Raz, dwa, trzy, cztery. Beatlesi i ich czas - Craig Brown - ebook

Raz, dwa, trzy, cztery. Beatlesi i ich czas ebook

Brown Craig

5,0

Opis

Paul, John, Ringo i George – czterech chłopców z Liverpoolu, którzy zawojowali świat jak nikt wcześniej. Jak do tego doszło? Dlaczego udało się to właśnie im? Jak Beatlesi zmienili świat? I jak ogromna sława, której doświadczyli jako pierwsi, zmieniła ich samych? Craig Brown zabiera czytelników w zaskakującą podróż, snując skrzącą się dowcipem i anegdotami panoramiczną w rozmachu opowieść o ulubionym zespole kilku już pokoleń słuchaczy. Co jeszcze zostało do powiedzenia o Fantastycznej Czwórce? Więcej, niż jesteście w stanie sobie wyobrazić… W siedmiu latach, kiedy grali razem, Beatlesi zamknęli całą epokę – to także jej historia.

Czytanie książki Browna, okrzykniętej przez brytyjskich krytyków arcydziełem i udaną próbą stworzenia nowego sposobu pisania biografii, przypomina słuchanie najlepszych piosenek Paula McCartneya i Johna Lennona: jest w niej radość i smutek, miłość i nienawiść, śmierć i życie – i wszystko pomiędzy.


Proszę pomyśleć, co byśmy stracili, gdybyśmy nigdy nie słyszeli Beatlesów.
Królowa Elżbieta II 

Choć wydawać się może, że o Fantastycznej Czwórce powiedziano już wszystko, Craig Brown maluje zupełnie nowy obraz ich pokolenia, stosując sprytny zabieg dekonstrukcji klasycznej biografii. Są tu esej i ogłoszenie prasowe, przedruk z gazety codziennej i historie o barwnych, ale i tragicznych postaciach z życia Paula, Johna, George’a i Ringo. O Beatlesach przeczytałam dziesiątki książek – z nich wszystkich
to ta jest najbliższa prawdy o czasie, do którego idealizowania mamy dziś wyjątkową słabość.
Maja Chitro, ELLE
W tej książce jest wszystko, co najważniejsze i najciekawsze według najbardziej aktualnego stanu beatleologicznej wiedzy. Craig Brown pisze porywająco, a historia Beatlesów, najpiękniejsza w XX-wiecznej muzyce popularnej, wciąż zasługuje na uwagę wszystkich pokoleń.
Piotr Metz, dziennikarz muzyczny, adresat pocztówki od Johna Lennona

W genialny sposób pomysłowa, na wskroś oryginalna (co przy tym temacie nie jest łatwe), całkowicie wciągająca, zabawna, smutna i poruszająca. Smakołyk.
„Sunday Times Magazine”

Najbardziej zajmująca książka o Fantastycznej Czwórce, jaką kiedykolwiek napisano.
„Spectator”

Porywające studium kulturowego i społecznego tumultu wywołanego przez jeden zespół.
„Wall Street Journal”

Błyskotliwa mikstura z patosu, błahostek, komedii, głębokiej sympatii i angielskiego wyczucia absurdu.
BBC Radio 4, „Saturday Review”

Niezwykła, pięknie opowiedziana historia o czterech młodzieńcach, którzy ukształtowali współczesny świat.
„Daily Mail”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 817

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (4 oceny)
4
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] Dla wszystkich tych kochających muzykę, a i ciekawych jej historii książka Craiga Browna pt. “Raz, dwa, trzy, cztery. Beatlesi i ich czas” jest lekturą obowiązkową. W końcu Beatlesi to najpopularniejszy zespół świata! Mimo że tworzyli 60 lat temu zaledwie przez chwilę, to zdołali zmienić oblicze muzyki i społeczeństwa, wpłynąć na popkulturę tak mocno, że do teraz o nich się mówi, ceni, a fani gotowi są wydawać ogromne pieniądze na pamiątki z nimi związane. W związku z tą popularnością o zespole napisano już naprawdę wiele. Nie wiem jak dużo nowych informacji w ich biografię nosi ta publikacja, mogę jednak przyznać, że zaskakuje formą i bardzo szerokim spojrzeniem na ich oddziaływanie na społeczeństwo. Zbudowana jest z króciutkich rozdziałów często wzbogaconych zdjęciami. Rozdziały naprzemiennie opowiadają historię zespołu, reakcje, wspomnienia fanów, wspomnienia samego autora, a także jego współczesną wycieczkę po domach członków zespołu. Bardzo cenne są te rozdzi...
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: One Two Three Four: The Be­atles in Time
Co­py­ri­ght © Craig Brown 2020 Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023
Re­dak­tor ini­cju­jący: Ad­rian Sta­chow­ski
Re­dak­tor pro­wa­dzący: Bo­gu­mił Twar­dow­ski
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Ka­ta­rzyna Schin­kel-Bar­ba­rzak
Re­dak­cja: Anna Stro­żek
Ko­rekta: Ka­ta­rzyna Dra­gan, Agnieszka Czap­czyk
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny i ła­ma­nie: Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt okładki: Jack Smyth
Zdję­cie na okładce: Mi­chael Ochs Ar­chi­ves / Han­dout / Getty Ima­ges
Ad­ap­ta­cja okładki: Magda Bloch
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67815-54-3
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Fran­ces, Si­lasa, Tal­lu­lah i Toma

Za sto lat! Spoj­rzymy na nowo

No­wym umy­słem, spo­so­bem, z nową głową

Z no­wymi głup­cami, no­wymi mę­dr­cami

Z no­wymi smut­kami i na­gro­dami

W tym no­wym stu­le­ciu, to wiem

Nas już nie bę­dzie, cie­bie i mnie

Zo­sta­nie po nas szczypta pro­chu lub dwie

Ten nowy wiek, może i da­leki od do­sko­na­ło­ści

Po­każe, w co nie wąt­pię, w swej prze­ni­kli­wo­ści

Że wzbić się po­trafi po­nad na­sze ułom­no­ści

Z 1967 Tho­masa Hardy’ego (po­ematu z 1867 roku)

Ależ nie­zwy­kłe dla świata było to pięć­dzie­się­cio­le­cie... Pro­szę po­my­śleć, ile by­śmy stra­cili, gdy­by­śmy ni­gdy nie usły­szeli Be­atle­sów.

Z prze­mó­wie­nia kró­lo­wej Elż­biety II z li­sto­pada 1997 roku, wy­gło­szo­nego pod­czas ob­cho­dów pięć­dzie­sią­tej rocz­nicy jej ślubu

1

Raz.

   Dwa.

      Trzy.

         Cztery.

Brian Ep­stein i jego asy­stent Ali­stair Tay­lor – obaj ubrani w schludne czarne gar­ni­tury, pod kra­wa­tami – scho­dzą po osiem­na­stu stro­mych scho­dach do dusz­nej su­te­reny przy Ma­thew Street, „czar­nej jak głę­boki grób, za­wil­go­co­nej, za­tę­chłej i śmier­dzą­cej”, jak wspo­mi­nał ją Brian. Wo­lałby tu nie przy­cho­dzić. Obaj chęt­niej po­szliby do fil­har­mo­nii, ale zwy­cię­żyła cie­ka­wość.

Na scenę nie­spiesz­nym kro­kiem wcho­dzi czte­rech mło­dych mu­zy­ków. Brian roz­po­znaje ich, bo przy­cho­dzą do sklepu mu­zycz­nego jego ro­dziny, który pro­wa­dzi: są z tych, któ­rzy w nim prze­sia­dują, prze­słu­chują naj­now­sze płyty i roz­ma­wiają z dziew­czy­nami, cho­ciaż w ogóle nie mają za­miaru nic ku­po­wać.

Po­mię­dzy pio­sen­kami trzech chu­li­ga­nów z gi­ta­rami za­czyna się wy­dzie­rać i prze­kli­nać, od­wra­cają się ple­cami do pu­blicz­no­ści, udają, że się biją. Tay­lor wi­dzi, jak oczy za­chwy­co­nego Briana otwie­rają się co­raz sze­rzej. On sam prze­cho­dzi naj­bar­dziej szo­ku­jące do­świad­cze­nie swo­jego ży­cia – „jakby cię ktoś bił” – i jest pra­wie pe­wien, że Brian czuje to samo.

– OKROPNI są – mówi Tay­lor po wy­stę­pie.

– Zga­dza się – po­twier­dza Brian. – Ale jed­no­cze­śnie uwa­żam, że są nie­sa­mo­wici. Chodźmy się przy­wi­tać.

To Geo­rge jako pierw­szy z Be­atle­sów za­uważa, że pod­cho­dzi do nich fa­cet ze sklepu mu­zycz­nego.

– No pro­szę, wi­tamy – mówi. – Co spro­wa­dza tu­taj pana Ep­ste­ina?

2

Inne ze­społy miały front­mana – ulu­bie­niec zo­stał wy­brany za­wczasu. Prze­cież nikt nie wska­załby Hanka Ma­rvina za­miast Cliffa Ri­charda lub Mike’a Smi­tha za­miast Dave’a Clarka.

W przy­padku Be­atle­sów jed­nak można było wy­ty­po­wać wła­snego ulu­bieńca, a de­cy­zja wiele mó­wiła o tym, kto do­ko­ny­wał wy­boru. We­dług Ca­ro­lyn See, ich ame­ry­kań­skiej fanki, „Paul był dla dziew­cząt, które pre­fe­ro­wały piękno an­dro­gy­niczne; John był dla tych, które ce­niły in­te­lekt i dow­cip; Geo­rge miał w so­bie coś, co póź­niej oka­zało się du­chową głę­bią; a Ringo był pa­tro­nem par­ta­czy jak świat długi i sze­roki”.

Linda Grant, dwu­na­sto­latka z Li­ver­po­olu, wy­brała Ringo, cho­ciaż sama nie ro­zu­miała dla­czego. „W szkole była jedna cnotka, która lu­biła Paula” – wspo­mina”. „Geo­rge wy­da­wał się nieco ni­jaki, a John nie­do­stępny, de­pry­mu­jący”.

Ringo był dla tych mało am­bit­nych. Wy­bór jego jako fa­wo­ryta zdra­dzał po­dej­ście nieco bar­dziej prag­ma­tyczne: wia­domo, że po­zo­stali już za­jęci, ale wciąż można mieć ja­kieś szanse z per­ku­si­stą. „Kiedy ktoś mnie py­tał, który był mój ulu­biony, za­wsze od­po­wia­da­łam: »Lu­bię Ringo«” – wspo­mi­nała pi­sarka Fran Le­bo­witz, która do­ra­stała w New Jer­sey. „Po­do­bała mi się jego oso­bo­wość. Wciąż mi się po­doba. Oczy­wi­ście to nie on był naj­po­pu­lar­niej­szy wśród dziew­cząt z mo­jej szkoły, one zde­cy­do­wa­nie wo­lały Paula McCart­neya. On był tym uro­czym Be­atle­sem. Praw­do­po­dob­nie więc wy­bór Ringo Starra brał się z prze­kory”.

Gdy Be­atlesi grali przed nią pod­czas jej trasy na po­czątku 1963 roku, He­len Sha­piro miała do­piero szes­na­ście lat, ale już była gwiazdą. Ona także miała swo­jego ulu­bio­nego: „John był żo­naty, ale nikt o tym wtedy nie wie­dział, więc jak ty­siące dziew­cząt ko­cha­łam się w nim... Geo­rge był naj­bar­dziej po­ważny. Cza­sami mó­wił, co zrobi, kiedy bę­dzie bo­gaty, pró­bo­wał wy­py­ty­wać mnie o fi­nanse. Nie umia­łam mu po­móc. Nie in­te­re­so­wa­łam się pie­niędzmi. Paul był ich rzecz­ni­kiem, a Ringo tym nie­śmia­łym”.

Pat­tie Boyd po­znała Be­atle­sów, kiedy wy­brano ją, by za­grała uczen­nicę w A Hard Day’s Ni­ght[1]. „Na pierw­szy rzut oka John wy­da­wał się bar­dziej cy­niczny i aro­gancki niż po­zo­stali, a Ringo naj­bar­dziej ser­deczny. Paul był uro­czy, a Geo­rge, z ak­sa­mit­nymi, brą­zo­wymi oczami i ciem­nymi, orze­cho­wymi wło­sami, był naj­przy­stoj­niej­szym męż­czy­zną, ja­kiego spo­tka­łam”.

Ina­czej niż mi­liony fa­nek, Pat­tie miała moż­li­wość pójść ze swoim wy­bo­rem o krok da­lej. Zo­stała jego żoną.

Był Be­atles pa­su­jący do każ­dego gu­stu. Fanki wy­ra­żały sie­bie, przed­kła­da­jąc jed­nego po­nad resztę. Każdy z nich uosa­biał inny ży­wioł: John był ogniem, Paul wodą, Geo­rge po­wie­trzem, a Ringo – zie­mią. Na­wet ich przy­ja­ciele lu­bili od­ma­lo­wy­wać ich grubą kre­ską, ob­dzie­la­jąc ich kon­tra­stu­ją­cymi ce­chami jak z dow­ci­pów o An­gliku, Wa­lij­czyku, Ir­land­czyku i Szko­cie. Ca­ro­lyn See za­ob­ser­wo­wała, jak w A Hard Day’s Ni­ght każdy od­gry­wał przy­pi­saną mu oso­bo­wość: uj­mu­jący Paul, by­stry John, tro­skliwy Geo­rge i ga­po­waty Ringo.

