Punkt - Przemysław Liziniewicz - ebook

Opis


Mówi się, iż dorosłość nie jest niczym więcej niż tylko odkrywaniem, że wszystko, w co wierzyliśmy, kiedy byliśmy młodzi, to fałsz, a z kolei wszystko to, co w młodości odrzucaliśmy, teraz okazuje się prawdą. Przekonał się o tym Punkt - główny bohater książki Przemysława Liziniewicza. Punkt to raz małe dziecko, innym razem kilkuletni chłopiec, nastolatek, a przedstawione w książce jego przeżycia i doznania to wyrwane z wszelkiego porządku chronologicznego fragmenty pamięci, wspomnień. Przybliżony wiek bohatera odczytujemy poprzez kontekst danej opowieści oraz język narracji, który upodabnia się do sposobu rozumowania i postrzegania świata przez dziecko.

Niewątpliwie książka pt. "Punkt" Przemysława Liziniewicza to opowieść o dwóch światach: dzieciństwie i dorosłości. Dzieciństwo to różne przygody, spotkania rodzinne, to kolorowy okres życia, bo u boku bliskiej i czasem nadopiekuńczej osoby - babci. Natomiast dorosłość głównego bohatera, Punkta, to czas obfitujący w nowe doświadczenia natury egzystencjalnej, czasem nawet duchowej, a wszystko po to, aby ukazać platoniczną miłość do Maryli.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 176

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Przemysław Liziniewicz "Punkt"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, 2013 Copyright © by Przemysław Liziniewicz, 2013

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Wydawnictwo Psychoskok Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok Zdjęcie okładki © deviantART - Fotolia.com

ISBN: 978-83-7900-116-3

Wydawnictwo Psychoskok ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242 02 02, kom.665-955-131

Przemysław Liziniewicz
Punkt
Wydawnictwo

Nic. Najpierw nie było nic. A potem (posługując się mikroskopem elektronowym) zauważono odrobinę więcej niż początkowo wspomnianą nicość. To znaczy nieomal coś, jakkolwiek jeszcze wciąż niewiele. Wszakże już nie nic. A następnie ów mały byt rósł, rósł I rósł, aż stał się wielki, zarówno w znaczeniu fizycznym jak duchowym, osiągając rozmiary prawie dostrzegalne dla obserwującego, mającego do dyspozycji coś jeszcze, poza nieuzbrojonym okiem. I owo subatomowe maleństwo posiadało własną świadomość (jakkolwiek zredukowaną do minimum). Już było czymś (w odróżnieniu od niczego). Dawało bez mała punkt. Na razie to tylko punkt odniesienia, lecz prawie w sensie geometrycznym. Jeszcze nie świetlisty i pełen blasku, ale jednak punkt. A poza tym wciąż rosło i stawało się coraz potężniejsze.

***

Mała, błyszcząca plamka, mniejsza od niewidocznego piksela, od jajeczka prawie niedostrzegalnej mszycy, podążała ukośnie tu i tam, w przód i w tył, w dół i w górę oraz na boki. Przemieszczała się i przemieszczała. A później nastąpił jakiś pęd – nie pęd. Wszystko jedno dokąd, ku przodowi, w dół czy w górę. I nic nie było śmieszne ani smutne. Nie istniały pojęcia smutku oraz wesołości. I kurz wirował, liście z drzew spadały, a duch Boży unosił się nad wodami.

Leciał… – Nie! Płynął… – Nie! Frunął…

Ze ścian – w każdym razie gdzieś z lewa i prawa sterczały, wysuwały się i wsuwały na powrót, niesamowicie błyszczące ostrza. Przebijały go całkowicie, zupełnie – na wskroś, jednak leciał dalej. Nie – nie dalej – bliżej. Podłużnym tunelem (zdarzają się I podłużne) nieprzezroczystej mazi bez końca. Na którego zakończeniu, nie zakończeniu – leciutko, delikatnie, wetknięta w pomroczną bladość zachodzącego czegoś, w rodzaju poświaty

dopiero po upływie pewnego, określonego czasu (jakkolwiek na razie go nie było), miał się przekonać, o co w tym wszystkim chodzi, a może nigdy nie miał się dowiedzieć

