Rachunek sumienia - Piotr Piątak - ebook + książka

Rachunek sumienia ebook

Piotr Piątak

4,0

Opis

Józef i Maria myśleli, że wszystko mają w życiu poukładane. On jest prawnikiem w poważnej kancelarii, ona zaś architektem. Pojawił się u niej klient z ambitnym planem i środkami na ich realizację. To była dla niej szansa, którą usilnie starała się wykorzystać. Kim jednak był Zbigniew Górski? Jego zamiary znacząco wykraczały poza zamówienie projektu. W odpowiednim momencie ujawnił je Józefowi i Marii. Jej dał nawet możliwość wyboru. Nic już jednak nie było takie jak wcześniej. Przed nimi ukazał się całkowicie nowy wymiar egzystencji.

Piotr Piątak, mieszkaniec Ustki, radca prawny. Autor e-booków „Wieczorna wichura” oraz „Podróż w zaświaty. Powołanie Zodiasza” planuje stworzyć serię książek, jak sam to określa, na jeden wieczór. Liczy na odzew Czytelników, którzy zechcą podzielić się przemyśleniami po lekturze "Rachunku sumienia" - „może uda nam się wywołać dyskusję, którą będziemy kontynuować na szerszym forum. A może Twoje uwagi i przemyślenia znajdą się w kolejnej opowieści na jeden wieczór. Pamiętaj, że sama fabuła jest tylko pretekstem do przekazania tego, co chcemy powiedzieć. Niech to będą nasze wspólne wieczory. W końcu w grupie jest zawsze raźniej. Wyznaję również zasadę, że co dwie głowy, to nie jedna. Merytoryczna konfrontacja, burzliwa dyskusja jest drogą pozwalającą na wyciąganie właściwych wniosków" - Piotr Piątak.

Zachęcamy do dyskusji z Autorem ([email protected]) - wydawnictwo Psychoskok

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 158

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
januzal

Dobrze spędzony czas

ok
00

Popularność




Piotr Piątak "Rachunek sumienia"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, 2014 Copyright © by Piotr Piątak, 2014

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Arkadiusz Woźniak Projekt okładki: Piotr Piątak, Wydawnictwo Psychoskok Zdjęcie okładki © eyetronic – Fotolia.com

ISBN: 978-83-7900-173-6

Wydawnictwo Psychoskok ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242 02 02, kom.665-955-131

Piotr Piątak
Rachunek sumienia
Wydawnictwo

Szanowny Czytelniku,

Masz w ręku pierwszą pozycję z serii książek na jeden wieczór. Taki właśnie czas powinno Tobie zająć zapoznanie się z tą publikacją. Rezultat taki starałem się osiągnąć ograniczoną ilością stron, jak również wartką akcją.

Takie przynajmniej miałem założenie, przygotowując tę książkę. Sam pomysł przybrał pierwotnie formę opowiadania, które było przeze mnie kilkukrotnie zmieniane i rozbudowywane. Wydaje mi się, że dzieło to jest na tyle dojrzałe, by postawić ostatnią kropkę. Wyobraźnia nieustannie pracuje i czas najwyższy realizować kolejne pomysły, zaś „Rachunek sumienia” poddać pod Wasz osąd.

Jedna osoba pójdzie do kina, inna obejrzy film w telewizji, a Ty właśnie masz możliwość spędzić ten wieczór razem ze mną. Nie obiecuję, że po lekturze pokochasz mnie, być może znienawidzisz, a może stwierdzisz, że powinienem zająć się czymś innym lub odwiedzić lekarza, którego gabinet jest zazwyczaj wyposażony w wygodną kozetkę. Jedno mogę obiecać. Nie będziesz obojętny wobec tej książki.

Zapoczątkowana seria ma traktować o życiu, przemijaniu, międzyludzkich relacjach i naszych postawach w skrajnych sytuacjach. Nazwijmy to roboczo fantastyką psychologiczną. Będziemy wystawiać naszych bohaterów na ciężkie próby i analizować jak powinni postąpić. To pozwoli nam zastanowić się nad naszym własnym życiem. Zatrzymać się na moment, chociaż na ten jeden wieczór i spróbować spojrzeć na fabułę naszego życie nie z pozycji głównego bohatera, ale kronikarza naszych losów.