Ak­tor Vic­tor Spi­netti pew­nego razu opo­wie­dział aneg­dotę z okresu, kiedy krę­cili Help! w Sal­zburgu. Spi­netti zła­pał grypę i mu­siał le­żeć w łóżku: „Be­atlesi przy­szli do mo­jego po­koju w od­wie­dziny. Pierw­szy był Geo­rge Har­ri­son. Za­pu­kał, wszedł i po­wie­dział: »Przy­sze­dłem prze­trze­pać ci po­duszki«. Prze­trze­pał je i po­szedł. Na­stępny wszedł John Len­non. Cho­dził po po­koju w tę i we w tę i wrzesz­czał: »Seig heil, Schwe­in­hund! Przy­byli dok­to­rzy. Za­raz przyjdą, by na to­bie eks­pe­ry­men­to­wać. Sieg heil! Heil Hi­tler«. I on w końcu so­bie po­szedł. Na­stępny był Ringo. Usiadł przy moim łóżku, wziął do ręki ho­te­lowe menu i za­czął czy­tać na głos, jak dziecku: »Raz były so­bie trzy mi­sie. Mama miś, tata miś i mały miś«. Paul uchy­lił tylko drzwi i za­py­tał: »To za­raź­liwe?«. »Tak« – od­par­łem. Za­mknął drzwi i już go nie zo­ba­czy­łem”. Paul był prag­ma­tyczny, jak za­wsze. Wie­dział, że je­śli on albo któ­ryś z po­zo­sta­łych zła­pałby grypę, nie mo­gliby krę­cić.

Pra­cu­jąc z Bria­nem Ep­ste­inem, Ali­stair Tay­lor wi­dział, jak od­mien­nie Be­atlesi pod­cho­dzili do swo­ich za­rob­ków: „Co mie­siąc Brian da­wał chłop­com w bia­łych ko­per­tach do­kład­nie i przej­rzy­ście przy­go­to­wane spra­woz­da­nia fi­nan­sowe. Re­ago­wali bar­dzo róż­nie. John od razu je miął i wsa­dzał do kie­szeni. Geo­rge cza­sami rzu­cał okiem. Ringo z pew­no­ścią nic z tego nie ro­zu­miał i nie mar­no­wał czasu na sta­ra­nia. Paul otwie­rał je z na­masz­cze­niem, po­tem sie­dział nad nimi go­dzi­nami gdzieś w ką­cie”.

Im byli starsi, tym wy­raź­niej­sze sta­wały się róż­nice ich cha­rak­te­rów, jakby z cza­sem okrze­pły. Po­pro­szony o su­ge­stie, które sławne po­staci na­le­ża­łoby umie­ścić na okładce al­bumu Sgt. Pep­per, Geo­rge pod­su­nął kilku hin­du­skich guru; Paul wy­brał sporą grupę ar­ty­stów, od Stoc­khau­sena po Freda Asta­ire’a; po­my­sły Johna były bar­dziej ma­ka­bryczne i dzi­waczne: Mar­kiz de Sade, Ed­gar Al­lan Poe, Je­zus, Hi­tler; a Ringo po pro­stu po­wie­dział, że zgo­dzi się na to, czego bę­dzie chciała reszta.

Ży­cie ze­społu krę­ciło się wo­kół kon­tra­sto­wych oso­bo­wo­ści Paula i Johna. Re­ali­za­tor na­grań Geoff Eme­rick ob­ser­wo­wał, jak ra­zem pra­cują: „Róż­nili się od sie­bie tak bar­dzo, jak to tylko moż­liwe. Paul był sta­ranny i upo­rząd­ko­wany, za­wsze miał przy so­bie no­tat­nik, w któ­rym me­to­dycz­nie, ład­nym cha­rak­te­rem pi­sma za­pi­sy­wał słowa pio­se­nek i akordy. John prze­ciw­nie, jakby żył w cha­osie: wciąż szu­kał skraw­ków pa­pieru, na któ­rych na­prędce ba­zgrał ja­kieś po­my­sły. Pau­lowi ko­mu­ni­ka­cja przy­cho­dziła ła­two, uro­dził się z tym; John nie umiał mó­wić o swo­ich po­my­słach. Paul był dy­plo­matą, John – agi­ta­to­rem. Paul wy­sła­wiał się ła­god­nie, nie­mal za­wsze był grzeczny; John po­tra­fił być gło­śny i do­syć gru­biań­ski. Paul był skłonny długo pra­co­wać, by do­brze coś za­grać; Joh­nowi bra­ko­wało cier­pli­wo­ści, za­wsze szybko za­czy­nał coś no­wego. Paul za­zwy­czaj do­kład­nie wie­dział, czego chce, i czę­sto ob­ra­żał się za kry­tykę, John zaś miał grub­szą skórę i był otwarty na to, by po­słu­chać, co inni mają do po­wie­dze­nia”.

John był ostry, wy­ma­ga­jący i zło­śliwy; Paul po­jed­naw­czy, uj­mu­jący, zgodny. Nie­któ­rzy jed­nak pod przy­krywką uroku Paula wi­dzieli coś świad­czą­cego o de­ter­mi­na­cji, być może na­wet o ego­izmie. Tony Bar­row, rzecz­nik pra­sowy Be­atle­sów, miał po­czu­cie, że to John naj­czę­ściej kłó­cił się z Ep­ste­inem: „Ale to Paul po­zwa­lał, by John brał na sie­bie cię­żar, kiedy do­cho­dziło do sporu z Bria­nem. Paul wkra­czał póź­niej i w końcu go prze­ko­ny­wał. John cza­sami do­pro­wa­dzał Briana do pła­czu, za to Paul, który w więk­szym stop­niu był dy­plo­matą, wy­ko­rzy­sty­wał dys­kretną per­swa­zję, by po­sta­wić na swoim. John wię­cej szcze­kał, niż gryzł. Za­cho­wy­wał się tak, by ukryć ni­skie po­czu­cie wła­snej war­to­ści... Paul cią­gle wszyst­kim coś obie­cy­wał, ja­kieś bi­lety, pre­zenty, a speł­nia­nie tych przy­rze­czeń zo­sta­wiał lu­dziom ta­kim jak ja. Chciał ucho­dzić za do­bro­dzieja, cho­ciaż dużo mó­wił, a mało ro­bił. Był cza­ru­siem, ulu­bień­cem PR-owców, mi­strzem two­rze­nia wi­ze­runku. Jest i był czy­stym show­ma­nem, od czub­ków pal­ców aż do szpiku ko­ści. On karmi się uwiel­bie­niem pu­blicz­no­ści”.

Paul był ład­niutki, upo­rząd­ko­wany, dziar­ski, ugo­dowy, pe­łen ener­gii i me­lo­dii, przy­milny, opty­mi­styczny, to­wa­rzy­ski, we­soły, sen­ty­men­talny, tro­skliwy. John był chudy i ko­ści­sty, nie­dbały, ckliwy, trudny, le­niwy, pe­łen sprzecz­no­ści, draż­liwy, gorzki, pe­sy­mi­styczny, sa­mo­lubny, po­nury, chłodny, bru­talny. Paul my­ślał o so­bie, że jest sym­pa­tyczny. John wie­rzył, że jest kimś, kogo nie da się ko­chać.

Pew­nego razu Paul pró­bo­wał wy­tłu­ma­czyć, co ich ukształ­to­wało: „Przez swoje wy­cho­wa­nie i burz­liwe ży­cie ro­dzinne John mu­siał być twardy, by­stry, za­wsze go­towy się ma­sko­wać, od­py­ski­wać, za­wsze mu­siał mieć pod ręką ką­śliwy dow­cip. Tym­cza­sem ja do­ra­sta­łem w wy­go­dzie, w licz­nej ro­dzi­nie, oto­czony ludźmi, jak to na pół­nocy: »Może her­batki, skar­bie?«. Moja po­wierz­chow­ność stała się gładka. Uspo­ka­jać lu­dzi, roz­ma­wiać z nimi, być mi­łym, jak jest miło, to jest miło... Nikt nie jest w sta­nie mnie zra­nić. A z Joh­nem... Jego oj­ciec od­szedł, więc cią­gle ktoś rzu­cał: »Gdzie masz ojca, gów­nia­rzu?«. Jego matka miała męż­czy­znę, co wtedy na­zy­wało się »ży­ciem w grze­chu«, więc za to też mu się do­sta­wało, i to po­ni­żej pasa. John mu­siał się czę­sto bro­nić, przed ata­kami z wielu stron, i to ukształ­to­wało jego oso­bo­wość; był bar­dzo skrytą osobą... Sporo cią­gnęło się za nim już od dzie­ciń­stwa”.

Nie­zwy­kła siła mu­zyki Be­atle­sów, jej ma­gia i piękno, bie­rze się wła­śnie z prze­mie­sza­nia tych prze­ciw­staw­nych cech. Inne ze­społy były ha­ła­śliwe lub re­flek­syjne, od­ważne lub tra­dy­cyjne, pa­te­tyczne lub we­sołe i swoj­skie, sek­sowne lub agre­sywne. Ale kiedy słu­cha się al­bumu Be­atle­sów, ma się po­czu­cie, że za­klęto w nim wszystko, czym jest ży­cie. Jak ujął to John, kiedy wspól­nie kom­po­no­wali, Paul „da­wał od sie­bie lek­kość, opty­mizm, pod­czas gdy ja za­wsze sze­dłem w smu­tek, ła­ma­łem har­mo­nię, za­pew­nia­łem blu­esowy pa­zur”. To wła­śnie to prze­cią­ga­nie liny spra­wia, że ich mu­zyka jest tak bar­dzo eks­pre­sywna, w jed­nej i tej sa­mej chwili uni­wer­salna i jed­nost­kowa.

Już jako na­sto­lat­ko­wie pod­cho­dzili do pi­sa­nia pio­se­nek z po­czu­ciem celu. Paul zry­wał się ze szkoły, a John do­łą­czał do niego w domu McCart­neyów przy For­th­lin Road. Paul otwie­rał szkolny ze­szyt, taki z nie­bie­skimi li­niami na bia­łych kart­kach, za­pi­sy­wał na no­wej stro­nie „Ko­lejna ory­gi­nalna kom­po­zy­cja Len­nona/McCart­neya” – i tak za­czy­nali two­rzyć na­stępną pio­senkę. Wspo­mi­na­jąc ten czas, Paul z tru­dem pró­bo­wał przy­po­mnieć so­bie bez­owocne po­po­łu­dnie: „Ni­gdy nie mie­li­śmy bez­owoc­nej se­sji... Przez te wszyst­kie lata ani razu nie skoń­czy­li­śmy, mó­wiąc: »Chrza­nić to, nic nie na­pi­szemy«”.

Cza­sami wkład każ­dego z nich do pio­senki był tak cha­rak­te­ry­styczny, że od­nosi się wra­że­nie, jakby od­twa­rzali swoje ka­ry­ka­tury. Paul pro­po­nuje „Damy so­bie radę”, a John od razu to pod­waża: „Ży­cie jest bar­dzo krót­kie”. Paul śpiewa „Jest co­raz le­piej”, a John wci­ska się z „Go­rzej być nie może”. W A Day in the Life to Johna, kom­pul­syw­nego czy­tel­nika ga­zet, bawi hi­sto­ria fa­ceta, który roz­wa­lił so­bie łeb w sa­mo­cho­dzie, a we­soły Paul bu­dzi się, wstaje z łóżka i cze­sze włosy grze­bie­niem.

Wiele z ich pio­se­nek ma we­sołe me­lo­die, ale po­nure słowa – lub mroczną mu­zykę i we­sołe tek­sty. Słowa Help!, Run for Your Life, Mi­sery i Ma­xwell’s Si­lver Ham­mer opo­wia­dają o de­pre­sji i psy­cho­zie, ale ich tłem są bez­tro­skie dźwięki. So­lo­wym pio­sen­kom Be­atle­sów, po­zba­wio­nym za­żar­tej ry­wa­li­za­cji współ­za­wod­ni­czą­cych part­ne­rów, czę­sto bra­kuje tej prze­ciw­wagi. John po­pada w uża­la­nie się nad sobą, a Paula po­nosi fan­ta­zja[2].

Wraz z upły­wem czasu ich współ­praca stra­ciła na in­ten­syw­no­ści, co­raz wię­cej pio­se­nek kom­po­no­wali od­dziel­nie, ale wciąż na­pę­dzało ich po­czu­cie współ­za­wod­nic­twa; pra­gnęli na­wza­jem swo­jego uzna­nia. „To było ide­alne po­łą­cze­nie” – na­pi­sał kry­tyk Ian Mac­Do­nald. „Śmiali się z tych sa­mych rze­czy, tak samo szybko my­śleli, sza­no­wali swoje umie­jęt­no­ści i wie­dzieli, że ich nie­wy­po­wie­dziane pra­gnie­nie, by prze­bić i za­sko­czyć dru­giego, jest klu­czowe, je­śli ich mu­zyka ma da­lej mieć w so­bie tyle ży­cia”.

3

Ko­niec li­sto­pada 1940

Mary Mo­hin ma trzy­dzie­ści lat i wciąż jest panną. Jej matka zmarła w 1919 roku, ro­dząc piąte dziecko, które także nie prze­żyło. Być może z po­wodu tej tra­ge­dii Mary z ca­łego serca pra­gnęła zo­stać aku­szerką. Udało jej się to z na­wiązką: jest nie tylko po­łożną, ale też sio­strą od­dzia­łową.

Jim McCart­ney ma trzy­dzie­ści osiem lat i jest ka­wa­le­rem. Był pią­tym dziec­kiem swo­jej matki, ale tylko troje prze­żyło do trze­ciego roku ży­cia. Rzu­cił szkołę tuż przed czter­na­stymi uro­dzi­nami i zna­lazł do­brą pracę w fir­mie ba­weł­niar­skiej. Te­raz sam han­dluje ba­wełną – i nie­źle za­ra­bia. Jed­nak jego praw­dziwą pa­sją jest gra na trąbce w jego sze­ścio­oso­bo­wym ze­spole. Na­zy­wają się Jim Mac’s Band. Grają naj­now­sze ka­wałki do tańca, ulu­biony Jima to I’ll Bu­ild a Sta­ir­way to Pa­ra­dise.

Da­ro­wano mu woj­sko, bo był głu­chy na jedno ucho. Te­raz jest przy­pi­sany do jed­nostki stra­żac­kiej w Fa­za­ker­ley, dziel­nicy Li­ver­po­olu. Nie­miec­kie bomby spa­dają na mia­sto od sierp­nia; tylko Lon­dyn ucier­piał bar­dziej[3]. A jed­nak li­ver­po­ol­skie po­czu­cie hu­moru po­zwala miesz­kań­com przez to przejść. W Ar­nold Grove w domu ro­dziny Har­ri­so­nów wy­le­ciały okna, a odłamki po­cięły ich skó­rzaną ka­napę, którą oszczę­dzali na spe­cjalne oka­zje. „Gdy­bym wie­działa, że tak to się skoń­czy, pew­nie sie­dzie­li­by­śmy na niej czę­ściej” – po­wie­działa pani Har­ri­son.

