Rausz. Niemcy między wojnami - Harald Jähner - ebook + książka

Rausz. Niemcy między wojnami ebook

Jähner Harald

3,7

Opis

Niemcy w 1918 roku: koniec Wielkiej Wojny, rewolucja, zwycięstwo demokracji, a przy tym triumf wyzwolonego życia. Inflacja wstrząsa tradycyjnymi wartościami. Wszystko ma być zasadniczo inne: „nowa kobieta”, „nowy mężczyzna”, „nowe życie”, „nowe myślenie”. Kobiety obcinają włosy, wychodzą wieczorami, podbijają tory wyścigowe i korty tenisowe. Nie myślą już o zamążpójściu. Unisex staje się modny i eksperymentalny.
W połowie lat dwudziestych, kiedy gospodarka niezwykle przyspiesza, Niemcy stają się innym krajem. Harald Jähner opowiada o wynalazku czasu wolnego, o halach bokserskich i pałacach tańca, o powstaniu nowoczesnych biur i o ruchu wielkomiejskim, o domach towarowych jako obietnicy szczęścia oraz ulicy jako miejscu zaciętych walk.
Jednak w miarę pogłębiania się kryzysu od początku lat trzydziestych, przyszłość staje się coraz bardziej ponura, a w społeczeństwie uwidaczniają się głębokie podziały i niemożność ich zniesienia.
„Rausz” Haralda Jähnera to swoisty prequel bestsellerowego „Czasu wilka”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 609

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
0
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

Przedmowa

 

NOWE ŻYCIE

 

 

 

Historia niekiedy tworzona jest aparatem fotograficznym. Gdy w 1925 roku fotografka Frieda Riess w swoim atelier przy Kurfürstendamm przed obiektywem aparatu ustawiła nagiego młodego boksera Ericha Brandla, następnie oświetliła i ukazała jego wysportowane ciało w tak wyrafinowany sposób, w jaki dotychczas jedynie mężczyźni pokazywali ciała kobiet, i gdy później handlarz dziełami sztuki Alfred Flechtheim opublikował powstałe akty, prezentujące postać modela z przodu i z tyłu – w całostronicowym formacie na łamach swego magazynu kulturalnego „Der Querschnitt” – oboje, fotografka i handlarz sztuką, doświadczali upajającego uczucia bycia nowoczesnymi na miarę swoich czasów[1]. Boks był wówczas nową, przybyłą z Ameryki, dyscypliną sportu, która na niemieckiej scenie kulturalnej wywoływała prawdziwą ekscytację i entuzjazm. Z walk bokserskich można było się też czegoś nauczyć: taka walka – zdaniem nie tylko Bertolta Brechta – mogła, a wręcz musiała być rodzajem spektaklu teatralnego. W swoim gabinecie Brecht zainstalował sobie nawet worek treningowy, a pisarka Vicki Baum trenowała w studiu bokserskim i robiła to regularnie. Słowa „kultura fizyczna” zyskiwały popularność; idealne, wytrenowane ciało stało się obsesją tej epoki. Bycie nowoczesnym oznaczało bycie wysportowanym i szybkim. Młoda, głodna obrazów Republika miała też szczególną słabość do fotografek, do kobiecego spojrzenia przez obiektyw; twórczość kobiet okazywała się także najbardziej interesująca i nowatorska w tej nowej dziedzinie.

Frieda Riess kazała swemu modelowi, Erichowi Brandlowi, patrzeć w dół. Dzięki temu zabiegowi wyglądał on bardziej jak obiekt, niż gdyby pokazał twarz i patrzył wprost na widza. Zabraniała mu również wykonywania typowych, prowokujących gestów bokserskich. Zamiast przygotowanych do walki pięści trzymających gardę – w taki sposób młodego boksera przedstawiała rzeźbiarka Renée Sintenis – Frieda Riess zasugerowała, aby uniósł nieco prawą rękę, by jego ciało robiło wrażenie szczególnie bezbronnego. Ta podkreślona bezbronność potęgowała wrażenie radykalnego i prowokacyjnego odwrócenia tradycyjnych ról mężczyzny i kobiety. Sytuacja, w której kobieta z czułością degradowała ciało mężczyzny do roli przedmiotu, nie zdarzała się często, nawet w skłonnych do prowokacji latach dwudziestych. Miało to przynieść konsekwencje, tego akurat można było być pewnym.

Książka niniejsza – za pomocą scen takich jak opisana sesja zdjęciowa w prestiżowym studiu fotograficznym Friedy Riess – przedstawia ekscytującą panoramę czasów, które pod wieloma względami sprawiają wrażenie szablonu dnia dzisiejszego. Republika Weimarska widziana z dzisiejszej perspektywy prezentuje się zaskakująco współcześnie, a jednak w osobliwy sposób obco. Czasami wydaje się rzeczywistością niemal nowocześniejszą niż ta obecna, zupełnie jakbyśmy patrzyli wstecz na coś, co ma dopiero nadejść, innym razem odnosimy wrażenie, że jest od nas tak odległa, jak ponuro odziane, sztywne postaci na rodzinnych portretach naszych prapradziadków.

Jakże euforycznie zaczął się rok 1918 – upadkiem cesarza i proklamacją pierwszej republiki demokratycznej na ziemi niemieckiej! „Stary świat jest spróchniały, pęka na każdym spoiwie” – takie odczucia miała wówczas Valeska Gert, młoda tancerka, wykonująca taniec ekspresyjny i groteskowy, która deklarowała również: „Chcę pomóc go zniszczyć. Wierzę w nowe życie. Chcę pomóc je budować”[2]. Wydawało się, że we wszystkich dziedzinach nastaje nowa epoka, oczekiwano więc „Nowego Mężczyzny”, „Nowej Kobiety”, „Nowego Budownictwa”, nawet rzeczowość była z pasją broniona jako „Nowa Rzeczowość”. Architekt Bruno Taut, który wkrótce zdobędzie sławę za sprawą powściągliwej funkcjonalności swoich wielkich osiedli mieszkaniowych, człowiek będący właściwie uosobieniem kompromisu, również świętował rok 1920 z niemal religijną ekstazą: „W oddali błyszczy nasze jutro (…) Wiwat przejrzyste, klarowne! Wiwat czystość! Wiwat kryształ! W górę i coraz wyżej harmonijne, zgrabne, ostro zarysowane, iskrzące, błyszczące i lekkie – wiwat wieczne budowanie!”[3]. Podchodząc rzeczowo, tak jak robimy to współcześnie, do budynków w kształcie sześcianu i surowych mebli z rur stalowych, charakterystycznych dla „Nowego Budownictwa”, nie możemy sobie wręcz wyobrazić, w jakiej euforii były one projektowane. I z jaką przy tym dozą agresji[4]. Taut wściekał się na zdobione sztukateriami budowle okresu grynderskiego[5]. Z prawdziwą pasją domagał się dla nich młotów wyburzających i materiałów wybuchowych: „Precz z (…) z fasadami z kamienia nagrobnego i fasadami cmentarnymi przed czteropiętrowymi rupieciarniami i straganami targowymi! Roztrzaskajcie kolumny z wapienia muszlowego w stylu jońskim, doryckim i korynckim, rozbijcie [te] marionetkowe żarty! (…) Och! nasze pojęcia: przestrzeń, ojczyzna, styl! To obrzydliwe, jakże te pojęcia śmierdzą! Usuńcie je, zlikwidujcie! Nic nie powinno pozostać! (…) Śmierć całej stęchliźnie!”[6].

Jak ta pełna wzburzenia zapowiedź pasuje do architektury modernistycznej, która dziś odbierana jest jako wręcz wzorcowo rzeczowa i chłodna w swej harmonijnej elegancji? Dramatyczny radykalizm w wielu dziedzinach, typowy dla tamtych lat, każe zapytać o równowagę emocjonalną Republiki Weimarskiej. Tylko nieliczne okresy naszej historii od początku swego trwania do jego końca rozpalały podobnie intensywne emocje. Zrodzony z cierpienia wojny entuzjazm rewolucji został przyćmiony upokorzeniami klęski i poczuciem intelektualnej bezdomności, niebezpieczeństwami niezwykłej wolności. Sytuacja zmieniała się radykalnie jak na trasie kolejki górskiej, raz w górę, raz w dół: zaledwie dwa lata po nadejściu okresu nieoczekiwanej i gwałtownej prosperity nastąpiło szaleństwo inflacji, a banknotami o nominałach miliardów marek nie można było już uszczęśliwić nawet żebraka. Inflacja stawiała pod znakiem zapytania odwieczne wartości, wymazywała z ludzkich umysłów tradycje i przygotowywała ludzi na burzliwą dekadę, która, używając słów historyka Detleva Peukerta, „z wyrafinowaniem i bez tchu rozgrywała i testowała wszystkie punkty oraz możliwości nowoczesności, a niemal jednocześnie je odrzucała”[7].

Książka ta opowiada o uczuciach, nastrojach i wrażeniach jako mechanizmach postaw politycznych i sytuacji konfliktowych. O zjawiskach podlegających zmianom, takich jak dyskomfort, ufność, strach, zniechęcenie, wiara we własne siły, konsumpcjonizm, chęć tańca, głód wrażeń, duma i nienawiść. Co odczuwali ludzie w Republice Weimarskiej? Oczywiście nie sposób udzielić ogólnej odpowiedzi.

Ale w mnogości różnych i sprzecznych punktów widzenia kwestia ta jest decydująca. Jak odczuwano wówczas bycie młodym? Bycie kobietą? Bycie mieszkańcem dużego miasta czy rolnikiem? Jak czuli się bojownicy Freikorpsów w 1918 roku, którzy nie rozumieli, że wojna ma się ku końcowi? Co czuli rewolucjoniści? Skąd brała się powszechna nienawiść do miękkiego pluszu, do ozdób i ornamentów? Jak swoją przyszłość widziały młode kobiety, gdy galopująca inflacja pozbawiała je posagów, w zamian gremialnie obdarowując je czymś absolutnie nowym: możliwością zatrudnienia w charakterze urzędniczek? Jak się czuli ludzie, gdy wielkie miasta rozrastały się szybko i nikt nie wiedział – inaczej niż my dzisiaj – czy ten proces kiedykolwiek się skończy? I dlaczego akurat smutny Joseph Roth zachwycał się komunikacją wielkomiejską, deklarując głośno: „Popieram Gleisdreieck”?[8] Dlaczego młoda autorka Ruth Landshoff-Yorck składała pocałunek na masce swojego samochodu, gdy nocą odstawiała go do garażu, i dlaczego usilnie namawiała swoje czytelniczki, by szły w jej ślady?

Historia Republiki Weimarskiej jest opowiadana również przez pryzmat miejsc, które kształtowały jej mentalny rozwój, takich jak pałace tańca, domy w stylu Bauhaus, biura na dużej otwartej powierzchni, ruchliwe ulice, studia fotograficzne, pałace sportu, namioty piwne podczas kampanii wyborczych czy pobocza jezdni, którymi maszerowały związki bojowe. Uwagę zwracają także wsie i miasteczka, gdzie narastała niechęć do wielkiego miasta, które rzekomo mieszało ludziom w głowach, zachęcało młode kobiety do ucieczki i odciągało panny od mężczyzn żyjących na wsiach. Trudy wiejskiego życia codziennego ostro kontrastowały z docierającymi z miast obietnicami nowej, wspaniałej konsumpcyjnej nowoczesności. Ale czy można oddać sprawiedliwość prowincji, koncentrując się głównie na wspaniałych atrakcjach lat dwudziestych? Albo gdy powtarza się błąd zarzucany wówczas berlińskiej elicie kulturalnej, polegający na ignorowaniu realiów reszty kraju poprzez ekscytację metropoliami? Z drugiej strony o co chodziło z tym zachwytem Republiki Weimarskiej życiem wiejskim, z tym egzaltowanym ruchem osadniczym, wzywającym młodych ludzi na rolę, i z prekursorami rolnictwa ekologicznego oraz gminami wiejskimi?