Mam serdeczną prośbę. Zanim pójdziesz spać, włącz komputer i napisz do mnie, co myślisz o książce. Na końcu znajduje się e-mail. Może uda nam się wywołać dyskusję, którą będziemy kontynuować na szerszym forum. A może Twoje uwagi i przemyślenia znajdą się w kolejnej opowieści na jeden wieczór. Pamiętaj, że sama fabuła jest tylko pretekstem do przekazania tego, co chcemy powiedzieć.

Niech to będą nasze wspólne wieczory. W końcu w grupie jest zawsze raźniej. Wyznaję również zasadę, że co dwie głowy, to nie jedna. Merytoryczna konfrontacja, burzliwa dyskusja jest drogą pozwalającą na wyciąganie właściwych wniosków.

Na pohybel 3!

A co to znaczy, opowiem w kolejnej książce, jeżeli ta opowieść spotka się z Waszym zainteresowaniem i odzewem. W innym przypadku zajmę się czymś innym, nie ma bowiem sensu przemawiać do pustej sali. Jeżeli jednak spodoba Wam się, to mobilizujcie mnie do pracy, by jak najszybciej zaprezentować Wam kolejną pozycję z serii książek na jeden wieczór a sam pomysł wręcz wrzeszczy bym go Wam przedstawił. Osobom, które ze mną podzielą się swoimi uwagami dotyczącymi „Rachunku sumienia”, zdradzę o czym ma być nowa książka i postaram się rozpocząć dyskusję, której wyniki na pewno nie będą obojętne na treść kolejnej książki. Jak widzicie, wszystko pozostawiam w Waszych rękach.

Miłej lektury.

Piotr Piątak

Część I Józef

Rachunek nr 000001

Posiadacz rachunku: Józef Abramowicz

Zamieszkały: ul. Willowa 10, Górska Dolina

Ulewa ograniczała widoczność. Co chwilę wdeptywałem w głębokie kałuże. Kląłem za każdym razem, mimo tego, że na większą ilość wody w butach nie miałem miejsca. Równie dobrze mogłem je zdjąć i iść na bosaka – na to samo by wyszło. W strugach deszczu dostrzegałem zarysy mijanych jednopiętrowych domków z lekko skośnymi dachami. Poszczególne posesje przylegały zadbanymi chodnikami do wyłożonego polbrukiem chodnika.

Zatrzymałem się na moment przy limuzynie zaparkowanej przy chodniku. Pierwszy samochód jaki spotkałem zaparkowany przy ulicy. Zapewne reszta pojazdów pochowana została w garażach. Też mi by było żal pozostawić samochód na ulicy w taką pogodę i to jeszcze na noc. Limuzyna była piękna, na tyle, co mogłem ją dostrzec w tej ulewie. Chciałem podejść do szyby i zajrzeć do środka, ale wówczas zobaczyłem stojącego przede mną mężczyznę.

– Jezu! – krzyknąłem zaskoczony jego obecnością.

Niesamowite! Stał pod gołym niebem zupełnie suchy! Jego pedantycznie zaczesane do góry włosy pozostawały w nienaruszonym stanie. Długi, skórzany płaszcz sięgał aż do kostek – oczywiście bez śladu zabrudzenia błotem.

– Wejdź do mego pałacu – powiedział mężczyzna spokojnym głosem.

Zatkało mnie. Jaki pałac? Nerwowo rozejrzałem się dookoła. Po drugiej stronie ulicy dostrzegłem wejście do parku otoczonego wysokim, murowanym płotem.

– Słucham? Mógłby pan powtórzyć?– zapytałem, nieśmiało licząc, że się przesłyszałem i za moment wszystko się wyjaśni.

– Wejdź do mego pałacu – powtórzył mężczyzna, wskazując palcem na bramę do parku.

A jednak się nie przesłyszałem. Nie zdążyłem zadać kolejnego pytania. Mężczyzna wsiadł do limuzyny i odjechał.

