draga nie przyznała jej się do swoich obaw o Sata. Zresztą, naprawdę, dobre sobie! Jeszcze czego, żeby miała się o niego martwić! Była jego siostrą. Jeśli już, to raczej mogła kopnąć go w tyłek, ale na pewno nie się nad nim rozczulać.

– Chodźmy – rzuciła Agrea. – Zaraz zaczną się schodzić goście. Chcę być pierwsza przy przenośni. Jak otworzę w takich ciuchach drzwi tej waszej ciotce, no wiesz, tej, której imienia nigdy nie pamiętam, to zepsuję jej humor na cały dzień.

– Serio? – Draga uniosła brwi. – To jest najważniejsze?

– Och, oczywiście, że nie, Dradziu. – Babka pogłaskała ją po ramieniu. – Dziś najważniejszy jest twój brat. Ale wiedźmiarska etykieta też ma znaczenie, a jeśli kogoś nie lubisz, jak ja tej starej wiedźmy, to z czystej przyzwoitości powinnaś to czasem okazać.

 

 

Z dołu do pokoju Sata wlewał się szum nieustających rozmów. Podłoga dudniła głośniej za każdym razem, gdy głosy ożywiały się, witając nowego gościa. Ilu mogło ich tam być? Z pięćdziesięciu? Próbował w głowie policzyć wszystkich, którzy mieli się zjawić, ale ledwo dochodził do pierwszej dziesiątki, liczby i twarze zaczynały mu się plątać.

Ciekawe, o czym gadali. Mógłby spróbować ich podsłuchać – dla czarownika to nie znowu takie trudne – tyle że gdyby użył teraz Czaru Słyszących, ich rozmowy zlałyby się pewnie w jakąś uciążliwą kocią muzykę. Zresztą czy tak naprawdę chciał usłyszeć te dyskusje? Nie, jedyne, czego pragnął, to zostać tu na górze, wlepiać spojrzenie w lustro, a najlepiej to w ogóle się do niego przylepić i nigdy nie schodzić. Świadomość, że niemal cała rodzina zleciała się na jego święto, była paraliżująca – bardziej paraliżująca, niż się tego spodziewał. Serio czuł się, jakby ktoś wsadził mu do żołądka ciężki kamień, który przygważdżał go do ziemi – oczywiście wtedy, kiedy mdłości i skurcze nie zmuszały go, żeby ciągle biegać do toalety.

Miał poczucie, że jedyne, co mu na razie wyszło, to zapięcie brązowego fraka. Obrzydliwie brązowego fraka. No ale tego wymagała tradycja. Strój brązowy jak ziemia, z której jesteś; amulet złoty jak słońce, które nami włada; ostrze srebrne jak dusza księżyca. Słoneczny wisior od ojca spoczywał na jego piersiach. Lśnił teraz równie mocno, co jasne włosy chłopaka. Sztylet athame, ze srebrną rękojeścią, czekał na ołtarzu.

Sat westchnął. Wiedział, że musi się w końcu zdecydować, że musi zejść. Zastanawiał się tylko, czy faktycznie na niego czekali, bo dyskusje nie cichły. Może wszyscy zapomnieli, po co tu są? Zjedzą sałatkę z sehrgarskich owoców morza, wypiją wino z jabłek drzewa Ainring, napchają brzuchy i sobie pójdą?

Już prawie uwierzył w tę naiwną historyjkę, kiedy usłyszał pukanie. Delikatne, miękkie – tak pukała tylko jedna osoba.

– Mamo? – Odwrócił się w stronę drzwi.

Tamara zawsze czekała, aż usłyszy jego wyraźne zaproszenie – zupełnie inaczej niż pozostali w tym domu. Weszła cicho i zamknęła za sobą drzwi, ledwo poruszając klamką. Miała na sobie długą suknię, tak srebrną, jakby obleczono ją księżycowym pyłem. Czarny gorset oplatał jej tułów jak pajęcza sieć. Na jej piersiach spoczywał okrągły, granatowy talizman, który nosiła na każdą uroczystość, odkąd Sat pamiętał. Kiedy był mały i sadowił się na jej kolanach, czasem się nim bawił, jak zahipnotyzowany wpatrując się w zaklętą w kamieniu energię, całkiem podobną do szalejącej błyskawicy.

– Wszyscy już są? – spytał, chrząkając. Próbował udać o wiele mniej przerażonego i o wiele bardziej dorosłego, niż był jeszcze wczoraj.

Mama posłała mu pogodne spojrzenie. Jej uśmiech zawsze go uspokajał, nawet teraz na moment pozwolił mu zapomnieć o tym, co go czeka. Zaraz jednak ciężki kamień w żołądku znów dał o sobie znać i Satowi zdało się, że z jeszcze większym impetem ciągnie go ku podłodze.

– To chyba muszę iść, no nie?

Tamara zbliżyła się do niego. Uśmiech zbladł, jej twarz naraz stała się całkiem poważna i blada. Kosmyki czarnych włosów jakby jeszcze ściemniały.

– Tylko jeśli chcesz – powiedziała, zaglądając mu głęboko w oczy, zapewne próbując odczytać prawdziwą odpowiedź z jego duszy, niezależną od tego, co powiedzą usta.

Zawahał się.

– No… chcę – odparł.

Wszyscy chcieli. Wszyscy w tej rodzinie zawsze tego chcieli. Dlaczego on miałby nie chcieć?

– Zresztą chyba nie bardzo mam wybór?