Siła kulturowych przewrotów tego okresu byłaby nie do pomyślenia bez jazzu, który ludzi rozgrzewał, uskrzydlał i oszałamiał. Wraz z płytą gramofonową narodziła się popkultura, mocno podnosząca intensywność życia. Nie do przecenienia w procesie emancypowania się podmiotu był fakt, że charlestona można tańczyć w pojedynkę. Możliwość wejścia samemu w rozgrzany tłum tańczących oznaczała rewolucję na parkiecie tanecznym, będącym centralnym punktem życia towarzyskiego, a stanowiącym też rodzaj ekscytującego pomostu do dnia dzisiejszego. Wystarczy jednak nieznacznie przesunąć soczewkę, by dostrzec eleganckich żigolo, czekających na swoją kolej, gdy na parkiecie znów zagości taniec towarzyski. Jak czuli się ci zwolnieni ze służby wojskowej młodzi oficerowie, którzy teraz pełnili służbę w pałacach tańca Republiki, opłacani przez niezależne kobiety, które nie marnowały czasu na bezczynne oczekiwanie, aż ktoś je poprosi do tańca? Berliński lokal Haus Vaterland dbał nawet o zapewnienie opieki dzieciom, gdy ich matki udawały się na popołudniowe potańcówki.

Książka ta opowiada również o pełnej konfliktów polityce dotyczącej ludzkiego ciała, o nowych emocjach wokół biegunów męskości i kobiecości. O potrzebie stawania się bardziej czułym i niejednoznacznym, ale jednocześnie o konieczności hartowania się i doskonalenia pod każdym względem – co w fatalny sposób udawało się osiągać w grupach bojowych, maszerujących ulicami w zwartych formacjach, dających jednostce odurzające poczucie siły i wyższości. Podczas opisywania prób opanowywania niepokojów społecznych przez szybko zmieniające się rządy największa uwaga skupiona zostaje na wstępnych etapach zjawisk politycznych i nastrojach, które w pierwszej kolejności kształtowały system wartości, postawy i przekonania. Nie bez powodu dziennikarstwo przeżywało wówczas stylistyczny i percepcyjny rozkwit. Intelektualiści Republiki, niezależnie od swoich przekonań, hodowali jak w szklarni szczególną wrażliwość na polityczne treści pozornie zupełnie apolitycznych zjawisk życia codziennego. Chęć dowiedzenia się, jak w istocie było w Republice Weimarskiej, oznacza nieinterpretowanie tej epoki z perspektywy jej końca. W przeciwieństwie do nas ludzie żyjący wówczas nie wiedzieli, jaki ten koniec będzie. W obliczu potwornego, przerażającego rozwoju narodowego socjalizmu ulega się pokusie postrzegania Republiki Weimarskiej jedynie jako zapowiedzi jej kresu i nieustannego poszukiwania wczesnych oznak upadku. Ale nawet masowe bezrobocie nie stanowiło wystarczającego powodu, aby wybierać Hitlera, zresztą wielu spośród bezrobotnych tego nie czyniło. Kto w takim razie go wybierał? Dlaczego z NSDAP sympatyzowała nawet taka kobieta jak Luise Solmitz, pozostająca w szczęśliwym związku małżeńskim z Żydem? Kogo widzieli współcześni, patrząc na Hitlera? Czy postrzegali go tak samo jak my dzisiaj, po trwających dwie generacje rozliczeniach z przeszłością? Dlaczego tak wielu Niemców nie potrafiło się już nawzajem słuchać, dlaczego dyskusje w Reichstagu uważało się za zwykłe kłótnie, a gazety, które o nich pisały, za kłamliwe?

Niemieckie życie emocjonalne podczas wielkiego kryzysu gospodarczego wahało się między nienawiścią a pragnieniem jedności. Radosna różnorodność, którą przyniosły lata dwudzieste, była teraz postrzegana często jako ciężar, a przez wielu jako przekleństwo. Niemcy widzieli swoje społeczeństwo jako rozdarte wewnętrznie, podzielone na niemożliwe do pogodzenia światy, między którymi nie było woli porozumienia. To niezadowolenie nieuchronnie budzi skojarzenia z sytuacją współczesną. Zaniepokojeni pokusą, której ulega wielu fundamentalnych sceptyków, by odejść od potępianej jako mainstream medialnej opinii publicznej – i wycofać się do podejrzanych, alternatywnych światów medialnych – obserwujemy „stosunki weimarskie” na nowo wyostrzonym spojrzeniem. Około 1930 roku demokracja traciła jeden ze swoich najważniejszych i jednocześnie najbardziej wrażliwych walorów: ufność. Wiele z tego, co w latach rozkwitu wydawało się ratunkiem i przebłyskiem, teraz postrzegane było jako wyzysk i oszustwo. Od 1930 roku postawa wielu Niemców ulegała głębokiej przemianie, sięgającej nawet takich kwestii jak trendy mody, świadomość ciała, tonacje i upodobania muzyczne. Ogólny nastrój ulegał pogorszeniu, rosła chęć uwolnienia się, poszukiwano nowych sposobów na wejście w stan odurzenia, euforii, jeszcze bardziej pobudzających, agresywniejszych i bardziej złowrogich niż kiedykolwiek wcześniej. Każda opowieść o historii stawia zawoalowane pytanie o odpowiedzialność pojedynczego człowieka. Rozwój w kierunku narodowego socjalizmu nie był bowiem nieunikniony. Demokracja weimarska nie była aż tak słaba, żeby inne wyjście nie wchodziło w grę. Ludzie mieli wybór, każdy mógł wybierać, zwłaszcza przy urnach wyborczych.

 

 

Rozdział 1

 

GDY WOJNA WRACAŁA DO DOMU

 

 

 

Lokal Cafe Vaterland jest jasno oświetlony.

Wejdę na chwilę.

Chociaż w każdej minucie mogą spaść kule,

Nieprzerwanie gra kapela wiedeńska.

HARRY GRAF KESSLER

 

 

Pierwsze dni

 

Republika Weimarska zaczyna się od paradoksu: wojna dotarła do Niemiec chwilę po tym, jak się skończyła. Od listopada 1918 roku stopniowo wracała „do domu”.

Przez cztery lata trwania światowego konfliktu udawało się armii niemieckiej utrzymywać działania zbrojne poza swoimi granicami. Podczas gdy ogromne obszary Francji i Belgii zostały spustoszone w sposób dotychczas niespotykany, w Niemczech nie uległa zniszczeniu ani jedna dachówka. Za to upadała monarchia, a lud sam z siebie kładł kres wojnie. Strajki paraliżowały produkcję, w gminach władzę przejmowały komitety obywatelskie, zwane Radami Robotniczymi i Żołnierskimi. Rewolucja dopiero co się zaczęła, a już wydawała się zwyciężać, i to zupełnie bezkrwawo, co godne podziwu. Żołnierze uciekli przed oficerami, marynarze z Kilonii odmówili wypłynięcia z portu, masowo nie wykonywano rozkazów, co poważnie dało się we znaki wyczerpanemu wojną reżimowi. Monarchia upadła najpierw w Bawarii, a dwa dni później, 9 listopada 1918 roku, władzę stracił również cesarz. Rząd kierowany przez Maxa von Badena, sprawujący urząd zaledwie od miesiąca – pierwszy gabinet w historii Niemiec, w którym zasiadali także socjaldemokraci – obwieścił abdykację Jego Ekscelencji, chociaż sam Wilhelm II nie wyraził jeszcze takiej gotowości. Było to wyrzucenie z pracy pierwsza klasa. Dzień później, bez rozgłosu, cesarz miał uciec do Holandii.

Teraz ogromny tłum gromadził się między zamkiem a budynkiem Reichstagu. Nerwowy, niespokojny, wzburzony, żądny wrażeń. Niezwykłe, że wśród zebranych znalazło się wiele kobiet, przeważnie w grupach przyjaciółek lub koleżanek. Nie brakowało też robotników, urzędników w garniturach biurowych, a nawet elegancko ubranych zamożnych obywateli. Wszystkich łączyła pewność przeżywania czegoś wielkiego, doświadczania jakiegoś potężnego fermentu. Wśród zgromadzonych panowało powszechne poczucie progu nowej epoki, o której nikt nie wiedział, co przyniesie. Czy szczęście, czy jeszcze więcej smutku? Anarchię, rządy motłochu, bratobójczą wojnę? Dyktaturę klasy robotniczej? Porządek obywatelski dla każdego? A może przynajmniej pieczeń wieprzową?

I kto miałby im wszystkim przewodzić? Niemcy bez cesarza to dla wielu pomysł niewyobrażalny, wręcz przerażający. Kto mógłby teraz wziąć berło w swoje dłonie?

Otóż berło pochwycił Philipp Scheidemann, który właśnie siedział przy obiedzie w kantynie Reichstagu. Pięćdziesięciotrzyletni zecer i dziennikarz z Kassel, od 1883 roku członek zdelegalizowanej jeszcze w tym czasie SPD, Socjaldemokratycznej Partii Niemiec, od niespełna pięciu tygodni tytułujący siebie sekretarzem stanu. Dostąpił tego zaszczytu, ponieważ upadające cesarstwo w swoim pośpiesznie powoływanym rządzie nadzwyczajnym potrzebowało socjaldemokraty, nawet jeśli tylko w drugim szeregu. Obecność socjaldemokraty miała uspokoić nastroje wśród wzburzonych robotników. Stało się jednak odwrotnie.

Scheidemann, notoryczny wesołek, który regularnie pisywał notki w „dialekcie kasselskim” pod pseudonimem Henner Piffendeckel, już 9 listopada pojął, że zamieszki przed zamkiem będą się nasilać. Niemcy, zaledwie od kilku godzin pozbawione cesarza, pilnie potrzebowały jakiegoś znaku – a na czele państwa ponownie szanowanego zwierzchnika. Scheidemann dostrzegał go w krępym Friedrichu Ebercie, spokojnym, rozważnym, zdolnym do kompromisu przewodniczącym SPD. Tak więc Scheidemann „między zupą a deserem”, jak sam później żartobliwie opowiadał, wyszedł na jeden z balkonów Reichstagu, przed którym zebrał się duży tłum i, nie uzgodniwszy tego wcześniej z nikim, swoim charakterystycznym zaśpiewem, proklamował Republikę: „Naród niemiecki zwyciężył na całej linii. Stary, spróchniały porządek rozpadł się; militaryzm jest skończony! Hohenzollernowie abdykowali! Niech żyje Republika Niemiecka! Poseł Ebert został powołany na stanowisko Kanclerza Rzeszy. Ebertowi powierzono zadanie stworzenia nowego rządu. W rządzie tym znajdą się wszystkie partie socjalistyczne (…). Naszym zadaniem jest teraz nie dopuścić do tego, aby to wspaniałe zwycięstwo, to całkowite zwycięstwo narodu niemieckiego zostało zbrukane, dlatego proszę, aby nie doszło do zakłócenia bezpieczeństwa! Po wsze czasy musimy być dumni z tego dnia! Nie może istnieć nic, o co można by nas później oskarżyć! Spokój, porządek i bezpieczeństwo są tym, czego teraz potrzebujemy!”.

I właśnie to poczucie spokoju i bezpieczeństwa dawał Scheidemann wzburzonemu tłumowi. Jego spontaniczny wyskok był brawurą polityczną, dzięki której socjaldemokraci z sukcesem przeprowadzili powstanie przeciwko monarchii i utrzymali stery w swoich rękach, nie dając ich sobie odebrać przez lewicę. W tej napiętej sytuacji niezwykle łatwo mogło bowiem dojść do eskalacji nastrojów i przejęcia inicjatywy od socjaldemokratów, mających znaczący głos w Radach Robotniczych i Żołnierskich, przez bardziej radykalnych komunistów. Agitatorzy tych ostatnich próbowali za pomocą płomiennych przemówień zamienić tę wciąż jeszcze burżuazyjną rewolucję w rewolucję komunistyczną na wzór rosyjski.

Karl Liebknecht, późniejszy założyciel KPD, czyli Komunistycznej Partii Niemiec, po dwóch godzinach od proklamowania Republiki przez Scheidemanna proklamował ją po raz drugi, tym razem z innego balkonu zamku miejskiego. Nie była to wcale zabawna farsa. Podczas gdy Scheidemann tworzył fakty i przedstawiał właśnie rozpoczętą rewolucję jako zwycięsko zakończoną, po której należało już tylko pilnie przywrócić ład i porządek, Liebknecht wyjaśniał swoim słuchaczom, jakoby długa walka dopiero się zaczynała. Przekonywał, że trzeba ją prowadzić z całą surowością, i twierdził, że najpierw musiałaby zapanować „dyktatura proletariatu”, aby rewolucja światowa została w pełni zakończona: „Wiwat wolność i szczęście, i pokój!”. Pod tym hasłem wyrażonym przez Liebknechta rzeczywiście każdy mógłby się podpisać, a przecież było to nic innego jak oczywista zapowiedź walki.

