Rajd Katyński. Twardziele z Polską w sercach - Katarzyna Wróblewska - ebook

Rajd Katyński. Twardziele z Polską w sercach ebook

Katarzyna Wróblewska

5,0

Opis

Pierwszy swój rajd przejechałam maszyną Suzuki Intruder C 1800 R. Motocykl, bagaże, kierowca i pasażer – w sumie ponad 640 kilogramów. Wtedy się nauczyłam, że enduro, to nie motocykl, tylko styl jazdy. Na następne dwa rajdy wybrałam się motocyklem turystycznym – BMW R 1100 RT. Bardzo zwinny, łatwy w prowadzeniu i po wzmocnieniu ramy wręcz pancerny. Bo prawda jest bezlitosna: do rajdu przygotować się nie da.
Jeśli nie wyobrażasz sobie życia bez codziennej porannej kąpieli albo wygodnego łóżeczka, to na rajdzie raczej się umęczysz. Najczęściej warunki są polowe, harcerskie. Powiedzmy uczciwie: z tego bardzo starego harcerstwa…

Długodystansowy rajd dla prawdziwych twardzieli. Pomysłodawcą i twórcą rajdu był Wiktor Węgrzyn, który w 2000 roku zaproponował wyprawę motocyklową do miejsc związanych ze zbrodnią katyńską.
Od tego czasu w siedemnastu dotychczasowych edycjach Rajdu Katyńskiego uczestniczyło już prawie siedemset pięćdziesiąt osób. Wśród uczestników przewinęło się sto pięć kobiet, z tego za kierownicą motocykla piętnaście. Reszta to „plecaki”, czyli pasażerki.
Trasa rajdu w każdym roku jest nieco inna, lecz zawsze obejmuje miejsca związane ze zbrodnią katyńską i historią Polski na Kresach Wschodnich, a także kontakt z Polakami mieszkającymi na tych terenach.

Katarzyna Wróblewska – zapalona motocyklistka, w „cywilu” właścicielka kancelarii finansowej. Ukończyła 10 Rajdów, jeden raz pełniła rolę komandora i raz komandora trasy standard. Autorska relacja z rajdów jest jej debiutem książkowym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 337

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładkai projekt graficznyFahrenheit 450

Zdjęcie na okładce©Andrzej Niedźwiecki

ZdjęciaKatarzyna Wróblewska, archiwum Rajdu,©Andrzej Niedźwiecki

RedakcjaBarbara Manińska

Dyrektor projektów wydawniczychMaciej Marchewicz

Składi łamaniePoint Plus

ISBN 978-83-950193-8-8

Copyright©by Katarzyna WróblewskaCopyright©forZona Zero Sp.z o.o., Warszawa 2018

WydawcaZona Zero Sp.z o.o. ul.Łopuszańska32 02-220 Warszawa Tel. 22 836 54 44, 877 37 35 Faks 22 877 37 34

www.zonezero.pl e-mail: [email protected]

Konwersja: Epubeum

Publikacja współfinansowana ze środków Ministerstwa Kulturyi Dziedzictwa Narodowego

Spis treści

Prolog

Motocykl ciężarowy

Organizacja rajdu

Wzruszenie to męska rzecz

Ponary, Wilno

Katyń

Smoleńsk

Kozielsk

Ostaszków, Miednoje, Twer (w czasie II wojny światowej Kalinin)

Moskwa

Kłuszyn

Bogdanowo

Kuropaty

Piatichatki, Charków

Bykownia

Huta Pieniacka

Lwów

Jak zaczynałam

Moja pierwsza Białoruś

Drogi

Ludzie

Ci, co nie żyją…

Ci, co żyją…

Białoruś. Lida. Grodno

Tubylcy

Rosja. Syberia. Tiumeń

Rosja. Biełgorod

Ukraina. Czerniowce

Ukraina. Kołodno

Rajdowcy

Przygody graniczne. Praca konsulów na naszej trasie

Przeżyłem i jestem inny. Wrażenia i wspomnienia uczestników. Wpływ RK na ich życie.

O Wiktorze Węgrzynie

Córka Wiktora o ojcu i jego dziele

Wiktor i kobiety jego serca

Wspomnienia siostry Wiktora

Wspomnienia o Komandorze

Ciekawostki i rajd w liczbach

Temperatury i zjawiska atmosferyczne

Najpotrzebniejsze rozwiązania w motocyklach

Co się najczęściej psuje

Menu rajdowca

Dematerializacja

Dematerializacja chwilowa

Inicjatywy

Kilometry. Trasy

Podziękowania

Prolog

Żelaznaja żopa w słowniku rosyjskich motocyklistów to ktoś, kto wsiada na motocykl i przejeżdża tysiące kilometrów w dość krótkim czasie. W słowniku rajdowców to raczej patriota… W czym tkwi różnica? To proste, żelaznuju żopu od patrioty różni: cel.

