Quidam - Cyprian Kamil Norwid - ebook

Quidam ebook

Cyprian Kamil Norwid

0,0

Opis

Quidam” to utwór Cypriana Kamila Norwida, polskiego poety, prozaika i dramatopisarza. Często jest on uznawany za ostatniego z czterech najważniejszych polskich poetów romantycznych.

Poemat ten jest bardzo charakterystyczny dla poglądów głoszonych przez Norwida w wielu jego dziełach. Pozwala on bliżej zorientować się w problematyce poruszanej zarówno w poprzednich, jak i późniejszych utworach tego wybitnego poety.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 128

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-481-4
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Do Z. K.

WYJĄTEK Z LISTU

Czytałeś, i nawet, czego nie spodziałem się był, dawałeś do czytania ten rękopism przypowieści mojej, nazwany Quidam. Uważałeś zapewne że dziełu temu dałem nazwę przypowieści nie zaś powieści, a to z przyczyny że intrygi i węzła drammatycznego, właściwego powieściom, wielce się tu wystrzegałem — nie oto mi szło, ale właśnie że o to raczej głównie, co zazwyczaj tylko pobocznie z właściwych powieści wyciągamy. — Dla tego to i bohater jest tylko ktoś — jakiś tam człowiek — quidam! — Nic on nie działa, szuka tylko i pragnie dobra i prawdy, to jest jak to mówią nic: właściwie nie robi — cierpi wiele, a zabity jest prawie że przypadkiem i to w jatkach! — Jest tam i drugi Quidam, któremu to nazwisko przeszło było w imię własne, ale i ten jest tylko jakiś ogrodnik, jeden z miliona chrześcian! Zali to jest tragiczne? pozwalam ci wątpić wielki Poeto! — Ale Ty, którego śp. Juliusz Słowacki nazwał Poetą-Ruin, i który jak nikt nigdzie umiałeś świat ruin opiewać, pozwól mi w zamian powiedzieć ci, że w przypowieści tej mojej pomiędzy jej żywemi postaciami, lubo nie ma arków połamanych i rozrzuconych kolumn, niemniej smętny, jakkolwiek z właściwego mi punktu oglądany krajobraz ruin się przedstawia. Serce tej Zofii, tak czarującej talentami, a tak nerwami i wolą do siebie nienależnej, może właśnie całej jednej świątyni-wiedzy jest ruiną? — Cywilizacja, według wszelkiego podobieństwa, do dziś jeszcze podobna jest do tego kościoła, który za Kapitolem tyle razy przy księżyca świetle oglądałeś — do tego kościoła, co w kwadracie kolumn świątyni starożytnej jako gołąb w rozłamanej klatce przestawa; tak, iż mszy świętej idąc słuchać, przechodzi się owdzie przez Jowiszowy przysionek. Daruj mi więc wielki poeto, że z niektórych tylko korzystałem uwag twoich, co do kształtowania się tej mojej przypowieści, inne za niebyłe uważając. Cywilizacja, składa się z nabytków wiedzy Izraelskiej — Greckiej — Rzymskiej, a łono Jej chrześciańskie, czy myślisz że w świadomej siebie rzeczywistości już tryumfalnie rozbłysło? Mag jest Żyd — Arthemidor i Zofia są Grekowie — znajdziesz tam i Rzym, lubo tobie, wielki poeto, inaczej i gdzie indziej nie zaś w mniej plastycznych sferach, ruiny oglądać i sławić przystało. Szczęśliwszym byłeś. —

 Pisałem 1859.

Cyprian Norwid.

I

Przypłynął młodzian z górnego Epiru

Do miasta Regium, na Rzymskim okręcie, Grek był, lecz matki ród się wiódł z Iliru; Krwi też dwoistej wzajem przeniknięcie Na twarzy jego dostrzedz można było, W sposób, iż profil z greckich miał medali, A w oczy patrząc skroń nabrzmiałą siłą, I włos mniej ciemny — i usta z korali.

Z Regium, jak długi brzeg ku Puteoli W konnej i gwarnej jechał karawanie. Czas to był, kiedy z Imperialnej woli Poczęto wielkie o drogach staranie. I częste mosty, z gładkiego kamienia, Skałę ze skałą wiązały ogniwem — I różni ludzie i różne cierpienia Żelazem granit obrabiały krzywem: Adrian, cesarz w sztuce wszelkiej biegły, Doglądać lubił kamienie i cegły

Od Puteoli, po Appijskim bruku Epirski młodzian zdążał już do Romy, A Romę marzył podobną do łuku Tryumfalnego, którego ogromyU samych niebios swój początek biorą, Lub samych niebios stały się podporą.

