Pustelnia parmeńska - Stendhal - ebook

Pustelnia parmeńska ebook

Stendhal

0,0

Opis

Pustelnia parmeńska” to powieść Stendhala, słynnego francuskiego pisarza epoki romantyzmu oraz prekursora realizmu w literaturze.


W powieści tej Stendhal opowiada dzieje Fabrycego del Dongo - młodszego syna mediolańskiego arystokraty i bogacza. Fabrycy, nie mogąc znaleźć w rodzinnym domu szczęścia i miłości, ucieka z Italii i przyłącza się do armii Napoleona. Bierze udział w bitwie pod Waterloo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 620

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-124-0
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

Od tłumacza

Wydając niedawno po polsku Czerwone i Czarne Stendhala, poprzedziłem tę książkę krótkim życiorysem oraz charakterystyką pisarza; nie będę tedy powtarzał tych ogólnych rysów; dodam jedynie kilka słów odnoszących się do samej Pustelni Parmeńskiej. Ukazała się ona drukiem w r. 1839 jako ostatni większy utwór Stendhala; powstała jednakże już w. r. 1832, tuż po Czerwonem i Czarnem. I w istocie czuć, iż oba te otwory wyrosły z jednej epoki duchowego życia pisarza, tyle odnajdujemy w nich wspólności.  Wspólność — ale raczej wewnętrzna; napozór znajdujemy się w zupełnie innym świecie. Tam Francja, tu Włochy; tam bohaterem powieści jest ambitny plebejusz, tu spieszczony arystokrata... Mimo to, twórczość Stendhala jest — przy pozorach suchego obiektywizmu — tak osobista, iż znów trzeba nam w nim samym poszukać komentarza do tej Pustelni Parmeńskiej.  Przypomnijmy go sobie w r. 1800, kiedy, jako siedmioletni chłopak, pierwszy raz dosiada konia, aby w ślad za krewniakiem swym Daru, podążyć do Włoch za armją Bonapartego. Młody Beyle dostaje się do Medjolanu, a siła tych pierwszych upojeń, które znalazł na ziemi włoskiej jako jedna z żywych głosek wspaniałego rapsodu który się tam rozgrywał, jest taka, iż, w trzydzieści lat później, wspomnienie ich starczy aby mu podyktować karty rozpoczynające Pustelnię Parmeńską, jedne z najgorętszych, najbardziej świeżych, jakie kiedy wyszły z pod jego pióra. Ten sam napoleo nizm który przenikał Czerwone i Czarne, bije i tutaj z każdej stronicy; ale, podczas gdy tam był to ów napoleonizm pogrobowy, beznadziejny, tutaj tryska on świeżością i stanowi nieporównany dokument do zrozumienia tej epoki dziejów. Cały początek powieści, wraz z tym tak sławnym w literaturze opisem bitwy pod Waterloo, jest arcydziełem.  Napoleon... oto wielkie imię, które stanowi klucz do zrozumienia bohaterów obu tych powieści; ono stwarza to braterstwo duchowe między francuskim plebejuszem a włoskim arystokratą i pozwala duszy samego autora przeglądać się w nich obu. Dwie te powieści, to dwa studja napoleonizmu, tej wielkiej epidemji wieku; monografje dwóch gorących serc, usychających z nostalgji za tą dziwną, bajkową ojczyzną, jaką byłaby dla nich armja Napoleona.  Kult Napoleona, to u Stendhala kult energji, hymn o mocnem życiu instynktu, hazardu i wzruszenia. Francuzom, będącym (wedle Stendhala) na antypodach tej heroicznej koncepcji życia, dał go kosztować Napoleon. Francja, a zwłaszcza ów tak antypatyczny mu Paryż, to dla Stendhala królestwo intelektu; Włochy, a zwłaszcza Włochy z epoki renesansu, — to królestwo instynktu. Ale coś — wiele nawet — z renesansowej Italji żyje i w owych współczesnych Stendhalowi Włoszech, które tak bardzo ukochał, w których spędził większą część życia, i które nawet na kamieniu grobowym uczynił swą prawdziwą ojczyzną. Zwłaszcza włoska kobieta, którą Stendhal tak uwielbia i którą tak zawsze przeciwstawia antypatycznej dlań Francuzce, pozostała — w najwspanialszych swych egzemplarzach — owym czystym instynktem, bez którego nie istnieje dlań żadne piękno, żadna wielkość życia. I, potrosze ze strzępów własnych przeżyć i wspomnień, potrosze — i więcej zapewne — z marzenia, urodziła się ta niepokojąca Gina Pietranera (pierwsza kobieta którą Stendhal kochał we Włoszech nazywała się Pietragrua), która kartom tej powieści daje tyle mocnego i oryginalnego wdzięku. Równocześnie jest ta księżna Sanseverina żywym wyrazem owej spokojnej, niezachwianej ani na chwilę amoralności kobiety, o ile pozostała ona cała instynktem, nietkniętym niemal przez wychowanie społeczne. Nawet wyrzut sumienia, to coś, co dla niej nie istnieje. Zastanawiałem się nad tem swego czasu, pisząc o Makbecie Szekspira.  Instynktem jest i Fabrycy. Jakiś a-logiczny imperatyw dyktuje mu wszystkie jego czynności; mamy uczucie jakgdyby żył w jakimś śnie na jawie. Ale — powiedzmy otwarcie — ta postać o wiele mniej jest żywa niż sama księżna; omal nie powiedziałbym chybiona. Marząc sobie postacie kobiece, kochając się w nich z piórem w ręku, Stendhal wywoływał je z doskonałą siłą wizji; tak powstały te niezapomniane figury pani de Renal, Matyldy de Ja Mole, Giny Pietranera. Trudniej z mężczyznami; tu egotyzm autora, osobiste elementy, wciskają się pod pióro, mącąc nieraz czystość rysunku i plastykę postaci. O ile egotyzm ten, mocą siły twórczej, stopił się niemal doskonale z postacią Juljana Sorel, dając jej intensywne a samoistne życie, o tyle tutaj odnajdujemy go w Fabrycym w niedość organicznem zespoleniu.  Skoro już mowa o brakach tej powieści, zaznaczmy jeszcze ten sam rys, który tak niecierpliwiąco dawał się uczuć w Czerwonem i Czarnem: mianowicie posługiwanie się osobami, które odgrywają znaczną rolę w akcji, a których znamy jedynie nazwiska powracające raz po raz niby liczmany: takim liczmanem jest tu owa wieczna „margrabina Raversi“, a poniekąd i Fabio Conti, Rassi etc. Jeszcze, jak wspomniałem, nie przeszedł przez powieść nowoczesną Balzac, ze swoją sztuką wywoływania całego świata żywych postaci — aż do najdrobniejszych.  Pozatem Pustelnia Parmeńska posiada też same cechy „techniki“ pisarskiej Stendhala co Czerwone i Czarne; ten sam sposób opowiadania mało operujący djalogiem, więcej drobiazgową analizą stanów duszy. Ta analiza uczyniła ze Stendhala bożyszcze «szkoły psychologicznej“ w ostatnich dziesiątkach ubiegłego wieku. Dziś staliśmy się nieco bardziej sceptyczni wobec psychologji wogóle: może jest i coś fatydycznego w samym terminie psychologja, co, jak wiadomo, oznacza nietyle znawstwo duszy ilegadanie o duszy. Faktem jest, iż raczej przemawia dziś do nas w Stendhalu to co jest wyobraźnią, niż to co jest ową drobiazgową analizą.  Wyobraźnia Stendhala — mimo iż tak bardzo odrębna od wyobraźni Romantyków — działa w tym utworze z niezwykłą siłą suggestji. Stwarza świat, — mniejsza w jakim stopniu odpowiadający rzeczywistości, — zanurza nas w pewnej atmosferze, w której pozostajemy aż do ostatniej karty książki. Te Włochy Stendhala, radosne, zbudzone do życia wkroczeniem zwycięskiej armji Bonapartego; — to znów, po runięciu olbrzyma, ta atmosfera małego Dworu z jego śmiesznością, intryżkami, małostkami, wszystko to żyje i zmusza nas do udziału w tem życiu. Czasem tylko buntujemy się na chwilę; zwłaszcza więzienna idylla Fabrycego i Klelji trąci nam romantyzmem nazbyt już „operowym“.  Ale nie mam zamiaru ustalać bilansu zalet i wad tej książki. Mimo swoich słabizn, mimo — zwłaszcza — dotkliwych rozwlekłości (w części drugiej), mimo swego „neutralnego“ stylu, przetrwała ona i przetrwa zapewne jako jeden z najbogatszych w treść wewnętrzną, najbardziej suggestywnych utworów epoki. Jest ta książka jedną z najbardziej znanych, cytowanych. Istotnie, kto ją raz przeczytał, ten jej nie zapomina; zacierają się w pamięci szczegóły zawiłej intrygi, ale dusza bogaci się o jeden ton, oryginalny, mocny i nieraz wspomnieniem swojem pogrążający w zadumie. I to wpół-tajemnicze działanie stanowi urok Stendhala i sprawia że książki jego przeżyły tyle innych, skądinąd może doskonalszych tworów literackich. Warszawa, w czerwcu 1923.

Przedmowa

Opowiadanie to skreślono w zimie r. 1830, o trzysta mil od Paryża. Wiele lat wprzódy, gdy nasze armje przebiegały Europę, traf pomieścił mnie na kwaterze w domu pewnego kanonika: było to w Padwie, szczęśliwem mieście, gdzie, jak w Wenecji, zabawa jest najważniejszą ze spraw i nie zostawia czasu na gorszenie się sąsiadem. Pobyt przeciągnął się dość długo, mieliśmy czas zaprzyjaźnić się z kanonikiem.  Przejeżdżając przez Padwę z końcem r. 1830, pobiegłem do domostwa zacnego księdza: nie żył już, wiedziałem o tem, ale chciałem raz jeszcze zobaczyć salon, gdzie spędziliśmy tyle miłych wieczorów, tak często później wspominanych z żalem. Zastałem bratanka kanonika, oraz jego żonę; przyjęli mnie jak starzy przyjaciele. Nadeszło jeszcze kilka osób, zebranie przeciągnęło się. Gospodarz kazał przynieść z kawiarni Pedroti doskonały zambajon (poncz). Głównie zabawiła nas do tak późna historja księżnej Sanseverina. Ktoś o niej natrącił, a bratanek kanonika opowiedział rzecz na moją cześć w całości.  — W kraju do którego się udaję, rzekłem do moich przyjaciół, nie znajdę takiego domu jak ten; toteż, aby zapełnić długie wieczorne godziny, ułożę powiastkę z życia uroczej księżnej Sanseverina. Będę naśladował waszego dawnego bajarza Bandella, biskupa z Agen, który miałby sobie za zbrodnię pominąć prawdziwe okoliczności swojej historji, lub dodać jakie nowe.  — W takim razie, rzekł bratanek, pożyczę panu zapisków mego wuja, który, pod paragrafem Parma, wspomina niektóre intrygi tego dworu w czasie gdy trzęsła nim księżna Sanseverina; ale strzeż się pan! historja ta nie jest zbyt moralna, i obecnie, kiedy wy, we Francji, macie ambicje ewangelicznej czystości, może ściągnąć na pana wprost morderczą reputację.  Ogłaszam tę powiastkę, nic nie zmieniając w rękopisie z roku 1830, co może mieć dwie ujemne strony:  Pierwsza, dla czytelników: bohaterowie jej, jako Włosi, mniej go może zainteresują, ile że charakter tego kraju dość jest różny od Francji. Włosi są szczerzy, dobrzy ludzie, bez fałszywego wstydu mówią co myślą; próżności ulegają jedynie chwilami, wówczas staje się ona namiętnością i przybiera miano pantiglio. Wreszcie, ubóstwo nie jest u nich śmieszne.  Druga ujemna strona odnosi się do autora. Wyznaję, że miałem tę odwagę, aby zostawić działającym osobom wszystkie brutalności ich charakteru; ale, w zamian, oświadczam głośno, iż nie szczędzę najmoralniejszej wzgardy wielu ich postępkom. Naco im było dawać wysoką moralność i wdzięk charakterów francuskich, które kochają pieniądz ponad wszystko i nie dopuszczają się grzechów z miłości lub nienawiści? Włosi grający rolę w tem opowiadaniu są bardzo odmienni. Zresztą, mam wrażenie, że, za każdym razem kiedy się posuwamy o dwieście mil z południa na północ, nastręcza się nowy krajobraz jak i nowa powieść. Urocza bratanica kanonika znała a nawet bardzo kochała księżnę Sanseverina, i prosi mnie abym nie zmieniał nic w jej przygodach, zaiste bardzo nagannych. 23 styczeń 1839.