O rajdzie wiedziałam od kilku lat i ciągle wydawało mi się, że jeszcze nie jestem gotowa. Zbierałam wszelkie możliwe informacje, głównie z internetu. Przygotowywałam się psychicznie i doskonaliłam swoje umiejętności motocyklowe. W 2008 roku zdecydowałam się i od tego momentu wszystko było zdeterminowane rajdem. Nic nie mogło mnie powstrzymać, no może z wyjątkiem Pana Boga. Zarówno trasy, jak i tempo przejazdów nie były dla mnie zaskoczeniem, spartańskie warunki, zmęczenie – na to byłam gotowa. Najbardziej obawiałam się czynnika ludzkiego…

Rajd to lekcja historii w doborowym towarzystwie na jedynie słusznym środku lokomocji. To tak górnolotnie, ale naprawdę motywacji może być wiele. Niektórzy chcą się sprawdzić, a tu mają okazję jakich mało. Niektórych pociąga patriotyzm i ugruntowanie tożsamości. Inni znów odkrywają nieznane lądy, przekraczają barierę lęku przed Wschodem, weryfikują wizję Białorusi, Rosji i Ukrainy prezentowaną przez media. Dotykają miejsc swoich korzeni. Stają nad mogiłami przodków, bohaterów i po prostu dzielnych rodaków. Przekonują się, jak groźny jest komunizm, jak zbrodniczy… Trudno mi uzasadniać tak oczywistą rzecz jak ta, że w Katyniu powinien skłonić głowę każdy Polak. Usłyszeć ciszę katyńskiego lasu. Taką ciszę, że aż ciarki pełzną po kręgosłupie…

Na rajd jeżdżą ludzie różnych poglądów, różnych doświadczeń i bardzo różnych historii rodzin. Natomiast prawie zawsze mają wspólny mianownik – kochają Polskę i chcą dla niej jak najlepiej. W poprzednim zdaniu jest wyraz „prawie”, bo są też tacy, którzy sceptycznie odnoszą się do całej martyrologii albo mają niewielką wiedzę historyczną, za to są po prostu spragnieni przygody. Miejsce jest dla wszystkich, tym bardziej że rajd zmienia ludzi. Poszerza horyzonty, pogłębia wiedzę historyczną i daje wyobrażenie o zbrodniczości systemu komunistycznego. A niektórych, uwaga, nawraca. W środowisku rajdowym przeplata się historia o chłopaku, niewierzącym, który pojechał na rajd, bo chciał przeżyć przygodę. Pytał Wiktora, czy będzie mógł pojechać, jeżeli nie będzie uczestniczył w mszach świętych? Wiktor mu na to spokojnie odpowiedział, że może jechać, ale podczas mszy będzie pilnował motocykli. Chłopak pojechał, wrócił. Po powrocie ochrzcił swojego syna. Można z tego wyciągnąć różne wnioski: albo coś się w nim zmieniło, albo nie chciał, żeby jego syn na swoich rajdach pilnował motocykli…