Wszakże on jeden z całej karawany Marzył — gdy inni toczyli rozmowę, Jak świat na nowo został popisany? O ile prawo Carskie lub ludowe? — Gdzie w wstępnym rynku albo w Trastubernæ Osły i konie zanocować wierne? —

 Jest coś wśród wielkich miast i na około,  Zwłaszcza pod wieczór, zwłaszcza dla pielgrzyma,  Co wypogadza lub zachmurza czoło,  Ziejąc nań niby westchnienie olbrzyma —  Jest coś w tym szmerze, co pierwszy dolata,  Skoro się miejskich bram rozemknie krata. To coś — Epirczyk nasz poczuwał w chwili, Kiedy się kupcy z celnikiem wadzili O jucznych osłów porządek zmięszany — O kilka assów na lampę u ściany.

 Nareszcie w miasto weszła karawana,  Wielkiemi juki chmurna i leniwa,  Raz jeszcze widzieć dając twarz młodziana,  Gdzie się ulica okręcała krzywa.  A strażnik z włócznią stojący brązową  «Ktoś jest?» latyńską zapytywał mową. «Syn Aleksandra z Epiru» — i dalej Osły a konie szły — i znów pytali. —

II

Minął rok całym dni i godzin tokiem —

Za Awentynem słońce czerwieniało. Przez plac dwóch ludzi szło swobodnym krokiem Zbliżonych k'sobie jak dwugłowne ciało. Wieczór był cichy, cichością jedyną Samemu tylko właściwą Rzymowi. Ni wieś, ni miasto — tu cię woły miną, A tam wykwintna biga zastanowi;

Tłumy z jakiegoś wracają igrzyska, Po wzgórzach warty obchodzą wigilie — Chłopięta śmietnik zmieniają w ogniska; Cyprysy milczą — woń roznoszą lilje —

Syn Aleksandra, wstrzymawszy się nieco, Do Grammatyka Rzymskiego te słowa Mówił: «Te światła, co u wnijścia świecą, Gdzie właśnie nocna przelatuje sowa, Rok temu, skoro zapalano, pomnę, Wjeżdżałem obcy w to miasto ogromne.» «Któżby zgadł?» na to Grammatyk odrzecze, «Że oto w czasie tak krótkim, zaiste Nieokrzesane straciwszy narzecze, Latyńskie słowo wypowiadasz czyste! Co więcej! mądrość mający na celu, Ktoby zgadł mówię, że w wjazdu rocznicę Zwiedzić już myślisz młody przyjacieluArthemidora mądrości świątnicę?» — «W czasie tak krótkim powiadasz — pociecha! Epirczyk odrzekł z westchnieniem głębokiem.

III

I szli. — Rok minął dni i godzin tokiem.

Arthemidora ogród oświecony: Fastigium domu nad skrawym obłokiem Czerni się w trójkąt; niżej biust złocony, Z framugi ciężkie wychyliwszy czoło, Rzekłbyś iż chyłkiem pogląda w około.

Zofię z Knidos mędrzec miał u siebie. — Uczniowie w laurów ciennikach siedzieli, Czekając: gwiazdy aż błysną na niebie — Czekając: północ aż ich rozweseli Tym ogniem, tylko północy właściwym, Ni to widzialnym, ni światłym, lecz żywym

Ogniem wewnętrznej gorączki i drgania Powiek, gdy ciężeć poczną od czuwania. A słów mierzonym śpiewanych akcentem, Skoro się przytem wyrzuci niemało I subtelności nie jednej zakrętem Wstecznym, skoro się dobrze naszukało — — I człowiek, w całej myślenia machinie, Poczyna czuć się zostawionym sobie, Lubując giętkość jak skoczek na linie, Starego ojca niosący w osobie. — Tej to gorączki z nałogu czekano, A co raz nową rzecz dyskutowano.