– Zawsze masz wybór.

Ujęła jego dłoń. Choć palce miała delikatne, emanowała z nich ostra, nigdy do końca nieposkromiona magia. Tamara panowała nad mocą być może najsilniejszą z nich wszystkich. Czy on kiedykolwiek będzie miał taką siłę?

– Zawsze masz wybór – powtórzyła dosadniej. – Mówiłam ci to już wiele razy. W każdym momencie prób możesz je przerwać. Jeśli nas przywołasz, od razu się zjawimy. Ja i twój ojciec.

– Wiem, wiem. – Miał ochotę przewrócić oczami, ale to nie był czas na zgrywanie się.

Ciągle mu to powtarzała, bez przerwy chciała się upewniać, czy zna wszystkie zasady, czy wie, że może zrezygnować z rytuału. Czasem zastanawiał się, dlaczego to robiła. Może zwyczajnie w niego nie wierzyła, może nawet była pewna, że sobie nie poradzi? W każdym razie tak, znał tę zasadę.

Ale znał też inne zasady. Ważniejsze. Wiedział, że rytuał czarodzielnicy ostatecznie połączy go z mocą całej rodziny, zapewni mu miejsce w klanie Biesów. To było trochę tak, jakby złożyć odcisk w Alei Gwiazd czy czymś w tym stylu. Ha, od teraz nie będą go już mogli usunąć! No, chyba że dopuści się jakiejś zbrodni czy świętokradztwa, ale tego na razie nie planował, więc…

Westchnął. Znów za bardzo odbiegał myślami. Jedno, co wiedział na pewno – a wiedział to lepiej od wszystkich rzeczy, których był pewien – to to, że musi zająć swoje miejsce tutaj, w tej rodzinie. Bo żadnego innego miejsca nie miał.

Tamara przejechała dłonią po jego ramieniu.

– Chodźmy – zdecydował pewniej, sięgając po athame. – Skoro wszyscy czekają…

– Nie myśl o nich – przerwała mu. – Dziś najważniejszy jesteś ty. – Poprowadziła go ku drzwiom. Zatrzymała się jednak w pół drogi i gwałtownie odwróciła głowę w jego stronę. – Do którego z punktów pasuje to, co przed chwilą powiedziałam? – zapytała, a oczy ostro jej zalśniły.

– Do… – Szybko poszukał odpowiedzi w głowie. – Do drugiego? Tego o dumie?

Zmrużyła powieki i wydęła usta. Po chwili namysłu odparła:

– Dobrze! – Zaśmiali się oboje. – Ojciec zaraz przypomni ci resztę zasad.

Gdy otworzyła drzwi, tata faktycznie za nimi stał.

– Balt! – ofuknęła go. – Podsłuchiwałeś! – Żartobliwie uderzyła go w ramię.

– Wcale nie – odparł, szczerząc zęby. Jego uśmiech tonął w gęstej brodzie.

– Jasne! – Podniosła się na palcach, żeby go pocałować.

Czasem zachowywali się, jakby ledwo co wrócili z miesiąca miodowego. Sat przypuszczał, że powinno go to cieszyć, ale nie mógł nic na to poradzić, że ich czułości sprawiały, że jeszcze bardziej przewracało mu się w żołądku.

Mama zeszła na dół, a ojciec naraz przygwoździł go do ściany i z niezwykle poważną miną zaczął mówić:

– Nie daj się zaskoczyć od tyłu, uderzaj poniżej pasa, ile wlezie. Namhajdy nie przejmują się etykietą. Nie jedz jabłek, nie pij wody z księżycowej studni, nie mieszaj soli z lawendą, bo to je osłabi. Patrz pod nogi, w górę i dookoła siebie, najlepiej w tym samym czasie, ale nie przesadzaj z projekcją astralną, trzymaj się swojego ciała. Jak już zobaczysz talizman ciotki Ariany, po prostu go dotknij. Aha, i na wszelki wypadek wcześniej zatkaj sobie usta tym wysokim kołnierzem. W końcu po coś go mamy. Wujek Melchior zwymiotował na ciotkę i potem trudno było doczyścić jej sukienkę.

Włoski na brodzie ojca połyskiwały, gdy przemawiał swoim głębokim głosem. Baltazar wiedział, jak sprawić, by go słuchano. Wszyscy czuli przed nim respekt – no, może poza babcią. W końcu był potomkiem potężnej rodziny magów. Sat, wpatrzony w jego poruszające się usta, nie był pewien, czy rozumie wydobywające się z nich słowa. To chyba źle, jeśli jedyne, nad czym się teraz zastanawiał, to to, skąd wezmą się tam lawenda i sól?

– Dobra, czas zaczynać. – Ojciec poklepał go po ramieniu i sam wyraźnie się denerwując, poprowadził go na dół.

Gdy Sat kroczył po ciemnych stopniach dwiema kondygnacjami schodzących do ogromnego salonu, czuł się, jakby jego umysł odłączał się od ciała i dryfował gdzieś daleko. Świece powtykane w poręcze poruszały się miarowo z każdym pokonanym przez chłopaka schodem. Rozmowy ucichły, a mimo to w uszach wciąż słyszał szum.

Nie rozpoznał własnego salonu. Lampki na olbrzymich choinkach, ustawionych na czas święta Yule, nie płonęły. Czarne płachty, takie same jak ta, która zawsze spoczywała na stojącym przy schodach zwierciadle, pokrywały teraz wszystkie ściany. W kątach ustawiono małe ołtarze. Na każdym w wysokim, złoconym świeczniku paliła się świeca.