majaczyła włócznia, czy pika – jak zwał tak zwał. I przewiercała go, przechodziła niczym przez coś służącego do smarowania kanapek (to tak między nami). Bolało, ale nieważne – żył, czy raczej zamierzał żyć. Pędził dalej. I wydawał z siebie bezgłośne a wysokie tony. Zdążał w kierunku owej wyczuwanej wszystkimi zmysłami, których jeszcze nie miał, ale czymś tam po swojemu czuł, poświaty, właściwie ciemności, jakkolwiek pojęcia jasności ani ciemności nie istniały. W ogóle nie było żadnych pojęć. Zatem wspinał się w dalszym ciągu, czy raczej coraz niżej zjeżdżał, opadał, toczył się, kręcił wkoło własnej osi. A na obrzeżach jedynej w końcu, dostępnej dlań rzeczywistości, wyrastały coraz wyższe ściany stalowych, jasno szarych, błon – nie błon. Miały jednak barwę. Ich kolor zapamiętał – potem co kilka lat mu się to śniło, nie szkodzi, że nie rozumiał skąd się bierze ów sen. Owo zabarwienie przypominało do złudzenia coś w rodzaju szarości czy bieli, zmieniającej się w bladość i różowość. I nurzał się (dosłownie zagłębiał) we krwi. Wszędzie pełno było wydobywającego się z żylnych zakończeń płynu. Ten z kolei był jakby z lekka ciemnawy. Być może nawet wręcz czarny, albo jednak czerwony (jak każdy inny). Tak czy inaczej krew. Więc leciał dalej – nie, nie dalej – bliżej. Wirował, toczył się, zsuwał, wpełzał ku górze. Wszystko jedno. Coś się z nim, czy w nim działo. I działo coraz bardziej. A przecież i tak prawie nic nie egzystowało na sposób całkowicie realny. Również on czy nie on.

Mijały dni, lata, eony, a może nanosekundy. Kto może wiedzieć, skoro w omawianym miejscu nie było zegara ani kalendarza. Więcej! Nie zaistniało nawet coś, co określilibyśmy mianem poczucia czasu.[1] Wreszcie wykształciło się jednak poczucie czasu i nagle…

Otóż według mnie wszelka nagłość wiąże się z czasem

…Zakiełkowało także coś w rodzaju wrażeń słuchowych. Więc rozlegał się harmider: jakieś piski, chrzęsty, szumy. Rzeczywistość się zatrzęsła, zafalowała, rozległ się (raczej zaczął się rozlegać) jakiś cichy, a dokładnie – przytłumiony dźwięk. Znacznie później usłyszał, iż podobne odgłosy wydawane przez istoty ludzkie, bywają wydawane podczas odczuwania przez nie bólu, rozkoszy, jakichś doznań natury psychicznej, lub mogą wynikać z pragnienia zwrócenia na siebie uwagi (albo też z chęci dodania sobie animuszu – np. grupowe „hurrrrrra!”).

A wszystko się wywracało do góry nogami i zachodziło na siebie i zmuszało do zmiany pojęć[2]. A dosłyszany dźwięk, po latach nazwany krzykiem, nie ustawał. I wreszcie – z zewnątrz, z daleka rozległy się czyjeś słowa, z których wynikało, że ktoś tam ma się udać po kleszcze. I Punkt, nie zważając na zupełnie dlań nowe doznanie chłodu, zaczął pomału, ruchem robaczkowym wysuwać się na mocno zubożony o poczucie bezpieczeństwa, świat.

***

Po opuszczeniu szpitala znalazł się w mieszkaniu rodziców w dzielnicy miasta Warszawy, zwanej Saską Kępą. Oczywiście niczego nie zapamiętał z tak wczesnego okresu. Ale nawet gdyby jego umysł na taśmie wspomnień cokolwiek zarejestrował, to i tak owo nagranie byłoby krótkie. Po iluś latach nastąpiła kolejna zmiana. Jego ojciec z matką przeprowadzili się na Mokotów, w wyniku czego Punkt mógł z okien zobaczyć szpital, w którym przyszedł na świat. Ale na razie zamieszkał gdzie indziej.