Mary po­miesz­kuje u sio­stry Jima, Gin. Mary i Jim znają się cał­kiem do­brze, i to już od kilku lat, cho­ciaż do tej pory nie po­czuli do sie­bie mięty.

(a)

Dzi­siaj wie­czo­rem nie­miec­kie bom­bowce znów lecą nad mia­stem. Kiedy roz­brzmie­wają sy­reny, Gin i Mary od­wie­dzają mamę Jima w domu przy Scar­green Ave­nue. Mu­szą zo­stać. Bomby spa­dają, a Jim i Mary sie­dzą i roz­ma­wiają. Kiedy na­lot się koń­czy, czują, że są so­bie prze­zna­czeni. Po krót­kich za­rę­czy­nach, 15 kwiet­nia 1941 roku, biorą ślub; już rok póź­niej Mary ro­dzi ich pierw­sze dziecko, syna. Na chrzcie dają mu imiona Ja­mes Paul.

(b)

Wie­czór jest spo­kojny. Sy­reny za­wyją do­piero ju­tro, kiedy Gin i Mary zo­staną w domu. A więc Jim i Mary nie po­roz­ma­wiają od serca – i każde pój­dzie w swoją stronę. Ja­mes Paul McCart­ney ni­gdy się nie uro­dzi.

4

Mie­li­śmy ze­brać się na przed­mie­ściach Li­ver­po­olu, w Speke Hall, bu­dynku pre­zen­to­wa­nym przez Na­tio­nal Trust[4] jako „rzadki przy­kład re­zy­den­cji z cza­sów Tu­do­rów z drew­nianą kon­struk­cją, umiej­sco­wio­nej w nie­ty­po­wym oto­cze­niu nad rzeką Mer­sey”. Prze­wod­nik nad­mie­nia też, że po­sia­dłość „była świad­kiem burz­li­wej hi­sto­rii przez po­nad czte­ry­sta lat”.

Do­tar­łem przed cza­sem, więc po­krę­ci­łem się po „kom­plek­sie go­ścia” (bu­dynku, nie przy­pa­dło­ści). Pa­trzy­łem na kubki, sza­liki, kostki my­dła i książki o Tu­do­rach. „Je­steś mo­lem książ­ko­wym? Przej­rzyj nasz wy­bór ksią­żek dla dzieci i do­ro­słych, może znaj­dziesz na­stępną zna­ko­mitą lek­turę!”

Nie­długo póź­niej po­słusz­nie ni­czym owce po­szli­śmy do mi­ni­busa za we­so­łym kie­rowcą imie­niem Joe, który za­py­tał, skąd je­ste­śmy. Troje z nas było z Hisz­pa­nii, dwoje z Włoch, czworo z Au­stra­lii, para z Au­strii, czworo z An­glii. Kilka osób z bi­le­tami jesz­cze nie do­tarło, więc cze­ka­li­śmy. W od­dali po­ja­wiły się dwie młode ko­biety, które bie­gły w stronę busa, pa­nicz­nie ma­cha­jąc rę­kami.

– Na­stra­szymy je – po­wie­dział Joe, prze­krę­ca­jąc klu­czyk w sta­cyjce i ru­sza­jąc.

Za­częły ma­chać jesz­cze bar­dziej pa­nicz­nie.

– A te­raz za­mieńmy te łzy w śmiech. – I Joe za­trzy­mał po­jazd, by mo­gły wy­siąść.

Kiedy wy­jeż­dża­li­śmy spod Speke Hall, Joe wci­snął gu­zik i z gło­śni­ków po­pły­nęło do­no­śne Love Me Do.

– Co za szmira? – za­wo­łał sie­dzący z tyłu Au­stra­lij­czyk.

– No, to już wi­dzę, kto wraca na pie­chotę! – od­krzyk­nął Joe. – Jak wyj­dzie z busa, to bie­rzemy go na kopy!

Było bar­dzo we­soło.

Prędko za­je­cha­li­śmy na For­th­lin Road, przed je­den z nie­po­zor­nych cią­gów do­mów, który więk­szość przed­sta­wi­cieli Na­tio­nal Trust prę­dzej by zi­gno­ro­wała, niż się przy nim za­trzy­mała.

Na­tio­nal Trust ku­piło dom przy For­th­lin Road 20 w 1995 roku, idąc za su­ge­stią ów­cze­snego dy­rek­tora ge­ne­ral­nego BBC, li­ver­po­ol­czyka Johna Birta[5], który za­uwa­żył, że nie­ru­cho­mość zo­stała wy­sta­wiona na sprze­daż. Sie­dem lat póź­niej prze­jęto także ro­dzinny dom Johna Len­nona, Men­dips, przy Men­love Ave­nue, który wcze­śniej na­była Yoko Ono. W oświad­cze­niu wy­da­nym w tam­tym cza­sie na­pi­sała: „Kiedy do­wie­dzia­łam się, że Men­dips jest na sprze­daż, oba­wia­łam się, że wpad­nie w złe ręce i bę­dzie eks­plo­ato­wane ko­mer­cyj­nie. Dla­tego zde­cy­do­wa­łam się ku­pić ten dom i prze­ka­zać go Na­tio­nal Trust, by uczy­nili go miej­scem, które lu­dzie będą mo­gli od­wie­dzić i zo­ba­czyć. Je­stem za­chwy­cona, że Na­tio­nal Trust zgo­dziło się nim za­jąć”.

Nie wszy­scy przy­jęli tę de­cy­zję z apro­batą. Tim Knox, wtedy główny ku­ra­tor w Na­tio­nal Trust[6], oświad­czył, że był „wście­kły”. Uwa­żał, że stan­dar­dowe kry­te­ria ak­cep­to­wa­nia nie­ru­cho­mo­ści – któ­rych ar­chi­tek­tura po­winna mieć wa­lory ar­ty­styczne – zo­stały po­rzu­cone na rzecz tan­det­nego po­pu­li­zmu. „To chwyty pod pu­bliczkę, a nie po­ważne po­zy­ska­nia” – po­wie­dział, do­da­jąc pół żar­tem, pół se­rio: „Te­raz mu­simy prze­jąć cztery po­sia­dło­ści, żeby Ringo nie czuł się po­mi­nięty”.

Knox zna­lazł sprzy­mie­rzeń­ców. „Ar­chi­tek­to­nicz­nie dom nie jest ani mniej, ani bar­dziej in­te­re­su­jący niż każdy inny bliź­niak z ele­wa­cją z tynku ka­mycz­ko­wego ulo­ko­wany na ja­kim­kol­wiek in­nym przed­mie­ściu za­miesz­ka­łym przez klasę śred­nią” – ko­men­to­wał kry­tyk de­si­gnu Ste­phen Bay­ley[7]. „Jego spe­cjalna war­tość bie­rze się po­czu­cia za­po­śred­ni­czo­nego, mi­stycz­nego ob­co­wa­nia z ge­niu­szem. Pro­blem, który mieli hi­sto­rycy z Na­tio­nal Trust, po­le­gał na tym, że skoro dom zo­stał prak­tycz­nie ogo­ło­cony, to w za­sa­dzie nie stwa­rza moż­li­wo­ści tego mi­stycz­nego ob­co­wa­nia z na­le­żą­cym do ge­niu­sza te­le­wi­zo­rem, sprzę­tami ku­chen­nymi lub ja­kim­kol­wiek in­nym ar­te­fak­tem umoż­li­wia­ją­cym wgląd w źró­dło in­spi­ra­cji, z któ­rego wy­pły­nął ten stru­mień nie­zwy­kłych słów i mu­zyki. Dla­tego za­częli to wszystko fał­szo­wać”.

„Na­tio­nal Trust (...) lubi szczy­cić się swoim do­stę­pem do eks­perc­kiej wie­dzy” – pi­sał da­lej Bay­ley. „Pra­cują tam naj­waż­niejsi hi­sto­rycy ar­chi­tek­tury. To oni na­ku­po­wali rze­czy, za po­mocą któ­rych chcieli od­two­rzyć wy­strój domu Len­nona. Ale kiedy eks­perci sku­piają się na fa­jan­sie, ro­bią ja­kiś ma­gi­cal mi­stery tour po ob­skur­nych han­dla­rzach an­ty­ków, to ich eks­percka wie­dza nie pre­zen­tuje się po­waż­nie. Li­no­leum staje się przed­mio­tem roz­wa­żań ni­czym re­lief Do­na­tella. Znajdą nóżki do te­le­wi­zora, ale nie sam te­le­wi­zor... Kiedy już wje­dziemy na długą i krętą drogę fał­szer­stwa, to do­kąd nią za­je­dziemy[8]? Oto od­po­wiedź: do świata lu­do­wej pa­mięci i le­gend”.

Kry­tyka nie zraża re­kon­struk­to­rów z Na­tio­nal Trust. „Wy­obraź so­bie, że wcho­dzisz przez tylne drzwi do kuchni, gdzie cio­cia Johna Len­nona, Mimi, pa­rzyła mu her­batę” – na­pi­sano w peł­nym za­chwytu tek­ście przed­sta­wia­ją­cym Men­dips. Dom jawi się w nim jako świą­ty­nia, miej­sce piel­grzy­mek. „Do­łącz do zaj­mu­ją­cego opo­wie­ściami prze­wod­nika i wy­rusz­cie ra­zem w po­dróż w cza­sie... Po­kój Johna jest bar­dzo na­stro­jo­wym miej­scem, można w nim od­dać się roz­my­śla­niom nad tą nie­zwy­kłą osobą...”

Piel­grzymi do Men­dips mu­szą sza­no­wać za­sady i re­guły bar­dziej re­stryk­cyjne niż te, które obo­wią­zują w ka­plicy Syk­styń­skiej: „Ro­bie­nie ja­kich­kol­wiek fo­to­gra­fii w Men­dips lub ko­pio­wa­nie ma­te­riału au­dio jest su­rowo wzbro­nione. Przy wej­ściu go­ście zo­staną po­pro­szeni o prze­ka­za­nie w de­po­zyt wszel­kich to­reb, apa­ra­tów, ka­mer i in­nego sprzętu na­gry­wa­ją­cego”.

Z pew­no­ścią kwe­stią czasu jest, aż ktoś z wier­nych bę­dzie świad­kiem cudu w Men­dips – ślepy zo­ba­czy, spa­ra­li­żo­wany wsta­nie i pój­dzie, ja­kaś dziew­czynka uj­rzy w wi­zji Ju­lię, matkę Johna – co przy­wie­dzie na Men­love Ave­nue jesz­cze wię­cej piel­grzy­mów, któ­rzy staną grzecz­nie w ko­lejce do miej­sca, w któ­rym Ju­lia zgi­nęła.

Kiedy z na­szego mi­ni­busa wy­sy­py­wali się pa­sa­że­ro­wie, jesz­cze wię­cej tu­ry­stów wy­sia­dało z au­to­karu z na­pi­sem „Ma­gi­cal Mi­stery Tour”. Za nim stała tak­sówka, z któ­rej wy­cho­dziło czte­rech Niem­ców. Na pod­jeź­dzie przy For­th­lin Road 20 ubrani w ko­szulki z Be­atle­sami i po­zu­jący do sel­fie go­ście z ca­łego świata roz­mna­żali się jak przez pącz­ko­wa­nie. Me­ta­lowa płyta pa­miąt­kowa przed wej­ściem ogła­sza: „Oto dom ro­dziny McCart­neyów: Jima, Mary, Paula i Mike’a. Udo­stęp­niony przez Na­tio­nal Trust”.

By­łem co­raz bli­żej przodu ko­lejki. Za­re­zer­wo­wa­łem miej­sce już dawno i za­pła­ci­łem 31 fun­tów (pa­kiet z książ­kami-prze­wod­ni­kami) za ofi­cjalne opro­wa­dze­nie po do­mach obu Be­atle­sów, a te­raz mar­twi­łem się, że lu­dzie z nie­ofi­cjal­nych wy­cie­czek we­pchną się do domu Paula przede mną. Na szczę­ście kie­rowca Joe czu­wał i pil­no­wał swo­jej garstki wy­brań­ców. Na­sza grupka uprzy­wi­le­jo­wa­nych we­szła z po­czu­ciem wyż­szo­ści do ogródka przed For­th­lin Road 20, a przed resztą brama się za­mknęła, co dało nam wiele sa­tys­fak­cji.

Na­sza prze­wod­niczka z Na­tio­nal Trust miała na imię Sy­lvia. Rocz­nie opro­wa­dza po domu Paula dwa­na­ście ty­sięcy osób, po dwa­dzie­ścia w gru­pie, cztery razy dzien­nie. Jej głos przy­wo­dził na myśl Hia­cyntę Buc­ket z Co lu­dzie po­wie­dzą?. Stała w ogródku i wi­tała nas przy For­th­lin Road 20. Jak nam po­wie­działa, Paul miesz­kał tu przez osiem lat.

– To były bar­dzo ważne lata. Czę­sto po­ran­nym go­ściem by­wał tu Geo­rge Har­ri­son. Przy­cho­dził z gi­tarą.

Roz­legł się szmer. Obiet­nica mi­stycz­nego spo­tka­nia, o któ­rej mó­wił Ste­phen Bay­ley, za­częła się zisz­czać:

– Kiedy za­czął się tu po­ja­wiać John Len­non, obie­rał skrót przez pole gol­fowe i przy­jeż­dżał na ro­we­rze, bo przez pole gol­fowe zaj­mo­wało mu to mniej niż dzie­sięć mi­nut. – Sy­lvia wska­zała ręką. A tu John i Paul sia­dali i pi­sali pio­senki. Kiedy Paul wy­pro­wa­dził się stąd pod ko­niec sześć­dzie­sią­tego trze­ciego, Be­atlesi mieli pio­senki na li­stach prze­bo­jów, wy­stę­po­wali już w te­le­wi­zji. Wciąż jed­nak wra­cał, wciąż miał tu swoje łóżko. Paul prze­pro­wa­dził się do Lon­dynu jako ostatni. Więc kiedy McCart­ney­owie... prze­pra­szam, czy pan na­grywa?