Moja przygoda z rajdami miała być krótka. W czasach, kiedy wybierałam się na Rajd Katyński po raz pierwszy, jego trasy w jednym roku zaczynały się od Litwy, a w następnym od Ukrainy. Wyglądało, to mniej więcej tak: wjeżdżaliśmy na Litwę, potem była Białoruś, potem Rosja i wracaliśmy przez Ukrainę. W następnym roku, zaczynaliśmy od Ukrainy, potem była Rosja i albo Białoruś, a powrót przez Litwę, albo z pominięciem Białorusi. Wtedy z Rosji był wjazd na Łotwę, potem Litwa i do domu. Raz nawet wracaliśmy przez Estonię. Piękny mały kraj, tylko ten język… Jakiś taki eskimoski. W 2008 roku moja pierwsza wyprawa zaczynała się od Litwy. Wymyśliłam sobie, że aby w pełni poczuć rajd, powinnam go przejechać w jedną i w drugą stronę. Takie dopełnienie. Takie koło – po mojemu. I jak już przejechałam to w jedną, to w drugą stronę i miałam sobie dać spokój, to przyszedł X Rajd Katyński, jubileuszowy. No to jak nie pojechać na rajd jubileuszowy? I tak sama nie zauważyłam, kiedy wsiąkłam kompletnie. Rajd Katyński stał się moim życiem. Jeżdżę okrągły rok… To znaczy z motocykla zsiadam, ale przerwy od rajdu mam około tygodnia rocznie. A od śmierci Wiktora przerw nie ma i pewnie nie będzie. Jest misja. Trzeba kontynuować najlepiej jak się potrafi to, co stworzył Wiktor. Zakorzeniać w polskich sercach Kresy, miłość do ojczyzny, historii, a do tego – dumę z bycia Polakiem. Uważam to za wielką łaskę pochodzącą od Boga, bo robię to, co kocham. Jak to z Bożymi darami, czasem jest ciężko i śpi się krótko, ale potem jest wielka satysfakcja. Jest radość. Jedynie w sytuacji, kiedy ktoś, w moim odczuciu, zagraża rajdowi, robię się groźna, narwana i nieprzewidywalna. Ci, co weszli rajdowi w drogę, w moją drogę, wiedzą, o czym mówię. A cała reszta, jeśli chce sobie wyobrazić, jak to jest, to niech wyobrazi sobie rozjuszoną, wściekłą babę, która taranuje jak czołg lub bardziej elegancko – matkę, której ktoś próbuje skrzywdzić dziecko… Wiadomo, przeciwnik jest bez szans…

Motocykl ciężarowy

Jesteś gotowy na rajd. Teraz trzeba zadbać o rumaka. Czas przygotowania motocykla do rajdu jest zależny tylko i wyłącznie od stopnia szaleństwa jego właściciela. Jedni przygotowują maszynę prowadząc ją na superprzegląd do zaprzyjaźnionego mechanika. Inni zajmują się swoim skarbem w każdej wolnej chwili. Czyszczą, pieszczą, wymieniają, dokładają, uzupełniają, wygładzają, smarują, dodają akcesoria i ruszają na rajd z uczuciem niedosytu… Następna grupa to ci, którzy na rajdzie już byli, oni zaczynają przygotowywać swoje motocykle na kolejny rajd, jeszcze w trakcie trwania poprzedniego. Ja należę do tej ostatniej grupy. Pierwszy swój rajd przejechałam motocyklem Suzuki Intruder C 1800 R. Motocykl, bagaże, kierowca i pasażer – w sumie ponad 640 kilogramów. Wtedy się nauczyłam, że enduro to nie motocykl, tylko styl jazdy. Na następne dwa rajdy wybrałam się motocyklem turystycznym – BMW R 1100 RT. Bardzo zwinny (zwłaszcza po intruderze), łatwy w prowadzeniu i wygodny. Po wzmocnieniu ramy wręcz pancerny. Trud przygotowania siebie i motocykla do rajdu da nam „krótkotrwały” komfort bezstresowego uczestnictwa w tej wędrówce historycznej na Kresy Wschodnie. Dlaczego „krótkotrwały”? Bo prawda uniwersalna jest jedna – na rajd przygotować się nie da. To znaczy można próbować, można dołożyć wszelkich starań, można… A co będzie, to będzie. Jest za dużo kilometrów do pokonania i zbyt dużo zmiennych, żeby przewidzieć wszystko. Wystarczy, że przez trzy tygodnie będzie lało i elektryka będzie wysiadała prawie w każdym motocyklu. Wtedy wygrywają starsze maszyny, bo mają zainstalowanych mniej cudów. Mniej elektroniki. Mogą zepsuć się światła, może paść akumulator czy odmówi współpracy regulator napięcia. Na każdym rajdzie wysiadają akumulatory – od dwóch do czterech. Podobna liczba awarii dotyczy regulatorów napięcia. Różne czujniki. Czasami alarmy szaleją. O drobiazgach, takich jak bezpieczniki, w ogóle nie warto wspominać. Czyli punkt pierwszy, elektryka i elektronika pada – jak pada. Choć nie tylko. Punkt drugi, mechanika. Z przyczyn „zupełnie niewiadomych” nagminnie odkręcają się śruby, lub obcinają, pękają stelaże pod kufry, zdychają amortyzatory, szlag trafia łożyska w kołach. Kończą się klocki hamulcowe – choć były wymieniane przed rajdem. Puszczają uszczelniacze lag i olej leje się na tarcze hamulcowe. Łamią się klamki. Gną felgi – aluminiowe też. Zdarza się złapać gumę. Z gumami, to pół biedy, bo albo wymiana dętki, albo zestaw naprawczy. Szczęśliwie na Wschodzie jest taka ilość szynomontaży (wulkanizacji), że mogą naprawić lub załatać wszystkie koła świata. Gorzej, kiedy motocyklista przed rajdem myśli, że ma jeszcze dobre opony, bo bieżnik ciągle głęboki… Wschodnie asfalty weryfikują tę diagnozę. Bez żadnego problemu potrafią gumę obrać do drutów lub płótna. Wystarczy dwa–trzy tysiące kilometrów i tego wspaniałego bieżnika nie ma.