Miał sześć tygodni, kiedy został odstawiony od piersi, zawinięty w kocyk (było zimno – panowała temperatura przekraczająca – 15° i wiał wiatr), po czym zawieziony do babci. Z tamtych dni i wieczorów nie przypomina sobie niczego. W każdym razie w obrębie tego, co zapamiętał, nie zostało utrwalone nic, o czym mógłby powiedzieć, że z pewnością wydarzyło się naprawdę. Ale wiedział, z zasłyszanych relacji, że strasznie krzyczał. Początkowo sądzono, iż rozwiązania problemu owych jego, sygnalizowanych za pomocą dobywania z siebie głosu, dolegliwości należy upatrywać w gwałtownej zmianie przyzwyczajeń i rozstaniu z matką. Z czasem odkryto inną przyczynę, która okazała się bardziej przyziemna. Po prostu cierpiał od bólu, spowodowanego przepukliną jądrową. Lekarze nie potrafili temu zaradzić. Przynajmniej tak utrzymywała osoba, która roztaczała nad nim opiekę. Dziecko zanosiło się płaczem. Wreszcie pewna starsza pani znalazła sposób i wymyśliła coś prostego, mającego polegać na przyłożeniu do bolącego miejsca kawałka waty, czy jak… W każdym razie to niby w końcu zadziałało. Punkt przestał wyć, a po chorobie została mu szeroka klatka piersiowa, jako wynik zaczerpywania sporych ilości powietrza w trakcie krzyku.

Z czasem zaczął przyzwyczajać się do nowych warunków.

Bo co z tego, że młoda, piękna osoba, która kiedy znajduje się przy nim – on, niby roślina przebija się ku słońcu, a na jego niemowlęcym obliczu nawet zakwita uśmiech – pokazuje się jedynie z rzadka, skoro wie, że ta, z którą przebywa na co dzień – smutna i pomarszczona – jest również dobra i miła.

Tego, o czym zamierzam wspomnieć, również nie zapamiętał. Był zbyt młody i znał to jedynie z relacji. Zdaje się, że wtedy właśnie ułożył pierwszy w swym życiu poemat, którego treść brzmiała następująco:

„Jak ja byłem ptasek, to ja jadłem piasek.

Tylko ptaski jedzą piaski.”

Na mamę mówił Mutka. Dość często brała delegacje służbowe w ten rejon, by go zobaczyć (przynajmniej początkowo). Jednak widywać kogoś choćby jak największą ilość razy, to jednak nie to samo, co przebywać z własną matką każdego dnia. Z utęsknieniem wyczekiwał jej przyjazdów i kiedy te się skończyły, czuł zawód. Któregoś razu, gdy go jeszcze odwiedzała, spytał:

– Mutka! A dlacego psykleili Księzyc do chmurki? Matka zaczęła mu wtedy tłumaczyć, że Księżyc jest wielki i nikt go do niczego nie przykleił, bo by się i tak odkleił i zaczęła przed nim wysnuwać zupełnie dla niego niezrozumiałe teorie. Zresztą może i zrozumiałe. Ale on i tak swoje – znudzony do reszty ponowił zapytanie:

– No ja to wiem, wiem, ale ty mi powiedz naprawdę: kto i po co psycepił Księzyc do chmurki.

Nieduży, być może dwupółroczny chłopiec kroczy parkową alejką. Dopiero niedawno nauczył się samodzielnie chodzić. Tuż za jego plecami, asekurując go, podąża babcia. Maluch posuwa się raźno, unosząc kolanka wysoko do góry, krok za krokiem. Udaje mu się to robić bez zachwiania, a uśmiech na twarzy mówi, że zdaje sobie z tego sprawę. Jest pełen werwy i samozadowolenia. Jak dotąd nigdy jeszcze nie zaznał tak dużej radości i pewności siebie. Gdzieś z góry, od tyłu dobiegają do niego słowa pochwały, które sprawiają mu niewyobrażalną przyjemność, dodają ducha. Rozumie już, że podczas porannego ubierania można się śmiać. Świat jest piękny, pomimo nawet owego ponurego pokoju, ku któremu zmierza. Poczucie harmonii z otoczeniem i silna, niezachwiana więź – autentyczne zbratanie z tą osobą podążającą tuż za nim, osobą prawdziwie przyjazną, która tak wesoło pokrzykuje, zaśmiewając się i chwaląc go, dominują w tej chwili w postrzeganym przez niego obrazie siebie i świata.