Upadek cesarstwa kosztował do tej pory życie sześćdziesięciu ludzi, z czego osiem osób zginęło w stolicy. To niewiele, biorąc pod uwagę pompatycznego przeciwnika oraz liczne starcia zbrojne, które były konieczne, aby skłonić wojskowych przedstawicieli starego reżimu do ustąpienia ze swoich stanowisk. Jak dotąd rewolucja miała pokojowy przebieg, a dzień 9 listopada dla przychylnie nastawionej burżuazyjnej opinii publicznej, obecnej na ulicach i w mediach, wydawał się dniem, który mógłby kiedyś przejść do niemieckiej historiografii jako jej prawdziwa ozdoba. Dnia 10 listopada Theodor Wolff, liberalny redaktor naczelny „Berliner Tageblatt”, na pierwszej stronie swojej gazety powitał zwycięską rewolucję niemal hymnem pochwalnym. Wolff chwalił wyrażoną przez Eberta wolę przywrócenia ładu i porządku, zabezpieczenia dostaw żywności i zaoferowania starej kadrze urzędniczej roli w nowym państwie. Pisał, że nawet gdyby „wyznawcom nowego” miało to przychodzić z trudem, muszą teraz „z miłości do narodu” współpracować z przedstawicielami starego porządku. Wolff przywoływał upragniony nowy porządek jako uważną wspólnotę komunikacji i kompromisu: „Nikt, kto sam rości sobieprawodo wolności myślenia, nie będzie miał prawado obrażania tych, którzy sercemwyznają innych bogów. Nie zawszenajgorsi są ci, którzy nie potrafią zmieniać swoich poglądów jak wiatr zawieje i w miarę jak nowa władza rośnie w siłę. Naród, który osiągnął niepodległość, przynosi zaszczyt samemu sobie, gdy szanuje szczere poglądy również tych, których przywileje naruszył”. Jeszcze tego samego rewolucyjnego dnia Wolff w największym pośpiechu musiał napisać wezwanie do wzajemnego szacunku, tak aby na wieczór było gotowe. Uderzał przy tym w wysokie tony, otaczając cały naród potężnym, wielowątkowym patosem. W wyobraźni można wręcz zobaczyć, jak pisze pośpiesznie, zaciągając się papierosem, jak po każdej linijce w podnieceniu obchodzi własne biurko – redaktor naczelny w stanie wyjątkowym. Każde słowo było dla niego tak ważne, że tekst niezdarnie wychodził dwoma wierszami na następną stronę. Tu autor zakończył wezwaniem do rozbrojenia każdego, kto chciałby siłą zdezawuować to, co udało się szczęśliwie osiągnąć.

Teraz pozostało już tylko szybko i oficjalnie zakończyć przegraną wojnę! Dwa dni po proklamowaniu Republiki pełnomocnicy nowegorządu tymczasowegopodpisaliakt zawieszeniabroniw lesie Compiègne, spełniając tym samym warunek tego, o czym marzyła większość Niemców, chociaż znaczna ich część dopierood niedawna: o budowaniu demokracji w warunkach pokoju i wolności, w której każdy mógłby żyć z owoców swojej pracy i dążyć do prywatnego szczęścia, niezakłóconego przez wojnę i bezwzględną przemoc.

Taki był plan, szansa, którą ludzie mieli na wyciągnięcie ręki. Ale nie wszyscy tęsknili za wolnością i demokracją. Nawet wśród prostych obywateli było wielu takich, którzy nie chcieli sobie wyobrażać czegoś innego niż cesarstwo. Bez magicznej triady swojej tożsamości – Bóg–Honor–Ojczyzna – czuli się po prostu bezdomni. Dlatego też wojny, toczonej zawzięcie dla cesarza i Rzeszy, nie dało się tak łatwo zakończyć jednym pociągnięciem pióra. Wojna powracała do domu wraz ze zdemobilizowanymi oddziałami wojskowymi i kierowała się przeciwko współobywatelom, którzy ją zakończyli. Zamiast na przesiąkniętych krwią polach bitew Francji i Belgii toczyła się dalej na niemieckich ulicach i dworcach kolejowych, przybierając formę drobnych potyczek. Żołnierze atakowali swój własny naród, który okazał się według nich nielojalny, mszcząc się niekiedy tu i tam zupełnie na oślep.

Tak było na dworcu kolejowym Wanne w pobliżu Bochum. Dnia 30 listopada sfrustrowany batalion wartowniczy, wracający z wojny, napotkał podczas postoju na peronie wartę Rady Robotniczej i Żołnierskiej. Po ostrych wyzwiskach ze strony „hołoty bez ojczyzny” wierni cesarzowi żołnierze frontowi pobili straż dworcową. Wywiązała się strzelanina, w której obie strony użyły karabinów maszynowych. Czterech żołnierzy zostało ciężko rannych. Ich towarzysze grasowali później po mieście, gdzie zaatakowalibudynekurzędu. Dziewięcioletni chłopiec został zabity, a kolejny wartownik ranny. Po tym, jak żołnierska gromada już się wyszumiała, opuściła miasto i ruszyła pociągiem w dalszą podróż. Gazeta „Berliner Tageblatt” w wydaniu z 1 grudnia poświęciła temu zdarzeniu pięć linijek, tak powszechne były tego rodzaju incydenty.

Dochodziło do mnóstwa podobnych zdarzeń, w których część powracającej armii mściła się za zawarty rozejm. Wojskowi chcieli bardziej honorowego zakończenia wojny, które wynagradzałoby ofiary ostatnich lat walki. Zawsze więc, gdy nadarzyła się okazja, żołnierze wdawali się w kłótnie ze strażnikami nowego rządu.

Małe oddziały polowały na pojedynczych przechodniów, których uznawały za rewolucyjnych robotników i intelektualistów, za bumelantów i bratobójców.

Na prośby tymczasowego rządu Rzeszy Naczelne Dowództwo Armii w Berlinie wystosowało apel opatrzony nagłówkiem Koniec z bezsensownymi strzelaninami!, który pośrednio przyznawał, że zamieszki najczęściej wzniecali sami wojskowi: „Współobywatele! W niektórych miejscach miasta wciąż strzela się do organów obecnego kierownictwa Rzeszy oraz obywateli cywilnych i wojskowych. Krąży plotka, że strzelają osoby, które uważają, że muszą bronić starego rządu. Stwierdzono natomiast, że (…) wydane zostały rozkazy, aby wszelkimi środkami wspierać obecne kierownictwo Rzeszy”.

Wszędzie drukowano i rozprowadzano apele o przestrzeganie cnoty, która była Niemcom najdroższa, a której teraz tak boleśnie im brakowało: dyscypliny. Akurat Rady Robotnicze i Żołnierskie, będące spontaniczniepowołanymi do życia organami tworzącego się społeczeństwa cywilnego, nawoływały gorąco do ładu i porządku. Budziły skojarzenia ze spartakusowskimi oparami prochu strzelniczego i dzikimi typami dającymi upust swemu rewolucyjnemu zapałowi. Było wręcz odwrotnie. Większość rad składała się z doświadczonych obywateli, rzemieślników i wykwalifikowanych robotników – ludzi na tyle odważnych, by w tym chaosie braku władzy wziąć sprawy w swoje ręce i możliwie najszybciej przywrócić prawidłowe relacje we wzburzonym kraju. Niemal wszystkie rady obsadzone były przez socjaldemokratów. Chcieli oni praw do demokratycznego uczestnictwa na ściśle określonych zasadach.

Typowa dla myślenia rad była odezwa, która 14 listopada ukazała się w „Bütower Anzeiger” pod nagłówkiem Konieczne są samodyscyplina i porządek. Napisano w niej, co następuje: „Tylko naród dojrzały i zdolny do samostanowienia rozumie konieczność zachowania dobrowolnej dyscypliny. Czy jesteśmy do tego zdolni? Czy nasz naród jest w stanie rządzić się sam? Rząd w to wierzy. Rząd ufa samodyscyplinie narodu. Udowodnijmy, że jesteśmy godni tego zaufania. Udowodnijmy, że potrafimy praktykować samodyscyplinę. Wtedy zapanuje porządek. A armia i naród potrzebują ładu, aby osiągnąć pokój. Podpisano: Krahn, Fitzner i porucznik rezerwy Voss”. To właśnie tacy ludzie jak podpisani pod tekstem odezwy kształtowali pokojowe oblicze rewolucji listopadowej w Niemczech, ale też sprowadzili na nią pogardę wyrażoną w wielokrotnie cytowanej ocenie przypisywanej Leninowi, jakoby rewolucja niemiecka nie istniała: „Rewolucja w Niemczech? Nigdy nic z tego nie będzie. Jeśli Niemcychcą szturmować dworzec, kupują sobie bilet kolejowy”.

Gdybyż rzeczywiście tak było! Apel trzech zaangażowanych obywateli każe przeczuwać chaos szerzący się w następstwie udanej rewolucji. Z dalaod wielkich, już zagmatwanych scen i kierunków rozwojurewolucji pojawiał się bałagan drobnychkonfliktów, w których odważni obywatele, przywódcy robotniczy, marynarze, oficerowie, naczelnicy gmin, ale także zwykli awanturnicy i przestępcy mieli wpływ na to, czy dochodziło do rozlewu krwi, czy nie. Oprócz licznych utarczek między „wojskiem a ludem”, umiarkowanymi i radykalnymi socjalistami, między białymi i czerwonymi, organizowano anarchistyczne akcje niezliczonych desperatów, którzy pichcili własną zupę na ogniu niepokojów społecznych. Świetnym tego przykładem był zdemobilizowany marynarz, Otto Haas, który już pierwszego dnia rewolucji ukradł samochód i w ten sposób – jak stwierdzono na późniejszej rozprawie sądowej – oddał się „do dyspozycjinowegorządu”. Nieoficjalnie, co w tych czasach zdarzało się często, jeden z nowo mianowanych przedstawicieli ludowych dał mu pracę w charakterze szofera. Samochodem marki Wanderer W3 Haas obwoził się też prywatnie. Gazeta „Berliner Tageblatt” w następujący sposób relacjonowała jego postępek: „Tak trafił do Poczdamuw chwili, gdy w mieście zatrzymał się pociąg szpitalny. Skorzystał z okazji i podając się za urzędnika penitencjarnego, polecił aresztować kierowników pociągu, radcę rachunkowego i delegata urzędowego. Skonfiskował wszystkie produkty spożywcze, jakie znajdowały się w pociągu: słoninę, szynkę, kiełbasę i jajka, następnie przetransportował do Berlina i sprzedawał na własną rękę”[9].

Według opisanego schematu wielokrotnie dochodziło do aktów kryminalnych dokonywanych pod pozorem działania w imieniu państwa. Tak było, gdy pewien sutener, podając się za pełnomocnika ludowego, dorwał kilku stojących za rogiem wartowników Rady Robotniczej i Żołnierskiej i ostronakazał im niezwłoczne wykonanieegzekucjina nikczemnym zdrajcy. Wyrok natychmiast wykonano. Posłuszni strzelcy nawet nie podejrzewali, że ofiarą był nie kontrrewolucjonista, ale kumpel przestępcy, który stał się dla niego zbyt niebezpieczny. W większości przypadków taka urzędowa pomoc w ogóle nie była potrzebna, ponieważ po zakończeniu wojny nie brakowało broni. Masowo dezerterujący żołnierze zabrali ją po prostu ze sobą, zatrzymali lub za nieduże pieniądze sprzedali. Szemrana część społeczeństwa była więc uzbrojona po zęby. Rzekomifunkcjonariusze bezpieczeństwa ze straży ludowej (niem. Volkswehr) rabowaliprzechodniów lubkonfiskowalizapasy zgromadzone w magazynachi sklepach. W berlińskiej dzielnicy Buchholz rzekomy oddział porządkowy aresztował burmistrza i zabrał ze sobą kasę gminną[10]. Jednak przemoc zawsze stawała się naprawdę niszczycielska, gdy socjaldemokratyczny rząd wzywał na pomoc wojsko.