Sat nie rozpoznawał też twarzy. Niby je wszystkie znał, ale czuł się, jakby widział je po raz pierwszy. Patrzył przez ludzi posyłających mu zachęcające spojrzenia, ich serdeczne poklepywanie przenikało jakby przez jego plecy. Domowik ocierający się o jego nogi zrezygnował wreszcie, rozumiejąc, że nie zwróci uwagi chłopaka. On był już gdzie indziej.

Przełknął ślinę. Poruszając się jak po szkle, dotarł do przenośni, portalu wbudowanego w wielki zegar stojący, którego używali do teleportacji. Stała przy nim Agrea. Na głowie miała zielony wieniec, a w ręku trzymała długą, srebrną różdżkę. Zapytała o coś. Nie dosłyszał. Ojciec odpowiedział za niego.

Potem wszystko stało się jak na spowolnionym filmie. Babcia machnęła różdżką, zegar stojący zaczął się przesuwać. Jego szuranie denerwująco rozbrzmiewało w ciszy. Pod nim ukazała się rzeźba dwóch splecionych węży. Gdy Agrea wymierzyła w nią różdżką, węże drgnęły. Ich ciała zaczęły stopniowo się od siebie odsuwać. Dom poruszył się wraz z nimi, ściany zadrżały, przez podłogę przebiegła rysa.

Tajemny żywy pokój, przemieszczający się między domami Biesów, otworzył się teraz tutaj, w Krakowie. A ze środka płynęła jedynie ciemność.

Sat ze strachem ściskał athame – nagle to ono stało się jego jedynym przyjacielem. Nie wszedł do środka. Miał wrażenie, że jego stopy skleiły się z podłogą, nie odwracał się tylko dlatego, że chyba bardziej niż tego mroku obawiał się wstydu, którego dozna, jeśli zrezygnuje właśnie w tej chwili. Zdawało mu się, że całą wieczność walczy sam ze sobą, by wreszcie zrobić krok naprzód. Ledwo jednak uniósł nogę, ktoś gwałtownie wepchnął go do środka.

Jęknął, potykając się. Sztylet wypadł mu z dłoni. Usłyszał za sobą czyjś oburzony głos, a potem drzwi się zamknęły i mrok musnął jego policzki lepkimi, cuchnącymi palcami.

 

 

Nastała cisza – całkowita, nieprzenikniona. Głosy, które jeszcze przed chwilą słyszał Sat, urwały się jak naraz wyłączona piosenka, nawet szum w jego uszach zgasł, zupełnie jakby chłopak w sekundę całkowicie ogłuchł. Miał wrażenie, że otacza go ciasny kokon. Umrze, jeśli zaraz nie odetchnie.

Wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby, powoli, obawiając się przebudzić to, co skrywał mrok. W miarę jak je wypuszczał, stopniowo się rozluźniał. Zapach wilgoci i zgnilizny przesączył się przez jego płuca. Nie panikuj, nie panikuj – powtarzał sobie, jeszcze zanim na serio zaczął panikować. W głowie układał sobie już jakiś punktowy plan tego, co powinien zrobić. Przykucnął i próbował wymacać gdzieś obok athame. Bez niego będzie mu piekielnie trudno rzucić jakikolwiek czar. Jasne, miał dwie ręce, dwie nogi i głowę – jak to zawsze mówiła babcia – tyle że wykorzystywanie magii bez narzędzi nigdy dobrze mu nie wychodziło. W tych okolicznościach byłoby pewnie wręcz niemożliwe.

Sunął ręką po drewnianej podłodze. Deski były nadgniłe. Miał nadzieję, że ten obrzydliwy zapach pochodził właśnie z nich, choć coś mu mówiło, że jego źródło było o wiele gorsze.

– Ach! – jęknął, głęboko wbijając sobie drzazgę w palec. Ten sam palec, który już dziś skaleczył kolcem.

Odruchowo possał krew. To było superniehigieniczne. Matka Duchów raczy wiedzieć, kto łaził po tej podłodze.

Odsunął rękę od ust i nagle zamarł, marszcząc czoło. W miejscu, w którym się zranił, coś zajaśniało. Blask był seledynowo-srebrny, jak kolor magii chłopaka. Nie – pomyślał. To niemożliwe, żeby…

Ale tak, to była jego krew. Malutka, niemal mikroskopijna plamka świeciła w tych nieprzeniknionych ciemnościach jak świetlik.

– Au! – Palec znów go zabolał, jeszcze mocniej. Po chwili zaczął piec tak, jakby co rusz ktoś wbijał w niego igłę, tworząc wciąż świeże rany. Sat zapomniał jednak o bólu, widząc, co działo się z podłogą. Z każdym ukłuciem wykwitały na niej seledynowo-srebrne plamki.

Nie rozumiał, dlaczego to się działo. Opuszka jego palca zdawała się płonąć, jednak myśli chłopaka skupiły się teraz na obserwowaniu dziwnego zjawiska. Rozumiał, że krople jego własnej krwi tworzą u jego stóp ścieżkę. Byle nie była za długa. Nie miał zamiaru się tu wykrwawić.