Zofia z Knidos, pośród tej drużyny Mądrej, podobną była do opalu, Co zda się mieścić wszystkie tęczy płyny — Lecz nie rozlewa ich z skąpstwa czy żalu? Żalu — bo opal z łzawym błyska mętem; Skąpstwa — bo blask swój wycedza ze wstrętem. Zrodzona w Knidos, w Rzymie wychowana, Gdyby to było nie za Adriana, Kiedy już Sybill błękitne jaskinie Proroczych w sobie nie kryły trójnogów — Możeby głos jej był jako naczynie Brzmiące, dla ludzi śmiertelnych i bogów. Lecz inny wzywał smak, rządziło nie to: Była więc więcej od Sybill — kobietą! Była tem samem — bo czasów własnością, Natchnieniem smaków ich — z bezświadomością!

Pod temi laury, których liść szeroki Lamp różnofarbnych złamały promienie, Szaty ją wiewne tulą jak obłoki I układają na ciche kamienie — Z rzeźbą ich łącząc tak żywą naturę, Jak rzeźba wpaja się w architekturę.

Zaiste, odłam to jakiejś świątyni, Gdzieś barbarzyńskim roztartej obuchem — Nikt zeń całości nowej nie uczyni, Ni ją zpokrewni z cudzoziemskim duchem: Zawsze to będzie pamiątka bez-łzawa, Czegoś, co nie ma istoty ni prawa.

Ty, coś ją widział, zakryj sobie oczy, I powiedz co z niej pamiętasz szczególnie? Nie gładkość czoła, ni wieniec warkoczy, Pamiętasz jakieś wzięcie się — ogólnie — I głos: ten słodkie miewać zwykł poczęcie, Potem się kroplił jako płyn — a potem Jakobyś srebrnym wydzwaniał go młotem — Potem — i rylca było w nim zgrzytnięcie! Ruch też głosowi wtorował, a zawsze Prędzej, w obejście przechodząc łaskawsze.

Taką to Panią mędrzec gościł w chwili, Kiedy przez salve mozajką wybite, Na progach sieni stopami zużyte, Męże dwaj cichym koturnem wchodzili. Starszy był w szarym płaszczu i tunice, A laskę przed się stawiał jako świecę Prostą, o wiele dłuższą nad użytek. Każdy zwój płaszcza jego założony, Jak pargaminu pisanego zwitek, Łamał się ostro lub obsuwał w strony, W sposób, iż z tyłu widząc go o zmroku, Jak sprzęt nieżywy wydałby się oku — Sprzęt świeżo zdiętą szatą obrzucony. «Mistrzu Jazonie Magu! rzekł mu drugi Czy nie raczycie prosto do ogrodu?» — A w głosie jego było coś i sługi, I przyjaciela, i blizkiego z rodu. — Starzec krok zwrócił za odpowiedź całą I weszli oba, boczną furtką małą.

Weszli — ostatni goście spodziewani. Perystyl odtąd pustą już przestrzenią — — W alabastrowej lampa stojąc bani Mdlała — kolumny blado się czerwienią Od strony światła, ciemniejąc od drugiej — Czasem słów kilka posłyszysz za sienią, Czasem leniwy krok sennego sługi. Lampa przedzgonnym co tryśnie promieniem, To się mozajki na ziemi poruszą, To arabeski zatrzęsą sklepieniem; Jakby gmach ciałem: ona była duszą. —

IV

Pomiędzy świtem a nocy zniknięciem, Płomienne blaski różowe z mrokami Walczą, jak cnota z świata tego księciem, Mdławe, lecz ufne choć wciąż je coś mami. Pomiędzy świtem a nocą jest chwila, Gdy choże łuny z czarnemi krepami Błądzą, aż bystry promień je przesila. Ostatnia gwiazda wtedy w niebo tonie, A słońce rude swe wynosi skronie — I perjodyczna pamiątka stworzenia Wciąż od Pańskiego kreśli się skinienia. — Pod taką dobę do swojej gospody Syn Aleksandra z Epiru powraca. Wszedł i dwa palce przyłożył do brody: Drgnął, błędną ręką płaszcz na sobie maca; Co gęstsze zwoje, to otrząsnął lepiej — I wybiegł krokiem niepewnym jak ślepi. Niewiasta, za nim patrząc z korytarza, Etruskiej lampy knot podjęła igłą. I poruszyła oliwę zastygłą, Mrucząc «czy mieszek? drachmę? nie uważa!» Tak szepcąc, w ciemność kątów pozierała I szła, i milkła, i znów coś szeptała.