 

 

Fatalny pakt

 

Rano po proklamowaniu Republiki FriedrichEbert, prawdopodobnie mając za sobą nieprzespaną noc, szukał kontaktu telefonicznego z aktualnie wciąż jeszcze najpotężniejszym człowiekiem w Niemczech. Był nim WilhelmGroenerz Ludwigsburga, pierwszykwatermistrzgeneralny, a tym samymszefarmiiniemieckiej, która nadalmiała swoją kwaterę główną w belgijskimSpa. Groenerza pośrednictwem tajnejliniitelefonicznejzapewniał Ebertao lojalności armiii obiecał wspierać go w utrzymywaniu porządku publicznego. W zamian generał oczekiwał od nowych władz zapewnienia dalszego istnienia armii i akceptacji w dużej mierze starego korpusu oficerskiego. Wydawało się, że tym samym zwycięscy rewolucjoniści i generalicja cesarstwa zawarli pokój.

Następnej nocy Ebert prawdopodobnie spał już nieco lepiej. Wyniesionego do władzy szefa państwa i jego tymczasowy gabinet, powołany do czasuwyborów, wyraźnie odstręczała perspektywa wszelkiego rodzaju zamieszek. Fakt, że swoje fantastyczne kariery nowi rządzący zawdzięczali właśnie zamieszkom, nie pomniejszał ich odrazy, wręcz przeciwnie. Wiedzieli dobrze, że to, co wyniosło ich w górę, mogło równie szybko strącić ponownie w dół. Trudno sobie nawet wyobrazić niepewność tego środowiska postawionego nagle na czele Rzeszy, a niemającego żadnego doświadczenia w rządzeniu. Na samym szczycie znalazł się Friedrich Ebert, dawny czeladnik rymarski i restaurator, który wraz z żoną Louise prowadził w Bremie gospodę Zur guten Hilfe. Większość socjaldemokratów mentalnie wciąż czuła przywiązanie do Rzeszy cesarskiej i jej systemu wartości, ale jednocześnie była zdeterminowana, by wymusić na społeczeństwie godziwą nagrodę dla klasy robotniczej: ośmiogodzinny dzień pracy, prawo do strajku i zgromadzeń, uznanie związków zawodowych oraz wolne prawo wyborcze, również dla kobiet. Własność prywatna pozostawała dla socjaldemokratów święta, a upaństwowienie kluczowych gałęzi wielkiego przemysłu nie było według nich celem pilnym. Z drugiej strony nowy rząd za niezwykle ważne uznawał szybkie przywrócenie bezpieczeństwa wewnętrznego, podtrzymanie życia gospodarczego oraz ciągłość administracji. Składało się to na pokój wewnętrzny, o który tak usilnie zabiegał Theodor Wolff. Wprawdzie można to było zignorować jako drobnomieszczański fetysz, ale szybko postępujący chaos stanowił poważne zagrożenie dla zdrowia i życia obywateli. Szczególnie zaopatrzenie w żywność napotykało w tym czasie ogromne trudności. Socjaldemokraci wiedzieli, że ówczesna infrastrukturajest wrażliwa na różnego rodzaju zagrożenia, i za wszelką cenę chcieli pokazać – także światu zewnętrznemu – że potrafią rządzić. Obawialisię bowiem, że zwycięskie mocarstwamogłyby jeszcze wkroczyć, gdyby nowyrząd okazał się niezdolnydo zaprowadzeniaspokojuw kraju. Porządek wewnętrzny był – zarówno dlaEberta, jak i dla zwycięskich mocarstw – najważniejszym warunkiem uniknięcia komunizmu na wzór rosyjski.

Rewolucjonistom komunistycznym wydawało się natomiast, że jestzdecydowanieza wcześnie na pokój wewnętrzny. Niemal nie było dnia, w którym przywódcy Związku Spartakusa, Karl Liebknecht i Róża Luksemburg, nie głosiliby konieczności dokończenia rewolucji. Poprzez ciągłe prowokacje i pyszałkowate demonstrowanie siły próbowali wciąż podburzać swoich zwolenników do dalszych zamieszek. Działania te miały ukrywać fakt, że radykalna lewica pozostawała w beznadziejnej mniejszości, nawet w Radach Robotniczych i Żołnierskich. A jednak spartakusowcy pokazywali budzącą postrach siłę. Na ulicach pojawiały się w pełni uzbrojone grupy bojowe, takiejak Związek CzerwonychŻołnierzy (niem. Der Rote Soldatenbund), a w miastachkrążyły plotki, jakoby to rosyjscy bolszewicy tak doskonale je wyposażyli. Wielu spartakusowców było w istocie ludźmi dość łagodnymi. Zmieniało się to jednak, gdy mieli przed sobą maszynę do pisania. Rozwijali wtedy agresywny radykalizm werbalny, budzący niepokój większości ludzi. Co na przykład miały znaczyć ich słowa, że „zgniłe filary społeczeństwa się zatrzęsły”? W wąskiej bańce komunikacyjnej ludzi o podobnych zapatrywaniach tracili przez to jakiekolwiek zaczepienie. Liebknecht, upojony urojeniami wynikającymi z reakcji na jego przemówienia wygłaszane w wypełnionych po brzegisalach, domagał się przekazaniacałej broniwojskowej „proletariatowi”. Były to nawoływania dość groteskowe. Kto właściwie miałby dokonać tego przekazania? Po odebraniu broni – jak głosił w swoim przemówieniu – „rewolucyjny proletariat nie może ani chwili zwlekać z usunięciem elementów burżuazyjnych ze wszystkich silnych pozycji politycznych i społecznych” oraz „z wzięciem całej władzy w swoje ręce”[11]. Liebknecht nie mógł być zaskoczony faktem, że nawet „elementy burżuazyjne” wykazujące dobre intencje przerażała zarysowana przez niego perspektywa. „Nie chcemy rewolucji lemoniadowej! – wołał Liebknecht. – Chcemy podnieść żelazną pięść przeciwko każdemu, kto nam się sprzeciwia. Rząd Eberta-Scheidemanna jest śmiertelnym wrogiem niemieckiego proletariatu!”[12] Tak się nieszczęśliwie złożyło, że ów śmiertelny wróg poważnie potraktował jego groźby i znalazł ochronę w objęciach wojska.

Rząd Tymczasowy dysponował wprawdzie własnymi oddziałami, ale były one słabe i raczej zawodne. Na domiar złego konkurowały ze sobą: Ochotnicza Służba PomocyPartiiSocjaldemokratycznej (niem. Freiwillige Helferdienst der Sozialdemokratischen Partei) czy pośpiesznie zebrana w pierwszych dniach rewolucji Republikańska Straż Żołnierska (niem. Republikanische Soldatenwehr) oraz podległy komendantowi policji Eichhornowi Wielkoberliński Oddział Bezpieczeństwa (niem. Sicherheitstruppe Groß-Berlin)były już mocno przeciążone nocną służbą patrolową i strażniczą, niezbędną doukrócenia chaosui anarchiina ulicachorazdo ochronybudynków publicznych, urzędów państwowych i banków. Próby rekrutacji kolejnych ochotników do republikańskich Oddziałów Ochronnych (niem. Schutztruppen) nie powiodły się ze względu na brak zainteresowanych. W takiej sytuacji Ebert i jego pełnomocnik ludowy do spraw armii i marynarki wojennej, Gustav Noske, powierzyli tę delikatną sadzonkę Republiki niemieckiej armii – armii pokonanej, zdemoralizowanej, znajdującej się w stanie rozkładu.

Najrozsądniejsi żołnierze po tym, jak dotarły do nichwieści o rewolucjii zawieszeniubroni, bezceremonialnie porzucali służbę i na własną rękę starali się dotrzeć do domów jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia. Wielu z nich zabierało ze sobą broń. Choć w gazetach stale pojawiały się apele o oddawanie sprzętu oddziałom wojskowym, to jednak wielu dezerterów nie zamierzało się im podporządkować. Znaczna część broni była przez nich zatrzymywana i przechowywana w domach pod łóżkami i w szafach. Większość pozostałych żołnierzy, tych, którzy poddali się procedurze przepisowej demobilizacji i w zwartychformacjachwracali do domów, tęskniła już jedynieza spokojem i odpoczynkiem. Tylko niektórzy z nich byli skłonni dalej służyć z bronią w ręku i dbać o „ład i porządek” w kraju. Ta część wojskowych była rzeczywiście mocna i nie należało jej lekceważyć. W powstających jednostkach ochotniczych, mających zapewniać stabilność w nowej Republice, gromadzili się jej najgorsi wrogowie.

Korpusy Ochotnicze (niem. Freikorps), rekrutowane przez poszczególnych oficerów, stawały się skupiskiem tych żołnierzy frontowych, którzy uważali, że wojna skończyła się zbyt wcześnie. Co więcej, żołnierze ci nie czuli się pokonani przez wroga, lecz zdradzeni przez ojczyznę. Do Freikorpsów zaciągali się również zdezorientowanilicealiści, na tyle głupi, bywierzyć, że wrazz zakończeniem wojny ominęło ich coś podniosłego. Pojawiali się też rozgoryczeni studenci, pełni obaw, że w „Republice Robotników” nie będą już mogli robić karier. Wreszcie nie brakowało tu zwykłych zbirów liczących na niezłą zapłatę za swoje zamiłowanie do przemocy. Tacy właśnie ludzie tworzyli dzikie bandy żołnierskie, które przybierały imiona swoich przywódców: Brygada Marynarki Wojennej Ehrhardta (niem. Marinebrigade Ehrhardt), Korpus Ochotniczy Eppa (Freikorps Epp), Korpus Ochotniczy Hacketaua (niem. Freikorps Hacketau), Korpus Ochotniczy von Petersdorffa (niem. Freikorps von Petersdorff), Oddział Szturmowy Rossbacha (niem. Sturmabteilung Rossbach) i tak dalej. W sumiebyło podobnodokładnie trzysta sześćdziesiąt pięć Freikorpsów, po jednymna każdy krwawydzień roku. Miłość do ojczyznyoznaczała dla nicheliminację tychwszystkich, którzy – w ich przekonaniu – miłości tej nie podzielali.

Część Freikorpsów wyruszyła do Polski, by tam, nie zważając na oficjalne zakończenie wojny, kontynuować walkę. Członkowie Freikorpsów uznawali, że w Polsce – gdzie zgodnie z postanowieniami traktatu wersalskiego zbliżały się głosowania ludności i negocjacje dotyczące przyszłych granic państwa – muszą nadal bronić swojej ojczyzny. Nacjonaliści po obu stronachnie chcieliczekać na wyniki głosowań i negocjacji, dlategoFreikorpsy toczyły wieloletnią, krwawą, „śmiertelną walkę w Marchii Wschodniej”, złożoną z napadów, zamachów terrorystycznychi zaciekłych walk partyzanckich.

Kierunek głównego działania Freikorpsów był jednak wymierzony do wewnątrz kraju. Jak miała wyglądać ingerencja tych formacji, okazało się 6 grudnia1918 roku w Berlinie. Dzień św. Mikołaja rozpoczął się już w dziwnienerwowymnastroju. W godzinach szczytu komunikacyjnego, krótko przed osiemnastą, na ruchliwymskrzyżowaniu ulicChausseei Invalidenstraße, niedalekomiejsca, gdziedziś znajdujesię FederalnaSłużba Wywiadowcza (niem. Bundesnachrichtendienst), doszło do prawdziwej masakry. Posterunekwojsk lądowych, a dokładniej fizylierzy gwardii, którzy dzień wcześniej „wrócili z pola walki” i znowu przebywali w mieście, „przykryli” okolicę ostrzałem z karabinu maszynowego: „Tramwaj linii 32 znalazł się na linii ognia. Pojazd gwałtownie stanął. Wielu pasażerów upadło na podłogę. Z tramwaju zaczęła wyciekać krew. Tuż obok wagonu kuleprzeszyły koniazaprzęgniętego do wozu. Na chodniku ludzie biegali z krzykiem, próbując ratować życie, wpadali na siebie i przewracali się wzajemnie na ziemię. Niektórzy rzucali się przezszybydo wnętrza dużego domutowarowego – skaleczeniaspowodowane kawałkami rozbitego szkła były mniejśmiertelne niż salwy broni maszynowej i strzały z karabinów”[13]. Koszmar trwał tylko kilka minut, ale śmierć poniosło dwanaście osób, najmłodsza ofiara, dziewczyna, która wykrwawiła się w tramwaju, miała szesnaście lat. Ponad osiemdziesiąt osób zostało rannych.