Za­mar­łem. Skry­cie na­gry­wa­łem Sy­lvię te­le­fo­nem, ale oka­zało się, że mó­wiła do jed­nego z Au­stra­lij­czy­ków, któ­rzy stali bli­żej. Za­pew­nił ją, że nie na­grywa.

– Nie? – spy­tała po­dejrz­li­wie. – Prze­pra­szam, po pro­stu tego nie lu­bię – wy­mru­czała, a po­tem z tru­dem pró­bo­wała od­na­leźć wą­tek. – Yyy, McCart­ney­owie, no więc, yyy, kiedy McCart­ney­owie się tu spro­wa­dzili, yyy, to wszystko były miesz­ka­nia ko­mu­nalne, więc McCart­ney­owie nie byli wła­ści­cie­lami tego domu, to były miesz­ka­nia ko­mu­nalne, wszy­scy pła­cili czynsz.

Sy­lvia nie wie­działa, że na­dal na­gry­wa­łem, prze­bie­gle trzy­ma­łem te­le­fon tak, żeby nie przy­ku­wać jej uwagi. Czu­łem eks­cy­ta­cję, jak­bym pod­bie­rał coś ze sklepu tuż pod no­sem ochro­nia­rza.

– Wi­dzi­cie pań­stwo, co się działo przez te wszyst­kie lata – kon­ty­nu­owała Sy­lvia. – Lu­dzie ku­po­wali te domy, wy­mie­niali drzwi i okna. Kiedy Na­tio­nal Trust ku­piło tę nie­ru­cho­mość dwa­dzie­ścia dwa lata temu, z przodu były już nowe okna, ale ktoś za­uwa­żył, że dom na­prze­ciwko wciąż ma ory­gi­nalne szyby, więc się do­ga­dali, tamci do­stali nowe, a my stare, które za­ło­ży­li­śmy w oknach. Te­raz to wy­gląda do­kład­nie tak, jak kiedy Paul miesz­kał tu z ro­dziną.

Spoj­rze­li­śmy po­słusz­nie na okna, za­chwy­ca­jąc się, że wy­glą­dają te­raz, jak wy­glą­dały daw­niej, za­nim wy­glą­dały ina­czej. Mój te­le­fon wciąż na­gry­wał i co­raz bar­dziej się nie­po­ko­iłem, że Sy­lvia za­uważy i mnie na­kryje.

– No do­brze, je­śli chce­cie zdję­cie przed do­mem, to daj­cie mi swoje apa­raty i te­le­fony. Prze­suń­cie się na skraj okna, że­bym mo­gła wszyst­kich ob­jąć, ści­śnij­cie się tro­chę.

Grupki go­ści stały z uśmie­chem przed sta­rymi drzwiami do domu Paula, tyle że nie tymi praw­dzi­wymi.

– To już wszy­scy? Już?

Sy­lvia ostrze­gła nas, że nie wolno ro­bić zdjęć w domu ani w ogródku z tyłu.

– Jest ku temu szcze­gólny po­wód. Zo­ba­czy­cie pań­stwo, że w środku mamy zdję­cia zro­bione przez Mike’a McCart­neya, młod­szego brata Paula, które za­strzegł. Wspa­niale, że je tu mamy, pań­stwu też się spodo­bają, ale je­śli go­ście będą mieli je na swo­ich fo­to­gra­fiach, to on je za­bie­rze.

Prze­szli­śmy do ogrodu za do­mem. No­tatka od Na­tio­nal Trust su­ge­ruje „5 rze­czy do zo­ba­cze­nia przy For­th­lin Road 20”, a jedną z po­zy­cji opi­sano jako „Tylna rynna”: „Po śmierci mamy Paula jego oj­ciec wy­ma­gał, by chłopcy byli w domu na ko­la­cję, a je­śli się spóź­niali – za­my­kał drzwi od we­wnątrz. Kiedy to ro­bił, Paul i Mike bie­gli za dom, wspi­nali się po ryn­nie i wcho­dzili przez okno w ła­zience, które na ta­kie oka­zje za­wsze zo­sta­wiali otwarte”. Sy­lvia po­wtó­rzyła tę aneg­dotę nie­mal co do słowa, a my wpa­try­wa­li­śmy się w rynnę – albo, gwoli ści­sło­ści, w re­plikę rynny.

– Gdy wej­dzie­cie pań­stwo do środka, pro­szę od­dać mi swoje torby i apa­raty. A je­śli ma­cie te­le­fony, to pro­szę je wy­łą­czyć i od­dać, że­by­śmy wie­dzieli, że nie ma­cie ich w kie­szeni.

Po tych sło­wach wpro­wa­dziła nas do domu. Wszy­scy usta­wili się w ko­lejce, żeby od­dać jej te­le­fony i apa­raty, jak­by­śmy prze­kra­czali gra­nicę wy­jąt­kowo nie­spo­koj­nego kraju. Za­mknęła je w szafce pod scho­dami. Nie po­słu­cha­łem, wciąż mia­łem mój te­le­fon w kie­szeni, czego prędko po­ża­ło­wa­łem. Przez resztę wi­zyty by­łem prze­ra­żony, że za­raz ktoś do mnie za­dzwoni, dzwo­nek za­działa ni­czym alarm, a ja zo­stanę zde­ma­sko­wany i na­pięt­no­wany.

Wci­snę­li­śmy się do sa­lonu, ude­ko­ro­wa­nego trzema róż­nymi ta­pe­tami – „McCart­ney­owie ku­po­wali ma­te­riał z koń­có­wek ro­lek”. Żadna nie była ory­gi­nalna. Brą­zowy fo­tel, ma­sywny te­le­wi­zor z lat pięć­dzie­sią­tych i sto­jący w ką­cie stół też nie były praw­dziwe, ani dy­wany.

– McCart­ney­owie na­zy­wali ten po­kój fron­tową ba­wial­nią. Na­tio­nal Trust od­two­rzyło go za po­mocą zdjęć i wspo­mnień człon­ków ro­dziny – po­wie­działa Sy­lvia. W od­po­wie­dzi na py­ta­nie od­parła, że nie, for­te­pian nie był ory­gi­nalny. – Paul wciąż jest wła­ści­cie­lem domu jego ojca, mieszka w nim, kiedy przy­jeż­dża do Li­ver­po­olu. To tam stoi ory­gi­nalny for­te­pian McCart­neyów. Jim czę­sto grał The En­ter­ta­iner. Zna­cie pań­stwo ten utwór Scotta Jo­plina? Je­śli po­my­śli się o Scot­cie Jo­pli­nie i When I’m 64, to na­prawdę wi­dać wpływ... Tata Jim był do­brym mu­zy­kiem, sa­mo­ukiem. Paul po­szedł w jego ślady. Po kilku lek­cjach po­wie­dział: „Będę jak mój tata, sam się na­uczę”... To tu­taj skom­po­no­wał World Wi­thout Love, tu­taj na­pi­sał pierw­sze wer­sje Mi­chelle. I Love Me Do, sie­dzieli do­kład­nie tu i pi­sali... Paul na­pi­sał tu I’ll Fol­low the Sun. – Wska­zała na wi­szącą na ścia­nie fo­to­gra­fię Johna i Paula. – Na tym zdję­ciu koń­czą pracę nad I Saw Her Stan­ding There... Inną pio­senką, którą tu na­pi­sali, było Ple­ase Ple­ase Me.

Co ja­kiś czas Sy­lvia pró­bo­wała stwo­rzyć in­tymny na­strój, za­czy­na­jąc zda­nia od słów: „Paul po­wie­dział mi...”. Na przy­kład: „Paul po­wie­dział mi: »Prze­ży­li­śmy kilka smut­nych lat, ale przez więk­szość czasu by­li­śmy na­prawdę szczę­śliwi«”. Lub: „Tu mieli ja­dal­nię. Paul po­wie­dział mi: »Po śmierci mamy już tu nie je­dli­śmy«”. I jesz­cze: „Paul po­wie­dział mi: »Wiele osób my­śli, że Let It Be jest o Ma­ryi, ale to pio­senka o mo­jej ma­mie, to ona za­wsze mó­wiła: niech tak bę­dzie«”.

Spo­ty­ka­łem się z tymi aneg­do­tami setki razy[9], ale Sy­lvia wi­docz­nie miała wielką sa­tys­fak­cję z mó­wie­nia, że usły­szała je bez­po­śred­nio od Paula; i pew­nie w ko­lej­nych la­tach to my z sa­tys­fak­cją bę­dziemy mó­wić, że usły­sze­li­śmy je od ko­goś, kto usły­szał je od Paula.

Po­drep­ta­li­śmy do kuchni.

– Płytki ka­mienne nie zo­stały wy­mie­nione. Wszy­scy czte­rej Be­atlesi stali na tych płyt­kach, cho­ciaż Ringo tylko dwa razy, bo do­szedł póź­niej – po­wie­działa Sy­lvia. Spoj­rze­li­śmy na święte płytki pod na­szymi sto­pami. – Lu­dzie z Na­tio­nal Trust od­na­leźli ory­gi­nalny biały zlew w ogro­dzie, za­ro­śnięty, i przy­wró­cili go na pra­wo­wite miej­sce.

Z po­dzi­wem zwró­ci­li­śmy oczy na zlew, wy­obra­ża­jąc so­bie Paula, jak w po­cie czoła zmywa na­czy­nia.

Z ory­gi­nal­nych ele­men­tów wy­stroju kuchni zo­stały tylko zlew i płytki, ale eks­perci z Na­tio­nal Trust dla reszty zna­leźli sto­sowne za­mien­niki: dla opa­ko­wa­nia płat­ków my­dla­nych marki Lux, mar­ga­ryny Stork, puszki na her­batę i na bisz­kopty, ra­dia i su­szarki do pra­nia. Zdję­cia tych wszyst­kich przed­mio­tów – do­mo­wego od­po­wied­nika tri­bute bandu – można na­być na stro­nie in­ter­ne­to­wej Na­tio­nal Trust: fo­to­gra­fie ad­ap­tera z lat pięć­dzie­sią­tych, od­ku­rza­cza, chle­baka, szczy­piec do pra­nia, pa­telni, czaj­nika, spi­na­czy do bie­li­zny, wałka do cia­sta. Wszystko zo­stało sta­ran­nie ska­ta­lo­go­wane, jak eks­po­naty z lon­dyń­skiego To­wer. Zdję­cie drew­nia­nej łyżki (1960–1962, 260 mm, ma­te­riał: drewno) opi­sano tak: „Hi­sto­ryczne przed­mioty/Przy­go­to­wa­nie po­sił­ków i na­poju. Skrót: Drew­niana łyżka, prze­cho­wy­wana w mi­sce na szafce”. Można także ku­pić zdję­cie za­pa­rza­cza do her­baty lub wy­cie­raczki pod drzwi, pa­telni lub wie­szaka, albo „Ema­lio­wa­nego wia­dra z czarną ob­rę­czą i uchwy­tem z drew­nia­nym wy­koń­cze­niem, data nie­znana”. Ale perłą ko­lek­cji jest z pew­no­ścią „Kosz na śmieci: me­ta­lowy, 1940–1960. Skrót: Me­ta­lowy kosz na śmieci z od­dzielną przy­krywką (za­pa­sowa przy­krywka w szo­pie na wę­giel)”. Wy­obraź­cie so­bie, że je­ste­ście sta­rym, obi­tym ko­szem na śmieci, circa 1940–1960. Ależ to duma być klu­czo­wym eks­po­na­tem w mie­niu Na­tio­nal Trust, od­wie­dza­nym w roku przez dwa­na­ście ty­sięcy osób, po­dzi­wia­nym za to, że wy­gląda do­kład­nie jak kosz, do któ­rego swoje śmieci wrzu­cali McCart­ney­owie!

Kiedy sta­li­śmy ści­śnięci na par­te­rze, tak bar­dzo się ba­łem, że za­raz za­dzwoni mi te­le­fon, że ukrad­kiem wy­łą­czy­łem go i za­czą­łem no­to­wać.

– Li­no­leum na pod­ło­gach jest do­kład­nie ta­kie jak daw­niej – mó­wiła Sy­lvia. – Udało nam się je od­na­leźć, a ta szafka, do któ­rej wsa­dzi­łam torby, to tam Paul wie­szał swoją ma­ry­narkę i cza­sami skó­rzane spodnie. Prze­pra­szam, pan no­tuje. Dla­czego pan no­tuje? – Do­piero po chwili zo­rien­to­wa­łem się, że mówi do mnie. – Dla kogo to?

– Dla mnie – od­par­łem.

– Tylko spraw­dzam, czy nie jest pan dzien­ni­ka­rzem.

– Je­stem. Pi­szę książkę.

– Nie po­doba mi się, że pan no­tuje.

– Dla­czego?

– Cho­dzi o to, że wiele z tego po­wie­dział mi Mike, to pry­watne in­for­ma­cje.

– Ale po­wta­rza je pani dwu­na­stu ty­siącom osób rocz­nie. To chyba nie jest aż tak pry­watne.

– Prze­pra­szam, nie czuję się z tym do­brze. Przed­sta­wiał się pan? Jak się pan na­zywa?

Był parny, sierp­niowy dzień, a my kłó­ci­li­śmy się w ba­wialni McCart­neyów. Wresz­cie za­war­li­śmy coś na kształt układu, że nie na­pi­szę nic, co Sy­lvia uzna za coś szcze­gól­nie pry­wat­nego, ale mimo to wciąż rzu­cała w moim kie­runku po­dejrz­liwe spoj­rze­nia. Wy­czu­łem, że moi współ­zwie­dza­jący od­su­wają się ode mnie, jak­bym ze­psuł po­wie­trze.

W końcu po­zwo­lono nam wejść na pię­tro. Sy­lvia po­pro­wa­dziła nas do sy­pialni Paula. Na łóżku le­żała gi­tara, na­stro­jona jak dla mań­kuta. Oczy­wi­ście, nie była to jego gi­tara. Na łóżku roz­rzu­cono jesz­cze kilka płyt, a także no­tat­nik i wy­da­nie „New Mu­si­cal Express”.