Kolejny świr – pomyślałem. Tylko jedno pozostawało dla mnie niewyjaśnione. Jak on mógł stać na deszczu, nie moknąc w ogóle. Największe ludzkie szaleństwo nie jest przecież w stanie pokonać praw fizyki. Jeżeli coś leci prosto na moją głowę, to musi na niej wylądować. Nie mając nic do stracenia, wszedłem na teren parku. Prawdę mówiąc, zdążyłem zapomnieć, jak się znalazłem na tej ulicy i gdzie szedłem. Skrzydła metalowej bramy otwarte były na oścież. Byłem przekonany, że tam musi być altanka lub jakiekolwiek zadaszenie, pod którym będę mógł przeczekać tę ulewę. Wystarczyłoby gęste zadrzewienie, pod warunkiem, że nie zacznie grzmieć. Idąc wybrukowaną drogą, mijałem gipsowe figury ustawione na cokołach przy ławkach. Nigdy wcześniej nie byłem w tym parku. Nie kojarzyłem w ogóle ulicy, którą szedłem. Moją uwagę zwróciły nadzwyczaj realistyczne rysy twarzy mijanych figur. Boże! Wyglądały zupełnie jak ludzie pomalowani białą farbą. Nie dowierzając, dotknąłem jednej z figur, chcąc mieć pewność, że nie trafiłem na zlot mimów. Gips, może kamień. Nieistotne, na pewno nie był to człowiek. Wszedłem na ławkę, by dokładniej przyjrzeć się twarzy. To, co ujrzałem... Przerażony zeskoczyłem, upadając na chodnik. Nie potrafiłem oderwać wzroku od … to nie możliwe … od ust, które się poruszały.

Godz. 6.30, poniedziałek

Głośny dzwonek budzika brutalnie wyrwał mnie z krainy snów. Znowu ten dźwięk! Jak ja go nienawidzę. Żałuję, że nie potrafię obudzić się bez jego pomocy. Przyjemniej by było powoli oswajać się z koniecznością wstania i spędzenia kolejnego dnia nad papierami.

Celowo wybrałem głośniejszą i trudniejszą do zniesienia melodię, by budzik skuteczniej spełniał swą funkcję. Nie należałem do kategorii śpiochów, ale szósta trzydzieści, to dla mnie zdecydowanie za wcześnie. Tym bardziej, że miewam w zwyczaju korzystać z ciszy i spokoju pory nocnej. Jak się usiądzie nad sprawą, to czas szybko leci, pomysły przychodzącą do głowy, skutecznie odganiając senność do czasu, gdy umysł jest w stanie normalnie funkcjonować. Potem powstaje zapora nie do przejścia, dalsze siedzenie nie ma sensu. Niestety, sen także nie przychodzi zbyt szybko.

Powoli podnosząc ciało z wygodnego i ciepłego łóżka, przyzwyczajałem się do myśli, że nadszedł kolejny tydzień pracy. Byle do weekendu! Energicznym ruchem dłoni wyłączyłem stojący na szafce nocnej budzik. Mocna konstrukcja pozwalała użyć go następnego ranka. Czasami miałem ochotę rzucić zegarkiem o ścianę, czego zapewne by już nie przeżył. Powstrzymywałem się, a raczej, powstrzymywała mnie świadomość ewentualnego uszkodzenia ściany, posprzątania resztek budzika i wydania pieniędzy na kolejny.... budzik.

Delektowałem się nastałą ciszą. Przez niewielkie szpary w zasłoniętej żaluzji wdzierały się pierwsze promienie słońca. Walczyłem z myślą, aby ponownie nie położyć się i nie zrobić sobie krótkiej, dodatkowej drzemki – tylko pięć minut, maksymalnie dziesięć minut. Nie wezmę prysznica, nie ogolę się – raz chyba mogę pojawić się z lekkim zarostem, przycisnę pedał gazu w trasie, chwilkę się spóźnię – pewnie nikt nie zauważy....

Wstałem! Był to pierwszy sukces dzisiejszego poranka. Odruchowo założyłem stojące przy łóżku kapcie i rozłożony na krześle szlafrok. Przez moment poczułem się jak bokser na ringu, czekający na dzwonek rozpoczynający walkę. Nie zaskoczyło mnie takie odczucie, każdy dzień był dla mnie bowiem wyzwaniem. Walką z problemami innych ludzi, swoimi własnymi, przeciwnościami losu. Obym tylko nie został znokautowany. Punkty za słabszej rundy można zawsze nadrobić w trakcie kolejnej walki.

Idąc do łazienki, kątem oka zerknąłem na śpiącą Marię. Zazdrościłem jej, że nadal mogła wygrzewać się pod kołdrą. Zapewne słyszała budzik i moje kroki na skrzypiącej podłodze, ale przyzwyczajona nie zwracała na nie uwagi. Dokładnie znała moje poranne rytuały i oczami wyobraźni mogła widzieć, co w danej chwili robię.