Jak psuje się motocykl, człowiek poznaje nowe oblicze rajdu – pomocna dłoń kolegów. Czasem nie tylko dłoń, także podpowiedź, pomysł lub wręcz ciężka praca. Zaczyna działać prawdziwa solidarność motocyklowa. Zaczyna się koleżeństwo i przyjaźń. Zdarza się, że pewne usterki da się naprawić od ręki. Jeśli moto padnie w drodze konkretnie i nic się nie da zrobić – idzie na lawetę, a wieczorem zbiera się konsylium „lekarskie” i naprawa idzie aż furczy. Raczej się nie zdarzyło, żeby ktoś z problemem został sam. Prędzej może nie chcieć dopuścić do swojego „cacka” jakiegoś dyletanta, ale wtedy musi słuchać różnych dobrych rad i podpowiedzi…

Są też sytuacje, że rajdowcy sami nie dadzą rady czegoś naprawić. Nawet, jeśli wiedzą jak. Zwyczajny brak narzędzi lub części powoduje, że są bez szans. W tym miejscu pojawiają się motocykliści miejscowi. Nie ma znaczenia, czy to Rosja, Białoruś czy Ukraina. Cierpiący motocyklista, to znaczy ten, którego motocykl zachorował, budzi takie samo współczucie i chęć niesienia mu pomocy na całym Wschodzie. Można powiedzieć, że przez lata jeżdżenia mamy już „zaprzyjaźnionych pomagaczy”, którzy nas wyglądają i czekają, co będzie do zrobienia. Zaraz po przywitaniu pytają, ile motocykli jest do zrobienia i co padło. Czasem muszą poświęcić całą noc na naprawę, żeby moto rano było już zdolne ruszyć dalej. Idealnie jest, jeśli się zdarzy, że gdzieś zostajemy dwie noce. Wtedy pełny luz i komfort działania, bo czasu dużo. Ale nie zawsze da się tak od razu coś naprawić. Wtedy albo moto jedzie na lawecie, aż się nadarzy okazja naprawy, albo motocyklista musi ze swoim rumakiem gdzieś zostać i potem dogania rajd. Jeżeli mimo usterki da się jechać, to się jedzie i czeka zmiłowania, aż będzie czas i możliwość naprawy. Któregoś rajdu wjeżdżaliśmy od Ukrainy. Było to w okolicach Lwowa. Policja ukraińska ćwiczyła naszą wytrzymałość i gotowość do przygód. Poprowadziła nas taką drogą, że kolegom ucięło kilka śrub od bagażników, a mnie pękł stelaż podtrzymujący czaszę w moim erteku. Wszystko bujało mi się niemiłosiernie, bo czasza ciężka. Gdyby światła w beemce były mocniejsze, to zatrudniliby mnie w dyskotece zamiast stroboskopu. Niestety w R 1100 RT światła były słabe i nie było co marzyć o karierze stroboskopowej. Nie było też nadziei na szybkie spawanie stelaża, bo raz brak czasu, a dwa – stelaż był aluminiowy. Spawanie aluminium, niestety, wymaga specjalnych warunków. To był praktycznie początek rajdu, a tu taka draka. Trzeba było próbować to jakoś przymocować i jechać dalej. Nasze ukochane „trytytki” – przyjaciółki każdego motocyklisty, nawet najgrubsze, nie dawały rady, bo pękały jak przecinane nożem. Dopiero jak chłopcy użyli pasów parcianych, to czasza zaczęła się trzymać. Tak przejechała około trzech tysięcy kilometrów, aż dojechała do Katynia. W Katyniu mieliśmy nocować dwie noce. I to była dobra wiadomość. Tylko przyjechaliśmy w sobotę późnym wieczorem, następnego dnia niedziela – wszystko pozamykane, a w poniedziałek skoro świt jechaliśmy dalej. To była zła wiadomość. Szczęśliwie dla mnie, mimo późnej pory, zjawili się smoleńscy motocykliści. Dla nich nie ma wyzwań, z którymi się nie zmierzą. Kilka telefonów. Jeszcze kilka telefonów. I jest nadzieja! Jutro rano przyjadą po mnie i po jeszcze jednego nieszczęśnika i zabiorą nas do warsztatu. Przypominam, że jeśli chodzi o mnie, to aluminium. Tak, tak – nie ma sprawy. W jednym warsztacie rozbiorą mojego błękitka na czynniki pierwsze, a w drugim pospawają. Rewelacja! Nareszcie śpi mi się wspaniale i śni mi się uśmiechnięta beemka.