TOM I

I

15-go maja r. 1796 generał Bonaparte wszedł do Medjolanu, na czele młodej armji, która świeżo przebyła most Lodi i pokazała światu, że, po tylu wiekach, Cezar i Aleksander zyskali następcę.

 Cudy odwagi i genjuszu, których świadkami były Włochy, rozbudziły w ciągu kilku miesięcy uśpiony lud; jeszcze na tydzień przed przybyciem Francuzów, medjolańczycy widzieli w nich jedynie zgraję bandytów, pierzchających stale przed wojskami Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości: tak przynajmniej głosiła trzy razy na tydzień miejscowa gazeta, świstek drukowany na brudnym papierze.  W średnich wiekach, medjolańczycy byli dzielni jak Francuzi z czasu Rewolucji i osiągnęli tyle, że cesarze niemieccy zrównali z ziemią ich miasto. Od czasu jak się stali wiernymi poddanymi, głównem ich zajęciem było drukować sonety na różowych jedwabnych chusteczkach, z okazji małżeństwa córek jakiej szlachetnej lub zamożnej rodziny. W parę lat po tej wielkiej epoce swego życia, młoda dziewczyna brała sobie służkę: niekiedy, nazwisko takiego galanta, wybranego przez rodzinę męża, widniało na honorowem miejscu w kontrakcie ślubnym.  Cóż za przeskok od tego leniwego życia do gwałtownych wzruszeń, jakie dało niespodziane przybycie armji francuskiej! Niebawem wyłoniły się nowe obyczaje i namiętności. Z dniem 15-go maja r. 1796 cały naród spostrzegł, iż wszystko, co dotąd czcił, było nad wyraz śmieszne, nieraz wstrętne. Wymarsz ostatniego austrjackiego pułku zaznaczył upadek dawnych pojęć: narażanie życia stało się rzeczą modną. Zrozumiano, iż, aby być szczęśliwym po wiekach obłudy i gnuśności, trzeba ukochać coś mocno i umieć, w potrzebie, stawić życie na kartę. W atmosferze będącej puścizną zazdrosnego despotyzmu Karola V i Franciszka II, Lombardowie żyli w mrokach głębokiej nocy; teraz, obalili swoje bożyszcze i nagle znaleźli się w potokach światła. Od pięćdziesięciu lat, w miarę jak we Francji wschodził dzień Encyklopedji i Woltera, mnichy wmawiały poczciwym medjolańczykom, że nauka czytania lub czegobądź na świecie, to trud bardzo zbyteczny, i że, płacąc regularnie dziesięcinę proboszczowi i opowiadając mu sumiennie swoje grzeszki, ma się mniej więcej zapewnione przyzwoite miejsce w raju. Aby wyprać z tego ludu, tak groźnego niegdyś, wszelki nerw, Austrja sprzedała mu tanio przywilej uwalniający od dawania rekruta.  W r. 1796, armja medjolańska składała się z dwudziestu czterech drabów w czerwonych mundurach, którzy, wraz z czterema wspaniałemi węgierskiemi pułkami, strzegli miasta. Obyczaje były mocno rozwiązłe, ale namiętności nader rzadkie. Nie licząc przykrości opowiadania wszystkiego spowiednikowi, medjolańczycy z roku 1790 nie umieli niczego pragnąć gwałtownie. Poczciwy ludek medjolański był jeszcze skrępowany monarchicznemi pętami, które bywały dość uciążliwe. Tak naprzykład, arcyksiąże, który rezydował w Medjolanie i władał w imieniu cesarza, swego kuzyna, wpadł na zyskowny pomysł handlu zbożem. Wskutek tego, zabroniono chłopom sprzedawać zboże, póki Jego Wysokość nie napełni swoich spichrzów.  W maju r. 1796, w trzy dni po wejściu Francuzów, młody minjaturzysta, nieco szalona pałka, zowiący się Gros (nazwisko później sławne), który przybył wraz z armją, usłyszawszy w modnej wówczas kawiarni Servi o działalności arcyksięcia, będącego w dodatku olbrzymim brzuchaczem, wziął spis lodów, wydrukowany na ćwiartce lichego żółtego papieru, aby, na odwrotnej stronie, narysować grubego arcyksięcia: żołnierz francuski kłuje go bagnetem w brzuch, i, zamiast krwi, sypie się zeń nieprawdopodobna ilość zboża. Wszelki żart, karykatura, były czemś zupełnie nieznanem w tym kraju czujnego despotyzmu. Rysunek zostawiony przez Grosa na stoliku kawiarni wydał się cudem, który zstąpił z nieba: odbito go w nocy, a następnego dnia sprzedano dwadzieścia tysięcy egzemplarzy.  Tegoż samego dnia, ogłoszono afiszami kontrybucję wojenną sześciu miljonów, na potrzeby armji francuskiej, której, po sześciu wygranych bitwach i zdobyciu dwudziestu prowincyj, brakło jedynie butów, spodni, odzieży i kapeluszy.  Ci nędzarze Francuzi wnieśli z sobą do Lombardji tyle szczęścia i radości życia, że jedynie księża i paru magnatów odczuli ciężar tej sześciomiljonowej kontrybucji, po której niebawem przyszły inne. Żołnierze francuscy śmiali się i śpiewali cały dzień; żaden z nich nie miał dwudziestu pięciu lat, wódz ich zaś, który miał lat dwadzieścia siedem, uchodził za najstarszego w armji. Ta wesołość, młodość, beztroska były jakby ucieszną odpowiedzią na wściekłe nawoływania mnichów, którzy, od pół roku, głosili z ambony, że Francuzi to są potwory, obowiązane, pod karą śmierci, palić wszystko i ścinać głowę każdemu kto się nawinie: w tym celu, każdy pułk kroczy z gilotyną na czele.  Po wsiach widziało się na progu chaty francuskiego żołnierza kołyszącego niemowlę gospodyni domu, prawie zaś co wieczór, dobosz jakiś, grający na skrzypcach, improwizował balik. Ponieważ kadryl zbyt był uczony i zawiły aby żołnierze (nie umiejący go zresztą) mogli go nauczyć swoje tancerki, częściej one uczyły młodych francuzów monferyna, skoczki i innych tańców włoskich.  Oficerów pomieszczono, o ile się dało, w domach bogatych; mocno potrzebowali się skrzepić! Tak np. pewien porucznik imieniem Robert otrzymał kwaterę w pałacu margrabiny del Dongo. Oficer ten, niedawny rekrut, posiadał w tej chwili za cały majątek talara otrzymanego pod Placencją. Po Lodi, zabrał dorodnemu austrjackiemu oficerowi zabitemu przez kulę wspaniałe nankinowe spodnie, zupełnie nowe. Nigdy odzież nie zjawiła się równie w porę! Oficerskie szlify miał wełniane, na rękawach mundur przyszyty był do podszewki aby strzępy nie odpadały; ale najsmutniejsze było to, iż podeszwy u butów były sporządzone z kawałków kapelusza, również zgarniętego na polu bitwy, za mostem Lodi. Te improwizowane podeszwy związane były na butach zapomocą bardzo widocznych sznurków, tak iż, kiedy marszałek dworu zjawił się w pokoju porucznika Roberta aby go zaprosić w imieniu margrabiny na obiad, pogrążył go, zaiste, w okrutnym kłopocie. Dwie godziny, które zostawały do tego nieszczęsnego obiadu, spędził wraz ze swym forysicem na cerowaniu munduru, oraz czernieniu atramentem nieszczęsnych sznurków u trzewików. Wreszcie nadszedł straszliwy moment. „W życiu nie byłem równie zakłopotany, mówił mi porucznik; te panie myślały, że im napędzę strachu, a ja byłem bardziej drżący od nich. Patrzałem na swoje trzewiki i nie wiedziałem jak stąpać z wdziękiem. Margrabina del Dongo, dodał, była wówczas w całym blasku piękności: pamiętasz te cudne oczy o anielskiej słodyczy, te piękne ciemnoblond włosy, rysujące owal jej uroczej twarzy. W pokoju moim była na ścianie Herodjada Leonarda da Vinci; możnaby myśleć, że to jej portret. Bóg dał, iż, oszołomiony tą nadprzyrodzoną pięknością, zapomniałem o swoim stroju. Od dwóch lat widziałem w górzystych okolicach Genui same szpetne i nędzne postacie: ośmieliłem się wyrazić jej w kilku słowach swój zachwyt.  „Ale nie byłem tak niemądry, aby długo brnąć w komplementach. Klecąc dworne frazesy, widziałem w marmurowej jadalni tuzin lokajów, ubranych w sposób, będący, w moich ówczesnych pojęciach, szczytem wspaniałości. Wyobraź sobie, hultaje mieli trzewiki, nietylko całe, ale do tego ze srebrnemi sprzączkami! Widziałem z pod oka jak wytrzeszczają gały na moje ubranie, może i na buty, co mnie doprowadziło do rozpaczy. Mogłem jednem słowem nagnać pietra tym trutniom, ale jak ich przywołać do porządku, nie przestraszając pań? bo margrabina, aby sobie dodać odwagi nieraz mówiła mi to później — sprowadziła z klasztoru siostrę męża, Ginę del Dongo, pensjonarkę, która została później ową uroczą hrabiną Pietranera. Nikt nie dorównał jej wdziękiem i weselem w pomyślności, jak nikt nie przewyższył jej hartem i pogodą w złej doli. Gina mogła mieć wówczas trzynaście lat, ale wyglądała na ośmnaście. Żywa i szczera, jak ją znasz, tak się bała aby nie parsknąć śmiechem na widok mego stroju, że nie miała odwagi jeść. Margrabina, przeciwnie, zasypywała mnie wymuszonemi uprzejmościami; widziała doskonale w moich oczach zniecierpliwienie. Słowem, grałem głupią rolę, łykałem wstyd, rzecz podobno niemożliwa dla Francuza. Wreszcie, myśl zesłana z nieba rozświeciła mój mózg: zacząłem opowiadać paniom o naszej nędzy, wszystko cośmy wycierpieli od dwóch lat w pogórzu genueńskiem, gdzie nas trzymali starzy głupi generałowie. Mówiłem, jak nam dawano asygnaty nie mające obiegu i trzy uncje chleba dziennie. Nie upłynęły dwie minuty, jak dobra margrabina miała łzy w oczach, a Gina spoważniała.  — Jakto, panie poruczniku, mówiła, trzy uncje chleba!  — Tak, pani, ale dostawa zawodziła trzy razy na tydzień, że zaś wieśniacy, u których staliśmy kwaterą, byli jeszcze biedniejsi od nas dawaliśmy im nieco naszego chleba.  „Po obiedzie, przeprowadziłem margrabinę do drzwi, następnie zaś, wróciwszy szybko, dałem lokajowi usługującemu mi przy stole ową jedyną sztukę srebra, na której budowałem tyle zamków na lodzie.  „W tydzień później, ciągnął Robert, skoro już się upewniono że Francuzi nie gilotynują nikogo, margrabia del Dongo wrócił za swego zamku Grianta nad jeziorem Como, dokąd się mężnie schronił za zbliżeniem armji, zostawiając losom wojny młodą i piękną żonę wraz z siostrą. Nienawiść, jaką ten magnat czuł do nas, była równa jego strachowi, to znaczy niezmierzona; uciesznie było widzieć tę dużą, bladą facjatę świętoszka, kiedy się silił wobec mnie, na uprzejmość. Nazajutrz po jego powrocie, otrzymałem trzy łokcie sukna i dwieście franków z owej sześciomiljonowej kontrybucji: oporządziłem się nieco i stałem się nadwornym rycerzem tych pań, bo nastała epoka balów“.  Historja porucznika Roberta, to, w przybliżeniu, dzieje wszystkich Francuzów; zamiast drwić z nędzy tych dzielnych żołnierzy, ulitowano się ich i pokochano.  Ten okres nieopisanego szczęścia i upojenia trwał ledwie dwa lata; szaleństwo było tak powszechne, że niepodobna byłoby mi dać pojęcie o niem inaczej niż zapomocą tej głębokiej historycznej refleksji: lud ten nudził się od dwustu lat.  Rozkosz, przyrodzona południowym krajom, władała niegdyś na dworze Viscontich i Sforzów, słynnych diuków medjolańskich. Ale od r. 1624, kiedy Hiszpanie zawładnęli Medjolanem jako panowie milczący, podejrzliwi, dumni i wciąż lękający się buntu, wesołość pierzchła. Ludność, przejmując obyczaje swych panów, raczej myślała o tem aby pomścić sztyletem najlżejszą zniewagę, niż aby się cieszyć życiem i chwilą.  Szalona radość, wesele, rozkosz, zapomnienie wszelkich smutków a nawet rozsądku doszły — od 15 maja 1796, daty wejścia Francuzów do Medjolanu, aż do kwietnia 1799, kiedy ich wypędzono w następstwie bitwy pod Cassano — do tego, możnaby przytoczyć starych kupców-miljonerów, starych lichwiarzy, rejentów, którzy, przez ten okres, zapomnieli o kwaśnej minie i o ciułaniu grosza.  Conajwyżej możnaby wymienić kilka magnackich rodzin, które usunęły się do swoich pałaców na wsi, jakgdyby dąsając się na powszechną wesołość i rozkwit serc. Trzeba przyznać, że szlachetne te i bogate rodziny wyróżniono w przykry sposób w rozdziale kontrybucji ściąganej na rzecz armji francuskiej.  Margrabia del Dongo, oburzony tem weselem, schronił się, jeden z pierwszych, do swego wspaniałego zamku Grianta, za Como dokąd też panie zabrały z sobą porucznika Roberta. Zamek ten, o położeniu jedynem może w świecie, wznosi się na płaskowyżu, na sto pięćdziesiąt stóp nad cudnem jeziorem; była to niegdyś warownia. Rodzina del Dongo zbudowała go w czternastym wieku, jak o tem świadczyły herby gęsto wyryte na marmurach; są tam jeszcze mosty zwodzone i głębokie rowy, coprawda bez wody; dlatego zamek ów był tak drogi podejrzliwemu margrabiemu. Otoczony paroma tuzinami sług, w których oddanie wierzył, zapewne dlatego, że nie odzywał się do nich inaczej niż z obelgą na ustach, czuł się tam mniej spłoszony, niż w Medjolanie.  Strach ten nie był zupełnie bezpodstawny: margrabia utrzymywał żywą korespondencję z pewnym szpiegiem, pomieszczonym przez Austrję na granicy szwajcarskiej, o trzy mile od Grianta, dla ułatwienia ucieczki jeńcom; rzecz, która mogłaby się bardzo niepodobać generałom francuskim.  Margrabia zostawił młodą żonę w Medjolanie: zawiadowała tam sprawami rodzinnemi, miała poruczone bronić się przed kontrybucjami nałożonemi na casa del Dongo, jak mówią w tym kraju; starała się je zmniejszyć, co zniewalało ją do stykania się z magnatami którzy zgodzili się przyjąć funkcje publiczne, a nawet z paroma wpływowemi osobistościami z nieszlachty. Właśnie zaszedł w rodzinie ważny wypadek. Margrabia ułożył małżeństwo siostry swej Giny z bogatym i wysoko położonym jegomością; ale oblubieniec pudrował się: co sprawiło, że Gina przyjmowała go wybuchem śmiechu, niebawem zaś popełniła to szaleństwo, że zaślubiła hrabiego Pietranera. Był to, trzeba przyznać, wyborny szlachcic, bardzo urodziwy, ale zrujnowany od dwóch pokoleń i na domiar nieszczęścia, gorący zwolennik nowych idej. Pietranera był podporucznikiem w legji włoskiej, co dopełniało rozpaczy margrabiego.  Po tych dwóch latach szczęścia, i szału, Dyrektorjat paryski, jak władca pewny swego panowania, okazał śmiertelną nienawiść do wszystkiego co nie było miernotą. Nieudolni generałowie, których wysyłał do armji włoskiej, przegrali szereg bitew na tych samych równinach werońskich, które, dwa lata wprzód, były świadkiem cudów Arcole i Lonato. Austrjacy zbliżyli się do Medjolanu; porucznik Robert, mianowany majorem i ranny pod Cassano, poraz ostatni zamieszkał u przyjaciółki swej margrabiny del Dongo. Pożegnanie było smutne; Robert odjechał z hrabią Pietranera, który towarzyszył Francuzom w ich odwrocie pod Novi. Młoda hrabina, której brat odmówił wypłaty ojcowizny, jechała za armją na wózku.  Wówczas zaczęła się epoka reakcji i powrotu do dawnych pojęć, którą Medjolańczycy nazywają i tredici mesi (trzynaście miesięcy), ponieważ, w istocie, na ich szczęście, powrót ten do głupoty trwał tylko trzynaście miesięcy, do Marengo. Wszystko co było stare, nabożne, markotne, zjawiło się znów u steru i objęło rządy: niebawem, ludzie którzy pozostali wierni „uczciwym zasadom“, otrąbili po kraju, że Napoleona powiesili w Egipcie Mamelucy, jak na to z tylu tytułów zasługiwał.  Między tymi, którzy zaszyli się w swoich zamkach a teraz wrócili dyszący zemstą, margrabia del Dongo wyróżniał się swą zajadłością: zacietrzewienie to wysunęło go na czoło stronnictwa. Ci panowie, bardzo zacni ludzie kiedy się nie bali, ale drżący wciąż ze strachu, zdołali opętać austrjackiego generała. Poczciwina dał w siebie wmówić, że surowość jest wysoką polityczną mądrością i kazał uwięzić pięćdziesięciu patrjotów: byli to najtężsi ludzie ówczesnych Włoch.  Niebawem wywieziono ich do Cattaro, i wtrącono do podziemnych grot, gdzie wilgoć, a zwłaszcza brak chleba, uporały się rychło z łajdakami!  Margrabia del Dongo otrzymał wysokie stanowisko, że zaś do innych zalet łączył brudne skąpstwo, chwalił się publicznie, że nie posyła ani talara siostrze, hrabinie Pietranera, która, wciąż szalenie zakochana, nie chciała opuścić męża i przymierała z nim głodem we Francji. Dobra margrabina była w rozpaczy; wreszcie udało się jej wykraść kilka brylancików ze swoich kosztowności, które mąż odbierał jej co wieczór, aby je zamknąć pod łóżkiem w żelaznej kasie: margrabina wniosła mężowi osiemset tysięcy franków posagu, a dostawała osiemdziesiąt franków miesięcznie na osobiste wydatki. Przez trzynaście miesięcy, które Francuzi byli poza Medjolanem, owa tak lękliwa kobieta znalazła pozory aby nie zdejmować czarnej sukni.  