Godz.7.00

Punktualnie o godzinie siódmej włączył się ekspres do kawy. Cudowne urządzenie, wie, jak uprzyjemnić człowiekowi poranek. Dzbanek z kawą podgrzewany był przez około trzy godziny, dzięki czemu Maria mogła załapać się na swoją porcję eliksiru życia.

Smarując masłem ciepłą grzankę, usłyszałem kroki. Byłem zaskoczony, ponieważ Maria nic mi nie mówiła, że będzie musiała rano wstać. Będąc architektem, pracowała w domu i sama sobie organizowała dzień pracy. Wspominała, że pracuje nad projektem fabryki stylowych mebli dla niezwykle bogatego gościa. Prawdę mówiąc, nie mogłem zrozumieć, po co ktoś chce inwestować pieniądze w Górskiej Dolinie. W niewielkim miasteczku, otoczonym wysokimi górami, oddalonym od większych miast i głównych tras. Raj dla turystów i wielbicieli górskich wędrówek, ale dla przemysłu? Być może proces produkcji stylowych mebli pozwala na zapomnienie o problemach logistycznych, a może duże zapotrzebowanie dostrzeżone zostało w naszym miasteczku. Z tego co mi jednak wiadomo, w miasteczku nie było żadnego sklepu ze stylowymi meblami. A tu od razu fabryka i to o dużej masie produkcyjnej. Wolałem nie wnikać w tę sprawę, tym bardziej, że zaczęły mi się przypominać przepisy o praniu brudnych pieniędzy.

Skupiłem swoją uwagę na topiącym się na grzankach maśle i unoszącym się w całej kuchni aromacie kawy. Otworzyłem pojemnik z pokrojonym żółtym serem, kolejny z wędliną i wyciągnąłem z lodówki wiejski serek. Wszystko poustawiałem na kuchennym stole i dopiero wówczas mogłem usiąść ze świadomością, że za chwilę nie będę musiał po coś ponownie wstać. Śniadanie. To jest właśnie ta jedna z nielicznych chwil w ciągu dnia, które lubię spędzać w spokoju. Zbieram wówczas siły do walki z kolejną dobą. Najgorzej jest zawsze zacząć, później już jakoś pójdzie.

Stół kuchenny nie był duży i przy okrągłym blacie swobodnie mieściły się trzy osoby.

– Jak się spało? – zapytałem, spoglądając na małżonkę odzianą w czerwoną halkę i aksamitny szlafrok.

Poranny ubiór przylegał do jej ciała, ukazując uwielbiane przeze mnie krągłości. Krew zaczęła szybciej krążyć w moim organizmie, zbierając się w większej ilości w miejscu, gdzie zazwyczaj pozostaje ilość niezbędna dla prawidłowego krwiobiegu.

– Dobrze, lecz za krótko - odpowiedziała zaspanym głosem. – Nie lubię rano wstawać. Nigdy nie lubiłam.

– A kto to lubi...

– Ten, co się wcześniej kładzie i ma dar szybkiego zasypiania.

– Albo dar szybkiego spania – dodałem.

Lubiłem poranne pogaduszki z Marią przy kawie i grzankach. W ich trakcie nigdy nie poruszaliśmy poważnych tematów i nie rozmawialiśmy na konkretne tematy. Udawało nam się zapomnieć o codziennych problemach, wydarzeniach czy plotkach. Skupialiśmy się na tej krótkiej chwili. W sumie kolejna chwila nadchodziła dopiero wieczorem, gdy każde z nas powiedziało sobie – wystarczy na dziś. Niestety rzadko miało to miejsce w podobnym czasie. Najczęściej widywałem Marię śpiącą w łóżku albo ślęczącą przed komputerem lub nad deską kreślarską.

Po śniadaniu wróciłem do sypialni, gdzie znajdowała się szafa z ubraniami. Wybrałem pierwszy z brzegu garnitur, które kompletowane były przez Marię. Spodnie, marynarka, koszula i krawat. Jedynym moim zadaniem było dobór bielizny i właściwego paska. Znacznie trudniej było dobrać tak zwany strój półoficjalny, dlatego też zostawałem przy garniturze. Tym bardziej, że pasowało to do klimatu panującego w zatrudniającej mnie kancelarii. Nie pamiętam, aby ktoś do niej przyszedł do pracy w swobodnym stroju. No, może z wyjątkiem szefa.

Do sypialni weszła Maria. Usiadła na niepościelonym łóżku i przecierając zaspane oczy, próbowała się dobudzić.