Nigdy tak naprawdę nie wyjaśniono, dlaczego w godzinach szczytu komunikacyjnego strzelano do zupełnie spokojnychprzechodniów. W dniuśw. Mikołaja rano grupa żołnierzy pod dowództwem oficera, niejakiegoSpiro, podjęła próbę przeprowadzenia swoistego zamachustanuw Reichstagu. Wojskowi ogłosili wprawdzie Friedricha Eberta„prezydentem NiemieckiejRepublikiSocjalnej” (niem. Deutsche Soziale Republik), ale jednocześnie zamierzali aresztować zebraną w pruskim Landtagu, nadrzędną wobec prezydenta Radę Wykonawczą Rady Robotniczej i Żołnierskiej (niem. Vollzugsrat des Arbeiter- und Soldatenrates), będącą tymczasowym parlamentem. Sprawazakończyła się fiaskiem, ale mogła wpłynąć na eskalację nastrojów społecznych w tym dniu. Dzień później spartakusowcy i socjaldemokraci wzajemnie przypisywali sobie winę za masakrę, a burżuazyjne gazety twierdziły, jakoby „aż nadto zrozumiały” strach żołnierzy przed przejęciem władzy przez komunistów znalazł ujście w ich panicznej, przesadnej reakcji. Dodatkowo do skrzyżowania, na którym rozegrała się tragedia, miały się podobno zbliżać z różnych kierunków dwa marsze demonstrantów, co sprawiało, że obraz sytuacji był nieprzejrzysty. Bardziej prawdopodobne jednak, że to po prostu nienawiść sfrustrowanych żołnierzy frontowych do rzekomo zdradzieckiej ojczyzny była przyczyną krwawych wydarzeń w Berlinie, zresztą podobnie jak w innych miejscach. Nienawiść, która w przyszłości miała sprawiać, że proste policyjne zadania porządkowe przeradzały się w operacje likwidacyjne o nieopisanej brutalności.

Do ekstremalnych aktów przemocy dochodziło podczas tłumienia Bawarskiej Republiki Rad. Pod koniec kwietnia 1919 roku jednostki Freikorpsu i regularne oddziały rządowe na rozkaz rządu berlińskiego oblegały stolicę Bawarii. Bawarska Republika Rad, początkowo nazywana malowniczo „Republiką Marzycieli”, już dawno miała się ku końcowi. Po nieudanejpróbie zamachustanu zadomowiła się tu komunistyczna klika, ale zyskała sympatię jedynie mniejszości monachijczyków. To wyjaśnia niezbyt przychylny ton, w jakim wykładowca uniwersytecki Victor Klemperer naśmiewał się z wojny domowej i sytuacji, w której to Republika Bawarska uznawała, jakoby znalazła się w stanie wojny domowej, zanim ta wojna jeszcze naprawdę się zaczęła. Klemperer, któremu potomność zawdzięcza wiele pasjonujących dzienników, pracował wówczas także jako korespondent dla gazety „Leipziger Neueste Nachrichten” i na jej łamach opisywał tę sytuację: „KiedyMaierFranzstrzelado bażantów w OgrodzieAngielskim, HubertXaverna Feilitzschplatzmyśli, że bialidokonują zamachustanu, i też strzela, a wartownikna pobliskimkościele Erlöserkirche[14] bije w dzwony na alarm i zaraz potem już w całej okolicyprzezkwadranssłychać terkotanie. Ależ tojestzabawne”[15].

Wkrótce jednak nawet dla Klemperera przestało to być zabawne. Dnia 1 maja 1919 roku do Monachium wkroczyli strażnicy porządku Rzeszy: Freikorps Eppa, oddziały bezpieczeństwa Wirtembergii i regularne oddziały Reichswehry z Prus[16]. Po licznych wezwaniach pomocy, płynących z Bawarii, zamierzano szybko położyć kres temu „karnawałowi szaleństwa”, jak socjaldemokratycznyministerReichswehryGustavNoskenazywał tę w istocie autodestrukcyjną działalność rewolucyjną. W atmosferze święta ludowego większość mieszkańców Monachiumwitała wkraczających mężczyzn, z których część ubranabyła wewspaniałe mundury gwardii.

Wszystko wyglądało jak parada folklorystyczna. Ale niedługo potem nastąpił prawdziwy wybuch nienawiści i żądza zemstyna skalę, która głęboko wstrząsnęła przyzwoitą częścią społeczności Monachium. Zamiast porządku i spokoju Freikorpsy zaprowadzały terror na ulicach, korzystając przy tym ze wsparcia miejscowych filistrów, chętnie uczestniczących w akcjach, w których sami mogli mocno uderzyć. W tym celu ochoczo przystąpili do poszukiwania ukrytych wywrotowców w robotniczych dzielnicach miasta. PisarzOskarMariaGraf, do niedawnasam jeszczebędący członkiem rządu rad, tak opisywał tę sytuację: „Zaczęło się ohydnedonosicielstwo. Żaden człowiek nie był już bezpieczny. Każdy, kto miał jakiegoś wroga, mógł kilkomasłowami wydać go na śmierć. Natychmiast pojawili się też obywatele, którzy dotychczas chowali się w domach, a teraz z przewieszonymi karabinami i biało-niebieskimi opaskami straży obywatelskiej biegali za oddziałami wojska. Naprawdę zachłannie rozglądali się dookoła w poszukiwaniu swojej ofiary. Wskazywali ją, gonili, po czym, wrzeszcząc, bili, opluwali, popychali jak szaleni, aż w końcu na wpół martwego, pobitego człowieka wlekli do żołnierzy. Albo załatwiali sprawę jeszcze szybciej: niczego niepodejrzewający człowiek stał jak zastygły, zgraja rzucała się w jego stronę, otaczała go, po czym rozlegał się strzał i było po wszystkim. Zadowoleni oprawcy odchodzili ze śmiechem”[17].

W robotniczych dzielnicach Monachium żołnierze strzelali niekiedy do każdego, kto się poruszał. Grafwidział, jak po drugiej stronie ulicy została wzięta na cel i zastrzelona utykająca starsza kobieta. Ten sam los spotkał małego chłopca, który umierającej pośpieszył z pomocą.

Nienawiść do ludności cywilnej, włącznie z kobietami i dziećmi, miała swoją kilkumiesięczną historię i prowadziła do stolicy Rzeszy. Tamtejsze wydarzenia podczas świąt Bożego Narodzenia w 1918 roku okryły hańbą żołnierzy Freikorpsu i Reichswehry, którzy niestety wyciągnęli z nich naukę na przyszłość. Mowa tu o incydencie, w którym grupa rewolucyjnych marynarzy, która sama siebie nazywała Ludową Dywizją Morską (niem. Volksmarinedivision), miała zostać wyrzucona z Zamku Berlińskiego. Wspomniana dywizja była dumnym, aczkolwiek zdziczałym nieco uczestnikiem rewolucyjnychdni listopadowych. Zaledwie sześć tygodniprzed opisywanym zdarzeniem socjaldemokraci zwrócili się do niej z prośbą o ochronę ważnych budynków rządowych przedgrabieżą. Dywizja została zakwaterowana w zamku miejskim. Teraz jednak zażądano, aby go opuściła, czego powodem była jej nadmierna radykalizacja. Dnia 23 grudnia Ludowa Dywizja Morska wzięła jako zakładnika komendantamiastaOttonaWelsai urządziła dziką wymianę ogniaz pojazdempancernym stojącym przed gmachem Opery Berlińskiej akuratw chwili, gdy widzowie, ubrani w eleganckie futra, opuszczalibudynek. Zbuntowani marynarze zagrozili nawet aresztowaniem całego rządu. W tej sytuacji Ebert osobiście skontaktował się wieczoremz NaczelnymDowództwem Armiii poprosił o siłowe wyrzucenie marynarzy z zamku.

Wykonanie tego zadania powierzono generałowi Arnoldowi Lequisowi, który wątpliwą sławę zyskał podczas brutalnej masakry ludu Herero[18]. Lequis sformował swój oddział 24 grudnia rano, pośród architektonicznychwspaniałości Spree-Athen. Ciężka artyleria przystąpiła do działania i ostrzelała główne wejście zamku Hohenzollernów, trafiając w balkon, z którego w sierpniu 1914 roku cesarz Wilhelm II wygłosił słynną mowę tronową, zwaną przemówieniem rozejmowym (niem. Burgfrieden-Rede). Ponadto z dachu zbrojowni w kierunku zamku wystrzelono liczne salwy z karabinów maszynowych. W bezpośrednim sąsiedztwie miejsca, z którego prowadzono ostrzał, widoczna była wysoka choinka, odświętnie przystrojona z okazji pierwszego Bożego Narodzenia obchodzonego w warunkach pokoju. Lequis przystąpił do szturmu, został jednak powstrzymany przezogień zaporowymarynarzyLudowej Dywizji Morskiej, którzy – również wyposażeni w karabiny maszynowe – zajęli pozycje na dachuzamku. Czterech żołnierzy zginęło, ich ciała leżały przed zamkiem, dziesięciu innychzostało ciężko rannych. Lequisprzerwał szturmna zamek, a upokorzona dywizja gwardii zmuszona została do odwrotu.

Z wojskowego punktu widzenia była to mało znacząca potyczka, jedna spośród niezliczonych utarczek tych miesięcy. Ale symboliczne znaczenie tej katastrofyi jej wpływ na żołnierską psychikę były nie do przecenienia. W samym centrum cieszącej się niegdyś chwałą monarchii pruskiej niedobitki wiernej Bogu i Ojczyźnie armii zostały zmuszone do odwrotu przez dziką zgraję zbuntowanych marynarzy. Waldemar Pabst, oficer i kluczowy uczestnik ekstremistycznego prawicowego puczu Kappa wiosną 1920 roku, opisał tę klęskę jako „najbardziej wstrząsający moment w życiu wojskowym wszystkich członków najdumniejszych pułków pruskich”[19].

 

 

Niezwyciężony w polu, ale pokonany przez kobiety

 

Jeszcze w dniu klęski generał Lequis przed zamkiem udzielił wywiadu gazecie „Vossische Zeitung”. Wydarzenia rozgrywały się bowiem pod czujnym okiem prasy. Fotografowie z nieporęcznymi statywami w odległości zaledwie kilku metrów od miejsca wymiany ognia wyczekiwali na motyw najlepiej nadający się do zilustrowania wojny domowej. Generał wyjaśniał gazecie „Vossische Zeitung”, dlaczego wydarzenie musiało mieć tak haniebny przebieg, i znalazł przyczynę porażki – przyczynę, która miała wkrótce przynieść poważne konsekwencje. Otóż podczas wynegocjowanej dwudziestominutowej przerwy w wymianie ognia dowodzona przez kobiety i dzieci zgraja cywilów miała otoczyć jego żołnierzy. „Moi żołnierze nie strzelają do kobiet i dzieci. W ten sposób ponieśliśmy porażkę. Część moich oddziałów została odparta, złożyła broń, pozostałe wycofały się do uniwersytetu”. Wiadomość, że wyzwolenie zamku nie powiodło się z uwagi na opór kobiet, rozeszła się w kręgach wojskowych lotem błyskawicy. Odmowa strzelania do ludności cywilnejzostała uznanaza bezprzykładną przyczynę tej hańby. Odtąd miano skończyć z „przesadnym humanitaryzmem”: w lutym1919 roku oddziały zostały poinstruowane, aby otwierać ogień w każdym wypadku napotkania wrogiegotłumu[20].

Niezależnie od tego, czy historia kobiet i dzieci, które pokonały dywizję gwardii w dzień Bożego Narodzenia, jest prawdziwa, czy też wymyślona przez Lequisa jako wymówka, jedno jest pewne – wzmogła jeszcze bardziej już i tak ogromną nienawiść upokorzonych żołnierzy.

Twierdzenie, jakoby to głównie kobietyprzyczyniły się do klęski armii, dotykało mentalnej strefy działań bojowych RepublikiWeimarskiej, o której jeszcze wielokrotnie będzie tu mowa: czyli dramatycznie zmieniających się relacjimiędzy płciami. Według wersji Lequisa żołnierze stali się ofiarami rycerskości, która tradycyjnie powstrzymuje mężczyzn przed atakowaniem nieuzbrojonych kobiet. Najbardziej reakcyjnym wojskowym takie zahamowania wydawały się jednak staromodne, a kobiety według nich dawno przestały potrzebować ochrony i stały się budzącymi postrach przeciwnikami.