Musimy wyznać, iż, za przykładem wielu poważnych autorów, zaczęliśmy historję naszego bohatera na rok przed jego urodzeniem. Główną tą osobą jest, w istocie, nie kto inny, niż Fabricio Valserra, marchesino del Dongo, jak mówią w Medjolanie. Raczył właśnie przyjść na świat w chwili gdy wypędzano Francuzów, i był, dzięki trafowi urodzenia, drugim synem margrabiego del Dongo, owego magnata, którego bladą twarz, obleśny uśmiech i bezgraniczną nienawiść do nowych prądów już znacie. Cały majątek rodzinny przepisano na starszego syna, Ascania del Dongo, który był godnym wizerunkiem ojca. Miał osiem lat, a Fabricio dwa, kiedy nagle ów generał Bonaparte, o którym wszyscy dobrze urodzeni ludzie sądzili że wisi oddawna, zeszedł z góry św. Bernarda. Uszedł do Medjolanu: chwila ta jest czemś jedynem w historji: wyobraźcie sobie lud oszalały miłością! W kilka dni potem, Napoleon wygrał bitwę pod Marengo. Reszty nie trzeba mówić. Upojenie Medjolańczyków doszło szczytu; ale tym razem kojarzyło się z myślą o zemście: nauczono ten dobry lud nienawiści. Niebawem sprowadzono garstkę owych patrjotów, którzy zdołali przetrwać pobyt w grotach Cattaro; powrót ich był narodowem świętem. Ich blade twarze, wielkie zdziwione oczy, wychudłe członki, stanowiły kontrast z buchającą ze wszystkich stron radością. Przybycie ich było sygnałem odjazdu dla najbardziej skompromitowanych rodzin. Margrabia del Dongo uciekł jeden z pierwszych do zamku w Grianta. Naczelnicy wielkich rodów dyszeli nienawiścią i strachem; natomiast żony ich i córki pamiętały uciechy pierwszego pobytu Francuzów i żałowały Medjolanu oraz wesołych balów, które tuż po Marengo zaczęły się w Casa Tanzi. Wkrótce po zwycięstwie, generał francuski utrzymujący ład w Lombardji spostrzegł, że wszyscy wieśniacy i wieśniaczki, zamiast być olśnieni zdumiewającem zwycięstwem pod Marengo, które zmieniło losy Włoch i odzyskało trzynaście fortec w jednym dniu, pamiętają jedynie proroctwo św. Giovity, pierwszego patrona Brescji. Wedle tych świętych słów, pomyślność Francuzów i Napoleona miała się skończyć ściśle w trzynaście tygodni po Marengo. Pewnem usprawiedliwieniem dla margrabiego del Dongo i całej zgrai dąsających się szlachciurów jest to, że szczerze, bez obłudy, wierzyli w proroctwo. Wszyscy ci ludzie nie przeczytali w życiu ani czterech książek; gotowali się otwarcie wrócić do Medjolanu po trzynastu tygodniach; ale każdy dzień znaczył się nowym postępem sprawy Francuzów. Wróciwszy do Paryża, Napoleon ocalił roztropnemi dekretami Rewolucję wewnątrz kraju, jak ją ocalił pod Marengo przeciw cudzoziemcom. Wówczas, szlachta lombardzka, zaszyta w swoich zamkach, doszła do przekonania, że źle pojęła zrazu przepowiednię świętego patrona: miał na myśli nie trzynaście tygodni, ale trzynaście miesięcy. Trzynaście miesięcy upłynęło, a powodzenie Francuzów zdawało się rosnąć z każdym dniem.  Prześliznijmy się po dziesięciu latach postępu i szczęścia, od 1800 do 1810. Fabricio przebył je w zamku Grianta, bijąc się na kułaki z wiejskimi chłopakami i nie ucząc się niczego, nawet czytać. Później posłano go do kolegjum OO. Jezuitów w Medjolanie. Stary margrabia życzył sobie aby go uczono łaciny, nie na owych starych autorach bających wciąż o republice, ale na wspaniałej książce, zdobnej przeszło stu rycinami, arcydziele mistrzów XVII w.; była to łacińska genealogja Valserrów, margrabiów del Dongo, wydana w r. 1650 przez Fabrycego del Dongo, arcybiskupa parmeńskiego. Ponieważ wielkość Valserrów urosła przeważnie z wojenki, ryciny przedstawiały mnogo bitew; raz po raz widziało się jakiegoś bohatera tego nazwiska, tęgo kropiącego mieczem. Książka ta podobała się wielce chłopcu. Matka, która go ubóstwiała, uzyskiwała, od czasu do czasu, pozwolenie odwiedzania go w Medjolanie; ale mąż nie dawał jej nigdy grosza na te podróże: pożyczała jej bratowa, owa miła hrabina Pietranera. Po powrocie Francuzów, hrabina stała się jedną z najświetniejszych dam na dworze księcia Eugenjusza, wicekróla Italji.  Kiedy Fabricio odbył pierwszą komunję, hrabina uzyskała od margrabiego, wciąż dobrowolnego wygnańca, aby jej wolno było czasem zabierać go z kolegjum. Wydawał się jej oryginalny i inteligentny; był nieco poważny, ale przytem ładny chłopiec, wcale na miejscu w salonie modnej kobiety; zresztą straszliwy nieuk, ledwie umiejący pisać. Hrabina, biorąca każdą rzecz bardzo gorąco, przyrzekła swoje poparcie przełożonemu zakładu, jeżeli bratanek jej Fabricio będzie robił zadziwiające postępy i z końcem roku otrzyma wiele nagród. Aby mu ułatwić ich zdobycie, posyłała po niego w sobotę wieczór, i często oddawała go jego mistrzom aż we środę lub czwartek. Jezuici, mimo iż darzeni sympatją przez księcia-wicekróla, byli wygnani z Włoch mocą praw krajowych; toteż przełożony kolegjum, sprytny człowiek, zdawał sobie sprawę z korzyści, jakie mógł wyciągnąć ze swoich stosunków z kobietą wszechmocną na dworze. Ani mu w głowie było żalić się na swobody Fabrycego, który, mimo iż większy nieuk niż kiedykolwiek, otrzymał z końcem roku pięć pierwszych nagród. Za tę cenę, świetna hrabina Pietranera, w towarzystwie męża, dywizjonera gwardji, oraz kilku dostojników dworu, zaszczyciła swą obecnością ceremonję rozdawania nagród u OO. Jezuitów. Ksiądz-prefekt otrzymał od swych przełożonych wyrazy uznania.  Hrabina prowadziła bratanka na świetne zabawy, wypełniające zbyt krótkie panowanie miłego księcia Eugenjusza. Zrobiła go na własną rękę oficerem huzarów, i Fabrycy, mając dwanaście lat, nosił ten mundur. Jednego dnia, hrabina, zachwycona jego zgrabną figurką, poprosiła dlań księcia o miejsce pazia, co oznaczałoby pojednanie del Dongów z nowym rządem. Nazajutrz musiała użyć wszystkich swoich wpływów, aby wicekról raczył nie pamiętać o tej prośbie, której brakowało jedynie pozwolenia ojca przyszłego pazia; tego pozwolenia ojciec odmówił z publicznym rozgłosem. Po tem szaleństwie, margrabia, oburzony i wściekły, znalazł pozór aby odwołać młodego Fabrycego do Grianta. Hrabina gardziła bratem z całej duszy; uważała go za mantykę i głupca, przy tem za człowieka który byłby zły, gdyby miał władzę potemu. Ale przepadała za Fabrycym; po dziesięciu latach zerwanych stosunków, napisała do margrabiego z prośbą o zostawienie jej bratanka: list został bez odpowiedzi.  Wracając do tego olbrzymiego pałacu, zbudowanego przez najbardziej wojowniczych przodków, Fabrycy nie umiał nic prócz musztry i jazdy konnej. Często hrabia Pietranera, równie rozkochany w dzieciaku jak jego żona, sadzał go na konia i brał z sobą na paradę.  Wróciwszy do Grianta, Fabrycy, z oczami jeszcze czerwonemi od łez wylanych przy rozstaniu z salonami ciotki, znalazł jedynie namiętne pieszczoty matki i sióstr. Margrabia siedział zamknięty w swoim gabinecie ze starszym synem, marchesino Askaniem. Sporządzali szyfrowane listy, które miały zaszczyt wędrować do Wiednia; ojciec i syn zjawiali się jedynie w godzinach posiłku. Margrabia powtarzał ostentacyjnie, że uczy swego spadkobiercę prowadzenia rachunków z poszczególnych majątków. W rzeczywistości, margrabia nadto był zazdrosny o swoją władzę aby wtajemniczać w te rzeczy syna, niewątpliwego dziedzica majoratu. Używał go do szyfrowania depesz długich na piętnaście lub dwadzieścia stronic, które, parę razy na tydzień, wyprawiał do Szwajcarji, skąd kierowano je do Wiednia. Margrabia silił się przedstawiać swoim, prawym władcom wewnętrzny stan Włoch, którego sam nie znał; mimo to, listy jego miały powodzenie. Oto jak. Za pośrednictwem tajnego agenta, margrabia kazał liczyć na gościńcu liczbę żołnierzy jakiegoś francuskiego lub włoskiego pułku, który zmieniał garnizon, i, zdając sprawę dworowi wiedeńskiemu, nieodmiennie uszczuplał liczbę żołnierzy o jedną czwartą. Listy te, niezdarne zresztą, miały tę zaletę, że przeczyły innym, prawdziwym, i tem samem podobały się monarsze. Toteż, na krótko przed przybyciem Fabrycego, margrabia otrzymał wysoki order: był to już piąty, zdobiący jego szambelański mundur. Co prawda, ku swemu strapieniu, nie śmiał włożyć tego munduru poza swoim gabinetem; ale nie pozwalał sobie nigdy podyktować depeszy nie przywdziawszy tego haftowanego kostjumu, strojnego wszystkiemi orderami. Inaczej miałby uczucie, że dopuszcza się nieuszanowania.  Matka oczarowana była synem. Ale zachowała zwyczaj pisywania parę razy do roku do generała hrabiego d’A...; było to obecne nazwisko porucznika Roberta. Margrabina nie umiała kłamać tym których kochała: wzięła na egzamin syna i przeraziła się jego nieuctwem.  Jeżeli mnie uderzają luki jego wykształcenia, myślała, mnie która nie umiem nic, Robert, taki uczony, załamałby ręce nad tem wychowaniem: dziś trzeba wiele nauki. Niemniejszem zdumieniem przejęło ją, że Fabrycy wziął serjo wszystkie pojęcia religijne, któremi go karmiono u Jezuitów. Mimo że sama bardzo pobożna, zlękła się fanatyzmu dziecka. Jeżeli margrabia zrozumie jak można wyzyskać ten system wychowania, wydrze mi miłość syna. Płakała długo i czułość jej dla Fabrycego wzrosła jeszcze.  Życie w tym zamku, zaludnionym paroma dziesiątkami służby, było bardzo smutne; toteż Fabrycy spędzał dnie na polowaniu, lub w łódce na jeziorze. Niebawem zawiązał stosunki z woźnicami i stajennymi; wszyscy byli fanatycznymi stronnikami francuzów i drwili sobie otwarcie z lokajów-bigotów pełniących służbę przy osobie margrabiego lub jego starszego syna. Główny powód do śmiechu z tych poważnych osobistości było to, że się pudrowali na wzór swoich panów.

