Rabunek i Maska - Nadieżda Myszlennik - ebook + książka

Rabunek i Maska ebook

Nadieżda Myszlennik

3,4

Opis

Dwóch kolegów podejmuje decyzję o obrabowaniu Galerii Beksińskiego. Uważają artystę za chorego psychicznie, a jego dzieła za brednie wariata, na których jednak można by było zarobić. Przyjeżdżają do Sanoka, by najpierw zrobić „wywiad”, podczas którego piorun wtrąca ich do zwierciadła na jednej z sal. Ich przewodnikiem zostaje Śmierć z czarnym psem. W czasie wędrówki diametralnie zmieniają zdanie o Mistrzu i jego pracach.

Z nieba posypały się skry, a gdy przyjaciele spojrzeli na drogę, przy której stali, zobaczyli zbliżającą się do nich staruchę z dużym czarnym psem. Ale jaką staruchę! Zamiast oczu miała czarne oczodoły, była łysa i bez uszu, w jednej ręce trzymała laskę, drugą położyła na grzbiecie psa. Przerażeni przyjaciele całkiem osłupieli, nie mogąc ani się poruszyć, ani krzyczeć. Zastygli w bezruchu i tylko patrzyli szeroko otwartymi oczami.
– Witam! – odezwała się jędza głosem jak z podziemia, gdy zbliżyła się do nich. – Stać! – rozkazała czarnemu psu, który zatrzymał się posłusznie.
– Kim… pani… jest? – zapytał ochryple Roman, chociaż domyślał się, tak samo jak jego przyjaciel.
– Śmierć – przedstawiła się bez ceregieli.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 106

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (5 ocen)
1
2
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rabunek

Poświęcam mojemu ‌ulubionemu polskiemu malarzowi,Zdzisławowi ‌Beksińskiemu

 

 

 

 

 

– ‌Zgadzam się – nareszcie ‌rzekł Roman, młody, niewysoki ‌ciemny blondyn ‌o szarych oczach.

Bogdan, ‌podobny do Romana ‌z wyglądu, ‌tylko ‌trochę wyższy, ‌oraz ‌w okularach, ‌skończył ‌swoje „przemówienie” dwie minuty ‌wcześniej i cierpliwie ‌czekał na ‌odpowiedź przyjaciela, aż ‌ten się odezwał: ‌

– Masz rację. Po ‌co było ‌się ‌starać ‌na studiach? – ‌Roman, jakby ‌bardziej przekonywał samego ‌siebie w słuszności zaplanowanego ‌przez Bogdana przedsięwzięcia. – ‌Pamiętasz, jak marzyliśmy, ‌co ‌zrobimy, gdy ‌zostaniemy milionerami. Jakie kraje ‌odwiedzimy, jakie domy ‌kupimy. „Informatycy ‌mają wzięcie”! – burzył ‌się dalej, cytując zdanie ‌powtarzane często w gazetach i artykułach ‌internetowych. ‌– ‌A przy wysokim ‌zapotrzebowaniu również ‌wynagrodzenie powinno być odpowiednie! ‌I co z tego mamy?

– Dwa ‌tysiące pensji – ‌stwierdził ‌przyjaciel z gorzkim uśmiechem. ‌– W takim tempie ‌zaczniemy ‌żyć bogato ‌dopiero ‌w następnym ‌wcieleniu… Dlatego ‌właśnie proponuję, ‌jeśli inni nie doceniają ‌nas i naszej ‌wiedzy, jak należy, doceńmy ‌sami siebie. Stwórzmy ‌sobie ‌godną ‌egzystencję.

Po ‌pół godzinie rozmowa w ten ‌kwietniowy wieczór ‌była kontynuowana przy ‌kieliszku w kuchni ‌Bogdana.

– O ile wiem, ‌są tam ‌jeszcze kolekcje sztuki ‌sakralnej, do ‌tego również… – Roman ‌nie skończył, bo przyjaciel ‌wszedł ‌mu ‌w słowo:

– …kradzież ‌takich rzeczy ‌przynosi okropnego pecha w życiu.