– Ze­bra­li­śmy różne rze­czy, które miał w po­koju, na przy­kład książki o pta­kach. Paul z za­pa­łem ob­ser­wo­wał ptaki. To wy­jąt­kowo pry­watne – do­dała, spo­glą­da­jąc na mnie wil­kiem – ale Paul po­wie­dział mi, że z przy­jem­no­ścią pa­trzył na te­ren, który na­le­żał do szkoły po­li­cyj­nej. Lu­bił ob­ser­wo­wać ko­nie.

Do­piero póź­niej, kiedy prze­glą­da­łem ko­lo­rowy prze­wod­nik Na­tio­nal Trust po For­th­lin Road 20, na­tkną­łem się na frag­ment wstępu Paula: „Z domu wi­dać szkołę po­li­cyjną. Mo­gli­śmy sie­dzieć na da­chu na­szej szopy i oglą­dać co­roczny po­kaz za darmo”.

5

6 lipca 1957 roku szkolny ko­lega Paula, Ivan Vau­ghan, wpadł na po­mysł, żeby po­szli na ko­ścielną uro­czy­stość w Wo­ol­ton. Miała tam wy­stę­po­wać grupa skif­flowa, w któ­rej grało dwóch jego zna­jo­mych.

Paul i Ivan pa­trzyli na pro­ce­sję wy­cho­dzącą z ko­ścioła – szła or­kie­stra dęta, za nią har­cerki i har­ce­rze oraz rząd ude­ko­ro­wa­nych plat­form, a wszyst­kiemu prze­wo­dziła zwy­cza­jowo wy­bie­rana Kró­lowa Róż i jej dwo­rza­nie. Na sza­rym końcu po­ja­wiło się je­dyne ustęp­stwo na rzecz no­wo­cze­sno­ści – na­sto­letni ze­spół skif­flowy, The Qu­ar­ry­men, gra­jący na pace cię­ża­rówki.

Kiedy skoń­czyli okrą­że­nie, The Qu­ar­ry­men ze­sko­czyli z po­jazdu i roz­sta­wili się na polu tuż za cmen­ta­rzem. Ivan i Paul za­pła­cili trzy pensy, żeby ich po­słu­chać. Ze­spół za­czął od Come Go With Me Del-Vi­kings. Paul pa­trzył za­fa­scy­no­wany, nie tylko akor­dami, które grał John, ale też jego zdol­no­ścią do wy­my­śla­nia słów na po­cze­ka­niu – już wtedy nie chciało mu się uczyć tek­stu. Uży­wa­jąc tej me­tody im­pro­wi­za­cji, John po­ra­dził so­bie z Mag­gie May, Put­ting on the Style i Be-Bop-a-Lula.

Mię­dzy wy­stę­pami John za­cho­dził do na­miotu har­ce­rzy – wie­dział, że jego gi­tara bę­dzie tam bez­pieczna. W tym sa­mym cza­sie tłum oglą­dał po­kaz psów po­li­cyj­nych, a dzie­ciaki stały w ko­lejce po ba­lony.

Paul i Ivan po­de­szli do har­ce­rzy. Paul wi­dy­wał Johna w au­to­bu­sie, ale ni­gdy z nim nie roz­ma­wiał. Nie­dawno skoń­czył pięt­na­ście lat, a John za kilka mie­sięcy miał skoń­czyć sie­dem­na­ście. Już wtedy ro­bił de­pry­mu­jące wra­że­nie: „Nie pa­trzy­łem na niego, żeby mnie przy­pad­kiem nie po­bił”. Paul czaił się nie­śmiało. Grupa prze­nio­sła się do sali ko­ściel­nej, gdzie mieli póź­niej za­grać jesz­cze je­den wy­stęp. Po pew­nym cza­sie Paul czuł się na tyle pew­nie, by za­py­tać Johna, czy może za­grać na jego gi­ta­rze.

Uzbro­jony w in­stru­ment, zro­bił się od­waż­niej­szy. Naj­pierw za­py­tał, czy może ją prze­stroić, a po­tem za­grał kilka pio­se­nek, mię­dzy in­nymi Twenty Fli­ght Rock i Be-Bop-a-Lula. „To było nie­sa­mo­wite” – wspo­mi­nał inny Qu­ar­ry­men, Eric Grif­fi­ths. „Był bar­dzo pewny sie­bie, dał wy­stęp. Był w tym cał­ko­wi­cie na­tu­ralny”.

Roz­krę­cony na do­bre Paul pod­szedł do for­te­pianu i za­grał kilka pio­se­nek Lit­tle Ri­charda. Lit­tle Ri­chard był ob­se­sją Johna – gdy usły­szał, jak ten śpiewa Long Tally Sally, po­czuł, że „to było tak świetne, że nie [mógł] wy­du­sić z sie­bie słowa”. A te­raz, rok póź­niej, stał przed nim dzie­ciak, który umiał wrza­snąć jak jego idol: „Łu­uuuUUUUUUUUUUU!”.

„My­śla­łem so­bie: Jest tak samo do­bry jak ja, albo i lep­szy” – wspo­mi­nał John tam­ten mo­ment. „Co bę­dzie, je­śli go przyjmę? Przy­szło mi do głowy, że je­śli po­zwolę mu do­łą­czyć do ze­społu, będę mu­siał trzy­mać go w ry­zach. Ale do­bry był, więc warto było go mieć u sie­bie. Poza tym przy­po­mi­nał Elvisa”.

Inny czło­nek ze­społu za­pa­mię­tał, że Paul i John krą­żyli wo­kół sie­bie „jak koty”. Po pew­nym cza­sie Paul i Ivan po­szli do domu. The Qu­ar­ry­men mieli do za­gra­nia jesz­cze kilka pio­se­nek.

Póź­niej John za­py­tał swo­jego naj­lep­szego przy­ja­ciela, Pete’a Shot­tona, który grał na tarce do pra­nia, co my­śli o Paulu. Pete po­wie­dział, że mu się spodo­bał.

– No to może by do nas do­łą­czył, co ty na to?

– Dla mnie w po­rządku.

Gdy dwa ty­go­dnie póź­niej Paul je­chał na ro­we­rze, za­uwa­żył Pete’a idą­cego po­bo­czem. Za­trzy­mał się, żeby po­ga­dać.

– A, jesz­cze jedno – po­wie­dział Pete. – Roz­ma­wia­łem z Joh­nem, no i... po­my­śle­li­śmy, że może chciał­byś do­łą­czyć do ze­społu.

We­dług re­la­cji Pete’a Paul przez dłuż­szą chwilę uda­wał, że się do­głęb­nie za­sta­na­wia.

– No do­bra – od­parł, wzru­sza­jąc ra­mio­nami, i po­pe­da­ło­wał do domu.

Każdy opo­wiada inną wer­sję pierw­szego spo­tka­nia Johna i Paula. Nie ma dwóch ta­kich sa­mych re­la­cji. Jedni mó­wią, że spo­tkali się w na­mio­cie, inni – że w sali; jedni są pewni, że była z nimi cio­cia Mimi, dru­dzy są tak samo sil­nie prze­ko­nani, że jej nie było; wśród tych, któ­rzy ją tam umiej­sca­wiają, są ci, we­dług któ­rych kon­cert jej się po­do­bał, inni pa­mię­tają, że cały prze­cmo­kała. W 1967 roku Pete Shot­ton po­wie­dział pierw­szemu bio­gra­fowi Be­atle­sów, Hun­te­rowi Da­vie­sowi, że nie pa­mięta, by Paul zro­bił na kim­kol­wiek duże wra­że­nie: „Wy­da­wał się ja­kiś nie­śmiały”. Ale szes­na­ście lat póź­niej, kiedy pi­sał au­to­bio­gra­fię, pa­mię­tał to już ina­czej: „John od razu był pod wra­że­niem tego, co usły­szał i zo­ba­czył”.

6

Wsie­dli­śmy do bu­sika Na­tio­nal Trust i ru­szy­li­śmy do Men­dips, domu, w któ­rym John Len­non miesz­kał z cio­cią Mimi. Ku­sto­szem Men­dips jest Co­lin, który, jak się oka­zało, jest mę­żem Sy­lvii. Daw­niej pra­co­wał jako na­uczy­ciel an­giel­skiego i hi­sto­rii, a po­tem prze­szedł na eme­ry­turę i prze­niósł się do Der­by­shire. W 2003 roku od­po­wie­dział jed­nak na ogło­sze­nie w spra­wie pracy w cha­rak­te­rze prze­wod­nika po Men­dips – i już tam zo­stał.

Kiedy by­łem w dro­dze mię­dzy jed­nym do­mem a dru­gim, oba­wia­łem się, że Sy­lvia za­dzwoni do Co­lina i uprze­dzi go o nad­cią­ga­ją­cym pro­ble­mie, ale wy­da­wał się nie­prze­jęty, kiedy wi­tał nas we fron­to­wym ogródku przed Men­dips:

– Wita pań­stwa także Yoko Ono Len­non. To Yoko ku­piła ten dom w 2002 roku i od razu prze­ka­zała go w da­ro­wiź­nie Na­tio­nal Trust... Mam na­dzieję, że spodoba się pań­stwu to spoj­rze­nie na okres ży­cia Johna, który go ukształ­to­wał.

Wska­zał na nie­bie­ską ta­bliczkę na ele­wa­cji domu:

John Len­non

1940–1980

Mu­zyk i au­tor pio­se­nek

miesz­kał tu w la­tach

1945–1963

– Być może za­uwa­żyli pań­stwo, że nie ma ta­kiej nie­bie­skiej ta­bliczki na domu Paula. To dla­tego, że dają taką do­piero dwa­dzie­ścia lat po śmierci.

Przy­wo­łaj­cie oczami wy­obraźni dom Paula – cią­gnął. – Ten wy­bu­do­wano w ty­siąc dzie­więć­set trzy­dzie­stym trze­cim roku, Paula dwa­dzie­ścia lat póź­niej. Był na wy­na­jem, nie był wła­sno­ściowy, to się na­zy­wało „miesz­ka­nie ko­mu­nalne”, żeby w nim miesz­kać, trzeba było po­cho­dzić z klasy ro­bot­ni­czej. Za to dom Johna był ulo­ko­wany w jed­nej z naj­bar­dziej po­żą­da­nych oko­lic. Miesz­kali tu praw­nicy, le­ka­rze, ban­kie­rzy. John to Be­atles z klasy śred­niej. Nasi hi­sto­rycy od­kryli, że pierw­szym wła­ści­cie­lem domu był pan Har­rap, ban­kier, i uwa­żamy, że to jego ro­dzina wy­my­śliła na­zwę Men­dips. To ory­gi­nalne okna, ni­gdy ich nie do­szczel­niano drugą szybą. W trzy­dzie­stym ósmym roku dom ku­pili Geo­rge i Mary Smi­tho­wie; John, jej sio­strze­niec, za­miesz­kał z nimi w czter­dzie­stym pią­tym roku. Był je­dy­nym dziec­kiem pod ich opieką. Mary Smith, zwana przez wszyst­kich cio­cią Mimi, była znana z chłod­nego spoj­rze­nia, ja­kim ob­da­ro­wy­wała lu­dzi miesz­ka­ją­cych na osie­dlu. Na­zy­wała ich „pleb­sem”, bo żyli w lo­ka­lach ko­mu­nal­nych. Tak samo ro­biła moja mama, a to dla­tego, że Mimi była snobką, tak samo jak moja mama! Obie były SNOB­KAMI!

The Na­tio­nal Trust Pho­to­li­brary / Alamy Stock Photo

Za­sko­czyła mnie nuta gniewu, którą na­sy­cił słowo „snobki”. Rzadko sły­szy się coś ta­kiego od prze­wod­ni­ków z Na­tio­nal Trust, kiedy suną wład­czo przez ar­chi­tek­to­niczne za­bytki An­glii. Na ogół to go­ście w twe­edzie, wręcz uosa­bia­jący wy­mogi sno­bi­zmu. Tak na­prawdę to wielu z nich mo­głoby uznać cio­cię Mimi za wzór do na­śla­do­wa­nia.

Co­lin po­in­for­mo­wał nas, że cio­cia Mimi nie lu­biła bru­dzić przed­po­koju, więc in­stru­owała go­ści, by wcho­dzili od tyłu. Po­dobno w Li­ver­po­olu mają na­wet po­wie­dze­nie: „Wejdź od tyłu, oszczędź dy­wan”.

– Paul po­wie­dział mi coś ta­kiego: „Przy­sze­dłem z gi­tarą za­rzu­coną na plecy i za­po­mnia­łem, że John po­wie­dział: »Paul, nie wchodź od przodu. I dla was też prze­zna­czone jest wej­ście dla do­mo­krąż­ców«”...

Po tych sło­wach Co­lin po­pro­wa­dził nas do roz­le­głego ogrodu za do­mem. Kiedy przez niego szli­śmy, od­wró­ci­łem się i ich zo­ba­czy­łem – Be­atlesi, w swo­ich ele­ganc­kich gar­ni­tu­rach, na oko z 1964 roku, wy­chy­lali się przez bramę, po­ka­zy­wali mnie pal­cami i uśmie­chali się.

Au­thor

Przyj­rza­łem się: to nie byli praw­dziwi Be­atlesi, ale so­bo­wtóry, praw­do­po­dob­nie je­den z tych ze­spo­łów, co to wy­glą­dają-pra­wie-jak, które przy­były do Li­ver­po­olu na od­by­wa­jący się w tam­tym ty­go­dniu In­ter­na­tio­nal Be­atle Week Fe­sti­val.

Co­lin wpro­wa­dził nas przez tylne drzwi do kuchni. Mimi od­no­wiła ją w la­tach sześć­dzie­sią­tych, mon­tu­jąc lśniący, la­mi­no­wany żółty blat i po­dwójny zlew. Póź­niej wy­re­mon­to­wali ją ko­lejni wła­ści­ciele, ale upar­cie co­fa­jący ze­gar pra­cow­nicy Na­tio­nal Trust prze­cze­sali kraj w po­szu­ki­wa­niu sprzę­tów ku­chen­nych, które mo­głyby znaj­do­wać się daw­niej w domu cioci Mimi: zna­leźli duży słój pi­klo­wa­nej ce­buli, puszki z prosz­kiem do pie­cze­nia i skon­den­so­wa­nym mle­kiem, chle­bak z na­pi­sem „PIE­CZYWO”, drew­nianą de­skę do kro­je­nia, her­batę PG Tips, de­ter­gent Rinzo, my­dło Olive Gar­den i jesz­cze...