II

..wówczas gdy Wesper zacienia nam oczy, Upojony przyszłością, w niebiosów roztoczy Wzrok topię, w której jasno kreśli ręka boża Wszelakiego stworzenia ścieżki i bezdroża. ON bowiem, z wyżyn swoich patrząc na nas ludzi, Czasem wskazywać drogę litośnie się trudzi, Gwiazdami niebieskiemi — to litery jego — Wróżąc nam przyszły obrót dobrego i złego; Lecz ludzie, przytłoczeni i ziemią i zgonem, Nie czytają, tem pismem gardząc poświęconem.

Ronsard.

 Margrabia czuł niepokonany wstręt do oświaty. Myślenie, powiadał, zgubiło Włochy. Nie wiedział, jak pogodzić ten święty wstręt do nauki z kształceniem Fabrycego, tak świetnie zaczętem u Jezuitów. Aby możliwie ograniczyć niebezpieczeństwo, polecił zacnemu księdzu Blanes, proboszczowi w Grianta, aby ćwiczył dalej Fabrycego w łacinie. Trzebaby na to aby sam proboszcz znał ten język; otóż, miał go w głębokiej wzgardzie; wiedza jego ograniczyła się do recytowania modlitw, których sens umiał mniej więcej wyłożyć swoim owieczkom. Mimo to, proboszcz budził szacunek a nawet lęk w całej okolicy; zawsze powiadał, że słynne proroctwo św. Giovity, patrona Brescji, nie ziści się w trzynastu tygodniach, ani nawet w trzynastu miesiącach. W gronie przyjaciół dodawał, że tę cyfrę trzynaście należy wykładać w sposób który zdziwiłby wielu ludzi, gdyby wolno było go wyjawić (1813).  Ksiądz Blanes, osobistość odznaczająca się uczonością i cnotami iście pierwotnemi, niegłupi przytem człowiek, spędzał noce na dzwonnicy; miał ćwieka astrologji. Spędziwszy dzień na obliczaniu położenia gwiazd, część nocy obracał na śledzenie ich na niebie. Ubogi księżyna nie miał innego przyrządu prócz długiej tekturowej rury. Można sobie wyobrazić, jaką wzgardę dla nauki języków żywił człowiek, który trawił życie na dochodzeniu ścisłej epoki upadku mocarstw oraz wstrząśnień zmieniających postać świata. — Czegóż więcej dowiedziałem się o koniu, powiadał do Fabrycego, przez to, że mnie nauczono, iż po łacinie nazywa się equus? Wieśniacy bali się księdza Blanes jako czarnoksiężnika: on zaś dzięki strachowi jaki budziły jego posiedzenia na dzwonnicy bezpieczny był od kradzieży. Okoliczni księża, zazdrośni o jego wpływ, nienawidzili go; margrabia del Dongo gardził nim poprostu, bo za wiele mędrkował jak na człowieka niskiego stanu. Fabrycy ubóstwiał go: z miłości dla niego spędzał całe wieczory na olbrzymich dodawaniach i mnożeniach. Następnie szedł z nim na dzwonnicę: była to wielka łaska, której ksiądz Blanes nie użyczał nikomu; ale lubił chłopca za jego prostotę. „Jeżeli się nie zrobisz obłudnikiem, powiadał, może wyrośniesz na człowieka“.  Parę razy na rok, Fabrycy, nieustraszony i zapamiętały w zabawach, omal nie utonął w jeziorze. Był wodzem wszystkich wypraw, jakie podejmowały urwisy z Grianty i Kadenabji. Malcy postarali się o parę kluczyków i, kiedy noc była bardzo ciemna, silili się otworzyć z kłódek łańcuszki, któremi łodzie były przymocowane do nadbrzeżnych drzew lub kamieni. Trzeba wiedzieć, że na Como rybacy zakładają martwe wędki w znacznej odległości brzegu. Górny koniec sznurka przywiązany jest do deseczki z korkiem, giętka zaś gałązka leszczyny, umocowana na tej deseczce, opatrzona jest dzwonkiem, który dzwoni, skoro ryba, chwyciwszy się na haczyk, szarpie sznurek.  Głównym celem tych nocnych wypraw, któremi dowodził Fabrycy, była inspekcja automatycznych wędek, zanim rybacy usłyszą sygnał. Wybierali na te niebezpieczne wyprawy porę burzliwą i puszczali się nad ranem, na godzinę przed świtem. Siadając do łódki, malcy mieli uczucie, że narażają się na największe niebezpieczeństwo, i to była piękna strona ich czynu; naśladując swych ojców, odmawiali Zdrowaś. Otóż, zdarzało się często, iż, w chwili wyjazdu, tuż po odmówieniu pacierza, Fabrycy widział jakiś znak. Był to nawyk wyniesiony ze studjów astronomicznych księdza Blanes, w którego przepowiednie zresztą nie wierzył. W młodej jego wyobraźni, znaki te zwiastowały z pewnością powodzenie albo niepowodzenie; że zaś umiał zdobyć wpływ na towarzyszy, niebawem cała gromada nawykła do tych wróżb, tak iż kiedy, w chwili odjazdu, ujrzeli na brzegu księdza, lub kiedy po lewej ręce wzbił się w powietrze kruk, czemprędzej zakładali kłódkę z powrotem i biegli do domu spać. Tak więc, ksiądz Blanes nie udzielił Fabrycemu swojej dość trudnej wiedzy, ale bezwiednie zaszczepił mu nieograniczoną wiarę w znaki zdolne przepowiedzieć przyszłość.  Margrabia czuł, że jakaś katastrofa jego szyfrowanej korespondencji może go zdać na łaskę siostry: toteż co roku, koło św. Anieli — imię hrabiny Pietranera — Fabrycemu wolno było spędzić tydzień w Medjolanie. Cały rok żył oczekiwaniem lub wspomnieniem tego tygodnia. W tej uroczystej chwili, margrabia wręczał synowi, na koszta tej politycznej podróży, cztery talary i, wedle zwyczaju, nie dawał nic żonie, która towarzyszyła chłopcu. Ale, w wilję wyjazdu, kucharz, sześciu lokajów i woźnica z dwoma końmi wyruszali z Como, i codziennie w Medjolanie margrabina miała na swoje rozkazy powóz oraz obiad na dwanaście osób.  Te dąsy na nowy porządek rzeczy, jakie uprawiał margrabia del Dongo, były z pewnością bardzo niezabawne, ale miały tę zaletę, iż niepomiernie bogaciły rodziny, które raczyły się na nie skazać. Margrabia, który miał przeszło dwieście tysięcy funtów renty, nie wydawał ani czwartej części: żył nadzieją. Przez trzynaście lat, od r. 1800 do 1813, wierzył niezłomnie, że Napoleon padnie przed upływem pół roku. Można sobie wyobrazić jego upojenie, kiedy, z początkiem r. 1813, dowiedział się o klęsce nad Berezyną! Zdobycie Paryża i upadek Napoleona omal nie przyprawiły go o utratę zmysłów; odtąd pozwalał sobie na grubiańskie wycieczki przeciw żonie i siostrze. Wreszcie, po czternastu latach oczekiwania, doznał tej niewymownej radości, iż ujrzał austrjackie wojska wkraczające do Medjolanu. W myśl rozkazów otrzymanych z Wiednia, generał austrjacki powitał margrabiego del Dongo z oznakami wysokiego szacunku; ofiarowano mu skwapliwie jedno z naczelnych stanowisk w rządzie, co przyjął niby zapłatę długu. Starszy syn otrzymał stopień porucznika w jednym z najpiękniejszych pułków cesarskich; ale młodszy nie chciał za nic przyjąć ofiarowanej mu rangi kadeta. Tryumf ten, którym margrabia sycił się z rzadką arogancją, trwał ledwie kilka miesięcy i skończył się upokarzającą klęską. Margrabia nigdy nie odznaczał się bystrością, czternaście zaś lat na wsi, w otoczeniu służby, rejenta i lekarza, w połączeniu ze zgryźliwą starością, która położyła na nim swoją rękę, uczyniły zeń człowieka zupełnie nieudolnego. Otóż, pod rządem austrjackim, nie podobna utrzymać się na wybitnem stanowisku bez owego talentu, którego wymaga powolna i zawiła ale bardzo racjonalna gospodarka tej starej monarchji. Bąki, jakie strzelał margrabia del Dongo, gorszyły urzędników, a nawet tamowały bieg spraw. Jego ultra-monarchiczne odezwania się drażniły ludność, którą rząd pragnął trzymać w sennej obojętności. Jednego dnia, margrabia dowiedział się, że J. C. Mość raczyła miłościwie przyjąć jego dymisję z urzędu, równocześnie zaś nadała mu miejsce drugiego wielkiego majordoma królestwa lombardzko-weneckiego. Ta okrutna niesprawiedliwość oburzyła go do żywego; on, który tak nienawidził wolności prasy, wydrukował w gazecie list do przyjaciela. Wreszcie, napisał do Cesarza, że ministrowie go zdradzają i ze są prostemi jakobinami. To uczyniwszy, wrócił smutnie do zamku Grianta. Miał jedną pociechę. Po upadku Napoleona, pewne osobistości w Medjolanie kazały zamordować na ulicy hrabiego Prina, ex-ministra króla włoskiego, człowieka wysokiej wartości. Hrabia Pietranera naraził życie aby ocalić ministra, którego zatłuczono parasolami i którego kaźń trwała pięć godzin. Pewien ksiądz, spowiednik margrabiego del Dongo, mógł ocalić hrabiego Prina, gdyby mu był otworzył furtę kościoła San Giovanni, koło której wleczono nieszczęsnego ministra, porzuconego na chwilę w rynsztoku; ale z urąganiem odmówił otwarcia bramy. Otóż, w pół roku później, margrabia miał to zadowolenie, że uzyskał dla księdza piękny awans.  Nienawidził hrabiego Pietranera, swego szwagra, który, nie mając ani pięćdziesięciu ludwików renty, ośmielał się być szczęśliwy, pozwalał sobie, dochowywać wiary temu co kochał całe życie, i miał to zuchwalstwo aby głosić zasady sprawiedliwości bez względu na osobę, co, w oczach margrabiego, było bezwstydnym jakobinizmem. Hrabia nie zgodził się wejść w służbę austrjacką; wyzyskano tę odmowę i, w parę miesięcy po śmierci hrabiego Prina, te same osobistości uzyskały, że generała Pietranera wtrącono do więzienia. Na to, hrabina, jego żona, uzyskała paszport i zażądała pocztowych koni, aby jechać do Wiednia i powiedzieć prawdę cesarzowi. Mordercy hrabiego Prina zlękli się; jeden z nich, krewny pani Pietranera, przyniósł jej o północy, na godzinę przed jej wyjazdem do Wiednia, rozkaz uwolnienia dla męża. Nazajutrz, generał austrjacki wezwał hrabiego Pietranera, przyjął go z honorami i zapewnił, że emerytura jego będzie uregulowana niebawem w sposób najprzyzwoitszy. Dzielny generał Bubna, człowiek rozumny i zacny, wstydził się wyraźnie zamordowania Priny i uwięzienia hrabiego.  Po tej burzy, zażegnanej przez niezłomny charakter hrabiny, małżonkowie żyli jakotako z pensji, którą, dzięki poleceniu generała Bubna, rychło wyznaczono.  Szczęściem, hrabina była od kilku łat w bliskiej przyjaźni z młodym człowiekiem bardzo bogatym; ten, będąc również serdecznym przyjacielem hrabiego, oddał im na usługi najpiękniejszy angielski zaprząg w Medjolanie, lożę w la Scala i pałac na wsi. Ale hrabia był to człowiek świadom swej wartości, o duszy gorącej, dzielny, unosił się łatwo i wówczas pozwalał sobie na niebaczne słowa. Jednego dnia, kiedy polował z paroma młodymi ludźmi, jeden z nich, który służył swego czasu pod innemi sztandarami, pozwolił sobie na żarciki z żołnierzy republiki cisalpińskiej; hrabia dał mu w twarz, przyszło natychmiast do pojedynku, i hrabia, który był sam wśród tych młodych ludzi, padł. Wiele było gadania o tym pojedynku dziwnego nabożeństwa; tak, iż osoby, które w nim brały udział, uznały za właściwe wyjechać do Szwajcarji.  Hrabina nie znała owego głupiego hartu zwanego rezygnacją, hartu głupca, który daje się powiesić nie pisnąwszy słowa. Rozjuszona śmiercią męża, żądała, aby Limercati, ów bogaty młody człowiek, jej przyjaciel, puścił się również do Szwajcarji i aby spoliczkował mordercę hrabiego Pietranera lub wygarnął doń z karabinu.  Limercati uznał ten projekt za szczyt niedorzeczności, hrabina zaś spostrzegła, że wzgarda zabiła w niej miłość. Zdwoiła swą zalotność wobec Limercatiego; chciała rozpłomienić jego namiętność, następnie zaś rzucić go i pogrążyć w rozpaczy. Aby ten plan zemsty uczynić zrozumiałym we Francji, powiem, iż w Medjolanie, kraju bardzo odległym od nas, ludzie wpadają jeszcze w rozpacz z miłości. Hrabina, która, mimo swej żałoby, zaćmiewała wciąż urodą wszystkie rywalki, zaczęła kokietować kwiat młodzieży medjolańskiej; jeden z tych młodzieńców, hr. N..., który zawsze utrzymywał że Limercati jest nieco przyciężki dla tak uroczej kobiety, zakochał się w hrabinie do szaleństwa. Wówczas napisała do dawnego kochanka:

 Chce pan raz w życiu znaleźć się w kropce? Wyobraź pan sobie, że go nigdy nie znałam.
 Pozostaję — może z odrobiną wzgardy — uniżoną pańską sługą.
Gina Pietranera.