– ‌…właśnie ‌chciałem to powiedzieć. Natomiast za obrazy Beksińskiego Pan Bóg karać nie będzie, bo pewnie sam by chciał, żeby ludzie nie oglądali tego głupstwa – zaśmiał się podpity Roman, a Bogdan razem z nim.

– Z innych sal też nie będziemy niczego brać, bo tam są prawdziwe dzieła sztuki –nietrzeźwym głosem rzekł Bogdan – a my jesteśmy patriotami, nie zabierzemy tego naszemu krajowi! – dokończył patetycznie. Wypili jeszcze po kieliszku. I kontynuowali naradę. Za oknem zrobiło się całkiem ciemno.

– Popieram twój pomysł także dlatego, że jakiś wariat, schizofrenik, który malował całkowite absurdy, głupoty, abstrakcje bez sensu, stał się znany na całym świecie i miał tyle kasy – mówił Roman.

– A my? – wtórował mu już nieźle podpity informatyk bez pieniędzy. – Dwóch całkiem zdrowych, normalnych ludzi z takim zawodem, a zarabiamy tyle, że wstyd komuś powiedzieć. Chociaż powiem ci, nie wiem nic na temat schizofrenii Beksińskiego… Czyżby naprawdę był chory? Słyszałem, że to jego syn miał chyba tę dolegliwość, ale jeśli chodzi o samego Zdzisława Beksińskiego…

– Sam Zdzich oficjalnie nie miał, jednak wystarczy zapoznać się z jego pracami, by, nawet nie będąc psychiatrą, przekonać się, że to był prawdziwy schizofrenik albo psychopata, albo ktokolwiek tam jeszcze. Nie znam się na psychiatrii, jednak w tym przypadku nie muszę, bo i tak wszystko jest oczywiste.

– Masz rację. Malował coś idiotycznego, za co głupi ludzie wydawali i nadal wydają grubą kasę. Za taki galimatias! – kontynuował Bogdan.

– Jestem pewny – stwierdził Roman – że na tej znakomitej wystawie w sześćdziesiątym czwartym wszystkie jego obrazy, dla podniesienia prestiżu socjalistycznej Polski, zostały kupione przez osoby trzecie na rozkaz i za pieniądze PZPR.

– Ręka Moskwy! – krzyknęli razem upici, nieuznani geniusze.

Umówili się, że odwiedzą galerię w ostatni poniedziałek tego miesiąca o ósmej rano, ponieważ wyłącznie w poniedziałki Muzeum Historyczne w Sanoku jest otwarte już od ósmej i tylko do dwunastej. Pewnie mało kto z miejscowych zechce przyjść tak wcześnie i do tego w dniu powszednim. A ci, co przyjeżdżają z sąsiednich miejscowości, wybiorą każdy inny dzień tygodnia, kiedy muzeum przyjmuje gości od dziewiątej do siedemnastej, żeby mieć czas na dojazd i zwiedzanie. W poniedziałek przyjdą tylko ci, którzy przyjadą z daleka i zatrzymają się w hotelu. Tyle że tacy chętni powinni mieć urlop, a większość ludzi bierze urlopy w lecie, nie pod koniec kwietnia. Chyba, że zjawi się grupa emerytów i rencistów. Natomiast informatycy będą mieli wystarczająco dużo czasu, żeby na spokojnie, bez tłumu, zobaczyć, co jest w salach, jakie są środki ochrony, gdzie znajdują się kamery wideo i wyłączniki prądu. Dokładnie sprawdzą, jakie są możliwości odłączenia systemu alarmowego, gdy następnym razem przyjdą w nocy, by wynieść obrazy z galerii.

W ten poniedziałek wzięli w swoich firmach dzień wolny. Wstali o szóstej rano i szybko, po lekkim śniadaniu, wyjechali z Krosna fiatem Bogdana. Założyli ciemne eleganckie garnitury, jak porządni ludzie, interesujący się twórczością „wielkiego malarza”. Poranek był jasny, słoneczny i bezwietrzny. Wzdłuż trasy rosły drzewa pokryte młodymi zielonymi liśćmi. W radiu grała rześka muzyka. Wszystko to polepszało humor podróżnikom. Droga zajęła im nie więcej niż pięćdziesiąt minut.