V

Pomiędzy świtem a nocy zniknięciem Płomienne blaski różowe z mrokami Walczą, jak cnota z świata-tego księciem — Mdławe, lecz ufne — choć wciąż je mrok mami — Pod taką dobę u Arthemidora Do głównej sali wracano z ogrodu: Śniadać zbliżyła się konieczna pora, Dla gości skrzydłem poruszonych chłodu, Chłodu, co lubo letni, ostro godził Na bezsennością gorące powieki I trzeźwił róże mdłe a oczom szkodził, Po-rozparzanym od wewnętrznej spieki. Szli więc do sali, gdy niewolnik zasię, Do laurowego wbiegnąwszy ciennika: Zdjął lirę Zofii wiszącą na pasie, Pargaminowe zwitki z pod stolika, Pudełko z kości słoniowej z woniami I oddał służbie stojącej za drzwiami. — — — — — — — — — — —

Nie długo, uczta u Arthemidora Zwykłemi kończyć się będzie toasty; Wszelkiej tam rzeczy osobna jest pora, I o wigilii najdalej dwunastej, Ktokolwiek salve wybite mozajką Koturnem swoim niebacznie zawadzi, Przyjętą będzie pocieszał się bajką: Że Mistrz dyktuje właśnie, albo radzi. — Z Koryntu rodem, Arthemidor w Rzymie Sławy urokiem otoczył swe imię; Był nawet wzywan i do Adriana, Na posłuchania treści niewiadomej — Bliżsi wszelako — tych przyjmował z rana — Twierdzili, że był wolnym jak atomy, Że w Adrianie cesarz dlań jest człekiem, Że Amaltei napawa go mlekiem;

Że w jednem ledwo folguje mu snadnie, W Archeologii — którą zna dokładnie.

Pewna jest wszakże, iż ci bliżsi, właśnie Im więcej bliżsi, widzieli mniej jaśnie. To miał do siebie Mędrzec, tak iż w domu Stawał się prawie nieznanym nikomu. Nie był to wszakże fałszerz, ni jakowy Pochlebca płazki, ni umysł jałowy, Ni tajemnicą owiany mąż czynu, Arystokracyi szpieg, albo szpieg gminu. — Wcale. — Filozof był to szkoły własnej — Ta, że posady nie mając zbyt jasnej, Utrzymywała się w całości ścisłej, Przez solidarnie ukrywaną próżnię; Im bardziej uczeń w duchu był zawisły, Zobowiązywał więcej — lecz ostróżnie — Wylania przytem skąpy? czy lękliwy? Kończył iż jak się skłamał, tak był żywy!

Chcesz poznać wartość szkoły lub podania, Na ich ostatnie spojrzyj egzemplarze: Tych jeźli błędem są pocałowania, Jakaż być musi miłość pierwo-wzoru —! Tych jeźli cechą jest siła-uporu, Jakaż być musi na czele skalistość? — Tych jeźli brudem całym, szata z woru, Jakaż być musi na górze przeczystość?

Arthemidora uliczni czciciele Podobni byli do zbiegłych klientów Gdy ogłuszali; rozprawiali wiele, Skoro kto przeczyć śmiał — szukali mętów, A często, naprzód czując się niepewni, Kończyli śmiechem lub milknęli rzewni.

Dla mniej ćwiczonych mieli pobłażanie, Zwłaszcza w publicznych miejscach oczywiste; Lecz jakby mówiąc «cóż mi dajesz za nie? Uderz choć czołem i wpisz się na listę.» Koryncki mędrzec mawiać zwykł: «gdzie ruszę, «Oblegają mię te Epimeusze — » I nieraz w szczerym widziałeś go gniewie, Gdy który z owych wieszał się na drzewie, Lub patrzył w ogród Arthemidorowy Co robi mędrzec? gdy nie miewa mowy —

VI

Zofia, do siebie weszedłszy leniwo, Wśród perskiej sofy skronie utuliła I płaszcza jeden róg, powlekła krzywo Ku ramieniowi — i tak zostawiła; Nie jak kto spocząć chcący się odziewa, Lecz jak kto nie chcąc nic, co pocznie, zrywa. Ten ją owładnął woli bezkierunek — I zostawała tak, patrząc na lirę, Na skrzynkę z kości, gdzie się chowa myrrę, Na zwitki wreszcie które, przez trafunek, Pomieszał sługa z przenośnym ciężarem — I pomyśliła — co też one znaczą? — Lecz zostawała pod bezwoli czarem, Marząc: czy same do niej przyjść nie raczą? —