 Przeczytawszy ten bilecik, Limercati wyjechał na wieś: miłość jego wzmogła się do szaleństwa, chciał sobie palnąć w łeb, rzecz niesłychana w tym kraju, który wierzy w piekło. Nazajutrz, napisał do hrabiny, ofiarując jej swą rękę, wraz z dwustoma tysiącami renty. Odesłała mu list nierozpieczętowany, przez grooma hrabiego N... Poczem Limercati spędził trzy lata na wsi, wracając co dwa miesiące do Medjolanu, ale nie mając odwagi tam zostać, zanudzając przyjaciół swą namiętną miłością do hrabiny, oraz szczegółowym opisem łask, jakiemi go darzyła niegdyś. W początkach dodawał jeszcze, że hrabia N... to jej zguba, i że taki związek przynosi jej hańbę.  Faktem jest, że hrabina nie kochała hrabiego N... i oznajmiła mu to, skoro była zupełnie pewna rozpaczy Limercatiego. Hrabia, człowiek wytrawny, błagał ją, aby nie rozgłaszała tej smutnej nowiny: — Jeżeli będziesz pani tak łaskawą, rzekł, aby mnie przyjmować nadal z pozorami wszystkich względów jakie się ma dla swego kochanka, zdołam się może przyzwoicie ulokować w jakiem sercu.  Po tem heroicznem oświadczeniu, hrabina nie chciała już koni, ani loży hrabiego N. — Ale od piętnastu lat przywykła do najwykwintniejszego życia: stała w obliczu problemu trudnego, lub, aby rzec lepiej, niemożliwego do rozwiązania: żyć w Medjolanie z tysiąca pięciuset franków! Opuściła pałac, najęła dwa pokoiki na piątem piętrze, odprawiła służbę, nawet pokojówkę, której miejsce zajęła biedna staruszka dochodząca do sprzątania. Ofiara ta była w gruncie mniej bohaterska i mniej ciężka niż nam się zdaje: w Medjolanie, ubóstwo nie jest śmieszne i dlatego nie straszy widmem najgorszego z nieszczęść. Po kilku miesiącach tego szlachetnego ubóstwa, oblegana listami Limercatiego, a nawet hrabiego N..., który też ofiarował jej swą rękę, stało się, iż margrabia del Dongo, zazwyczaj ohydnie skąpy, pomyślał, że jego nieprzyjaciele mogliby czerpać złośliwy tryumf z nędzy jego siostry. Jakto! córka del Dongów skazana na to, by żyć z pensyjki wiedeńskiego dworu — tego dworu tak niewdzięcznego!  Napisał do hrabiny, że mieszkanie i przyjęcie godne jego siostry czekają ją w zamku Griana. Gorąca dusza hrabiny chwyciła się z zapałem myśli o tem nowem życiu; dwadzieścia lat nie gościła w tym czcigodnym zamku, wznoszącym się majestatycznie wśród starych kasztanów sadzonych za czasu Sforzów. Tam, mówiła sobie, znajdę spokój; a w moim wieku czy to nie jest szczęście? (Ponieważ miała trzydzieści jeden lat, sądziła, że czas jej usunąć się od świata). Nad tem uroczem jeziorem, nad którem się urodziłam, czeka mnie wreszcie szczęśliwe i spokojne życie.  Nie wiem, czy się myliła, ale to pewne, że ta płomienna dusza, która tak lekko odrzuciła dwie olbrzymie fortuny, wniosła szczęście do zamku Grianta. Bratanice jej szalały z uciechy. — Wróciłaś mi piękne dni młodości, powtarzała margrabina ściskając ją; w wilję twego przyjazdu miałam sto lat. Hrabina zaczęła zwiedzać z Fabrycym czarowne okolice Grianty, sławione przez podróżników: willę Melzi po drugiej stronie jeziora, nawprost zamku; święty gaj Sfondrata, oraz śmiało zarysowany cypel, który rozdziela dwie odnogi jeziora, ową rozkoszną odnogę od Como, oraz tę drugą, surowszą, która ściele się ku Lecco: wspaniały i uroczy widok, któremu słynna zatoka neapolitańska dorównywa, ale go nie przewyższa. Hrabina odnajdywała z upojeniem wspomnienia swej młodości i porównywała je z obecnemi wrażeniami. Jeziora Como nie otaczają, mówiła sobie, jak jeziora genewskiego, owe wielkie płaty ziemi uprawnej wedle najlepszych metod, co tak bardzo przypomina pieniądz i spekulacje. Tu, na wszystkie strony, widzę pagórki, porosłe kępami drzew; ręka ludzka nie zepsuła ich jeszcze i nie nagięła do celów dochodowych. Wśród tych pagórków, zbiegających ku jezioru tak malowniczemi płaszczyznami, mogę wskrzesić wszystkie opisy Tassa i Arjosta. Wszystko jest szlachetne i czułe, wszystko mówi o miłości, nic nie przypomina brzydoty cywilizacji. Wioski na stokach wybrzeża kryją się wśród wielkich drzew, ponad które wznoszą się urocze zarysy kościelnych wieżyc. Jeśli jakieś niewielkie pólko przetnie od czasu do czasu bukiety kasztanów i dzikich wiśni, oko widzi na niem z lubością rośliny bujniejsze, szczęśliwsze niż gdzieindziej. Za temi pagórkami, na których wznoszą się pustelnie kuszące do tego aby je zamieszkać, zdumione oko widzi szczyty Alp, zawsze pokryte śniegiem, a surowa ich powaga przypomina nam niedole życia w sam raz na tyle aby spotęgować obecną rozkosz. Odległy dźwięk dzwonu jakiejś wiosczyny ukrytej wśród drzew mile wzrusza wyobraźnię; dźwięki te, biegnąc po wodzie, łagodnieją, przybierają odcień słodkiej melancholji i rezygnacji i zdają się mówić człowiekowi: „Życie ucieka, nie bądźże tak oporny wobec szczęścia które się nastręcza, śpiesz się spijać je“. Wymowa tych czarownych miejsc, które nie mają równych sobie w świecie, wróciła hrabinie serce szesnastoletniej dziewczyny. Nie pojmowała, jak mogła spędzić tyle lat bez widoku jeziora. Czyżby, powiadała sobie, szczęście kryło się w zaraniu starości? Kupiła łódkę, którą Fabrycy, margrabina i ona sama ozdobili własnemi rękami, nie było tam bowiem pieniędzy na nic, mimo wspaniałej stopy życia. Od czasu niełaski, margrabia del Dongo zdwoił arystokratyczny przepych. I tak, aby zyskać dziesięć piędzi gruntu nad jeziorem, koło słynnej alei jaworowej, obok Cadenabia, kazał zbudować groblę, której koszt dochodził ośmdziesięciu tysięcy. Na końcu grobli wznosiła się, wedle rysunków sławnego Cagnola, kaplica cała z olbrzymich złomów granitu, w kaplicy zaś, Marchesi, modny rzeźbiarz medjolański, budował margrabiemu grób, którego płaskorzeźby miały wyobrażać bohaterskie czyny jego przodków.  Starszy brat Fabrycego, marchesino Askanio, chciał też towarzyszyć paniom w tych wycieczkach; ale ciotka pryskała mu wodą pudrowane włosy i codziennie nowym żarcikiem chłostała jego powagę. Wreszcie uwolnił od widoku swej dużej wypełzłej twarzy wesołą gromadkę, która nie ważyła się śmiać w jego obecności. Uważali go za szpiega margrabiego, trzeba się zaś było liczyć z tym despotą, wciąż wściekłym od czasu swej przymusowej dymisji.  Askanjusz przysiągł się zemścić na Fabrycym.  Raz, podczas burzy, gromadka znalazła się w niebezpieczeństwie; mimo że było krucho z pieniędzmi, opłacili hojnie przewoźnika, aby nic nie mówił margrabiemu, który i tak bardzo był nierad z tego, że córki jego biorą udział w tych wyprawach. Zdarzyła się druga burza; na tem pięknem jeziorze szaleją straszne i nieprzewidziane nawałnice; huragany zrywają się nagle z dwóch przeciwległych przesmyków górskich i mocują się z sobą na jeziorze. Hrabina chciała wylądować wśród burzy i grzmotów; obiecywała sobie, że, na samotnej skale wśród jeziora, będzie miała niezwykłe widowisko, otoczona łamiącemi się falami; ale, wyskakując z łódki, wpadła w wodę. Fabrycy skoczył aby ją ratować i oboje znaleźli się dość daleko od łodzi. Bezwątpienia, topić się to nie jest nic przyjemnego; ale bądź co bądź nuda, mocno zdziwiona, pierzchła z tego feudalnego zamku. Hrabina zapaliła się do naiwnego charakteru i do astronomji księdza Blanes. Trochę pieniędzy, które jej zostało po nabyciu łódki, użyto na przygodne kupno teleskopu: codziennie, z bratanicami i z Fabrycym, sadowiła się na platformie gotyckiej wieży zamkowej. Fabrycy roztaczał swoją wiedzę i spędzali tam wesoło kilka godzin, zdala od szpiegów.  Trzeba przyznać, że bywały dnie, w których hrabina nie odzywała się do nikogo; przechadzała się pod wyniosłemi kasztanami w posępnej zadumie; była zbyt inteligentna, aby nie odczuwać niekiedy braku wymiany myśli. Ale nazajutrz śmiała się znów jak wprzódy; to lamenty bratowej osmucały tę wrażliwą duszę.  — Czy całą młodość strawimy w tym smutnym zamku? wykrzykiwała margrabina.  Przed przybyciem szwagierki, nie miała nawet odwagi na takie żale.  Tak spędzono zimę z r. 1814 na 1815. Dwa razy, mimo swego ubóstwa, hrabina bawiła po kilka dni w Medjolanie; znęcił ją cudowny balet Vigana w la Scala, a margrabia nie bronił żonie towarzyszyć jej. Podjęła przy sposobności kwartał szczupłej pensyjki, i biedna wdowa po generale pożyczała po parę cekinów przebogatej margrabinie del Dongo. Cudowne były te wycieczki; zapraszało się na obiad starych przyjaciół i szukało się pociechy śmiejąc się ze wszystkiego jak istne dzieci. Ta włoska wesołość, pełna gwaru i swobody, pozwalała zatrzeć w pamięci posępny smutek, który fizjognomje margrabiego i starszego syna roztaczały w Grianta. Fabrycy, zaledwie szesnastoletni, doskonale reprezentował głowę domu.  