Już przedwojenna dekada dostarczyła wieluprzykładów demonizowaniakobiet. W malarstwiesymbolizmuroiło się od furii, czarownici wiedźm. Nowe miejsca pracy w biurach, domach towarowych, urzędach telekomunikacyjnych zapewniały coraz większej liczbie kobiet samodzielność i niezależność. A skuteczne przejęcie męskich zajęć podczas wojny znacznie wzmocniło ich poczucie własnej wartości. Teraz do głosu doszła jeszcze otwarta wojowniczość kobiet; wiele proletariuszek w dużych miastach brało udział w demonstracjach przeciwko gospodarce niedoborów spowodowanej wojną. W dniach rewolucji i późniejszych strajków kobiety często odważnie przeciwstawiały się obecności wojska – co dla żołnierzy stanowiło problem, który w umysłach wielu z nich przeradzał się w najbardziej niedorzeczne fobie. Kulturoznawca Klaus Theweleit w swojej przełomowej rozprawie Männerphantasien (Męskie fantazje) zbadał literaturę napisaną przez żołnierzy Freikorpsów i na ich temat, która powstała w okresie Republiki Weimarskiej. Znalazł w niej nienawiść do kobiet tak szaloną i tak jawnie paranoiczną, że aż zapierającą dech w piersiach. W tychksiążkach roi się od pozbawionych zahamowań herod-bab, które chcą pożerać w całości, kastrować i zabijać dzielnychżołnierzy. „Biada mężczyźnie, który dostanie się »w brudne szpony haniebnych kobiet z Hamborn«, nie zostanie wtedy z niego dosłownie nic”, obawia się Tüdel Weller w powieści Peter Mönkemann – Freikorpskämpfer an der Ruhr (Peter Mönkemann – bojownik Freikorpsu nad Ruhrą)[21]. W taki sposób w książce potraktowano towarzysza z Freikorpsu; został on odepchnięty na bok i „rozdrapany” gołymi rękami przez agresywne robotnice[22].

PisarzErnstvon Salomon, członek Freikorpsów Maerckerai Bertholda, prawicowejorganizacjiterrorystycznejConsul oraz BrygadyEhrhardta, która brała udział w puczu Kappa w 1920 roku, opisuje antymilitarystyczną demonstrację przeciwkojego umundurowanym zabijakom jako apokaliptyczne spotkanie z oblubienicamiszatana: „Baby krzyczą na nas, potrząsając pięściami. Latają kamienie, garnki, przedmioty (…). Babsztyle barczyste, w niebieskich strojach, w mokrych fartuchach i postrzępionych spódnicach, czerwone, pomarszczone twarze pod rozczochranymi włosami atakują nas kijami, kamieniami, gumowymi wężami i naczyniami kuchennymi. Plują, wrzeszczą, piszczą. (…) Baby są najgorsze. Mężczyźni biją, baby jeszcze plują i jazgoczą, tak że nie da się bez zbędnych ceregieli przyłożyć pięścią w ich pyski”[23].

W książce Ruhe und Ordnung – Roman aus dem Leben der nationalgesinnten Jugen (Ład i porządek – powieść z życia młodzieży nacjonalistycznej) Ernst Ottwalt opowiada, jak generał Maercker podczas puczu Kappa instruował swoich żołdaków ochotników, jak należy postępować z kobietami lojalnymi wobec rządu: „To dobrze znany fakt, że na takich zbiegowiskach zawsze na czele są baby. A kiedy dowódca każe strzelać i ginie kilka starych bab, cały świat krzyczy o żądnych krwi żołdakach, którzy strzelają do niewinnych kobiet i dzieci. »Kobiety w ogóle zawsze są niewinne«. Śmiejmy się. »Moi panowie, w takich wypadkach pomaga tylko jedno: wystrzelić kilka rac pod spódnice, zobaczycie wtedy, jak uciekają. Poza tym niewiele się stanie, magnez z rakiet przypali im trochę łydki lub zadki, a słup ognia zapali kilka spódnic. Najbardziej nieszkodliwy środek, jaki można sobie wyobrazić«”[24].

Żołnierska rycerskość, którą generał Lequisw wywiadziedla „Vossische Zeitung” starał się wyjaśnić klęskę podczas Bożego Narodzenia w roku 1918 przed berlińskim zamkiem miejskim, w ciągu dwóch lat najwyraźniej rozpłynęła się w powietrzu. Alboteż była fikcją od samego początku.

 

 

„Nie wytańczysz przecież wstydu swego ciała”

 

Kobieta, na której skupiała się ta patologiczna nienawiść, miała na imię Róża. Czerwona Róża. Uderzająco niska, często elegancko ubrana, o delikatnym wyglądzie, ale stąpająca pewnie i energicznie. Była kobietą niezwykle bystrą, błyskotliwą, niemającą równych w szermierce słownej. Potrafiła dyskutować tak długo, aż przeciwnik milkł wyczerpany. Rozalia Luksemburg jako dziecko dorastała w Polsce, w zamożnej rodzinie żydowskiej, i ku strapieniu rodziców już jako uczennica była zdeklarowaną socjalistką. Przekazywany jest wiersz, który napisała jako dziewczynka: „Dla tych żądam kary / którzy są dziś syci, którzy żyją w zadowoleniu / którzy nie wiedzą, którzy nie czują / w jakich mękach na swój chleb zarabiają miliony [ludzi]”[25]. Już w wieku sześciu lat współpracowała z gazetką uczniowską, a jako szesnastolatka była aktywna w nielegalnym „kole samokształcenia młodzieży”. Ponieważ policja od jakiegoś czasu miała ją na oku, starsi towarzysze przemycili wówczas już siedemnastolatkę przez granicę, skąd dotarła do Zurychu. Tutaj studiowała na kilku kierunkach, począwszy od zoologii poprzez prawo, administrację aż po filozofię, wszystko to wynikało z jej nieskończonego głodu wiedzy. Doktorat z ekonomii, w którym skupiła się na tematyce rozwoju polskiego przemysłu, przyniósł jej oczywiście najwyższą ocenę. W roku 1898 przeniosła się do Berlina i szybko stała się tam jednym z najwybitniejszych głosów lewicowej socjaldemokracji. Z partią się poróżniła, gdy na początku pierwszej wojny światowej SPD postanowiła zawrzeć rozejm z rządem Rzeszy i cesarzem oraz zgodzić się na kredyty wojenne. Za swoją odważną antywojenną postawę zapłaciła kilkoma wyrokami więzienia. Od początku rewolucji była redaktorem naczelnym gazety „Die Rote Fahne” (Czerwony Sztandar) i twarzą niemieckiego komunizmu. Twarzą, która do dziś wielu fascynuje. Nawet niezwykle rzeczowy i rozsądny historyk Ernst Piper określa własną biografię Róży Luksemburg z 2018 roku jako rezultat swego rodzaju „intensywnej komunikacji”. Róża Luksemburg malowała, rysowała, pisała wiersze, potrafiła kochać szaleńczo i namiętnie. Nikt nie zdołał agitować żywiej, potępiać mocniej, rozpalać słuchaczy na sali w bardziej szekspirowski sposób niż ona, a już zdecydowanie nikt, stojąc na krześle, którego potrzebowała, aby być widzianą. Niezapomniany pozostaje jej werdykt, że socjaldemokracja to tylko śmierdzący trup. Ale Róża Luksemburg nie była jednoznaczna, była raczej sfinksem, marksistowskim kameleonem, który nie dawał się sklasyfikować i zdefiniować. W jej dziewięciotomowym dziele doszukać się można odniesień do każdego ideowego wariantu marksizmu. Z powodu jej słynnego cytatu, że wolność jest zawsze wolnością dla myślących inaczej, potomność niesłusznie czci ją jako przedstawicielkę radykalnie demokratycznego socjalizmu. Zagorzałą demokratką, która chciała przekonywać ludzi. zamiast z nimi walczyć, Róża Luksemburg jednak nie była. Podczas rewolucyjnych tygodni niczego nie nienawidziła bardziej niż demokracji, rzekomo fetyszyzowanej przez socjaldemokratów, w której, nawiasem mówiąc, całkiem słusznie widziała grobowiec komunizmu. Powstanie było konfrontacją ponad miliona członków SPD z tysiącem członków Związku Spartakusa. W odniesieniu do masy sympatyków proporcje liczbowe kształtowały się podobnie. Dlatego w artykule wstępnym opublikowanym w „Die Rote Fahne” Luksemburg jawnie wzbraniała się przed poddaniem przyszłych losów rewolucji pod głosowanie w drodze wyborów lub decyzji większości w Zgromadzeniu Narodowym:

„Ze strażnikami kapitalistycznych sejfów nie dyskutujemy ani w Zgromadzeniu Narodowym, ani o Zgromadzeniu Narodowym”. Pracując do granic wyczerpania – czasem trzeba ją było wręcz wyciągać zza biurka i odstawiać do domu – radziła swoim czytelnikom, aby robili dokładnie to, co od dawna sama praktykowała: obcowali tylko z ludźmi podobnie myślącymi. „Naszym obowiązkiem jest zburzyć każdy most prowadzący do obecnego rządu”[26]. Tuż przed śmiercią uznała dialog między podobnymi do siebie za wskazany, a wobec dużej reszty zalecała użycie brutalnej siły: „Socjalizm nie oznacza zasiadania w parlamencie i uchwalania ustaw, dla nas socjalizm oznacza pokonanie klas panujących z całą brutalnością”[27].

Cała brutalność miała wybuchnąć już na początku 1919 roku. Od 5 do 12 stycznia Berlinem wstrząsały kolejne zamieszki, które wkrótce nieco na wyrost nazwano „powstaniem Spartakusa”. Przyczyną jego wybuchu była dymisja szefa berlińskiej policji Eichhorna, opowiadającego się zawsze po stronie radykalnej lewicy. Demonstracja protestacyjna, zorganizowana z powodu tej dymisji, doprowadziła do zajęcia przez uzbrojonych demonstrantów, głównie komunistycznych, i „Rewolucyjnych Zwierzchników” (niem. Revolutionäre Obleute) budynku, w którym drukowano socjaldemokratyczny dziennik „Vorwärts” (Naprzód). Zajęte zostały także budynki wydawnictw Scherl, Ullstein i Mosse oraz urząd telegraficzny Wolffa i redakcja „Berliner Tageblatt” – atak na prasę burżuazyjną wyraźnie sygnalizował, w jaki sposób radykalna lewica zamierza obchodzić się z wywalczoną zaledwie przed dwoma miesiącami wolnością wyrażania opinii.

Okupowanie budynków przebiegało początkowo bez skoordynowanego planu, dlatego określenie „powstanie Spartakusa” może wprowadzać w błąd. Dopiero po pewnym czasie Karol Liebknecht i Róża Luksemburg jako mówcy stanęli na czele rewolty i próbowali wykorzystać ją do obalenia rządu Eberta-Scheidemanna: „Berliński proletariat staje i walczy teraz dla siebie, dla Niemiec, dla proletariatu całego świata. Nigdy jeszcze walka nie była piękniejsza, nigdy bardziej sprawiedliwa, nigdy w historii bardziej wartościowa” – wiwatował na swoich łamach „Die Rote Fahne” w wydaniu z 10 stycznia.

W Berlinie znów zaczęły krążyć dzikie plotki, jakoby w drodze miało być tysiąc rosyjskich bolszewików przebranych za niemieckich żołnierzy, gotowych wesprzeć sprzymierzeńców. Spartakusowcy mieli też rzekomo dysponować ponad dwudziestoma tysiącami karabinów maszynowych. Duża część prasy już widziała pogrążające się w chaosie Niemcy, gdyby socjaldemokraci nie poradzili sobie z powstańcami. W rzeczywistości ani Ochotnicza Służba Pomocy Partii Socjaldemokratycznej (niem. Freiwillige Helferdienst der Sozialdemokratischen Partei), ani bliskie SPD Republikańskie Oddziały Ochronne (niem. Republikanische Schutztruppen) nie okazały się na tyle silne, by uwolnić od rebeliantów okupowane budynki. Ebert i Noske ponownie więc za pośrednictwem dowództwa armii wysłali przeciwko powstańcom Freikorpsy, ale także regularny Pułk Poczdam (niem. Regiment Potsdam). Wojna domowa w berlińskiej dzielnicy prasowej trwała przez wiele dni.