Słońce co raz to jaśniejszym promieniem I coraz cieplej wzierało w mieszkania, Przedmioty jedne usuwając cieniem, Zbliżając drugie przez ich wyświetlania. Na pargaminu zwitek promień żwawy Spadł, jako złoty liść na ciemne trawy I błyszczał, chwiejąc się niejaką chwilę — I znikł — i nastał moment ciemnej przerwy: Płaszcz Zofii frunął zlekka, jak motyle — Wstała — i legła znów, patrząc jak pierwej. —

Kto była Zofia? wiemy — lecz czem w Rzymie? — Odpowiedź z zwykłych pozorów zawiła — Bezmężna, sama w willi swojej żyła. Nadawano jej Poetessy imię; I tę językom ludzkim dawszy stronę Osobistości swej, czuła się wolną. —  «Nie darmo piorun laurową koronę  Mija» mawiała, gdy była swywolną. Gdy osłupienia mijały ją owe Częste, dla których uchodziła w stronę, Lub jak niedawno na pargaminowe Patrzyła zwitki — — — — — — — — — — — — osłupienia, niby Do wyczerpnięcia wnętrznego podobne: Oczy jej wtedy szkliły się jak szyby! Zdały się szukać czegoś palce drobne: Czegoś jak gdyby strun liry zniknionej — Czegoś, jak gdyby perełki zgubionej. —

Nareszcie wstała — za nią płaszcz szkarłatny Powlókł się, jako ciężkiej fali struga. Podięła zwitki w sposób tak udatny, Jakby kto patrzył na nią, może sługa — I rozwinąwszy, że były obfite, Ciekawość wzrosła, co by zawierały? — Lecz nie czytała — raczej jak są zwite Baczyła, zwój ich roztoczywszy cały. Podobną będąc w tej cichej robocie Do jakiej dawnej Sybilli, gdy w grocie, Poprzekreślanej słońca promieniami, Jak w strunach złotej liry rozrzuconych Duma — a duch jej trzepoce skrzydłami, O wysokościach marząc niezgłębionych. Wreszcie, początek znalazłszy rapsodu, Czytała — — — — — — — — — — — — — «Zofio!» — greckie były słowa — Tu zatrzymała się «szkoda zachodu!»

Mówiąc «za długa rzecz; rozboli głowa — » Dalej — «Zofio!» — znaczy tu: mądrości! I śmiać się bardzo poczęła z zazdrości — Komu? — mądrości? — więc, kończąc czytanie Rzekła «nie do mnie!» — z gniewu czy z radości — «Wszelako — krewne mi te wszystkie panie Z Olimpu, bądźmyż przeto jak przystoi, Na pokrewieństwo mądrzy — cóż tam stoi?» — — — — — — — — — — — — — — —

 ZWITEK PIERWSZY.  §. 1. Mądrości! tobie poślubiłem z dawna — I oto wzięła mię ta Roma sławna W wielmożne dłonie swoje, mnie, z Epiru Sierotę! — Ówdzie mdłą byłem rośliną Na pustce dziadów; tu — drobiną żwiru. Mniej — pyłem, może i pyłu drobiną. Z owąd próg domu zdawał mi się światem, Ztąd Epir cały progiem mi domowym. Rozszerzyłem się, prawda; idzież zatem Że wzrosłem? — — — — — — — — — — — — — zwitkiem tym pargaminowym Możnaby ludzi otoczyć gromadę Tak bo szeroki! — wszakże jednem słowem Krótszym a głębszym, wlewać można radę, Moc, rozrzewnienie, pociechę, lub zdradę! — Cóż ztąd? — —

 Czy człowiek, widząc tak szeroko Na każdą chwilę swojego żywota, Ile zakreśla mu do koła oko; Doszedłby, gdzie są wszech-mądrości wrota? — I wielkich świata spotkał luminarzy Tam, gdzie powinien; nie tam, gdzie się zdarzy? Czy raczej zwiedzić winien obszar cały, Nie okiem jego, lecz okiem luzkości

Skreślony jemu gdy był jeszcze mały, I śnił na progów własnych pochyłości. I patrząc, gdzie się widnokrąg zasklepia, Myślił że człowiek, skoro tam dobieży, Rękoma swymi niebios się uczepia, Wysysa nektar i jak Bachus leży? — — — — — — — — — — — — Trzebaż więc zawsze, by serce gorala Po brukach miasta pierwej się wytarło I łza człowiecza wędrowała z dala?