Naraz nawiedziła go ponura myśl: co, jeśli krew będzie spływać z niego tak długo, aż nie weźmie się w garść (a w jego przypadku branie się w garść mogło potrwać i z tydzień), a potem padnie tu trupem i na zawsze pozostanie w tym pokoju, jak ciotka Ariana, której amuletu miał dotknąć? Czy jego amuletu też będą dotykać za trzysta lat, a potem się śmiać, że ktoś zwymiotował mu na włosy?

Dość! Miał ochotę walnąć samego siebie w gębę, żeby otrzeźwieć. Ale jego Dość! musiało wybrzmieć w jakiś magiczny sposób, bo krew przestała ulatywać z jego palca. Wytworzyła tuż obok coś w rodzaju małego wykropkowanego kręgu. Kropelki zajaśniały mocniej, ukazując mu coś, wokół czego utworzony był symbol.

Odetchnął z ulgą. Krew otoczyła po prostu jego athame. Sięgnął po nie szybko, nim na nowo pogrążył się w ciemności. Odnotował sobie w głowie, żeby trumny z ciałem ciotki nie szukać w ten sam sposób.

Rozpalił blask u czubka sztyletu. Światło było blade, bo nie chciał zużyć zbyt wiele mocy. Ostrożnie kierował athame przed siebie, rozpraszając tylko tyle mroku, ile potrzebował, by zobaczyć przestrzeń na kilka kroków przed sobą. Blask padał na kształty, których nie rozpoznawał, wydawały się dziwne i tajemnicze.

Naraz rozległ się dźwięk gongu, tak silny, że Sat aż się zatrząsł. Muzyka wibrowała w powietrzu, dźwięki oplatały aurę chłopaka, drżąc powoli milknącym echem. Sat wiedział, co oznaczał dźwięk – czas na próby.

Coś zajaśniało błękitnym światłem kilka metrów od niego. Przedmiot przypominający świetlistą płachtę uniósł się i zaczął sunąć w stronę chłopaka. Sat wycelował w niego athame, czując, jak przyspiesza mu serce.

Jednak tym, co zawisło mu tuż przed nosem, był po prostu rozwinięty pergamin. Oddychając ciężko, chłopak doznał chwilowej ulgi. Musiał się nieco uspokoić, nim zaczął czytać wypisane wielkimi, ozdobnymi literami słowa:

 

Szukać mnie nie musisz bardzo daleko,

Lepiej zawsze trzymać mnie przy piersi.

Ciała nie zniszczę, lecz rany, które zadam,

Głębiej sięgną niźli skóry albo kości.

Ciało me nieostre, choć koniec mój przenika

Światy, dusze, umysł, który magię snuje,

Oto jestem wielką bronią czarownika,

Ogień mą stalową duszę zamieszkuje.

 

A więc tak. Próba powietrza. Zagadka. Jakie to typowe – pomyślał Sat. Zadanie żywiołu powietrza, władającego intelektem i rozumem, musiało wiązać się z jakimś wysiłkiem umysłowym.

Odpowiedź nasunęła mu się sama. Nie udzielił jej jednak od razu, bo wydawała się zbyt oczywista. Musiał to sobie przemyśleć. Broń czarownika, ogień w stalowej duszy. Nie musiał szukać tego daleko… Ciało nieostre… Tak, to mógł być tylko jeden przedmiot. Chociaż czy na pewno?

Zadrżał. Co, jeśli udzieli złej odpowiedzi? Czy wtedy jakaś siła wypchnie go z tajemnego pokoju i rzuci na środek salonu w domu Biesów? Już to widział: babcia zastygająca z kieliszkiem wina w ręku (któremu nie mogła się oprzeć, choć powinna pić dopiero po rytuale). Mama ze łzami w oczach. Tata nakłada na niego ręce i mówi:

– A teraz odbieramy ci całą moc.

Weź daj sobie spokój! Serio! – skarcił się w myślach. Krew uderzyła mu do głowy, po czym odpłynęła. Odchrząknął i pewniejszym głosem powiedział:

– Chodzi o athame, prawda?

Słowo athame odkleiło się jakby od jego ust i powędrowało w przestrzeń. Odbijało się w niej przez kilka chwil echem, po czym nagle powietrze rozerwało je na osobne dźwięki, które najpierw fruwały wszędzie jak roztrzepotane ptaki, aż ułożyły się w inne słowo, odpowiedź, która rozbrzmiała ostrym głosem, ani kobiecym, ani męskim.

– Dlaczego?

– Dlaczego? – powtórzył, tracąc pewność siebie. Namyślił się. – Bo mam to w ręce, więc nie muszę szukać daleko, athame zawsze powinno się mieć gdzieś obok. Nie walczymy nim tak jak zwykłym sztyletem, więc raczej nie niszczy ciała. No ale jest bronią, bo w końcu możemy nim walczyć magicznie, przenikając poza świat fizyczny, do umysłu i ducha.

Choć tajemniczy głos już się nie odezwał, Sat czuł wyraźnie czyjąś obecność, czekającą, aż wyjaśni znaczenie zagadki, więc mówił dalej:

– Ciało nieostre… Chodzi tu pewnie o to, że skoro athame nie służy do cięcia, jego brzegi czasem nie są naostrzone, za to koniec, w sensie czubek sztyletu, jest ostry. No, a z tą ognistą duszą, to wiadomo: athame jest ze stali, a stal wykuwa się w ogniu.

Poczuł ukłucie dumy, kiedy to wszystko powiedział. Może i nie jest to wielkie osiągnięcie wiedzieć, jak powstaje stal, zwłaszcza kiedy twój ojciec prowadzi magiczny warsztat, ale Sat był niemal pewien, że dobrze kombinował.