Takie są treści uczuć, które w formie euforii rozsadzającej piersi malca, towarzyszą jego krokom. W tym zapamiętaniu przekracza niską barierkę, która oddziela alejkę od trawnika. Pragnie zwiększyć stopień trudności, żeby zasłużyć na dalsze pochwały. Aby popisać się, wykazując, że również w takiej sytuacji nie upadnie na ziemię. Udaje się! Teraz kroczy po miękkim kobiercu. Wspaniałe uczucie triumfu wzrasta, jest już tak duże, że ten marsz po trawie zapamięta do końca życia, że stanie się on najwcześniejszym jego wspomnieniem.

Lecz oto nagle idylla zostaje przerwana, korony wysokich, otaczających go ze wszystkich stron drzew, zbiegają się ku sobie i zaczynają zasłaniać pogodne, błękitne niebo. Rozlega się głośny krzyk i z tyłu padają ciosy. W przeciągu jednego ułamka sekundy charakter otoczenia zmienia swoją naturę i w miejsce słońca z błękitem pojawia się obcość i wrogość. Ból i uczucie zagrożenia gwałtownie wypierają to, co wiązało się ze stanem sprzed jednej zaledwie chwili i we wszystko wkracza świadomość, że owa wspaniała osoba, której właśnie zaufał w każdym momencie, nawet takim jak ten, jest w stanie wybuchnąć niczym nieuzasadnioną wściekłością.

Już trochę później, po jakichś kilkudziesięciu sekundach, a może upływają wieki – dla niego nie może to mieć i tak najmniejszego znaczenia (nawet, gdyby okazało się, iż jednak kiedyś coś podobnego usłyszał, dotyczyłoby to zupełnie innej sfery niż ta, której charakter w chwili obecnej narzuca się z całą wyrazistością) – babcia do potoku słów dodaje, że przecież mówione było, że nie wolno chodzić po trawie.

Liczy się jedynie, że owo cudowne, przyjemne uczucie, które dopiero przeżył, już się nie powtórzy, ponieważ on nie pozwoli sobie więcej na zaufanie w stosunku do kogokolwiek, tak, jak pozwolił sobie na nie przed chwilą, gdyż wie, że w każdym momencie spodziewać się może zawodu.

A najwcześniejsze co zapamiętał, co z pewnością nie było wspomnieniem własnego upadku, lecz przesyconego pewną dozą triumfu zdarzenia, zaistniałego naprawdę, mówiło o tym, jak swoją o niespełna rok starszą siostrę cioteczną, która przyjeżdżała i na długo zostawała, stłukł wiaderkiem po głowie.

Mieli zwyczaj, kiedy babcia zajmowała się przygotowywaniem posiłku w kuchni, układać drewniane klocki i po prostu w pewnej chwili zauważył, że jego elementów (oznaczonych pierwszymi literami imienia) robi się coraz mniej, aż został tylko jeden, a po stronie jego kuzynki można ich zobaczyć więcej, niźli kiedykolwiek. Cóż – kiedy na każdym widnieje literka. Po długo trwających rozważaniach (początkowo nie był w stanie pojąć, iż rozwiązanie dylematu jest proste – przecież we wszystko mogła ingerować jakaś siła wyższa) doszedł do przekonania, iż coś tu nie gra. Wątpliwości swe wyraził głośno. Ale został zbyty w sposób niemiły i właśnie to (ów nieprzyjazny ton wypowiadanych słów, a nie kiełkujące w nim podejrzenie) spowodowało okoliczność, że złapał za wiaderko i zbił ją po głowie. Ta z płaczem pobiegła do babci, ale w drodze powrotnej się przyznała. On wyszedł na doskonałego detektywa i nigdy nikomu nie wyznał, iż w rzeczywistości wszystko przebiegło inaczej, niż sądzono.

Po wielokroć zapytywał do czego służą jądra, lecz babcia nigdy mu nie udzieliła w pełni satysfakcjonującej odpowiedzi. Powtarzała tylko, że są bardzo potrzebne. Któregoś razu powiedział, że kiedy je uciska, to go boli. Sądził, że to normalne, chciał się jedynie dowiedzieć, dlaczego przy tym odczuwa dyskomfort. Ale babcia zrozumiała niewłaściwie i żadnych późniejszych wyjaśnień nie chciała nawet słyszeć. Choć on, już nawet kiedy byli u lekarza, dodawał, że boli jedynie wtedy, kiedy na nie naciska. Nikt już jednak na owe jego, jakże spóźnione, (zawsze – choćby i najwcześniejsze, to i tak zbyt późne) wynurzenia nie zwracał uwagi. Babcia już przy pierwszych relacjach przeraziła się nie na żarty i pobiegła z nim do lekarza. Prawie płacząc, wykrzyczała panu doktorowi, iż on mówi, że go boli tam (pokazała dłonią Punktowe krocze). Właśnie tam!