Siódmego marca r. 1815 obie panie dopiero co wróciły z przemiłej wycieczki do Medjolanu; przechadzały się w pięknej alei jaworowej, świeżo przedłużonej po sam brzeg jeziora. Od Como zbliżyła się łódka, dając szczególne znaki. Agent margrabiego wyskoczył na brzeg: Napoleon wylądował w zatoce Juan. Europa, poczciwinka, zdumiała się tem wydarzeniem, które nie zdziwiło margrabiego del Dongo; napisał do swego władcy list pełen wylewów serca, ofiarował mu swoje talenty oraz kilka miljonów, powtarzając, że jego ministrowie to jakobini działający w zmowie z paryskimi menerami.  Ósmego marca o szóstej rano, margrabia, ustrojony we wszystkie ordery, przepisywał, pod dyktandem starszego syna, bruljon trzeciej już depeszy; kreślił ją pięknem i starannem pismem na papierze ozdobionym maleńkim portrecikiem władcy. W tej samej chwili Fabrycy kazał się oznajmić hrabinie Pietranera.  — Jadę, rzekł, śpieszę do cesarza, który jest też królem Włoch; on tak kochał twego męża, ciociu! Jadę przez Szwajcarję. Tej nocy, w Menagio, mój przyjaciel Vasi, ten co ma sklep z barometrami, dał mi swój paszport; teraz ty mi daj kilka napoleonów, bo ja mam tylko dwa; ale, jeżeli trzeba, pójdę pieszo.  Hrabina płakała z radości i lęku. — Wielki Boże! Czemuż ci to przyszło do głowy! wykrzyknęła, ściskając ręce Fabrycego.  Wstała, wydobyła z szafy z bielizną starannie ukrytą sakiewkę naszywaną perełkami: było to wszystko, co posiadała na święcie.  — Weź, rzekła; ale, na imię Boga, nie narażaj się na śmierć. Cóż zostanie nieszczęśliwej matce i mnie, gdyby ciebie brakło? Co się tyczy zwycięstwa Napoleona, to niemożliwe, moje biedne dziecko: nasi panowie potrafią go zgładzić. Czyś nie słyszał przed tygodniem, w Medjolanie, historji dwudziestu trzech projektów zamordowania go, tak doskonale obmyślonych, że uniknął ich jedynie cudem? a wówczas był wszechmocny! Widzisz, że naszym wrogom nie zbywa na dobrych chęciach aby go zgubić: od jego upadku Francja była niczem.  Hrabina mówiła o losie Napoleona z najżywszem wzruszeniem. — Pozwalając ci śpieszyć doń, poświęcam mu wszystko, co mam najdroższego na świecie, mówiła. Oczy Fabrycego zwilgły, rozpłakał się ściskając hrabinę, ale ani na chwilę nie zachwiał się w zamiarze. Z zapałem tłumaczył drogiej przyjaciółce racje, które go skłaniały, a które my pozwolimy sobie uważać za nader pocieszne.  — Wczoraj wieczór, siedm minut przed szóstą, przechadzaliśmy się, jak wiesz, nad jeziorem w alei jaworowej. Wówczas zauważyłem zdała statek z Como, niosący tę wielką nowinę. Gdy tak patrzyłem na ów statek nie myśląc o cesarzu i jedynie zazdroszcząc losu tym, którzy mogą podróżować, ogarnęło mnie głębokie wzruszenie. Statek przybił do lądu, agent szepnął coś cicho do ojca, który zbladł i wziął nas na stronę, aby nam oznajmić straszną nowinę. Obróciłem się ku jezioru, aby ukryć łzy radości, któremi spłynęły moje oczy. Naraz, na olbrzymiej wysokości, po prawej ręce, ujrzałem orła, ptaka Napoleona: płynął majestatycznie, obracając się w stronę Szwajcarji, a tem samem Paryża. I ja powiedziałem sobie, przebędę Szwajcarję z szybkością orła aby ofiarować temu wielkiemu człowiekowi niewiele wprawdzie, ale wszystko co mogę, pomoc mego wątłego ramienia. Chciał nam dać ojczyznę i kochał mego wuja. W jednej chwili, nim orzeł znikł mi z oczu,, łzy moje przestały płynąć; dowodem zaś że owa myśl przyszła mi zgóry, jest to, iż ledwo powziąłem ten zamiar, znalazłem w głowie środki uskutecznienia go. W mgnieniu oka, wszystkie smutki, które, jak wiesz, trują moje życie, zwłaszcza w niedzielę, pierzchły, jak gdyby rozpędzone tchnieniem bożem. Ujrzałem obraz Italji podnoszącej się z błota, w którem grążą ją Niemcy; wyciągała obolałe, jeszcze nawpół zakute w kajdany ramiona ku swemu królowi i wybawcy. A ja, powiadałem sobie, nieznany syn tej nieszczęsnej matki, pójdę, pójdę umrzeć lub zwyciężyć z tym człowiekiem naznaczonym przez los, z tym, który nas chciał obmyć ze wzgardy, jaką nas obrzucają nawet najbardziej niewolne i spodlone ludy Europy.  — Znasz — dodał ciszej, zbliżając się do hrabiny i wlepiając w nią oczy, z których strzelały płomienie — znasz młody kasztan, który matka moja, w rok mego urodzenia, sama zasadziła u źródełka w lesie, o dwie mile stąd; chciałem go odwiedzić, nim cokolwiek postanowię. Wiosna ledwo się zaczyna, mówiłem sobie; jeżeli drzewo już puszcza listki, to będzie znak. I mnie trzeba wyjść z odrętwienia, w którem schnę w tym smutnym i zimnym zamku. Nie uważasz, że te stare sczerniałe mury, dziś symbol a niegdyś narzędzie despotyzmu, są wiernym obrazem smutnej zimy? Są dla mnie tem, czem zima dla mego drzewa.  Czy uwierzyłabyś, Gino? Wczoraj wieczór, o wpół do ósmej, przybyłem pod mój kasztan; miał małe listki, już dosyć rozwinięte! Ucałowałem je delikatnie. Skopałem z szacunkiem ziemię dokoła ukochanego drzewa. Natychmiast, ożywiony świeżym zapałem, przebyłem górę, dotarłem do Menagio: trzeba mi było zdobyć paszport do Szwajcarji. Czas leciał, była pierwsza po północy, kiedym się znalazł pod domem Vasiego. Myślałem, że trzeba mi będzie długo się dobijać nim go zbudzę; ale nie spał, siedział w pokoju z trzema przyjaciółmi. Na moje pierwsze słowo, krzyknął: — Idziesz do Napoleona! — i rzucił mi się na szyję. Tamci również uścisnęli mnie z zapałem. — Czemuż jestem żonaty! — wzdychał jeden.  Pani Pietranera zamyśliła się; uważała, że trzeba się zdobyć na jakieś perswazje. Gdyby Fabrycy miał bodaj trochę doświadczenia, zrozumiały, że hrabina sama nie wierzy w argumenty które wytacza. Ale, w braku doświadczenia, miał decyzję; ani słuchał tych argumentów! Wkońcu, hrabina ograniczyła się do prośby, aby bodaj uwiadomił matkę o swym zamiarze.  — Powie siostrom, i te baby zdradzą mnie ani wiedząc kiedy! wykrzyknął Fabrycy z odcieniem heroicznej dumy.  — Mówże z większym szacunkiem — rzekła hrabina, uśmiechając się przez łzy — o płci, której będziesz zawdzięczał swój los; bo mężczyźni nigdy nie będą cię lubili: zawiele masz ognia dla poziomych dusz.  Margrabina rozpłakała się na wiadomość o dzikim projekcie syna; nie odczuła jego heroizmu i czyniła co mogła, aby go zatrzymać. Skoro pojęła, że nic w świecie, z wyjątkiem murów więzienia, nie zdołałoby go wstrzymać, oddała mu tę trochę pieniędzy, które posiadała; potem przypomniała sobie, że właśnie ma kilka niedużych djamentów, wartości może dziesięciu tysięcy franków, które margrabia powierzył jej aby je dała oprawić w Medjolanie. Siostry weszły w chwili gdy hrabina zaszywała te brylanciki w podróżne suknie naszego bohatera; nie chciał przyjąć od niebożątek ich paru biednych napoleonów. Siostry były zachwycone projektem, ściskały Fabrycego z tak hałaśliwą radością, że chwycił parę dyamentów, jeszcze nie zaszytych, i chciał natychmiast jechać.  — Zdradzicie mnie bezwiednie, rzekł. Skoro mam tyle pieniędzy, niema co zabierać rzeczy, dostanę wszystkiego. — Uścisnął drogie istoty i puścił się natychmiast w podróż, nie wstępując nawet do swego pokoju. Szedł tak szybko, wciąż bojąc się konnej pogoni, że wieczorem jeszcze znalazł się w Lugano. Dzięki niebu, był na ziemi szwajcarskiej i nie obawiał się już, iż zapłaceni przez ojca żandarmi mogą go ująć na pustym gościńcu. Stamtąd napisał do ojca list: słabostka młokosa, która spotęgowała wściekłość margrabiego. Fabrycy najął konia, przebył św. Gotarda i, jadąc bardzo spiesznie, wszedł w granice Francji przez Pontarlier. Cesarz był w Paryżu. Tu zaczęły się niedole Fabrycego; wyruszył z niezłomnem postanowieniem mówienia z cesarzem; nie przyszło mu do głowy, że to może być rzeczą trudną. W Medjolanie widywał dziesięć razy na dzeń księcia Eugenjusza i mógł z nim mówić. W Paryżu co rano chodził na dziedziniec Tuilleryj przyglądać się rewjom cesarskim; ale ani razu nie mógł się zbliżyć do cesarza. Bohater nasz sądził, że wszyscy Francuzi są, jak on, głęboko wzruszeni niebezpieczeństwem grożącem ojczyźnie. W gospodzie, w której stanął, przy stole, nie robił tajemnicy ze swych projektów i ze swego zapału; spotkał tam młodych ludzi nader miłych, jeszcze większych entuzjastów od niego, którzy, w krótkim przeciągu czasu, zdołali go okraść do ostatniego szeląga. Szczęściem, przez czystą skromność, nie wspomniał im o djamentach, które miał od matki. Rano, po hulance, w czasie której okradziono go ostatecznie, kupił dwa piękne konie, zgodził za służącego ex-żołnierza, obecnie stajennego u koniarza i, pełen wzgardy dla paryskich pyskaczy, puścił się do armji. Nie wiedział nic, prócz tego, że gromadzi się w okolicy Maubeuge. Skoro znalazł się na granicy, wzdrygnął się na myśl, że miałby się grzać przy ogniu w gospodzie, gdy żołnierze są w biwakach. Mimo perswazyj służącego, który miał zapasik zdrowego rozsądku, wmieszał się nierozważnie między pierwsze biwaki, na drodze do Belgji. Ledwie dotarł do bataljonu obozującego tuż koło gościńca, żołnierze zaczęli się przyglądać temu młodemu cywilowi, którego strój w niczem nie przypominał uniformu. Noc zapadała, był bardzo zimny wiatr. Fabrycy zbliżył się do ognia i poprosił o użyczenie mu miejsca, ofiarując zapłatę.  