Głos nie odpowiedział. Zamiast tego pergamin zaszeleścił i zaczął się miąć, jakby coś rwało go od środka w zastraszającym tempie. Po chwili rozleciał się w świetlisty pył, który opadł u stóp chłopaka i zgasł. Wtedy Sat poczuł przenikliwe zimno, jakby przez samo jego serce przefrunął duch. Krzyknął z bólu, gdy mroźne igiełki przebiły mu ciało na wylot i popłynęły dalej, zapalając coś z głośnym sykiem. Na lewo od siebie dostrzegł pochodnię. Buchała seledynem zmieszanym ze srebrem – znów, jego magią.

Nie zdążył się przygotować, gdy przyszła kolejna fala bólu. Po chwili po lewej stronie zapłonęła kolejna pochodnia. Upadł z jeszcze bardziej rozpaczliwym krzykiem, gdy znów zaatakował go ten chłód. Nie rozumiał, czy miał z nim walczyć, czy mu się poddać. Zresztą na walkę nie umiał się już zdobyć, bo mroźne fale przypływały jedna po drugiej, nie potrafił ich zliczyć. Gdy po długim, długim czasie wreszcie ustały, drżał na podłodze, bliski płaczu.

Więc to miały być te przeklęte próby? Pikuś? Bułka z masłem? Zabiję babkę i Dragę.

Leżał przez kilka chwil, odpoczywając. Gdy wreszcie wstał, zdał sobie sprawę, że pochodnie płoną wszędzie wokół niego, każda rozświetlona energią skradzioną z jego ciała. Było ich dokładnie trzynaście. Dopiero gdy je policzył, rozejrzał się po pomieszczeniu.

Tajemny pokój bardziej przypominał wielką kaplicę. Ciemne, zatopione teraz w granatowym świetle ściany pokrywały wytarte malowidła. Powykrzywiane oblicza duchów żywiołów i demonów groźnie łypały na Sata – tak jakby zaklęto w nich mogące go ujrzeć dusze. Na suficie naga wiedźma z płomiennymi włosami splatała się z potężnym trytonem o na wpół wężowym cielsku. Przy każdej ze ścian znajdowały się ołtarze poświęcone któremuś z żywiołów, teraz przykryte płachtami. Podłogę pokrywał kurz, w którym wyraźnie odbijały się ślady butów.

Rozglądał się powoli, chcąc uchwycić jak najwięcej, ale też z niepokojem, bo nie wiedział, czego ma się teraz spodziewać. Wreszcie spojrzał tam, gdzie powinien był na samym początku, jednak instynktownie tego unikał, bo było to coś, na co musiał się przygotować. Gdy powoli zwrócił twarz ku środkowi komnaty, serce znów zaczęło mu przyspieszać.

Więc wreszcie tu był, w tym najświętszym dla Biesów miejscu, wreszcie oglądał to, co wszyscy inni członkowie rodziny przed nim: w samym sercu tajemnego pokoju stało kamienne wzniesienie, a na nim trumna. Z tej odległości nie dało się dojrzeć znajdującego się w niej ciała. Sat widział tylko siwe włosy wypływające z niej kosmykami i ciągnące się wokół ozdobionych rzeźbionymi różami ścian grobu. Trumna nie miała wieka. Ciało ciotki Ariany leżało na widoku, by każdy Bies mógł spojrzeć w jej zastygłe w chwili śmierci oczy.

Bał się, ale co miał zrobić? Musiał mieć to za sobą. Patrzenie na nieboszczkę chyba nie mogło być najgorsze na świecie. Zmarli zwykle nic ci nie zrobią – tak zawsze powtarzała babcia. Istniało o wiele więcej rzeczy, których można się lękać.

Ledwo wykonał pierwszy krok w stronę trumny, usłyszał płacz. Głos wdarł się w jego głowę tak nagle, że Sat zachwiał się na nogach i omal nie upadł. Przykładając rękę z athame do serca, jakby stal mogła schłodzić go przez koszulę, zaczął się rozglądać.

Coś poruszało się za jedną z zasłon, którymi osłonięto ołtarze. W bladym świetle przenikającym przez materiał Sat ujrzał kształt. Zamarł. W pierwszej chwili nie miał pojęcia, co to, a może zdał sobie z tego sprawę, tylko nie od razu to zaakceptował. Istota otulona zasłoną wyglądała jak dziecko, poruszała nogami i rękami, próbując się wyswobodzić.

To tylko próba, tylko próba – zaczął powtarzać w myślach Sat. Musiał to robić, bo jego mózg chyba już dawno o tym zapomniał. Chciał zignorować ten płacz, mimo wszystko podejść do trumny, ale coś innego w nim, coś, co dotykało głębi jego serca, kazało mu się zatrzymać. Mimowolnie spojrzał znów na dziecko.

No dobra, to była próba. Ale o co w niej chodziło? Powinien udowodnić, że jest twardy i ma wszystko gdzieś, czy zająć się słabszym? Przeanalizował całą listę przysiąg. Chyba jednak powinien podejść do dziecka…

Szybko, by już się nie rozmyślać, zbliżył się do zasłony. Chwycił ją i…

Uniósł brwi. Tak, to było dziecko, choć z pewnością nie ludzkie. W miejsce kończyn miało posplatane gałązki, którymi ze złością uderzało o podłogę. Z kwilących ust sypały się grudy ziemi. Z głowy wyrastały zielone chwasty.