Rano przyjeżdża miejscowy motocyklista i zabiera nas do Smoleńska. Dziś kompletnie nie pamiętam, jak miał na imię. Za to pamiętam, że jeździł smokiem. Triumph Rocket III zawsze robi wrażenie. Pojemność silnika 2,3 litra! Podobno mistrz prostej, ale nasz smoleński kolega na pewno nie czytał tych opinii. Robi z motocyklem, co chce, a moto jest posłuszne i je mu z ręki. Motocyklista jest duży i rocket jest duży to się dogadują. Pamiętam, jak jeździłam czarusiem, też mówili o nim – mistrz prostej. A ja nim grzałam po agrafkach alpejskich, jakby był zwykłym ścigaczem. Kładł się w zakrętach, tarł podnóżkami aż miło. To była ogromna przyjemność! Dopiero jak zaczęłam jeździć lżejszymi motocyklami, zorientowałam się, że aby okiełznać takiego „bydlaka” trzeba mieć technikę. Na niego nie da się po prostu wsiąść i pojechać, trzeba wiedzieć – jak. To były czasy, kiedy jeździłam samymi chopperami. Pięknymi motocyklami, zwanymi czasem armaturą, lśniącymi chromem, zawsze przykuwającymi uwagę. Szczęśliwie to były moje początki, a że jak coś mnie wciąga, lubię dochodzić do perfekcji, to kilka pierwszych moich sezonów rozpoczynałam od doszkalania. Jak patrzyłam na moich kolegów, starych wjeżdżonych motocyklistów, którzy wsiadają na moto, odjeżdżają i jest to dla nich jak oddychanie… Wkurzało mnie to. Też tak chciałam. Chciałam takiej swobody, takiej lekkości. Chciałam też stanowić jedno z moją maszyną… Ale wróćmy do Smoleńska. Całą dygresję wywołało wspomnienie zjeżdżającego w dół ze skarpy rocketa. No, a my za nim. Samemu do tego warsztatu by się nie trafiło. Niesamowite jest u motocyklistów na Wschodzie to, że droga nie stanowi dla nich żadnej przeszkody. To znaczy droga lub jej brak. Jeżdżą wszędzie i po wszystkim. Tak dotarliśmy do Iwana. Bardzo miłego i ogarniętego mechanika. Garażowy warsztat pewnie nie spełniał warunków ASO BMW, ale za to świetnie poradził sobie z moim błękitkiem.

Na ścianach plakaty różnych ślicznotek. Nie blondynek i brunetek, tylko piękności motocyklowych: harleye, hondy czy yamahy. Chociaż… jeden plakat z panienką chyba też był. Poza tym spora kolekcja tablic rejestracyjnych. Z tego, co pamiętam, znajdowanych na drodze. Na Wschodzie nietrudno zgubić tablicę rejestracyjną. Każdy, kto ma tablicę włożoną tylko w ramki, zamiast złapaną na trzy śruby, prędzej czy później się z nią pożegna. Dodatkowo śruby przed wkręceniem powinny być umoczone w jakiejś farbce, a najlepiej w lakierze do paznokci. Perfekcjoniści kupują specjalne preparaty zabezpieczające śruby przed wykręcaniem. Uwierzcie kobiecie, wystarczy lakier do paznokci.