– Czy pan no­tuje?

Pod­nio­słem głowę. Co­lin prze­rwał opo­wieść i wska­zał na mnie pal­cem.

– Czy pan no­tuje? Bo wiele z tego, co mó­wię, to in­for­ma­cje pry­watne.

Znowu po­czu­łem się, jakby zła­pano mnie na kra­dzieży w skle­pie, i od razu przy­ją­łem po­stawę de­fen­sywną. Ja­kim cu­dem mogą to być in­for­ma­cje pry­watne, skoro dzieli się nimi z dwu­na­stoma ty­sią­cami go­ści rocz­nie? Od­parł, że na­pi­sał już jedną książkę o Be­atle­sach i te­raz zbiera ma­te­riał do ko­lej­nej. Wi­docz­nie chciał za­strzec nie­które z tych rze­czy dla sie­bie, ale do tej pory nie po­wie­dział nic, czego nie czy­tał­bym już nie­zli­czoną ilość razy.

– No to może – po­wie­dzia­łem, pró­bu­jąc przy­brać po­jed­naw­czy ton – pan mi po­wie, je­śli nie bę­dzie pan chciał, że­bym o czymś wspo­mniał, i ja tego nie za­pi­szę.

To wszystko nie było w po­rządku. W końcu prze­cież za­pła­ci­łem 31 fun­tów (pa­kiet z książ­kami-prze­wod­ni­kami), żeby ob­je­chać domy Paula i Johna, i w żad­nym mo­men­cie nie po­wie­dziano mi, że nie będę mógł no­to­wać. W prze­szło­ści ro­bi­łem no­tatki pod­czas wy­cie­czek po zamku Wind­so­rów, Cli­ve­den Ho­use i Pe­tworth Ho­use – i wszy­scy prze­wod­nicy od­no­sili się do mnie przy­chyl­nie.

Zdą­ży­łem się już na­prawdę zde­ner­wo­wać. Ści­śnięci w ma­łej kuchni zwie­dza­jący za­częli pa­trzeć na pod­łogę, za­wsty­dzeni. To było nie­do­rzeczne, grzmia­łem, cał­ko­wity ab­surd: by­li­śmy w miej­scu pu­blicz­nym, na wy­cieczce, pod au­spi­cjami Na­tio­nal Trust, za­pła­ci­łem, nie było ta­kich ob­ostrzeń w żad­nej in­nej zna­nej mi po­sia­dło­ści Na­tio­nal Trust – i tak da­lej. Co­lin od­pła­cił mi się, py­ta­jąc, czy wy­stą­pi­łem z po­da­niem do biura o zgodę na no­to­wa­nie, a je­śli nie, to dla­czego, bo to, co on tu mówi, to pry­watne in­for­ma­cje, etc., etc. Na­sza kłót­nia za­ta­czała koło i sta­wała się mę­cząca, więc nie­któ­rzy za­częli od­cho­dzić w stronę in­nego po­koju, zmu­sza­jąc Co­lina, by prze­rwał i przy­wo­łał ich z po­wro­tem.

– Czy mogą pań­stwo po­zo­stać w tym po­koju, aż po­wiem, że mo­że­cie iść?! – krzyk­nął.

W końcu nie miał wy­boru – mu­siał kon­ty­nu­ować wy­cieczkę. Prze­kor­nie usta­wi­łem się z tyłu grupy i bez­czel­nie no­to­wa­łem, ale by­łem tak zde­ner­wo­wany, że wy­cho­dziły mi ba­zgroły. Tym­cza­sem Co­lin po­prze­dzał na­wet naj­bar­dziej błahe ob­ser­wa­cje sfor­mu­ło­wa­niami ta­kimi jak: „Mó­wię to tylko pań­stwu” lub: „Niech to zo­sta­nie mię­dzy nami a bramą”.

Po­wie­dział nam, że cio­cia Mimi przy­jęła lo­ka­to­rów, bo po­trze­bo­wała pie­nię­dzy (ze­szło­roczny śnieg!), by opła­cić szkołę Johna.

– Bio­rąc pod uwagę, że sama przy­jęła współ­lo­ka­to­rów, jest w tym iro­nia, że na­zy­wała in­nych pleb­sem – do­dał zło­śli­wie.

Jesz­cze raz na­zwał ją snobką. Biedna cio­cia Mimi! Za­sta­na­wia­łem się, jak mo­głaby się czuć w 1959 roku, gdyby wie­działa, że za sześć­dzie­siąt lat dwa­na­ście ty­sięcy osób rocz­nie bę­dzie pła­ciło dwa­dzie­ścia pięć fun­tów od łebka (pa­kiet bez ksią­żek-prze­wod­ni­ków), by szwen­dać się po jej kuchni i słu­chać o tym, jaką była snobką.

Po­czu­łem ulgę, kiedy Co­lin na­gle oświad­czył, że na górę mo­żemy iść sami. Na­resz­cie wolny od jego świ­dru­ją­cego spoj­rze­nia, wściu­bi­łem głowę do ubi­ka­cji na pię­trze. Czy to była de­ska, na któ­rej kie­dyś sie­dział sam John, a może jej re­plika? Wsze­dłem do jego sy­pialni. Nad łóż­kiem wi­siały trzy okładki ma­ga­zy­nów, na każ­dej Bri­gitte Bar­dot w ku­szą­cej po­zie.

W okre­sie, kiedy otwarto Men­dips dla zwie­dza­ją­cych, obej­rza­łem film do­ku­men­talny o udziale Yoko Ono w tym przed­się­wzię­ciu. Spra­wiała wra­że­nie osoby wład­czej, ja­sno mó­wiła, jak chce, żeby wszystko wy­glą­dało, nic nie mo­gło po­wstrzy­mać jej przed po­sta­wie­niem na swoim. W jed­nej sce­nie opro­te­sto­wała na­wet ko­lor na­rzuty na łóżku Johna: „Na pewno nie była ró­żowa. I wie­cie co? Pa­mię­tam, że mó­wił mi, że była zie­lona”.

Po­my­śla­łem wtedy, że to jedna z naj­bar­dziej nie­praw­do­po­dob­nych rze­czy, ja­kie w ży­ciu sły­sza­łem. Ale lu­dzie z Na­tio­nal Trust, pró­bu­jąc z ca­łych sił udo­bru­chać Yoko, so­len­nie za­pew­niali, że tak, oczy­wi­ście, do­pil­nują, żeby kapa zo­stała wy­mie­niona. Dla­tego bar­dzo się ucie­szy­łem, kiedy zo­ba­czy­łem, że na­rzuta była tak ró­żowa, jak to tylko moż­liwe. Bar­dzo chcia­łem to po­wie­dzieć Co­li­nowi, żeby zo­ba­czył, że ja też wiem to i owo, ale ba­łem się, że każe mnie aresz­to­wać. Za­miast tego do­kład­nie prze­czy­ta­łem opra­wiony w po­sta­wioną na łóżku ramkę list od Yoko. Na­pi­sała w nim, że John „za­wsze opo­wia­dał o Li­ver­po­olu” i że za każ­dym ra­zem, kiedy byli w mie­ście i je­chali Men­love Ave­nue, wska­zy­wał dom i mó­wił: „Yoko, patrz, patrz. To tu!”.

Da­lej pi­sała, że cała mu­zyka Johna i jego „prze­sła­nie po­koju... za­częło się od ma­rzeń, które snuł w tym po­ko­iku w Men­dips”. Opi­sała Johna jako „ci­chego, in­tro­wer­tycz­nego wraż­liwca, który wciąż ma­rzył”, „nie­po­praw­nego ide­ali­stę, który zi­ścił ma­rze­nia – swoje wła­sne i te, które snuł dla świata”.

Na ko­niec na­pi­sała, że na­wet dzi­siaj, kiedy wcho­dzi do tego po­koju, ma „gę­sią skórkę” i żywi na­dzieję, że dzięki wi­zy­cie wy­ciecz­ko­wi­cze z Na­tio­nal Trust rów­nież „zre­ali­zują swoje pra­gnie­nia”.

Każ­dego roku co­raz wię­cej gwiazd popu prze­staje być sym­bo­lem buntu i staje się czę­ścią hi­sto­rycz­nego dzie­dzic­twa. W Blo­oms­bury miesz­ka­łem w bu­dynku, na któ­rym przy­mo­co­wano ta­blicę z na­pi­sem:

MIESZ­KAŁ TU

RO­BERT NE­STA

MAR­LEY

1945–1981

PIO­SEN­KARZ, TEK­ŚCIARZ

IKONA RA­STA­FA­RIA­NI­ZMU

1972

W Lon­dy­nie można zo­ba­czyć ta­bliczki upa­mięt­nia­jące mię­dzy in­nymi Ji­miego Hen­drixa, Tommy’ego Ste­ela, Dire Stra­its, Pink Floy­dów, The Small Fa­ces, Dona Ar­dena, Span­dau Bal­let i Bee Ge­esów.

Miej­sca zwią­zane z gwiaz­dami rocka lubi od­wie­dzać Bob Dy­lan. Kiedy w 2009 roku przy­je­chał do Men­dips, ktoś usły­szał, jak mówi: „Kuch­nia jak u mo­jej mamy”. Da­vid Kin­ney, au­tor książki The Dy­la­no­gi­sts (Dy­la­no­lo­dzy), pi­sze, że Dy­lan od­wie­dził też ro­dzinny dom Ne­ila Younge’a w Win­ni­peg, a także Sun Stu­dios w Mem­phis, gdzie za­dał so­bie trud, by przy­klęk­nąć i uca­ło­wać pod­łogę w po­miesz­cze­niu, w któ­rym Elvis Pre­sley po raz pierw­szy za­śpie­wał That’s All Ri­ght. Po­dobno kiedy Dy­lan opusz­czał stu­dio, pe­wien męż­czy­zna po­biegł za nim i po­wie­dział mu, jak bar­dzo go ko­cha. „No cóż, synu, wszy­scy mamy swo­ich idoli” – miał od­po­wie­dzieć ar­ty­sta.

Mia­sto Dy­lana, Hib­bing w Min­ne­so­cie, ofe­ruje wy­cieczki do jego ro­dzin­nej sy­na­gogi, szkoły i domu oraz ho­telu, w któ­rym wy­pra­wiono jego bar mi­cwę. Te­ma­tyczny bar dla fa­nów Dy­lana pod na­zwą Zimmy’s ma w menu ham­bur­gera Hard Rain, pizzę Slow Train oraz po­lę­dwicę Sim­ple Twist[10].

7

Johna i Paula po­łą­czyło coś głęb­szego niż mu­zyka – ich matki zmarły, gdy byli w wieku doj­rze­wa­nia. Paul miał wtedy czter­na­ście lat, a John sie­dem­na­ście.

Paul był już pół­sie­rotą, gdy po­znał Johna, ale matka Johna jesz­cze żyła: „Jego mama miesz­kała nie­da­leko mnie. Ja stra­ci­łem swoją, ale to jedno. Je­śli na­sto­letni chło­piec nie mieszka ze swoją mamą – to bar­dzo smutne. Coś strasz­nego. Pa­mię­tam, że źle to zno­sił”.

Paul wspo­mi­nał, że John czuł „ukłu­cie smutku” w związku z tym, że byli z Ju­lią roz­dzie­leni: „Była piękną ko­bietą, miała dłu­gie, rude włosy. Lu­biła się ba­wić i do tego była umu­zy­kal­niona; na­uczyła go akor­dów na ban­dżo, a każda ko­bieta, która grała wtedy na ban­dżo, była kimś wy­jąt­ko­wym, ar­tystką... Obaj z Joh­nem ko­cha­li­śmy się w jego ma­mie. Jej śmierć cał­ko­wi­cie nim wstrzą­snęła”.

To stwo­rzyło mię­dzy nimi więź. Zma­wiali się, jak za­kpić ze swo­jej ża­łoby, jak zro­bić z niej broń: „Cza­sami, gdy ktoś za­py­tał: »Czy przyj­dzie twoja matka?«, od­po­wia­da­li­śmy smut­nym gło­sem: »Zmarła...«. Na­prawdę, ro­bi­li­śmy tak Bogu du­cha win­nym lu­dziom. Pa­trzy­li­śmy na sie­bie i ro­zu­mie­li­śmy się bez słów”.

Po­łą­czyło ich też coś jesz­cze bar­dziej oso­bli­wego. W 1997 roku Paul po­wie­dział swo­jemu przy­ja­cie­lowi i bio­gra­fowi Barry’emu Mi­le­sowi: „Każ­dej nocy prze­cho­dziła obok drzwi do na­szego po­koju w bie­liź­nie. Wi­dzia­łem ją taką tylko wtedy i zda­rzało się, że by­wa­łem sek­su­al­nie po­bu­dzony. To było wszystko, nic ni­gdy się nie stało, ale na­wet by­łem z tego dumny. No pro­szę, my­śla­łem. Nie każda matka po­trafi pod­nie­cać”.

Pew­nego po­po­łu­dnia John za­szedł do sy­pialni matki. Ju­lia drze­mała, miała na so­bie czarny swe­ter z an­gory, wło­żony na ciem­no­zie­lo­no­żółtą bluzkę w cętki. Za­pa­mię­tał to do­kład­nie. Po­ło­żył się na łóżku obok niej i przez przy­pa­dek do­tknął jej piersi. Od­twa­rzał ten mo­ment w pa­mięci przez resztę ży­cia: „Za­sta­na­wia­łem się, czy nie po­wi­nie­nem zro­bić cze­goś wię­cej. Była to dziwna chwila, jak­bym za­ja­rał się, jak to mó­wią, babką z niż­szych sfer, która miesz­kała po dru­giej stro­nie ulicy. Za­wsze my­śla­łem, że po­wi­nie­nem wtedy po­su­nąć się da­lej. Naj­wy­raź­niej po­zwo­li­łaby mi na to”.