Zaparkowali z dala od muzeum, przy urzędzie pocztowym, i pieszo ruszyli w kierunku ulicy Zamkowej 2. Po chwili poczuli, że pogoda zaczęła się zmieniać: powiał wiatr, najpierw lekki, wkrótce coraz mocniejszy, a gdy podeszli do zamku, zauważyli, że niebo zaciąga się chmurami.

– Dobrze, że już jesteśmy na miejscu – powiedział Bogdan. – Chyba będzie padać.

– Sprawdzałem prognozę, przez cały dzień miało być słonecznie – odparł zamyślony Roman.

– Jeszcze wierzysz w te prognozy? – zapytał z sarkazmem przyjaciel.

Mieli rację: o ósmej nikogo ze zwiedzających jeszcze nie było. Przywitał ich pracownik o dość dziwnym wyglądzie – jakby sam chwilę temu zszedł z obrazów Beksińskiego. Był bardzo chudy, wysoki, całkiem łysy, do tego blady i w lenonkach o srebrnej oprawie z zaciemnionymi szkłami, przypominającymi oczodoły czaszki. Miał cienkie usta, głębokie nosowo-wargowe bruzdy, zapadnięte policzki, a na lewym – pokaźną bliznę. Jego biały wąski garnitur wyglądał na nim zupełnie jak strój nieboszczyka.

– Witam panów! Zapraszam do naszego muzeum! – Uśmiechnął się, odsłaniając bladożółte zęby, przez co stał się jeszcze bardziej podobny do kościotrupa. – Cena biletów normalnych dwanaście złotych od osoby, chyba że posiadają panowie ulgi. Proponuję skorzystać z przewodnika – cena czterdzieści siedem złotych – powiedział skrzypiącym głosem.

– Dziękujemy, poprosimy dwa normalne.

– Dwadzieścia cztery złote proszę. – Pracownik kościstą dłonią podał im resztę razem z biletami, które schowali do wewnętrznych kieszeni swoich marynarek.

– Chcielibyśmy od razu przejść do Galerii Beksińskiego.

– Proszę bardzo, do skrzydła południowego zamku, zapraszam. – Ponownie uśmiechnął się „kościotrup” jasnokremowymi zębami i wytłumaczył, jak tam dojść. Przyjaciele ruszyli w kierunku swego głównego celu.

– Czy dobierali go do kompletu do prac „mistrza”? – zaszydził szeptem Roman, gdy już odeszli od tego szkieletu w butach na wystarczającą odległość.

– Widocznie chcieli jeszcze przy samym wejściu zanurzać gości w atmosferze horroru – odezwał się Bogdan.

– No to udało im się!

Obawiając się, że oprócz kamer wideo muzeum mogło posiadać również zamontowane podsłuchy, dzień wcześniej umówili się, że na terenie galerii nie będą rozmawiać o alarmach, kamerach i tak dalej tylko przyglądać się, zapamiętywać i wysnuwać wnioski. Trzeba było także dobrze zapoznać się z rozkładem pomieszczeń, by później nie błądzić. Odpowiedź na pytanie o istnienie bezpieczników prądu przy wejściu głównym do muzeum już znali.

Zatrzymując się na chwilę przed wejściem do pierwszej sali galerii, Bogdan poinformował przyjaciela:

– Z tego, co czytałem w internecie, początek ekspozycji stanowi sala sanocka. Tu powinny być wczesne prace artysty.

Gdy weszli do sali, pierwsze grube krople deszczu uderzyły w szyby okienek galerii.

– A mówiłem, że niedługo zacznie padać – powiedział Bogdan.

– Może to i lepiej – odezwał się Roman – nikt już nie wyjdzie z domu i nie będzie tu się plątał!

– Dobrze, nie rozpraszajmy się – odparł Bogdan – patrzmy dalej.