– I jak wyglądam?– zapytałem, zapinając ostatni guzik przy marynarce.

– Dobrze...normalnie, jak zawsze – na twarzy Marii pojawił się delikatny uśmiech, dotychczas przymrużone powieki na moment ukazały w pełni piękno jej oczu.

– Jakie plany na dzisiaj?

– Cały czas to samo, projekt fabryki.

– W tym mieście, dziwne. Mniejsza z tym. Po co właściwie tak wcześniej wstałaś? – zapytałem poprawiając krawat i kołnierzyk koszuli. – Chyba nie po to, żeby zjeść ze mną śniadanie.

– Dobre pytanie, czekaj....pamiętam... – podrapała się po głowie. – Wiem! Mam spotkanie o 9.00.

– No, to powodzenia. Nic mi o tym nie mówiłaś.

– Nie pytałeś.

– Dobra, wypij jeszcze mocną herbatę. Zresztą, do dziewiątej zdążysz się dobudzić.

Drzwi do garażu, będącego częścią budynku mieszkalnego, otwierane były kluczem od zewnątrz. Zastanawiałem się nad kupnem drzwi otwieranych pilotem, ale uznałem to za przejaw nadmiernego lenistwa. Zmieniałem zdanie w sytuacjach, gdy musiałem wjeżdżać lub wyjeżdżać w trakcie ulewy, tym bardziej, że istniała możliwość przejścia z garażu do domu.

Silnik samochodu zapalił bez problemu. Ostrożnie wyjechałem z zagraconego garażu, gdzie przechowywaliśmy wszystkie rzeczy, które mogą się przydać. Liczne kartony poustawiane były przy ścianach tak, by nie utrudniały dostępu do samochodu.

Na ulicy ruch był niewielki. Poranny szczyt zaczynał się z reguły po godzinie dziewiątej. W radiu nadawano wiadomości z wczorajszego dnia oraz aktualne informacje o utrudnieniach dla kierowców. Najchętniej posłuchałbym starego, rockowego kawałka, by dodać sobie energii. Znowu zapomniałem zabrać płytę z domu. Jutro – pomyślałem, sam już nie wiem który raz.

Godz.7.50

Zaparkowałem na swoim stałym miejscu. Kancelaria znajdowała się na piątym piętrze biurowca w centrum miasta. Budynek nie był stary. Zbudowano go w okolicy starówki na potrzeby centrum handlowego. Z handlem nie wyszło najlepiej ale inne usługi jakoś się zadomowiły. Kancelaria, stołówka, księgarnia, centrum fryzjersko-kosmetyczne oraz delegatura inspekcji pracy.

Kancelaria zajmowała trzy pomieszczenia, nie licząc toalety i pomieszczenia gospodarczego. Miałem do własnej dyspozycji prostokąt 1 na 2 metry, w pełni zajęty przez biurko, fotel i kosz na śmieci. Podobnych stanowisk było około sześciu. Ustawione były w dwóch rzędach ciągnących się wzdłuż całego pomieszczenia. Ściany w pełni zajmowały segmenty z półkami uginającymi się pod ciężarem dokumentów, pism i książek.

Odruchowo rozpocząłem przygotowania do kolejnego dnia pracy. Włączyłem komputer, sprawdziłem pocztę elektroniczną oraz zapiski w notesie. Strony notesu wypełniały mniej lub bardziej istotne informacje. Upewniłem się czy mam pod ręką czyste kartki papieru oraz długopisy, gdyż przedmioty te bardzo szybko znikały lub zmieniały właściciela.

Niespodziewanie obok mnie pojawiła się asystentka prawna – Anna Lewicka. Zamyślony, nie zauważyłem jej wcześniej. Powitałem ją życzliwym uśmiechem. Nie tylko dla mnie była ona niezastąpioną osobą. Przez cały dzień pracy czas biegała po kancelarii, przekazując informacje, polecenia, dokumenty. Była na bieżąco zorientowana w sprawach kancelarii. Wykorzystując telefon i Internet, potrafiła błyskawicznie ustalić potrzebne informacje. Nie brakowało jej również urody oraz naturalnego, kobiecego wdzięku.

– Szef kazał przekazać panu te dokumenty. Proszę posprawdzać czy wszystko się zgadza, w szczególności zarzuty, podstawy prawne oraz załączniki. A, jeszcze jedno, podpisy na pieczątkach za zgodność. Ma pan to odnieść osobiście.