– Niech to szlag! – Sat odsunął się gwałtownie. Trafił na niemowlę mandragornika!

W głowie natychmiast pojawił mu się fragment z jakiejś starej księgi o ziołach. Mandragornik, forma pośrednia między rośliną a człowiekowatym. Jej płacz przywołuje demony, zwłaszcza tak zwaną Matkę Mandragornii, bo…

– Bo gdzie dziecko, tam i matka – wyszeptał Sat za zielnikiem i niewiele myśląc, rzucił się w stronę grobu. Ile miał czasu? Sekundę, dwie?

Coś powaliło go na ziemię. Twarda, giętka gałąź zaplotła się wokół jego kostki tak mocno, że znów nie pozostało mu nic innego, jak krzyknąć z bólu. Koniuszkami palców musnął pierwszy z kamiennych stopni prowadzących do grobu. Nagle zaczął wręcz marzyć o tym, by już zobaczyć martwą Arianę Bies.

Roślina ścisnęła go mocniej, nie czuł stopy. Na oślep machnął athame. Energia, którą wzniecił, była zadziwiająco silna, jednak zamiast uderzyć w demona, wzbiła w powietrze ołtarz. Mandragorze dziecko załkało rozdzierająco. On też miał ochotę wrzeszczeć. Szurał palcami po podłodze, gdy zaklęta roślina ciągnęła go ku ścianie.

Rozległ się dźwięk. Tajemny pokój trzeszczał, jakby sufit miał runąć na podłogę i zmiażdżyć Sata. Czy to nadal była próba? A może coś się stało? Może ktoś stracił kontrolę nad całą tą chrzanioną czarodzielnicą? Zamordują go i będą udawać, że nic się nie stało, skoro to i tak niechcący!

Ze ścian sypał się tynk. Coś wyłaziło przez nie, wijąc się jak długie, cienkie węże, były tego chyba tysiące. Sat zdał sobie sprawę, że to gałęzie. Wystrzeliwały zewsząd w zatrważającym tempie. To było ciało matki Mandragornii, setki korzeni, pnączy i gałęzi, połączonych jednym umysłem.

Naraz coś uniosło go w górę. Pamiętał, że nie wolno mu znów zgubić athame. Ściskał je, jakby to w nim zaklęta była jego jedyna szansa na przeżycie. Wisiał przez chwilę nieruchomo, aż ta sama moc pchnęła go nagle w stronę ściany. Gałęzie od razu przyszykowały się na przyjęcie go. Ciasno i boleśnie oplotły się wokół jego kończyn i tułowia, nie sięgnęły tylko szyi. Może po prostu demon nie chciał go udusić, ale rozerwać?

Pnącza pokryły też jego twarz. Przed oczami znów zapanowała mu całkowita ciemność, matka Mandragornii wciągnęła go do ściany, która zmiękła, przypominając glebę. Sat miał wrażenie, że znalazł się pod ziemią, gałęzie i korzenie wciąż wiły się wszędzie wokół niego. Tracił dech. Ale przecież nie mógł teraz zginąć. No nie, po prostu nie! To byłoby żałosne. Czy ktokolwiek zszedł podczas własnej czarodzielnicy?

Bezsilnie próbował wyrwać się z uścisku, poruszyć rękami, ale z każdą, nawet najdelikatniejszą próbą demon zaciskał swoje macki coraz mocniej. Nie dało się pociąć go athame. Teraz Sat nie mógłby też zawołać rodziców, choćby chciał.

Ale i tak nie chciał. Może lepiej było jednak zginąć niż mierzyć się ze wstydem do końca życia. W końcu był czarownikiem, był…

Zaraz. Był czarownikiem. Kurde, czy w tym święcie chodziło o cokolwiek innego niż właśnie to? W sensie: on naprawdę był magiczny, w tym sęk! Tyle że ta sprawa wydawała się tak oczywista, że chyba o tym nie myślał. A nie chodziło o żadne próby, żadne udowadnianie czegokolwiek, żadne martwe ciotki. Chodziło o niego, o to, kim był!

Jestem dzieckiem płodnej ziemi i gwieździstego nieba.

Właśnie tak, chrzań się, demonie! Ja tu rządzę.

Mandragornia odpuściła. Nie pozostawił jej wyboru. Gałęzie zaczęły luzować ucisk, tak szybko, jakby nie tyle się rozpełzały, ile zwyczajnie znikły. Czując niesamowitą lekkość, Sat uniósł się i z zamkniętymi oczami przeniknął przez ścianę. Wiedział, że wrócił do tajemnego pokoju – o ile w ogóle z niego tak naprawdę wyszedł – ale nim uniósł powieki, chciał trochę odpocząć.

Powoli odzyskał czucie w rękach i nogach. Zrobił kilka głębokich wdechów i wydechów i dopiero wtedy otworzył oczy. Na nic już nie czekając, ruszył pewnie w stronę grobu. Wyglądało na to, że przeszedł już wszystkie próby, skoro…

Nagle grób stanął w kręgu ognia. Płomienie buchnęły w stronę Sata nieznośnym ciepłem. Zasłonił się rękawem.

Teraz już naprawdę się wściekł.

– Ja wam dam czarodzielnicę – warknął.

Nie bój się ognia – tylko wtedy cię nie spali.