Para przyjaciół kontynuowała to, po co tu przyszła: uważne badanie instalacji środków ochrony oraz poszukiwanie bezpieczników, przy okazji obaj spoglądali na bezsensowne zdjęcia z lat pięćdziesiątych, w większości kojarzące się z marzeniami maniaka, i całkiem nieciekawe, szczególnie dla nich – Bogdana i Romana – obrazy na szkle oraz rzeźby. Czarno-białe zdjęcie kobiety w bieliźnie, leżącej na wznak na torach, z otwartymi ustami… A to – nagie kobiece ciało, całe skrępowane sznurem… Fotografia zabandażowanej twarzy… Trudno sobie wyobrazić, że to wszystko to dzieło rąk jednego człowieka – ile tego tam było! Jakby pracował nad tym cały szpital psychiatryczny! Paranoidalne zdjęcia, absurdalne rzeźby, bzdurne obrazy…

Dokładnie dwa dni wcześniej, przy kolejnym spotkaniu w mieszkaniu Bogdana, gdy już skończyli omawiać szczegóły swojej wizyty w Sanoku, przyjaciele długo oglądali w internecie prace Beksińskiego.

– Cóż to za kretyńskie rysunki! Na niektórych w ogóle nie można rozpoznać niczego sensownego! – mówił Bogdan do przyjaciela.

– Patrz, a tego gołego człowieka zmarłego na drutach rysował pewnie dla sadystycznej przyjemności! Jeden raz wydało mu się za mało, to narysował po raz drugi, tylko że trochę inaczej – szydził Roman.

– Dokładnie tak! A te idiotyczne fotomontaże i grafiki komputerowe? Bez komentarza!

– Co on brał, dajcie nam, bo też chcemy! Jednym słowem – wariat!

Gdy weszli do drugiej sali, gdzie znajdowała się zrekonstruowana pracownia Beksińskiego, Bogdan powiedział cicho:

– No, chociaż pracownia wygląda na normalną. To chyba jedyna zwykła rzecz ze wszystkich, które się tutaj znajdują.

– Tak jest – odezwał się przyjaciel – oczywiście jeśli patrzy się tylko na meble, technikę i narzędzia pracy. I nie wpatruje się w wypociny „arcymistrza” na drzwiczkach górnych szafek.

W tym czasie deszcz zaczął lać tak mocno, że jego strumienie rozpływały się po szybach okienek, a z zewnątrz było słychać ciche, odległe odgłosy grzmotów.

– Oho! Burza się zbliża – stwierdził Roman.

– Jeszcze kwiecień się nie skończył, a już… – zdziwił się Bogdan. – Pospieszmy się – zaniepokoił się po chwili – bo przez tę burzę mogą wyprosić nas z galerii: jak zagrzmi, będą musieli odłączyć prąd.

– To chodźmy szybko do kolejnych pomieszczeń, zobaczmy, co tam jest – zaproponował Roman.

– Jeśli się nie mylę, to w nich powinna być niby część najważniejsza, to znaczy najbardziej ceniony dorobek „wybitnego artysty” – oznajmił przyjaciel, który miał dobrą pamięć – czyli prace okresu fantastycznego i te z ostatnich dwudziestu lat twórczości. Uważa się, że nimi Beksiński uzewnętrzniał siebie najdobitniej.

– Już się boję – zażartował Roman. – Może odpuścimy sobie?

Informatycy zaśmiali się cicho i ruszyli po schodach do ostatnich sal.

– A to co? – zapytał Bogdan, wskazując na duże lustro w czarnej drewnianej ramie, stojące na początku tak zwanego labiryntu. – O tym nic w internecie nie było.

Lustro zostało postawione w taki sposób, że odbijało wiele obrazów znajdujących się w pomieszczeniu – prac malarza pochodzących z okresu zwanego fantastycznym.

– Tak, teraz jeszcze zwierciadło Twardowskiego – jadowicie zakpił Roman. – Przeniosło się za sprawą teleportacji.

– Podobno Twardowski sprzedał duszę diabłu? – zapytał Bogdan. – Czy to oznacza, że Beksiński też?

Przyjaciele zaśmiali się i w tej samej chwili usłyszeli huk grzmotu. Rozległ się wprost nad muzeum. W głośnikach od razu zabrzmiał komunikat pracownika:

– Wszystkich zwiedzających proszę natychmiast o powrót do wejścia głównego z powodu burzy. Musimy odłączyć prąd w celach bezpieczeństwa.