„Małe oddziały uderzeniowe uzbrojone w miotacze ognia, pojazdy pancerne, karabiny maszynowe i granaty ręczne próbowały szturmować okupowane budynki, by zmusić rebeliantów do ucieczki – ci z kolei odpowiedzieli ogłuszającym ogniem z karabinów maszynowych i pistoletów”[28]. Powstańcy schronili się na ulicy za dużymi zwojami papieru i stertami wydrukowanych już gazet. Wolne słowo stanowiło teraz szczelną barykadę, za którą skrywali się zarówno mężczyźni w eleganckich garniturach, jak i w zniszczonych mundurach, wszyscy z karabinami gotowymi do strzału. Ponad belami papieru ostrożnie wyglądali spod swoich kapeluszy i stalowych hełmów, obserwując okolicę. Byli to nie tylko pojedynczy robotnicy i rewolucyjni żołnierze, lecz także – a być może nawet przede wszystkim – przedstawiciele „inteligencji”, jak nazywano ich w lewicowym dyskursie. Robotnicy fabryczni z niemałym zdumieniem dowiadywali się o tych wydarzeniach. Setki tysięcy z nich demonstrowało w tym czasie w Spandau, Lichtenbergu i Wedding przeciwko krwawej „braterskiej walce” toczonej rzekomo w ich imieniu między zagorzałymi radykałami a rządowymi socjalistami. Na próżno załogi różnych wielkich przedsiębiorstw tworzyły Komitet Braterstwa (niem. Verbrüderungsausschuss) składający się z członków SPD, USPD, Niezależnej Socjaldemokratycznej Partii Niemiec, (niem. Unabhängige Sozialdemokratische Partei Deutschlands) i KPD, Komunistycznej Partii Niemiec (niem. Kommunistische Partei Deutschlands), głoszący hasło: „Proletariusze, porozumcie się, jeśli nie z waszymi przywódcami, to ponad ich głowami!”[29].

Każdy z ataków podczas styczniowych walk pochłonął wiele ofiar, w tym zwykłych, niezaangażowanych w walkę przechodniów. „Freiheit” (Wolność), organ USPD, relacjonował, że nawet w pobliżu Reichstagu i ulicy Unter den Linden niemal nie było kwadransa, w którym nie zacząłby terkotać karabin maszynowy. „Grupa osób padła ofiarą tej nikczemnej strzelaniny, wielu zostało rannych”[30] – informowała gazeta. „Grupa”, precyzyjniej określić się nie dało. Sporządzane raporty płynnie przeradzały się w plotki i mgliste przypuszczenia. Na ulicach mówiło się, że oddziały rządowe używały amunicji dum-dum, która pozostawiała potworne rany.

O świcie 11 stycznia oddziały uderzeniowe żołnierzy rządowych ruszyły w kierunku budynku redakcji „Vorwärts”. Pod ciężkim ostrzałem granatów zawaliła się środkowa fasada budynku, grzebiąc pod gruzami część rebelianckich stanowisk maszynowych. Spore trudności sprawiał jednak żołnierzom karabin maszynowy ustawiony w pobliżu narożnika budynku. Czterdzieści pięć minut trwała walka, zanim wojskowi zdobyli w końcu stanowisko, które zgodnie z ich przekonaniem zajmowała „herod-baba” Róża Luksemburg.

Wielu rebeliantów przewieziono do koszar dragonów w dzielnicy Kreuzberg, nieustannie ich przy tym maltretując. Na miejscu, zanim zostali rozstrzelani, doświadczyli ogromnego cierpienia. Blisko dwadzieścia kobiet, które znalazły się wśród dwustu pięćdziesięciu aresztowanych, potraktowano tak źle, jak tylko można to sobie wyobrazić na podstawie przytoczonych nienawistnych fantazji opisanych w powieściach o Freikorpsach.

Cztery dni później, 15 stycznia, aresztowano Różę Luksemburg i Karla Liebknechta. Ale zamiast doprowadzić aresztantów do więzienia, trzydziestoośmioletni kapitan Waldemar Pabst, dowódca oddziału Freikorpsu, który dokonał tego aresztowania, postanowił ich zabić. Róża Luksemburg została pobita kolbą karabinu, a gdy straciła przytomność, została zastrzelona, a jej ciało wrzucono do kanału Landwehr. Kapitan Pabst skłamał prasie, jakoby Liebknecht został zastrzelony podczas ucieczki, a Różę Luksemburg zlinczował wściekły tłum. Pojawiające się do dzisiaj twierdzenie, że zabójstwo obojga przywódców spartakusowców zlecił socjaldemokrata Noske, uznano za nieprawdziwe. Ale już to, że Noske po cichu je zaakceptował i tolerował, należy traktować jako prawdopodobne[31].

 

*

 

Wydarzenia powstania Spartakusa, przypominające wojnę domową, angażowały ludzi. Fakt, że tu i ówdzie na ulicach toczyły się walki, miał jednak niewielki wpływ na zwykłe, codzienne życie. Nawet 11 stycznia, w dniu krwawego finału powstania, w Teatrze Dramatycznym wystawiano Zbójców; w Teatrze Berlińskim sztukę Sterne, die wieder leuchte (Gwiazdy, które znów świecą), a w teatrze przy Nollendorfplatz Der Juxbaron (Fałszywy baron). W Uranii licznie zgromadzeni goście słuchali wykładu Piękno niemieckiego krajobrazu, a w sąsiedniej sali odczytu wprowadzającego w „Świat planet”. Po zaledwie kilku dniach drukowano już pocztówki z na wpół zniszczonym budynkiem redakcji „Vorwärts”, które berlińczycy chętnie wysyłali krewnym na prowincji. Jako pamiątkę można też było nabyć widokówki z walk na barykadach. Wizerunek zaangażowanego obywatela w krawacie i kołnierzyku z karabinem w pogotowiu był pamiątką, którą chętnie stawiano na półce w kuchni!

Aparaty fotograficzne były wszechobecne, aby przekazywać relacje tym, którzy sami nie mogli być świadkami ekscytujących wydarzeń. Przechodnie przystawali i, kręcąc głowami, przepowiadali rychłe wkroczenie Francuzów, jeśli ten chaos się nie skończy: „Najpierw bezpiecznie przywożą swoje kości do domu, a potem sami się zabijają”[32].

Nawet wytworny, niezwykle ciekawy świata kolekcjoner sztuki i doświadczeń Harry Graf Kessler nie może w tych dniach wytrzymać w swoim salonie. Podczas powstania Spartakusa codziennie przemierza więc berlińską dzielnicę Mitte. Neue Wilhelmstrasse, Friedrichstrasse, Leipziger Platz, Potsdamer Platz. Wszędzie słyszy pojedyncze strzały i terkotanie karabinów maszynowych, podczas gdy życie miasta toczy się dalej, wyczuwana jest jedynie większa nerwowość niż zwykle: „Uliczni sprzedawcypapierosów, cukierków słodowych, mydła wciąż zachwalają swojetowary. LokalCafeVaterlandjestjasnooświetlony. Wejdę na chwilę. Chociaż w każdej minuciemogą trafić kule, nieprzerwanie gra kapela wiedeńska, stoły są zajęte, a pani w budcez papierosamina dole uśmiecha się do swoich klientów jak w czasach stabilnego pokoju”[33].

W teatrach rewiowych i na parkietach świętowano jak nigdy dotąd. Lokale taneczne, zamknięte w czasie wojny, od tygodnia, dokładnie od sylwestra 1918 roku, znowu były otwarte. „Wraz ze zniesieniem zakazu tańca ludzie jak wataha głodnych wilków rzucili się na długo niedostępną przyjemność, nic nie może odebrać im radości świętowania” – donosił „Berliner Tageblatt” po wycieczce przez miasto w noc sylwestrową. „A co świętuje berlińczyk? Świętuje sekundę, która daje mu dzisiaj to, czego może nie być w stanie zagwarantować mu jutro, nieskrępowanie słowa, picieprzed zatonięciem. (…) Nigdy w Berlinienie tańczono tak dużo i tak szaleńczo”[34].

Na słupach ogłoszeniowych wisiał w tym czasie plakat przedstawiający szkielet i tańczącą młodą dziewczynę. Napis nad rysunkiem brzmiał: „Berlinie, przestań! Opamiętaj się. Twoim tancerzem jest śmierć”. Podobno wydrukowanie plakatu zlecili ludzie z „rządu”, ktokolwiek go w tych dniach tworzył[35]. Tańczono wówczas tak szaleńczo, że nawet dla niektórych gwiazd ówczesnego show-biznesu było to zbyt wiele. W 1920 roku kompozytor rewiowy Friedrich Hollaender wykorzystał plakat ze szkieletem i dziewczyną jako inspirację do piosenki, którą jego żona, Blandine Ebinger, zwana „Rachityczną Madonną” (przydomek autorstwa Ericha Kästnera), śpiewała w kabarecie Schall und Rauch, lokalu, który oboje małżonkowie założyli wraz z Kurtem Tucholskim, Klabundem, Joachimem Ringelnatzem, Walterem Mehringiem i Mischą Spolianskym:

 

Berlinie, Twoim tancerzem jest śmierć.

Berlinie, przestań, jesteś w tarapatach.

Od strajku do strajku, od wyłudzenia do wyłudzenia,

w morderstwie i nagim tańcu, i w stepowaniu,

bezustannie musisz się bawić!

Berlinie, Twoim tancerzem jest śmierć!

Berlinie, z rozkoszą taplasz się w błocie!

Przestań! Niech będzie! Zastanów się trochę:

Nie wytańczysz przecież wstydu swego ciała,

Bo boksujesz i jazzujesz, i tańczysz fokstrota na beczce prochu.

 

Piosenka kończy się słowami:

 

Pod ziemią tli się lont. W środku fokstrota słychać trzask i zapada noc.

 

Tym samym zaintonowany został dźwięk, który ogarnąć miał właściwie całą Republikę Weimarską. Nie było jednak żadnego „trzasku”, dokonywał się wybór.

 

*

 

W niedzielę 19 stycznia, czyli tydzień po upadku powstania Spartakusa, odbyły się w Niemczech pierwsze demokratyczne – w pełnym tego słowa znaczeniu – wybory, bez ograniczeń ze względu na płeć i status społeczny. Głosy oddało 83 procent uprawnionych do głosowania, jak na dzisiejsze warunki to frekwencja bajeczna. Ugrupowanie SPD uzyskało 37,9 procent, stając się zdecydowanie najsilniejszą siłą polityczną. Lewicowy odłam USPD otrzymał 7,6 procent. Komuniści w ogóle się nie liczyli, ich wynik był bardzo kiepski. Konserwatywna Niemiecka Narodowa Partia Ludowa, DNVP (niem. Deutschnationale Volkspartei) uzyskała 10,3 procent, partie liberalne 22,9 procent, a Katolicka Partia Centrum (niem. Deutsche Zentrumspartei) – 19,7 procent.

Rząd Eberta-Scheidemanna, który doszedł do władzy w wyniku rewolucji, uzyskał teraz legitymację demokratyczną. Pomimoprzerażającego chaosuw krajuwydawało się, że w większości zamieszkują go ludziekochający porządek, rozważni, myślący o równowadze, postępowi. Właściwie odtąd mogło być już tylko lepiej; czterystu dwudziestu trzech wybranych parlamentarzystów, a wśród nichpo raz pierwszytrzydzieści siedem kobiet, zebrało się 6 lutego1919 roku nie w berlińskim Reichstagu, leczw wynajętym TeatrzeNarodowymw Weimarze. Stolica Rzeszy, Berlin, nie wydawała się w tym czasie wystarczająco bezpieczna z powodu targających miastem niepokojów. W kolejnych miesiącach parlamentarzyści uzgadniali treść pierwszej demokratycznej konstytucji Niemiec. Ze względu na miejsce, w którym odbywały się te posiedzenia parlamentarne, nowe państwo niemieckie nazwano Republiką Weimarską.

Friedrich Ebert, odtąd prezydent Rzeszy, podpisał konstytucję w swoim charakterystycznym, pozbawionym patosu stylu, przy śniadaniu w wakacyjnym kurorcie Schwarzburg w Turyngii.

Artykuł pierwszy konstytucji głosił: „Władza państwowa pochodzi od narodu”. Pozostawało to w zgodzie z prawem, ale zarazem w przerażający sposób nie było prawdą.