– Dziękuję – odpowiedziałem nieco zaskoczony.

Zazwyczaj asystentka była jedyną osobą, która odbierała od szefa dokumenty i mu je odnosiła. Dzięki temu była świetnie zorientowana w postępie bieżących spraw. Ponadto, gdyby szef miał osobiście z każdym rozmawiać, to nie miałby czasu na wykonywanie innych obowiązków. Każda sprawa przechodziła przez jego ręce, nikomu nie pozwalał osobiście ich prowadzić. Na zewnątrz tylko on reprezentował kancelarię jako adwokat Jan Barański. To nazwisko dobrze znała cała Górska Dolina i nie tylko. Swobodne przesyłanie dokumentów na odległość pozwalało na obsługę podmiotów nawet z odległych miejscowości.

Akta do sprawdzenia. Zerknąłem na biurko na drugim końcu szeregu, przy którym zazwyczaj sadzono praktykantów i stażystów. To musiała być praca jednej z takich osób. Nie wiem, czy właśnie tego młodego, nieco przestraszonego młodego człowieka, ubranego w pogniecioną marynarkę, którą zapewne zakładał na egzaminy i rozmowy kwalifikacyjne. Osoby te często zmieniały się i prawdę mówiąc nie pamiętam, kto tam siedział w poprzednim tygodniu.

Właśnie zamierzałem zabrać się do pracy, gdy na pulpicie wyświetliła się informacja, że mam nową wiadomość na skrzynce pocztowej. Kliknąłem właściwą ikonę i po kilku sekundach wyświetliła się treść wiadomości:

Rachunek nr 000001

Posiadacz rachunku: Józef Abramowicz

Zamieszkały: ul. Willowa 10, Górska Dolina

Etap kontroli: gromadzenie danych.

Czytałem to kilka razy. Wpierw myślałem, że jest to mail z banku. Kontrola z banku? Ale skąd ten numer...000001. Do niczego mi to nie pasowało. Utwierdzałem się w przekonaniu, że to musi być głupi żart. Postanowiłem zignorować wiadomość i nie zaprzątać sobie dalej tym głowy.

Skasowałem wiadomość i zabrałem się do pracy. W takim momencie starałem się skupić jedynie na analizowanej sprawie, co w natłoku innych spraw i informacji nie było łatwym zadaniem. Do skupienia mobilizowała świadomość, że w każdej chwili mogła ponownie pojawić się asystentka z czymś mającym być zrobionym na wczoraj. Jedną z niepisanych zasad obowiązujących w kancelarii było nie pozostawianie niczego na jutro, jeżeli nie było to konieczne. Pozwalało to na pomaganie klientom, którzy zgłaszali problemy lub zadania pod koniec terminu. Nie ma dwóch dni czy tygodnia, jest jedynie ten dzień lub termin na załatwienie danej sprawy.

Pobieżna analiza dokumentów dała mi ogólny obraz sprawy, co nie zwalniało z bycia czujnym w poszukiwaniu istotnych szczegółów. Wcześniej spotykałem się z tematyką dochodzenia przez banki przedawnionych roszczeń, dzięki czemu bez wertowania bazy prawnej i przeglądarki internetowej sprawdziłem trafność zarzutów. W tym przypadku podnosimy przedawnienie i zwalczamy „niegodziwe” postępowanie banków. A w zeszłym tygodniu, osobiście przygotowywałem pozew, w którym dochodzone jest przedawnione roszczenie z nadzieją, że druga strona tego nie zauważy lub nie podniesienie zarzutu przedawnienia. Nawet się nie zastanowiłem jaka jest sytuacja drugiej strony, czy to jest jakiś emeryt czy cwaniaczek unikający wierzycieli. Zgodnie z sumieniem, czyli wolą i interesem klienta.

Argumentacja w analizowanym piśmie była powielana. Zmieniała się jedynie data wymagalności spłaty kredytu oraz data wszczęcia egzekucji. Większego skupienia wymagało zweryfikowanie kwestii proceduralnych – oznaczenie stron postępowania – siedziba a nie oddział, adresy, opłaty, ilość załączników i odpisów. Musiałem jeszcze sprawdzić terminy, by wiedzieć, do kiedy trzeba wysłać pismo, oraz właściwość sądu.