Tego ogłoszenia przyjaciele, chociaż je słyszeli, nie zrozumieli, ponieważ jednocześnie z pierwszymi jego słowami zobaczyli wychodzącą z gniazdka świecącą pomarańczową kulę w rozmiarze piłki nożnej, która z pewnością bojownika walczącego o prawdę i przekonanego o swojej racji, sycząc i warcząc, ruszyła w ich kierunku.

– Piorun kulisty! – krzyknęli równocześnie i natychmiast poczuli, że znaleźli się w centrum błyszczącego obłoku, który w mgnieniu oka odrzucił ich do tyłu, do zwierciadła, do którego stali plecami w bliskiej odległości.

*

Obaj leżeli na ziemi. W oczach stały im tęczowe kręgi. Bogdana bolał prawy bok, Romana – lewy, właśnie w tym miejscu pomiędzy nimi przeszedł piorun kulisty i zniknął. Ich ręce nie ucierpiały, ponieważ przy zbliżeniu się oślepiającej kuli podnieśli je, by zasłonić nimi oczy, Bogdan – prawą, Roman – lewą. Powoli, w ciągu paru minut wrócił im wzrok. Unieśli głowy, a potem usiedli i popatrzyli po sobie.

– Matko! – znów krzyknęli razem. Włosy stały im dęba, a marynarki i koszule były porwane na kawałki, z których część przykleiła się do prawego boku Bogdana i lewego – Romana. Okulary na nosie Bogdana siedziały krzywo. Czuć było zapach spalonej tkaniny.

– Co się stało? – zapytał Bogdan.

– Trafił nas piorun kulisty.

– No tak… – przypomniał sobie przyjaciel. – Musimy wracać do wejścia muzeum.

Obaj ciężko wstali i dopiero wtedy rozejrzeli się dookoła. Otoczenie wcale nie przypominało pomieszczenia w galerii. Stali obok czarnego drzewa z czarnymi gałęziami na czarnej zeschłej trawie, kilkadziesiąt metrów od nich – o rany! – płonął kościół bez krzyża, a wokół rozpościerał się dym. Nagle zapanował półmrok. Roman zerknął na niebo.

– Patrz! – krzyknął.

Bogdan podniósł oczy.

– Zaćmienie słońca!

Z nieba posypały się skry, a gdy przyjaciele spojrzeli na drogę, przy której stali, zobaczyli zbliżającą się do nich staruchę z dużym czarnym psem. Ale jaką staruchę! Zamiast oczu miała czarne oczodoły, była łysa i bez uszu, w jednej ręce trzymała laskę, drugą położyła na grzbiecie psa. Przerażeni przyjaciele całkiem osłupieli, nie mogąc ani się poruszyć, ani krzyczeć. Zastygli w bezruchu i tylko patrzyli szeroko otwartymi oczami.

– Witam! – odezwała się jędza głosem jak z podziemia, gdy zbliżyła się do nich. – Stać! – rozkazała czarnemu psu, który zatrzymał się posłusznie.

– Kim… pani… jest? – zapytał ochryple Roman, chociaż domyślał się, tak samo jak jego przyjaciel.

– Śmierć – przedstawiła się bez ceregieli. Dobrze, że nie wyciągnęła ręki, choć i tak obie miała zajęte. – A to mój kompan – mój wierny Barghest.

Pies spojrzał na nich i wtedy zobaczyli, że ma żółte oczy.

– Czego tak zbledliście? – spytała i zaśmiała się przeraźliwym śmiechem.

– To… znaczy… że… my… już…? – wykrztusił Bogdan.

– A to nic nie znaczy. – Znów się zaśmiała i jej oczodoły nagle błysnęły jakimś dziwnym niebieskim światłem. – Dlaczego nie chcecie się przedstawić? Ale i tak wiem: macie na imię Bogdan i Roman, tak? Zrezygnowaliście z przewodnika, bardzo słusznie. Bo to ja będę teraz waszym przewodnikiem. Jestem najlepszym przewodnikiem na świecie!

– Tylko na którym, tym czy tamtym? – spytał Roman Bogdana, ale tak cicho, żeby starucha nie usłyszała.

– Chodźcie! – rozkazała stara kobieta i razem z psem ruszyła przed siebie.