Na wystrój warsztatu składała się jeszcze duża ilość części motocyklowych, sprawnych lub nie, oraz wszelkie niezbędne narzędzia. Jeden rzut oka wystarczył, żeby się upewnić, że błękitek będzie uratowany. Iwan i jeszcze dwóch jego kolegów zaczęli rozbierać moje moto. Szło naprawdę sprawnie. Już wkrótce zostało tylko to, co niezbędne. Z przodu: sam szkielet opleciony kablami. Iwan odpalił błękitka stacyjkę trzymając w garści, wsiadł na niego i pojechał w siną dal. A właściwie do drugiego warsztatu, gdzie miał być pospawany aluminiowy stelaż podtrzymujący czaszę. Obraz odjeżdżającej, totalnie rozbebeszonej beemki mam przed oczami do dzisiaj. I ta nadzieja w sercu, że jeszcze kiedyś ją zobaczę…

Czas oczekiwania na powrót uzdrowionego błękitka wypełniałam czyszczeniem tego, co zostało po moim motocyklu, pomaganiem koledze w walce z jego śrubami, zabawami z kotami i podtrzymywaniem więzi międzynarodowych z pozostałymi smoleńskimi mechanikami.

To był mój pierwszy raz, kiedy potrzebowałam pomocy w naprawie motocykla na rajdzie. Słyszałam sporo opowieści od kolegów, którzy jeździli wcześniej na rajd, jak pomocni i ofiarni są miejscowi motocykliści. Teraz miałam przekonać się na własnej skórze, ile kosztuje naprawa ekskluzywnego bmw, które nie wytrzymało trudów ukraińskiej drogi.

Czas płynął szybko na opowieściach o przygodach motocyklowych i różnych radach udzielanych przez kolegów ze Smoleńska. Wtedy dowiedziałam się, że benzynę 95-oktanową lub wyższą tankują w Rosji tylko obcokrajowcy. Wszyscy miejscowi tankują do motocykli benzynę 92-oktanową. Dlaczego? Okazało się, że benzyna 95 i 98 to nic innego, jak benzyna 92 plus ulepszacze. Zatem, żeby nie robić krzywdy chemicznymi świństwami swoim ukochanym motorkom, tankować trzeba tylko 92 oktany. Rzadko który z nas, ludzi Zachodu, jest w stanie uwierzyć w takie bajki, że benzyna 92 jest lepsza od 95 czy 98. W każdym razie ja od tamtej pory jeżdżę w Rosji na benzynie 92-oktanowej i nic mi się nie dzieje. Jedyne, czego pilnuję, to tankowania w dobrych stacjach. Wiem, że niektórzy koledzy nie dają temu wiary i zawsze tankują „eksklusiw”, poza tym zdarza się też, że ich komputery rozpoznają oktany i kapryszą.

Błękitek wrócił ze spawania. Nie powiem, ucieszyłam się, jakby mi się dziecko odnalazło. Stelaż pospawany, wygląda lepiej od oryginału. Zresztą wytrzyma jeszcze wiele tysięcy kilometrów. Teraz wystarczy go na nowo ubrać w czaszę, plastiki, reflektor, wskaźniki i inne drobiazgi i w drogę.

Iwan mówi, że teraz koledzy poskładają moto, a my idziemy do niego na obiad. Prowadzi nas do siebie do domu. 50 metrów dalej płotek, kotek, domek – właściwie po naszemu byłoby segment. W domu wita nas żona Iwana, bardzo miła i ciepła blondyneczka. Rozmawiamy o życiu. O tym, co nas łączy, a co dzieli. Co wiedzą o nas. Co my wiemy o nich. Jak im się żyje. Jak żyje się nam. Okazuje się, że człowiek jest dziwny… może nie człowiek, a motocyklista… bo bez względu na kraj i ustrój chciałby mieć tanie paliwo, święty spokój i być kochany… i żeby nie było wojen na świecie. Ot, co.

Po obiedzie Iwan proponuje, że wezmą nas na wycieczkę po Smoleńsku. Tak, żeby nam pokazać uroki ich miasta. Przepiękny chram, mury obronne i zamek. Potem razem pojedziemy do Memoriału Katyń, bo wieczorem w planie rajdowym są uroczystości, zarówno w części polskiej, jak i rosyjskiej. A już zupełnym wieczorem zapraszają nas na kolację z innymi motocyklistami. Plan super! Zostało jeszcze rozliczyć się z Iwanem za prawie cały dzień pracy. Pytam: – Iwan, mój wybawicielu, ile Ci jestem winna za naprawę?

A Iwan, mówi: – Jesteście w drodze, jak ja mogę wziąć od Was pieniądze? Gdybyśmy my byli u Was, też byście nam pomogli. Muszę zapamiętać tę lekcję, bo jak przyjdzie czas próby, trzeba będzie zachować się, jak należy. Do tej pory tylko słyszałam o bezinteresownej pomocy motocyklowej, teraz jej doświadczyłam. Wreszcie wiem naprawdę, co to solidarność motocyklowa.