Dosłownie rzucił się w płomienie. Nie bolało. Jeśli już, to przebycie ich przypominało walkę z burzą piaskową – nie żeby kiedyś się z czymś takim mierzył, ale umiał sobie to trochę wyobrazić. W każdym razie na pewno było krótsze, bo nim się obejrzał, płomienie zgasły, a on stał już na szczycie wzniesienia, tuż przed trumną ciotki Ariany.

Rozpoznał nadchodzący znów strach na tyle szybko, by mu się przeciwstawić. Stęchły zapach przybrał na sile, więc – tak jak poradził mu ojciec – uniósł kołnierz, by zakryć nos, po czym zmusił się do zajrzenia do trumny.

Odruchowo cofnął się o krok. Nie spodziewał się, że zmarła będzie wyglądać po grubo ponad stu latach jak Śpiąca Królewna, ale i tak nie do końca przygotował się na ten widok. Ciało było wysuszone, policzki zapadnięte, pomarszczona twarz przypominała raczej maskę, którą można by ściągnąć delikatnym ruchem. Włosy zmarłej, po których nieudolnie wspinał się pająk, raz po raz zlatując, śmierdziały chyba najbardziej. Suknia, dawniej zapewne wyraziście granatowa, powoli traciła kolor. W kościstych palcach ciotka ściskała długą różdżkę, tak mocno, że Sat zaczął się zastanawiać, czy przed śmiercią ktoś nie próbował jej wyrwać. Jeśli tak, to Ariana zaciekle walczyła i wygrała.

Wzdrygnął się, raz jeszcze rzucając okiem na jej twarz. Potem skupił się na wisiorze. Piękny kamień słoneczny otoczony złotym kręgiem spoczywał na piersiach ciotki.

Dobra, to już – zdecydował i delikatnie przyłożył palec do wisiora. Proszę bardzo, skoro musiał… Tyle zachodu właściwie po nic…

Nie tylko on musnął kamień. Zdało mu się, że i kamień musnął jego. Przez jego dłoń przebiegł magiczny prąd. Ciepła energia rozlała się gdzieś w okolicach serca. Zrozumiał – głęboko w sobie – że nie był to pusty rytuał, że dziś faktycznie połączył się ze wszystkimi Biesami, którzy kiedykolwiek istnieli, istnieją i będą istnieć. Czas na moment się zatrzymał.

A ciotka poruszyła się.

Nie! Że co?

Sat zatoczył się, omal nie spadając z kamiennych stopni. Przerażonym wzrokiem otaksował zmarłą. Nie, nie mogła się poruszyć, była całkiem nieżywa, bardzo nieżywa i od bardzo dawna nieżywa. Więc co właśnie się stało? Bo mógłby przysiąc, że poczuł, jak jej pierś lekko się unosi, palec w jednej dłoni prostuje. Spojrzał na niego. Nie, teraz wszystkie znów zaciskały się na różdżce. Ale przez chwilę naprawdę był pewien, że…

Pochodnie zasyczały. Sat usłyszał kroki. Zaczął się rozglądać z nadzieją, że to już koniec prób, że ktoś po niego przyszedł.

Drzwi pokoju uchyliły się. Nie stanął w nich nikt znajomy, ale dwie postacie, na których widok znów sparaliżował go strach. Chciał krzyknąć, lecz coś ścisnęło mu gardło. Postacie miały czarne peleryny sięgające aż do stóp, na ich głowach spoczywały zwierzęce maski. Jedna wyglądała jak pysk byka, druga – kozła.

– Co to ma być? – Spróbował zadać to pytanie na tyle groźnie, na ile w tej chwili potrafił. Czyli wcale.

Postacie ruszyły w jego kierunku. Wyciągnął przed siebie athame.

– Serio tego użyję! – zagroził.

I wtedy przestrzeń znów wypełnił dźwięk gongu. Próby dobiegły końca.

Obie postacie zdjęły maski. Pod nimi ukazały się roześmiane twarze rodziców.

– Mama? Tata? A to… co wy tu robicie?

Nie pomyślał, jak głupio brzmi to pytanie, gdy wziąć pod uwagę okoliczności. Mama wyciągnęła do niego rękę.

– Chodź – powiedziała. Jej oczy wypełniły łzy.

– Udało ci się, synu. – Baltazar poklepał go po plecach z taką mocą, że Sat zaczął się krztusić. To, że mama przytuliła go z całych sił, nie pomogło.

– Dobrze już, dobrze – powiedział. – Czyli co? Zaliczyłem i…

– Zaraz zacznie się przyjęcie na twoją cześć – wpadł mu w słowo ojciec – ale najpierw…

Sięgnął po własne athame, ciężkie i długie, i dotknął nim ramienia syna.

– Poprzez moce nadane mi przez magię, żywioły i duchy opiekuńcze tej rodziny wiążę cię z nami w ciele, krwi, umyśle i duchu, błogosławię w imieniu słońca i księżyca, nocy i dnia, i zaklinam poprzez ochronny symbol – w tym momencie uniósł sztylet i wyrysował nim w powietrzu, tuż przed twarzą Sata, pentagram – pięcioramiennej gwiazdy harmonii, tajemnego znaku czarownic.