Zna­jomi Johna wspo­mi­nają Ju­lię jako osobę pełną ży­cia, lu­biącą flir­to­wać. Kiedy ją po­znał, Pete Shot­ton usły­szał „pisk i dziew­częcy śmiech szczu­płej, atrak­cyj­nej ko­biety wcho­dzą­cej ta­necz­nym kro­kiem przez próg z parą fig owi­nię­tych wo­kół głowy”. John go przed­sta­wił. „O, ty je­steś Pete? John tyle mi o to­bie opo­wia­dał” – po­wie­działa. Pete wy­cią­gnął dłoń, ale ją omi­nęła: „Za­częła gła­skać mnie po no­dze. »Ojej, ale masz piękne, szczu­płe uda«, za­chi­cho­tała”.

Dwa­dzie­ścia cztery lata póź­niej, w 1979 roku, w swoim apar­ta­men­cie w Da­kota Bu­il­ding, John na­grał ka­setę ma­gne­to­fo­nową. Na po­czątku na­gra­nia oznaj­mił: „Oto ta­śma nu­mer je­den hi­sto­rii ży­cia Johna Win­stona Ono Len­nona”. Po przej­ściu przez różne te­maty – dom jego dziad­ków przy New­ca­stle Road, wy­dany na Gwiazdkę al­bum Boba Dy­lana Long Train Co­ming („ża­ło­sny... po pro­stu wstyd”), jego dzie­cięcą mi­łość do dźwięku dud z co­rocz­nych wy­stę­pów Edin­burgh Mi­li­tary Ta­too – jesz­cze raz po­wró­cił do wspo­mnie­nia tam­tego po­po­łu­dnia, kiedy po­ło­żył się w łóżku matki i do­tknął jej piersi.

Pio­senka Ju­lia z Bia­łego al­bumu[11] Be­atle­sów brzmi bar­dziej jak mi­ło­sna bal­lada niż ele­gia. Jej słowa pełne są tę­sk­noty za kimś nie­osią­gal­nym:

Ju­lia, sle­eping sand, si­lent cloud, to­uch me

So I sing a song of love – Ju­lia...

Ju­lio, śpiący pia­sku, niema chmuro, do­tknij mnie

Śpie­wam pieśń o mi­ło­ści – Ju­lia...

8

Czter­dzie­sto­jed­no­letni Bobby Dy­kins, szem­rany chło­pak Ju­lii – „kel­ne­rzyna z ner­wo­wym kasz­lem i prze­rze­dza­ją­cymi się, po­cią­gnię­tymi mar­ga­ryną wło­sami”, jak mó­wił o nim John – stra­cił prawo jazdy i pracę. Je­chał po al­ko­holu Men­love Ave­nue, a jego cha­otyczne pro­wa­dze­nie przy­kuło uwagę po­li­cjanta, który na­ka­zał mu, by się za­trzy­mał. Ale Dy­kins da­lej je­chał, skrę­cił w lewo, wjeż­dża­jąc do parku, kiedy po­wi­nien był skrę­cić w prawo. Gdy na­ka­zano mu wy­siąść z sa­mo­chodu, upadł i trzeba było go pod­no­sić. Po­li­cjant po­wie­dział mu, że jest aresz­to­wany. Po­tem za­no­to­wał jego od­po­wiedź: „Ty pie­przony dur­niu, nie mo­żesz mnie aresz­to­wać. Je­stem z prasy!”.

Dy­kins spę­dził noc w celi, na­za­jutrz rano sta­nął przed są­dem, po czym zwol­niono go za kau­cją. Dwa ty­go­dnie póź­niej, 1 lipca 1958 roku, ode­brano mu prawo jazdy na rok i za­są­dzono grzywnę w wy­so­ko­ści dwu­dzie­stu pię­ciu fun­tów – to w przy­bli­że­niu wy­płata za trzy ty­go­dnie pracy – plus po­kry­cie szkód.

Dy­kins za­de­cy­do­wał, że sy­tu­acja wy­maga cięć w do­mo­wym bu­dże­cie. Sku­pił się na wy­dat­kach zwią­za­nych z sie­dem­na­sto­let­nim Joh­nem. Po­wie­dział, że nie mogą już dłu­żej po­no­sić kosz­tów jego nie­za­spo­ko­jo­nego ape­tytu. Bę­dzie mu­siał za­miesz­kać z sio­strą Ju­lii, Mimi. We wto­rek 15 lipca Ju­lia wpa­dła na Men­love Ave­nue, by po­wie­dzieć Mimi o no­wych usta­le­niach.

Po roz­mo­wie z Mimi, o 21.45, Ju­lia ru­szyła do domu. Cza­sami szła przez pole gol­fowe, ale tym ra­zem zde­cy­do­wała się po­je­chać au­to­bu­sem nu­mer 4, który za kilka mi­nut po­wi­nien przy­je­chać na przy­sta­nek po­ło­żony kil­ka­set me­trów da­lej, po prze­ciw­nej stro­nie ulicy.

Kiedy wy­cho­dziła, po­ja­wił się zna­jomy Johna, Ni­gel Wal­ley, ale Mimi po­wie­działa mu, że Johna nie ma w domu. „O, Ni­gel, zja­wi­łeś się w porę, by od­pro­wa­dzić mnie na au­to­bus” – po­wie­działa Ju­lia. Po­szli ra­zem na Vale Road, gdzie się z nią po­że­gnał i ru­szył z po­wro­tem. Kiedy Ju­lia prze­cho­dziła przez ulicę, Ni­gel usły­szał „sa­mo­chód wpa­da­jący w po­ślizg i ude­rze­nie”. „Od­wró­ci­łem się i zo­ba­czy­łem jej fru­nące ciało” – wspo­mi­nał. Pod­biegł do niej. „Nie było dużo krwi, ale mu­siała od­nieść po­ważne ob­ra­że­nia we­wnętrzne. My­ślę, że zgi­nęła od razu. Wciąż wi­dzę jej rude włosy fa­lu­jące na wie­trze, za­sła­nia­jące jej twarz”.

Wpływ śmierci matki na Johna był na­tych­mia­stowy. „Wi­dzia­łem, jak bar­dzo to prze­żył” – po­wie­dział kilka de­kad póź­niej Ni­gel. „Czuł się osa­mot­niony. Zmie­nił się. Stał się jesz­cze bar­dziej gru­biań­ski, jego po­czu­cie hu­moru zro­biło się na­wet dziw­niej­sze”. Na kilka mie­sięcy prze­stał się od­zy­wać do Ni­gela. „W głębi du­szy ob­wi­niał mnie o jej śmierć. Pew­nie my­ślał: Gdyby Nige nie od­pro­wa­dził jej na przy­sta­nek lub gdyby czymś ją za­jął na pięć mi­nut, nie do­szłoby do tego”.

9

Jest czer­wiec 1957 roku. Paul jest by­strym uczniem; na­uczy­ciele za­chę­cili go, by pod­szedł do dwóch eg­za­mi­nów na ko­niec li­ceum rok wcze­śniej. Zda­wał hisz­pań­ski i ła­cinę.

Jego oj­ciec, Jim, wciąż po­wta­rza mu, że nie da się jed­no­cze­śnie od­ra­biać pracy do­mo­wej i oglą­dać te­le­wi­zji. Paul upiera się, że to nie robi mu róż­nicy. Do­bre oceny, które do­staje w Li­ver­pool In­sti­tute, zdają się do­wo­dzić jego ra­cji. Ale tak na­prawdę jego my­śli dry­fują w in­nym kie­runku. Wciąż by tylko prze­sia­dy­wał ze swoim ko­legą Ia­nem Ja­me­sem i słu­chał płyt. Obaj cią­gle łażą po skle­pach mu­zycz­nych i grają na gi­ta­rach. Nie my­ślą o na­uce.

Wy­niki eg­za­mi­nów przy­cho­dzą pod ko­niec sierp­nia.

a)

Zdał hisz­pań­ski, ale ob­lał ła­cinę. To zna­czy, że nie pod­sko­czy o klasę wy­żej, jak pla­no­wał. Za­miast tego musi zo­stać w tyle, ra­zem z chłop­cami młod­szymi o rok. Jim jest zły. My­śli, że Paul ob­lał ła­cinę spe­cjal­nie, bo nie chce iść na stu­dia. Paul też jest zde­ner­wo­wany. Kiedy wraca do szkoły we wrze­śniu, nie chce być w kla­sie z młod­szymi.

Paul jest te­raz w tym sa­mym rocz­niku, co chło­piec, któ­rego roz­po­znaje z au­to­busu – on też pali. Kiedy był rok wy­żej, ni­gdy z nim nie roz­ma­wiał. Ale te­raz są na równi, to ich do sie­bie zbliża. Chło­pak na­zywa się Geo­rge Har­ri­son.

Ob­ser­wu­jąc wszystko z pu­łapu wyż­szej klasy, przy­ja­ciel Paula Ian Ja­mes jest za­sko­czony ich ro­dzącą się przy­jaź­nią. We­dług niego Paul i Geo­rge bar­dzo się róż­nią: „Geo­rge za­wsze wy­da­wał się bar­dziej hu­mo­rza­sty, po­sępny, pod­czas gdy Paul był we­soły – gdyby chciał, mógłby być ko­mi­kiem, tak do­brze opo­wia­dał hi­sto­rie. Geo­rge nie był taki, ani tro­chę. Dzi­wi­łem się, że się przy­jaź­nili”.

Pau­lowi im­po­nuje, jak do­brze Geo­rge gra na gi­ta­rze. Przed­sta­wia go Joh­nowi Len­no­nowi, który ma sie­dem­na­ście lat, już skoń­czył szkołę, więc nie chce, żeby ktoś wi­dział, że za­daje się z czter­na­sto­lat­kiem. Iry­tuje go, kiedy Mały Geo­rge, jak na niego mó­wią, łazi za nim jak „ja­kiś cho­lerny dzie­ciak, wszę­dzie go było pełno”.

A jed­nak pew­nego dnia, kiedy John je­dzie tym sa­mym dwu­pię­trow­cem, Paul wy­ko­rzy­stuje oka­zję, by po­zy­skać Geo­rge’a dla ich no­wego ze­społu. Paul mówi Geo­rge’owi, żeby za­grał Raun­chy. „No da­waj, Geo­rge, po­każ mu!” Mały Geo­rge wy­ciąga gi­tarę z fu­te­rału i za­czyna grać. John jest pod wra­że­niem. „On wcho­dzi, ty wcho­dzisz, su­per gra­cie!” Prze­słu­cha­nie skoń­czone.

b)

Zdał za­równo hisz­pań­ski, jak i ła­cinę. To ozna­cza, że pod­ska­kuje o rok i lą­duje w kla­sie ze swoim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem Ia­nem Ja­me­sem. Cza­sami spo­tyka na szkol­nym ko­ry­ta­rzu Geo­rge’a Har­ri­sona, ale Mały Geo­rge jest rocz­nik ni­żej, a poza tym i tak nie łą­czy ich zbyt wiele. Geo­rge i Paul wpa­dają na sie­bie w au­to­bu­sie, ale nie ma po­wodu, by Paul przed­sta­wił go Joh­nowi – więc tego nie robi.

10

21 maja 1956 roku Leo Va­len­tin, Fran­cuz znany jako „czło­wiek ptak”, opi­sy­wany na afi­szach jako „naj­od­waż­niej­szy czło­wiek na świe­cie”, sie­dział w kucki na po­kła­dzie sa­mo­lotu prze­la­tu­ją­cego nad lot­ni­skiem Speke na obrze­żach Li­ver­po­olu. Au­tor książki Je suis un homme-oiseau (Je­stem czło­wie­kiem pta­kiem) szy­ko­wał się do skoku ze skrzy­dłami zro­bio­nymi z balsy i alu­mi­nium. To miał być ostatni nu­mer, po któ­rym chciał przejść na eme­ry­turę. Dwie­ście fun­tów, które miał do­stać od or­ga­ni­za­to­rów Li­ver­pool Air Show, miało po­móc mu sfi­nan­so­wać ma­rze­nie – za­kup kina gdzieś na pro­win­cji we Fran­cji. „Wi­dzieć ko­goś, kto rzuca się w prze­strzeń – pi­sał kie­dyś – to ob­ser­wo­wać czyn sza­leńca. Chcemy się od­wró­cić, ale je­ste­śmy za­fa­scy­no­wani, pa­trząc na czło­wieka, który igra ze śmier­cią”.

Na lot­ni­sku zgro­ma­dzo­nych jest około stu ty­sięcy ga­piów. Trzy­na­sto­letni Geo­rge Har­ri­son i Paul McCart­ney, który nie­długo skoń­czy lat czter­na­ście, przy­je­chali na ro­we­rach.

Chłopcy wi­dzieli, jak Va­len­tin wy­sko­czył z ogona sa­mo­lotu, a jedno z jego skrzy­deł ude­rzyło o właz sa­mo­lotu. „Pa­trzy­li­śmy, jak leci, i po­wie­dzie­li­śmy: »O-o... coś nie po­szło«” – wspo­mi­nał Paul.

Va­len­tin krę­cił ko­ziołki, stra­cił kon­trolę. Pierw­szy spa­do­chron za­wiódł, za­pa­sowy za­plą­tał się wo­kół niego jak ca­łun. Przez to tłum w dole jesz­cze ła­twiej mógł do­strzec spa­da­jącą po­stać. „My­śle­li­śmy so­bie: »Za chwilę otwo­rzy się spa­do­chron«, ale tak się nie stało. Po­wie­dzie­li­śmy: »On chyba tego nie prze­żyje«. I nie prze­żył”. Va­len­tin ru­nął na pole ku­ku­ry­dzy, „z rę­kami roz­po­star­tymi jak ptak” – opi­sy­wał je­den ze świad­ków.

W 1964 roku John Len­non po­ra­dził rzecz­ni­kowi Be­atle­sów, De­re­kowi Tay­lo­rowi, żeby nie jadł na lot­ni­sku Speke ka­na­pek z se­rem. Kie­dyś tam pra­co­wał, pa­ko­wał je, i cza­sami do nich pluł.