Żołnierze spojrzeli po sobie zdziwieni, zwłaszcza pomysłem zapłaty, i zrobili mu poczciwie miejsce; służący pomógł mu się rozłożyć. Ale kiedy, w godzinę później, adjutant przechodził koło biwaku, żołnierze opowiedzieli mu o zjawieniu się cudzoziemca, licho mówiącego po francusku. Adjutant zaczął wypytywać Fabrycego, który zaczął prawić o swoim entuzjazmie dla cesarza z bardzo podejrzanym akcentem; na co podoficer ów zaprosił go, aby się z nim udał do pułkownika, stojącego kwaterą w sąsiedniej wiosce. Służący Fabrycego zbliżył się z dwoma końmi. Widok ich tak zainteresował adjutanta, że zmienił zamiar i wziął na spytki służącego. Ten, stary żołnierz, zgadując odrazu plan interlokutora, napomknął o wysokich stosunkach swego pana, wyrażając przekonanie, że nikt chyba nie ma zamiaru zwędzić mu jego pięknych koni. Natychmiast żołnierz, przywołany przez adjutanta, wziął go za kołnierz, drugi zaopiekował się końmi, poczem, z surową miną, adjutant kazał Fabrycemu iść za sobą bez repliki.  Przeprowadziwszy go tak dobrą milę, pieszo, w ciemności, którą nieprzeliczone ognie biwaków czyniły tem grubszą, adjutant oddał Fabrycego oficerowi żandarmerji; ten, z poważną miną, zażądał odeń papierów. Fabrycy pokazał paszport, w którym figurował jako handlarz barometrów, podróżujący z towarem.  — Cóż za głupcy! — wykrzyknął oficer, to już za gruby kawał!  Zadał parę pytań naszemu bohaterowi, który zaczął mówić o cesarzu i o wolności z najwyższym zapałem; na co oficer żandarmerji parsknął serdecznym śmiechem.  — Do paralusza! nie jesteś sprytny! krzyknął. To już zanadto śmieszne, żeby nam tu nasyłać takich smarkaczy. I, mimo zapewnień Fabrycego, który dowodził na wszystkie sposoby, że w istocie nie jest handlarzem barometrów, oficer odesłał go do więzienia w B..., w sąsiedniem miasteczku, dokąd nasz bohater przybył o trzeciej rano, dławiąc się z wściekłości i upadając ze znużenia.  Fabrycy, zdumiony, wściekły, nie rozumiejąc absolutnie nic, spędził trzydzieści trzy długich dni w nędznem więzieniu; pisał list po liście do komendanta placu, żona zaś dozorcy, hoża trzydziestosześcioletnia Flamandka podejmowała się doręczać te listy. Ale, ponieważ nie miała wcale ochoty narażać tak ładnego chłopca na rozstrzelanie, ponieważ przy tem płacił dobrze, bez ceremonji rzucała listy w ogień. Wieczorem, bardzo późno, słuchała cierpliwie skarg więźnia; powiedziała mężowi, że smarkacz ma pieniądze, wskutek czego roztropny dozorca zostawił jej zupełną swobodę. Skorzystała z pozwolenia i zarobiła kilka napoleonów, adjutant bowiem zabrał tylko konie, oficer zaś żandarmerji nie skonfiskował zgoła nic. Pewnego czerwcowego popołudnia, Fabrycy usłyszał odległą kanonadę. Biją się wreszcie! Serce zadygotało mu z niecierpliwości. Usłyszał zgiełk w mieście: w istocie dokonywano znacznych przesunięć, trzy dywizje przechodziły przez B... Kiedy, koło jedenastej wieczór, żona dozorcy przyszła dzielić jego niedole, Fabrycy był jeszcze czulszy niż zwykłe; poczem ściskając ją za ręce, rzekł:  — Wypuść mnie stąd; przysięgam na honor, że wrócę do więzienia, jak tylko skończą się bić.  — Ot, bajdurzysz! Masz gronie? — Wydawał się niespokojny, nie rozumiał słowa gronie. Dozorczyni, widząc ten gest, osądziła że źródło wyschło i zamiast, jak zamierzała, mówić o dukatach, wspomniała jedynie o frankach.  — Słuchaj, rzekła, jeżeli możesz wyłożyć jakie sto franków, przymknę dubeltowym napoleonem każde oko kaprala, który ma w nocy zmieniać wartę. Nie zobaczy, jak czmychniesz z więzienia: jeżeli jego pułk ma odmaszerować jutro, przyjmie.  Dobili targu. Żona dozorcy zgodziła się nawet ukryć Fabrycego w swoim pokoju, skąd rano będzie się mógł łatwiej wymknąć.  Nazajutrz, przed świtem, roztkliwiona kobieta rzekła do Fabrycego:  — Mój chłopcze, za młody jesteś na takie szpetne rzemiosło: wierzaj mi, nie rób tego więcej.  — Jakto! powtarzał Fabrycy; więc zbrodnią jest bronić ojczyzny?  — Dajmy już pokój. Pamiętaj zawsze, że ja ci ocaliłam życie; sprawa była zupełnie jasna, czekała cię kulka w łeb. Ale nie mów o tem nikomu, bobyśmy oboje z mężem stracili miejsce; zwłaszcza nie powtarzaj już tych bredni o medjolańskim szlachcicu przebranym za handlarza barometrów: to za głupie. Słuchaj mnie dobrze; dam ci mundur huzara, który przedwczoraj umarł w więzieniu; gadaj jak najmniej, a gdyby cię kwatermistrz albo oficer zagadnęli w ten sposób że byłbyś zmuszony odpowiedzieć, mów, żeś leżał chory u chłopa, który cię zgarnął przez litość drżącego z febry w przydrożnym rowie. Jeżeli im to jeszcze nie wystarczy, dodaj że idziesz do swego pułku. Przytrzymają cię może dla twego akcentu; wówczas powiedz, że jesteś z Piemontu, rekrut, który został we Francji od zeszłego roku, etc.  Pierwszy raz, po trzydziestu trzech dniach wściekłości, Fabrycy zrozumiał zagadkę. Brano go za szpiega. Rozgadał się z żoną dozorcy, która, tego rana, była bardzo czuła; podczas gdy, uzbrojona igłą, naprawiała mundur huzara, opowiedział zdumionej kobiecie swą historję. Uwierzyła przez chwilę; miał tak naiwny wyraz i tak mu było ładnie za huzara!  — Skoro masz taką ochotę się bić, rzekła wreszcie wpół przekonana, trzebaż było, przybywszy do Paryża, zaciągnąć się do pułku. Zapłaciłbyś butelkę wina kwatermistrzowi, i po wszystkiem!  Dała mu wiele dobrych rad na przyszłość; wreszcie, o świcie, wyprawiła Fabrycego, kazawszy sobie przysiąc po sto razy, że nigdy, cobądźby się stało, nie wymieni jej. Skoro Fabrycy opuścił miasteczko, wędrując raźno z huzarską szablą pod pachą, przyszedł mu skrupuł. Otom jest w ubraniu i z marszrutą huzara zmarłego w więzieniu, gdzie się podobno znalazł za kradzież krowy i srebrnego nakrycia! wszedłem w jego osobowość... i to mimo woli, nie przeczuwając czegoś podobnego! To pachnie więzieniem!... Wróżba jest jasna: czeka mnie dużo złego w więzieniu.  Nie minęła godzina, jak Fabrycy rozstał się ze swą wybawczynią, kiedy puścił się tak gwałtowny deszcz, iż świeżo upieczony huzar ledwie mógł iść w grubych buciorach nie na jego miarę. Spotkał wieśniaka na lichym koniu; kupił konia, porozumiewając się na migi; dozorczyni zaleciła mu jak najmniej się odzywać, z przyczyny akcentu.  Tego dnia, armja, wygrawszy bitwę pod Ligny, maszerowała na Brukselę; było to w przeddzień Waterloo. Około południa, wśród ciągłej ulewy, Fabrycy usłyszał huk armat; szczęście to sprawiło, iż zapomniał o chwilach rozpaczy, jakie przeżył w niezasłużonem więzieniu. Jechał tak do późnej nocy, że zaś nabrał nieco rozsądku, poszukał kwatery w chałupie bardzo odległej od gościńca. Wieśniak lamentował i twierdził, że mu wszystko zabrano; Fabrycy dał mu talara; dostał owsa. Koń mój nie jest zbyt urodziwy, myślał, ale to nic, mógłby wpaść w oko jakiemu adjutantowi; zaczem ułożył się w stajni koło niego. Nazajutrz na godzinę przed świtem, był na gościńcu i, klepiąc konia po szyi, zdołał go skłonić do truchta. Koło piątej, usłyszał kanonadę: była to przegrywka do Waterloo.

III

Niebawem Fabrycy trafił na markietanki, a serdeczna wdzięczność jaką czuł dla dozorczyni w B... sprawiła, że zwrócił się do nich; spytał jednej, gdzie znajduje się czwarty pułk huzarów, jego pułk.  — Nie masz się co tak śpieszyć, żołnierzyku, rzekła markietanka, wzruszona bladością i ładnemi oczami Fabrycego. Nie masz dość tęgiej garści na dzisiejszą młockę. Gdybyś jeszcze miał fuzję, nie mówię: mógłbyś z niej wygarnąć niegorzej od innych.  Rada ta podrażniła Fabrycego; ale daremnie zacinał konia, nie mógł wyprzedzić wózka markietanki. Od czasu do czasu, huk stawał się jakby bliższy i utrudniał porozumienie, Fabrycy bowiem był w takiem upojeniu, że nawiązał rozmowę. Każde słowo markietanki zdwajało jego szczęście. Z wyjątkiem prawdziwego nazwiska i ucieczki z więzienia, opowiedział wszystko tej kobiecie, która zdawała się tak poczciwa. Była zdumiona; nie umiała zrozumieć tego, co jej opowiadał piękny żołnierzyk.