Chłopak miał wrażenie, że sztywnieją mu nogi. Poczuł tę magię, ale było mu głupio, bo nie miał pojęcia, co teraz zrobić. Odpowiedzieć jakoś? Uśmiechnąć się chociaż? Na szczęście wtedy mama ujęła go za ramiona, spojrzała mu głęboko w oczy i z dumą, którą teraz widział wyraźnie jak nigdy, zaczęła mówić:

– Przeszedłeś pomyślnie przez wszystkie żywioły. Magia płynie z naszego umysłu i ducha, a wszelkie próby zawsze dostosowane są do naszych umiejętności. Tak więc tajemna świątynia twoich przodków zapłonęła dziś twoją magią. Najpierw użyłeś swego intelektu, powietrza, potem płacz dziecka sprawił, że posłuchałeś swego serca, a tym rządzi woda. Wreszcie ziemia przyjęła cię do siebie, a ogień dotknął, nie paląc.

– Bo pamiętałem o przysięgach – ożywił się Sat. – Tam było napisane… Przepraszam – dodał szybko, uświadamiając sobie, że chyba nie powinien był przerywać.

Ale mama zaśmiała się tylko i jeszcze raz go uścisnęła.

– A więc udowodniłeś, że jesteś krwią z naszej krwi i ciałem z naszego ciała – dokończyła.

– Witaj w klanie wiedźm – dodał tata. – Saturninie Baltazarze Biesie.

Kamień w żołądku Sata jakby się rozpłynął. Nadeszła długo oczekiwana ulga. To, czy ciotka poruszyła się, czy nie, zupełnie straciło znaczenie.

 

 

2

 

TRADYCJE RODZINNE

 

 

 

 

 

Miotła leniwie zamiatała podłogę. Na długim stole piętrzyły się góry talerzy, kieliszków i szklanek. Choć systematycznie wfruwały do kuchni, gdzie szorowały je zaklęta gąbka i ścierka, zdawało się, że wcale ich nie ubywa. Yulowa choinka trzęsła się, próbując zrzucić papierki z cukierków i pety po papierosach, które ktoś bezczelnie w nią powtykał. Dom Biesów powoli budził się po czarodzielnicy. Większość mieszkańców spała jeszcze na górze. Jedyną w pełni żywą istotą był Domowik, zlizujący resztki po sosie z wołowiny, a jedyną półżywą Sat. Stał na środku salonu ubrany w piżamę i przecierał zmęczone oczy.

Przez całą noc nie spał. Przewracał się z boku na bok, nie do końca rozumiejąc przyczynę swojego niepokoju. Chyba chodziło o to, że musiał jakoś ułożyć sobie w głowie wszystkie emocje po rytuale i zabawie. Zdał sobie sprawę, że pamiętał z minionego dnia tylko urywki. Co prawda próby żywiołów całkiem dokładnie wyryły mu się w pamięci, za to późniejsze zdarzenia były jakieś… nierealne. Może dlatego, że nie do końca wierzył, że to wszystko stało się naprawdę? Przez cały czas był niemal pewien, że polegnie w trakcie prób, i chyba wręcz zdumiał się, kiedy do tego nie doszło.

Podczas zabawy ciągle ktoś mu gratulował, najbardziej ciotka Leonida (babcia znów pomyliła jej imię, chyba z siedem razy). Wujek Kacper i Melchior (bracia ojca, bo oczywiście ich rodzice wpadli na błyskotliwy pomysł, żeby nazwać całą trójkę imionami magów) rozprawiali o własnych czarodzielnicach i o tym, przez jakie to próby musieli przejść. Oczywiście Melchior nie zająknął się ani słowem o tym, jak podobno puścił pawia na sukienkę ciotki.

Biedna ciotka – pomyślał nagle Sat. Zrobiło mu się jej żal. Nawet jeśli była już martwa, to chłopaka przytłacza świadomość tego, że jej ciało leżało w tajemnym pokoju, a każdy traktował dotknięcie go jedynie jako magiczną próbę.

Martwa… Naraz wróciło do niego wspomnienie z wczoraj. Czy to możliwe, że ciotka naprawdę się poruszyła?

Poczuł, jak skręca mu się żołądek. Musiał się napić, żeby samemu teraz nie zwymiotować. Ruszył do kuchni, po drodze omal nie przewracając się o rozpłaszczonego na podłodze Domowika. Pies poderwał się i rzucił na kawałek piersi z kurczaka.

– Wiesz, że obżarstwo źle działa na magię? – Sat pogroził mu palcem.

Domowik zaskomlał cicho w odpowiedzi i dalej jadł. Doskonale rozumiał, co się do niego mówiło, nawet jeśli nie znał ludzkich słów. Starczyło mu drganie głosu, dotyk aury zespolonego z nim czarownika, by go zrozumieć. Chowańce były inne od większości zwierząt. Mieszkały w nich inteligentne, niezwykle czułe na magię duchy. Ale kiedy Domowik był głodny – czyli właściwie non stop – potrafił wyciszyć bardziej wzniosłe instynkty.

Ostrożnie, żeby nie przeszkadzać zmywającym się naczyniom, Sat nalał sobie wody do szklanki. Chciał nacieszyć się spokojem. Wiedział, że będzie potrzebował jeszcze sporo czasu, żeby w pełni do siebie dojść. Ledwo jednak odstawił szklankę, w kuchni zmaterializowała się babcia.

– Och, cześć – zaszczebiotała. – Mój mały bohater.

Zmierzwiła mu włosy, bo nie zdążył w porę uciec przed jej rozczapierzonymi palcami.

– Wybierasz się gdzieś?

Babcia miała na sobie krótką spódnicę, ledwo zakrywającą uda, i wysokie szpilki.

– Bo jesteś tak ubrana… – dodał.