Dobrze, wszystko się zgadzało i było gotowe do wysłania. W nagłówku pisma podano adres sądu. Bez zbędnej zwłoki udałem się do gabinetu mecenasa Jana Barańskiego. Powróciło uczucie zdziwienia tym, że mam osobiście odnieść dokumenty. Z reguły zostawiałem je na kuwecie na brzegu biurka i po chwili wracały one do rąk asystentki. Nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz byłem w gabinecie mecenasa. A tak bez wyraźnego powodu? Nie mam pojęcia. Serce zaczęło mi bić szybciej.

Wziąłem głęboki wdech i zapukałem. Nie czekając na odpowiedź, wszedłem do środka. Przy biurku siedział mężczyzna w średnim wieku, postępującą siwizną oraz z lekka nadwagą. Ubierał się głównie w ciemne garnitury. Promienie słońca odbijały się od złotych spinek do mankietów. Końcówka pedantycznie zawiązanego i przymocowanego spinką krawata sięgała do górnej części paska.

– Szybko pan się z tym uporał. Proszę siadać – powiedział mecenas, nie odrywając wzroku od pisma leżącego na jego biurku.

Cały czas coś do niego dopisywał, kreślił i wstawiał po bokach dziwne znaczki. Przypomniało mi się, że na początku pracy w tej kancelarii, moje pisma również wracały na biurko z podobnymi adnotacjami. Przerażała mnie ilość nanoszonych zmian. Z czasem nauczyłem się odróżniać wytknięcia błędów merytorycznych od narzucania określonego stylu pisania. Nie zmienia to faktu, że sam styl pisania również musiałem dostosować do pracodawcy. Trwało to chyba około dwa miesiące. Po tym czasie projekty moich pism zazwyczaj nie wracały na moje biurko. Ewentualne drobne zmiany wprowadzała asystentka, odnajdując pliki na kancelaryjnym serwerze.

Położyłem teczkę na krawędzi masywnego, drewnianego biurka o zaokrąglonym wykończeniu blatu. Z tej samej kolekcji pochodził kredens i biblioteczka zakrywającą ścianę za biurkiem mecenasa. Dominowały w niej masywne i ładnie wydane komentarze oraz systemy prawa, czyli tzw. broń cięższego kalibru. Im grubsza księga, tym większa nadzieja na znalezienie odpowiedzi. Jednak często powtarzała się stara reguła, że gdy zaczyna się problem, to kończy się komentarz. Jednocześnie ilość spraw nie pozwala na zajmowanie się nazbyt długo jednym tematem. Praktyczna sztuka argumentacji skupia polega na tym, aby działanie było szybkie, konkretnie i na temat – z nadzieją, aby było również celne i przekonujące.

Usiadłem w wygodnym, skórzanym fotelu. Męczyła mnie panująca cisza ale nie uznałem za stosowne jako pierwszy jej przerywać. Cierpliwie czekałem na moment, gdy pokreślone pismo wylądowało w kuwecie z napisem: „Wewnętrzne wychodzące”.

– Pracuje pan od niedawna w mojej kancelarii i muszę przyznać, że jestem zadowolony z efektów pańskiej pracy – mówiąc to, mecenas rozsiadł się wygodnie w fotelu.

Poczułem się, jakby ktoś potraktował mnie 230 V albo zabłąkany piorun pomylił mnie z drzewem. Zdążyłem poznać mecenasa jako osobą mówiącą o wszystkim wprost, bez zbędnych wstępów i wyjaśnień. Na taką dyskusję nie byłem jednak przygotowany. Zaskoczony niespodziewaną pochwałą przełożonego, nie wiedziałem co odpowiedzieć i uczyniłem to, co się wydawało najrozsądniejsze w zaistniałej sytuacji – czekałem na dalszy bieg wydarzeń.

– Słyszał pan o Restauracji „Klejnot górski”.

– Tak, słyszałem. Podobno wszystkie stoliki w weekendowe wieczory zarezerwowane są na dwa tygodnie naprzód.

– Trzy tygodnie – poprawił mnie mecenas.

– Możliwe, przyznam się, że nigdy nie dokonywałem tam rezerwacji – odpowiedziałem pospiesznie.

– Tak się składa, że para znajomych, z którą miałem tam spędzić najbliższy piątkowy wieczór, nagle zmieniła plany. Czy ma pan jakieś plany na ten wieczór?

– Nie, nie mam – odpowiedziałem bez chwili zastanowienia.

W