 

 

„Wyrobnicy śmierci”

 

Miesiąc po zgromadzeniu konstytucyjnym w Weimarze sytuacja w Berlinie ponownie się zaostrzyła, a przebieg zdarzeń był brutalniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Po tym, jak w ramach strajku generalnego zbuntowani robotnicy w okręgu miejskim Lichtenberg zajęli komisariat policji oraz urząd pocztowy i gdy doszło do licznych grabieży i zamieszek, Gustav Noske, minister wojny w socjaldemokratycznym rządzie odpowiedzialny za bezpieczeństwo wewnętrzne, wydał rozkaz siłowego oczyszczenia dzielnicy z rebeliantów. Według oficjalnych danych zginęło tysiąc dwieście osób, ale prawdopodobnie było ich znacznie więcej. Większość straciła życie w wyniku rozstrzeliwań prowadzonych przez żołnierzy Freikorpsów. „Podstawę prawną” tych działań stanowił rozkazNoskego, aby zlikwidować każdego, kto walczy z bronią w ręku. Noske, sam siebie nazywający psem gończym SPD, wydał ten rozkaz po tym, jak rozeszła się pogłoska, że powstańcy zamordowali pięćdziesięciu policjantów z okupowanego posterunku. Żołnierze Freikorpsów znacznie rozszerzyli ten rozkaz, obejmując nim każdego, kto choćby broń tylko posiadał. Przeczesywali domy w Lichtenbergu, poszukując karabinów i pistoletów, po czym strzelali do każdego, kto w mieszkaniu przechowywał jakąkolwiek broń. Zastrzelilinawetczłonków rewolucyjnejLudowejDywizjiMorskiej, którzy spokojnie stali w kolejcedo depozytu wojskowego, aby złożyć broń i odebrać odprawę.

Opinia publiczna dziwnie spokojnie zareagowała na masakrę we wschodniej części miasta. Również mieszkający w Lichtenbergu lekarzi pisarzAlfredDöblin, którego siostraMetazostała trafiona odłamkiem granatu, gdypróbowała zdobyć mlekodla swoichdzieci, i poniosła śmierć, opisywał wydarzeniachłodnym, niewzruszonym tonem. Pod pseudonimem Linke Poot przynajmniej relacjonował w „Neue Rundschau” to, co się stało w mieście, podczas gdy wielu jego kolegów jedynie milcząco odnotowywało tę zgrozę:

„Kiedy zamierzam iść w stronę alei, ulicą nadchodzi kolumna, mocny żołnierski krok dwudziestu ludzi z karabinami na ramionach w stalowych hełmach. Czego chcą, mamy tutaj już dość żołnierzy. Prowadzi ich wysoki jak tyka mężczyzna, blady, dzielny, o poważnej twarzy, dziwne, że wszyscy noszą stalowe hełmy, a on jeden czapkę (…). A kiedy się odwracam, wysoki dowódca właśnie wchodzi po schodach na cmentarz, na prawo i lewo słychać szepty: jeszcze ktoś zostanie rozstrzelany. I już w mgnieniu oka pada salwa. Hm, hm. To kiedyś było, istniało. Teraz leży tam dłuższy czas w czarnympłaszczu. Kiedyś było człowiekiem, terazjestprzedmiotem. Przedstawienie cholernie ciężkie. Bezsprzecznie jest się przerażonym. Człowiek widział wielu umierających – ale to jest czymś wyjątkowym. To jest zaplanowane. Można niemal postradać zmysły przy takim obrazie. (…) Nie męczy mnie jedna czy dwie śmierci, wszystkich nas to czeka. Ale ten nonsens jest nie do zniesienia, nieskończenie ohydny”[36].

Tych szokujących masakr także tym razem dokonywały Freikorpsy. W efekcie coraz liczniejsze stawały się żądania definitywnego rozwiązania tych umundurowanych hord. Nieliczni „republikanie ze szczerego serca” w szeregach władzy wykonawczej, tacy jak były oficer i obecny major policji Hermann Schützinger, domagali się republikanizacji policji i wojska. Zadania policji, takie jak tłumienie zamieszek, nie powinny już być oddawane „w ręce usamodzielniającego się aparatu wojskowego”[37].

Zamiast tego potrzebna by była większa liczba skoszarowanych policjantów odpowiednio wyszkolonych w strategiach deeskalacji „różnych etapów masowego wzburzenia”. Policja ta nie powinnapodążać za logiką wojskową, w której chodzio niszczenieprzeciwników, lecz miałaby „zmuszać zbuntowanych rodaków na mocy prawa przy minimalnych stratach” do przestrzegania porządku[38].

Zaledwie rok po masakrach we wschodniej części Berlina, w marcu 1920 roku Noske podjął próbę rozwiązania niektórych Freikorpsów, w tym mającej szczególnie złą sławę Brygady Ehrhardta. Zdecydował się jednak na ten krok nie z wewnętrznego przekonania, ale dlatego, że traktat wersalski wymuszał redukcję armii niemieckiej do stu tysięcy żołnierzy. Jednak armia ani myślała dać się zdziesiątkować i pokazała ministrom, których dotychczas z trudem znosiła, swoje prawdziwe oblicze.

Najwyższy rangą generał Reichswehry, Walthervon Lüttwitz, sprzeciwił się rozkazowii wrazz FreikorpsemEhrhardta – zawsze noszącym swastyki na swoich stalowych hełmach – wkroczył do Berlina. Dzielnica rządowa została zajęta, a rząd w ostatniej chwili zdołał uciec do Darmstadt i Stuttgartu. Deputowanydo ReichstaguWolfgangKapp, oszpecony bliznami, ponurowyglądający sześćdziesięciodwuletni właściciel majątku ziemskiegoz PrusWschodnich, ogłosił obaleniegabinetuScheidemannai mianował się nowymkanclerzemRzeszy. Reichswehra odmówiła powstrzymania puczystów. Tym samym po zaledwie siedemnastu miesiącach istnienia Republika, jak się wydawało, dobiegała końca.

Jednakwiększość Niemców pokazała WolfgangowiKappowi, że nie może on oczekiwać najmniejszegopoparcia. Wybuchł bowiem największy strajkgeneralnyw historiiNiemiec, który całkowicie sparaliżował życie publiczne. Nic już nie działało. Nie dostarczano poczty, nie kursowały pociągi, nie było elektryczności, nie działały telefony, domy towarowe pozostawały zamknięte. Po pięciu dniachKappi Lüttwitz zrezygnowali – jak jeźdźcy, których koniekładą się w błoto, zamiastdalejz nimi kłusować. Rozgoryczona Brygada Ehrhardta wycofała się z Berlina, nie rezygnując jednak z otwarcia ognia do żegnającego ją szyderczymi okrzykami ciekawskiego tłumu pod Bramą Brandenburską. Życie straciło dwunastu ludzi, trzydziestu zostało rannych. Ten zdecydowany opór społeczeństwa wobec puczystów mógłby być jednym z najszczęśliwszych i najdumniejszych momentów niemieckiej historii, gdybywkrótce nie został przyćmiony przez wydarzenia rozgrywające się w kilku komunistycznych bastionach. Zamiast po miażdżącym zwycięstwie, odejściu Kappa i spółki zakończyć strajk generalny, Komunistyczna Partia Niemiec i inne radykalne ugrupowania lewicowe w rozgrzanej atmosferze dostrzegały swoją szansę na przejęcie władzy. Z tego powodu kontynuowały strajk. W Zagłębiu Ruhry sytuacja zaostrzyła się dramatycznie, tutejsi robotnicy stawialiopór puczystom najbardziej zdecydowanie, miażdżąc Freikorpsy kosztem znacznych ofiar po swojej stronie. Zdobytą broń przekazywali do starych zapasów sprzętu, będącego w posiadaniu Straży Obywatelskiej (niem. Bürgerwehr). Dzięki temu „Armia Czerwona Ruhry” (niem. Roter Ruhrarmee) już wkrótce dysponowała uzbrojonym wojskiem liczącym co najmniej pięćdziesiąt tysięcy ludzi.

Za zwycięską walkę przeciwkopuczystomarmiaRuhryzasługuje napewną sympatię, ale również ona nie była stowarzyszeniem przyjaciół ludzi i bohaterów wolności. W paragrafietrzecim jednego z wielu jej regulaminów służby zapisano lapidarnie: „Tchórzostwo wobecwrogajestkaraneśmiercią”[39]. A rada wykonawcza Duisburga, gdziepanowały szczególnie chaotyczne stosunki, zarządziła ponadto: „Kto bez upoważnienia włóczy się za frontem, zostaniezastrzelony. Dotyczyto również kobieto podejrzanymcharakterze”[40]. ArmiaCzerwona Ruhry zajmowała ratuszei więzienia, rekwirowała produkty spożywcze osobom prywatnym, karała buntowniczych obywateli według własnego widzimisię i wysyłała uzbrojonychcenzorów do redakcji gazet. W Duisburguwładzę przejęli anarchistycznisyndykaliści, od których dyktatury odcinała się nawetKPD. Również w Saksonii, Turyngii i Hamburgu KPD miała nadzieję na rewolucyjną iskrę, która rozprzestrzeniłaby się na całe Niemcy i skutecznie zmiotła parlamentaryzm. W obliczutakiejperspektywyEberti Noskezrezygnowaliz dyscyplinowania armii, która po zamachustanu okazała się pilnie potrzebna. Schemat był zawsze taki sam: im bardziej rosła złość radykalnych robotników na rząd, tym rząd mniej był skłonny do osłabiania wojska – a to sprawiało, że gniew uciśnionych się nasilał. Po zamachustanu nawet burżuazyjna prasa żądała „wyplenienia” wszystkich wrogów Republiki z szeregów armii. Lewicowo-liberalna gazeta „Berliner Volks-Zeitung” opowiadała się nawet za całkowitą rezygnacją ze stutysięcznej armii – na którą pozwalały Niemcom zwycięskie mocarstwa – na rzecz wzmocnienia policji: „Najlepiej byłoby ubrać funkcjonariuszy ochrony w jakiś rodzaj sportowych uniformów, a zamiast szabel dać im gumowe pałki”[41].

Tymczasemdo Zagłębia Ruhryciągnęły kolejneoddziały Freikorpsów, tym razemna poleceniei z błogosławieństwem rządu, aby „uspokoić” sytuację, która rzeczywiście wymknęła się spodkontroli. W konsekwencji doszło do tego, do czego dojść musiało: zamiastograniczać się do porządkowych zadań policyjnych, żołnierze Freikorpsów mścili się za swoich towarzyszy, których wcześniej zmuszono do ucieczki, i przeprowadzali krwawe procesy karne, co wielu robotników Zagłębia Ruhryzniechęciło do Republiki na zawsze. Sierżant Max Zillner z Freikorpsu Eppa, który był studentem, pisał do swojej „kochanej siostry” o festiwalu rzezi: „O pierwszej po południu przystąpiliśmy do pierwszego szturmu. Nie ma przebacz. Strzelamy nawet do rannych. Entuzjazm jest ogromny, wręcz niewiarygodny. Nasz batalion ma dwóch zabitych, czerwoni od dwustu do trzystu. Wszystko, co wpadnie nam w ręce, jest traktowane najpierw kolbą, a potem jeszcze kulą”. Zastrzeliliby bez mrugnięcia okiem nawet dziesięć sióstr Czerwonego Krzyża, z których każda rzekomo nosiła przy sobie pistolet, bez względu na to, jak bardzo by płakały i się modliły. Jego dumna konkluzja brzmiała: „W walce z Francuzami byliśmy o wiele bardziej humanitarni”[42].

 

 

Doświadczenie frontowe i rodzima nędza

 

Kim byli ci żołnierze Freikorpsów? Skąd się brała ich nieskończona nienawiść, która sprawiała, że zamiast sprawować policyjne obowiązki, brali udział w krwawych ekscesach? Odpowiedź na to pytanie prowadzi z powrotem do wojny, która nadal szalała w umysłach tych ludzi. Jeśli wierzyć ich legendzie o ciosie w plecy, to nadal walczyliby „chętnie o swoje życie”.

Jestto tym bardziej zdumiewające, że – jak właściwie należałoby zakładać – często opisywane bitwy na wyniszczenie prowadzone w czasie tej wojny złamałyby nawet największego fanatyka. Dlaczegowięc wieluNiemców nie