Wio­sną 2002 roku lot­ni­sko na­zwano imie­niem Johna Len­nona. Jest on dzi­siaj jedną z nie­wielu po­staci, które zo­stały pa­tro­nami portu lot­ni­czego – obok Johna F. Ken­nedy’ego, Le­onarda da Vinci i Jo­sefa Straussa. Nad halą od­lo­tów gó­ruje jego dwu­me­trowy po­mnik, a na wy­sepce przed wej­ściem stoi duża żółta łódź pod­wodna. Motto lot­ni­ska wzięto z jego pio­senki Ima­gine: Above Us Only Sky, Nad nami tylko niebo.

11

Przy­ję­cie:

Hu­skis­son Street 22, Li­ver­pool

8 maja 1960

Ca­ło­nocne im­prezy stały się tak bar­dzo po­pu­larne wśród stu­den­tów sztuk pięk­nych w Li­ver­po­olu, że po go­ściach ocze­kuje się nie tylko, że przy­niosą bu­telkę, ale też jajko – na śnia­da­nie.

John i jego ko­lega z Be­atle­sów Stu Sutc­liffe zo­stali za­pro­szeni przez ich wy­kła­dowcę z uczelni, Au­stina Da­viesa, na ca­ło­nocną im­prezę do domu przy Hu­skis­son Street 22[12] – Stu od czasu do czasu zaj­muje się dziec­kiem Au­stina i jego żony Be­ryl, ak­torki. John przy­cho­dzi ze swoją dziew­czyną, Cyn­thią, a do tego są z nimi Paul i Geo­rge, obaj sie­dem­na­sto­letni. Ich ze­spół na­zywa się te­raz The Si­lver Be­ats, ale wszystko wciąż jest w fa­zie kon­cep­cyj­nej.

Na przy­ję­cie przy­szedł oso­bliwy ze­staw go­ści. W po­koju na pię­trze mu­zycy z Kró­lew­skiej Fil­har­mo­nii w Li­ver­po­olu, wciąż w stro­jach ga­lo­wych, pro­sto z kon­certu Czaj­kow­skiego, roz­ma­wiają so­bie z Frit­zem Spie­glem, ich pierw­szym fle­ci­stą. Kon­dy­gna­cję ni­żej stu­denci z aka­de­mii sztuk pięk­nych mę­czą płytę z ostat­nim sin­glem Raya Char­lesa, What I’d Say.

Geo­rge nie może się na­słu­chać tego ka­wałka. Stoi jak wryty, wy­chyla szklanki z wi­nem i pi­wem, po­woli wy­cho­dzi ze swo­jej sko­rupy. W pew­nym mo­men­cie za­uważa Spie­gla, który wła­śnie scho­dzi z góry. Krzy­czy do niego: „Hey, Ge­raldo – a masz Elvisa?”.

Paul za­czyna lu­bić te im­prezy. Od po­czątku ro­zu­miał po­trzebę utrzy­my­wa­nia wła­ści­wego wi­ze­runku, a te­raz co­raz czę­ściej cho­dził w czar­nym gol­fie i za­cho­wy­wał się ta­jem­ni­czo, ni­czym Ja­cques Brel. „Pró­bo­wa­łem być enig­ma­tyczny, żeby dziew­czyny my­ślały: A co to za in­te­re­su­jący Fran­cuz stoi tam w ką­cie?”. Cza­sami przy­no­sił gi­tarę, przy­gry­wał ja­kieś fran­cu­skie ka­wałki, pod­śpie­wy­wał rhu­barbe, rhu­barbe. Skom­po­no­wał pio­senkę, żeby wszy­scy mo­gli so­bie po­śpie­wać, ale na ra­zie ma w niej tylko jedno słowo po fran­cu­sku, i to imię – Mi­chelle[13]. Nie może zna­leźć rymu.

Przy­ję­cie trwa aż do po­łu­dnia na­za­jutrz. Póź­niej Be­ryl sza­co­wała, że go­ście ba­wili się trzy dni i trzy noce. W po­ło­wie pierw­szej nocy John i jego ze­spół dają się po­nieść at­mos­fe­rze i za­czy­nają gło­śno śpie­wać. We­dług Be­ryl zro­bili straszny rwe­tes: „Grali pra­wie dwie noce. Po­wie­dzia­łam, że to ja­kiś obrzy­dliwy ha­łas. Mu­sia­łam za­brać stam­tąd dzieci”. Od­pro­wa­dziła je do zna­jo­mych, sama też tam zo­stała. Wró­ciła na­stęp­nego dnia rano, żeby wziąć ubra­nia, ale jej sy­pial­nia była za­mknięta. Któ­ryś z go­ści po­wie­dział, że w środku jest jej mąż z ko­le­żanką. „Tam­tej nocy się ro­ze­szli­śmy. Roz­wód był po­lu­bowny. Już ni­gdy póź­niej nie spo­tka­łam Be­atle­sów”. Mimo to Be­ryl nie ma pre­ten­sji do ze­społu. Wręcz prze­ciw­nie. Czter­dzie­ści osiem lat póź­niej na­gra­dzana pi­sarka Be­ryl Ba­in­bridge opo­wiada o la­tach swo­jej mło­do­ści z roz­rzew­nie­niem. Na bez­ludną wy­spę za­bra­łaby Ele­anor Rigby[14].

12

Mal­com Mug­ge­ridge – znany już dzien­ni­karz i re­dak­tor, a te­raz szybko wy­ra­bia­jący so­bie re­nomę jako pre­zen­ter te­le­wi­zyjny – przy­le­ciał z Lon­dynu do Ham­burga 7 czerwca 1961 roku. Dwa mie­siące wcze­śniej dał wy­raz nie­smaku, jaki czuł w związku z me­dium, z któ­rym nie­długo bę­dzie nie­od­łącz­nie ko­ja­rzony:

Jak za­wsze bar­dzo prze­ży­wam swój wi­dok w te­le­wi­zo­rze... Zde­cy­do­wa­łem, że już wię­cej nie wy­stą­pię. Jest coś pod­rzęd­nego, ta­niego, obrzy­dli­wego w te­le­wi­zji jako ta­kiej: to pry­zmat, przez który prze­śli­zgują się słowa, ener­gia ulega roz­pro­sze­niu, za­fał­szo­wa­niu. Jest prze­ciw­nie, niż na ogół się wie­rzy – wi­dać w niej nie po­szu­ki­wa­czy prawdy i szcze­ro­ści, a ra­czej tylko kłam­stwo i ob­łudę.

Po wi­zy­cie w re­dak­cji „Sterna” Mug­ge­ridge wy­szedł na mia­sto. Z cha­rak­te­ry­styczną dla sie­bie ra­do­ścią za­ob­ser­wo­wał, że jest „oso­bli­wie po­zba­wione ży­cia; Niemcy o ka­mien­nych twa­rzach kręcą się w tę i z po­wro­tem, na­ga­nia­cze w mun­dur­kach ofe­rują na­gość, trzy Mu­rzynki i moc in­nych atrak­cji, na przy­kład ko­biety za­pa­śniczki. Można od­nieść wra­że­nie, że w ten cie­pły wtor­kowy wie­czór chęt­nych jest nie­wielu”.

Spon­ta­nicz­nie za­szedł do klubu Top Ten na ulicy Re­eper­bahn, „roc­kan­drol­lo­wego przy­bytku dla mło­dzieży”. Grał ja­kiś ze­spół: „dzieci bez wieku, płci nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nej, w cia­snych por­t­kach, tylko ska­czą, za­pach potu przy­wo­dzi na myśl zwie­rzęta”. Oka­zało się, że to An­glicy, z Li­ver­po­olu: „Dłu­go­włosi, z dziw­nymi, dziew­czę­cymi twa­rzami; biją w swoje in­stru­menty, emi­tu­jąc do mi­kro­fo­nów dźwięki bez ży­cia”.

Kiedy scho­dzili ze sceny, roz­po­znali Mug­ge­ridge’a z te­le­wi­zji i za­częli z nim roz­ma­wiać. Je­den z nich za­py­tał, czy to prawda, że jest ko­mu­ni­stą. Nie, od­parł; on był w opo­zy­cji. „Chło­pak ki­wał głową ze zro­zu­mie­niem – opo­wia­dał Mug­ge­ridge – jakby sam był w opo­zy­cji. »Za­ra­biasz na tym?« – za­py­tał mło­dzie­niec. Od­par­łem, że tak. On też za­ra­biał. Miał na­dzieję, że za­bie­rze do Li­ver­po­olu dwie­ście fun­tów”.

do­mena pu­bliczna

Ro­ze­szli się w do­brych sto­sun­kach. „To była roz­mowa w pe­wien spo­sób wzru­sza­jąca – pi­sał Mug­ge­ridge w swoim dzien­niku – ich twa­rze wy­glą­dały ni­czym re­ne­san­sowe rzeźby świę­tych lub Ma­ryi Dzie­wicy”.

13

Pocz­tówki z Ham­burga

I

16 sierp­nia 1960

Geo­rge ma tylko sie­dem­na­ście lat, kiedy wsiada do kre­mo­wo­zie­lo­nej fur­go­netki marki Au­stin na­le­żą­cej do pulch­nego me­ne­dżera ze­społu, Wa­lij­czyka Al­lana Wil­liamsa. W ręku trzyma puszkę z roż­kami upie­czo­nymi przez mamę. Za­nim od­jeż­dżają, pani Har­ri­son bie­rze Wil­liamsa na stronę. „Pro­szę się nim opie­ko­wać” – prosi go.

Ża­den z Be­atle­sów nie był jesz­cze za gra­nicą. Ji­mem McCart­neyem tar­gają wąt­pli­wo­ści, ale czuje, że nie może stać Pau­lowi na dro­dze. Kon­trakt, który wła­śnie pod­pi­sali, daje im 210 ma­rek ty­go­dniowo, czyli 17 fun­tów i 10 szy­lin­gów. Śred­nia ty­go­dniówka w An­glii wy­nosi 14 fun­tów. „Dają mu tyle pie­nię­dzy, ile ja za­ra­biam w ty­dzień. No i jak mam mu po­wie­dzieć, żeby nie je­chał?” – my­śli so­bie oj­ciec Paula.

II

W fur­go­netce ze­brała się praw­dziwa me­na­że­ria. Geo­rge sie­dzi z tyłu, ra­zem z resztą Be­atle­sów. Za kół­kiem jest Al­lan Wil­liams, obok jego żona z Chin Be­ryl i jej brat Barry. Wśród pa­sa­że­rów są jesz­cze part­ner biz­ne­sowy Wil­liamsa, Lord Wo­od­bine, na­zy­wany tak z po­wodu jego od­da­nia marce pa­pie­ro­sów Wo­od­bine, a także Geo­rge Ster­ner, prawa ręka Niemca Bruna Ko­sch­mi­dera, wła­ści­ciela klubu, z któ­rym chłopcy pod­pi­sali kon­trakt.

III

To do­piero po­czą­tek dłu­giej po­dróży. Pięć go­dzin cze­kają w Ne­wha­ven, a w Hoek van Hol­land jesz­cze cztery. Wil­liams upiera się, że Be­atlesi nie po­trze­bują wiz ani po­zwo­leń, bo są stu­den­tami. Ro­bią so­bie krótką prze­rwę w Am­ster­da­mie. John wy­ko­rzy­stuje oka­zję, żeby zwę­dzić dwie bły­skotki, kilka strun do gi­tary, parę chu­s­tek do nosa i har­mo­nijkę. Jako me­ne­dżer Wil­liams na­ka­zuje mu, żeby wszystko od­dał, ale John od­ma­wia.

IV

Kiedy jadą przez Niemcy, śpie­wają – Rock Aro­und the Clock, Mag­gie May – ale kiedy do­jeż­dżają na Re­eper­bahn, od razu tracą re­zon, osza­ła­miają ich neony i otwarte drzwi, przez które wi­dać roz­bie­ra­jące się ko­biety. Prędko jed­nak od­zy­skują ener­gię. „Oto przy­byli! Gu­la­sze z Li­ver­pu­dla!” – krzy­czą na cały głos.

V

Od Re­eper­bahn od­cho­dzi ulica Grosse Fre­iheit. Kiedy do­cie­rają na miej­sce, aku­rat włą­czają się świa­tła w klu­bach ze strip­ti­zem, a na ulicę wy­cho­dzą pro­sty­tutki. Wciąż za kie­row­nicą, Al­lan Wil­liams ob­ser­wuje, jak na uli­cach „roi się od mo­tło­chu i ta­ła­taj­stwa – nar­ko­ma­nów, al­fon­sów, na­ga­nia­czy dla ba­rów ze strip­ti­zem i ta­nich spe­lun, gang­ste­rów, graj­ków, trans­we­sty­tów, zwy­czaj­nych ge­jów, sta­rych ob­le­chów, mło­dych ob­le­chów i ko­biet szu­ka­ją­cych uciech z in­nymi ko­bie­tami”.

VI

Mimo to Ham­burg wy­daje się wy­ma­rzo­nym miej­scem dla ze­społu, któ­rego osią­gnię­cia w oj­czyź­nie pod­pa­dały ra­czej pod ka­te­go­rię ża­ło­snych. Je­sie­nią nie udało im się za­kwa­li­fi­ko­wać do udziału w kon­kur­sie ta­len­tów TV Star Se­arch; w pierw­szym kwar­tale tego roku nie za­grali ani jed­nego kon­certu; w maju nie po­wio­dło im się na ca­stingu na grupę akom­pa­niu­jącą Billy’emu Fury’emu. A więc tu nie jest naj­go­rzej. Miesz­kańcy Ham­burga są znu­dzeni wą­tłymi po­czy­na­niami ich wła­snych ze­spo­łów. Wil­liams mówi, że Niemcy za­mie­niają rock and rolla w mar­sza ża­łob­nego – a bry­tyj­skie ze­społy, które grały w Ham­burgu, ta­kie jak Dave Lee and The Stag­ger­lees z Kent, The Sha­des Five z Kid­der­min­ster lub The Bil­lions z Wor­ce­ster­shire, zo­sta­wały tu i nie chciały wra­cać. Niemcy ko­chali je wszyst­kie, bez róż­nicy, czy były do­bre, słabe, czy ni­ja­kie.

VII