Punkt jeszcze usiłował protestować.

– Ależ cicho, cicho – ty już więcej nic nie mów!

A lekarz po krótkim badaniu oznajmił, że nic go tam nie boli, gdyż nie może. Ale przepisał jakieś pigułki, które nakazał popijać herbatą. I Punkt uparł się przy tej herbacie. A babcia nigdy herbaty nie robiła, tylko najczęściej podawała mleko albo kompot. Ale wtedy została poniekąd zmuszona, bo Punkt inaczej nie chciał przyjmować leków.

– Przecież pan doktor wyraźnie powiedział, żeby popijać herbatą. I próżno babcia usiłowała go przekonać do swego poglądu, że chodzi z pewnością o jakikolwiek płyn, a doktor tylko tak powiedział, że herbata, bo ją spożywa sam. Miała być właśnie herbata i koniec.

Co pewien czas odwiedzała babcia ciocię[3] Lelę, czyli swoją rodzoną siostrę, mieszkającą na Górnym Śląsku. Oczywiście Punkt jeździł razem z nią.

Składy pociągów ciągnięte były przez dymiące parowozy. Do Zabrza jechało się 11 godzin. Mówię o pociągu osobowym. Pośpiesznymi babcia nie jeździła, bo były za drogie. Dla dziecka tego rodzaju wyprawa stanowiła przeżycie. Punkt nudził się.

– Babciu – pytał – a kiedy wysiadamy?

– Już niedługo.

– Babciu, a co ja mam robić?

– Popatrz w okno.

A za oknem stale to samo: las, pola uprawne, wieś, znowu pola, znowu las, cementownia, a na murze wzdłuż torów – długi czerwony transparent. Na nim białymi literami napis. Oczywiście – czytać jeszcze nie umiał. Tylko z kształtu znaków domyślał się, że o czymś mowa. W równej linii z transparentem zawieszono trzy ogromne portrety – Gomułki, Cyrankiewicza i Ochaba. Kawałek dalej płot ze sczerniałych desek, a na nim wymalowane białą farbą: – Chcesz w ryja – przyjedź do Chruścianki[4]. I później już pierwsze domostwa – to właśnie wieś – Chruścianka.

Gdy wjechali na teren Górnego Śląska, pociąg zaczął jechać jeszcze wolniej. Jako zwykły osobowy zatrzymywał się na każdej stacji, a miejscowości było tam bez liku. Wiatr zmienił kierunek i dym z parowozu wraz z sadzą zaczął wędrować wzdłuż pociągu. Wpadał przez okno do wnętrza przedziału, więc zasunięto szybę. Zrobiło się duszno.

Ludzie zdążyli się ze sobą zapoznać i rozmowy nie ustawały. Punkt w tych pogawędkach nie uczestniczył, ale z uwagą się im przysłuchiwał.

– A czy pani biłaby swoje dziecko? – zagadnęła jedna drugą. A trzecia na to:

– A ja biję! A pewno, że biję! Albo mąż bije! A po cóż ja go mam, no chyba po to, żeby mi bił!

– A bój żesz się pani Boga! No, jak żesz to tak!

– A bo co? – Na wszystko pozwolić?!

Z kolei inna dodaje:

– Ja miałam kiedyś męża (zginął w wypadku) – ale, jak żesz on bił! Ach, jak on bił..

Pomiędzy kobietami siedział wysoki, trzydziestokilkuletni mężczyzna. Zaczął się przechwalać:

– Mam siedmioletnią córkę – powiada – jak trzeba, to ona sama przynosi mi pas. Ja jej mówię: – idź, przynieś pas. A ona idzie do szafy, otwiera i przynosi mi pas, i mówi: – Tatusiu – masz pas. I potem sama kładzie się, jak należy..

Rozmowa w tym tonie trwała dobre pół godziny. Siedział nieruchomo, oddychał płytko i starał się zajmować możliwie mało miejsca, żeby nie zwrócić niczyjej uwagi.

Ciocia, do której się wybrali, mieszkała na pierwszym piętrze podłużnego, jednopiętrowego domu z czerwonej cegły, jakich wzdłuż ulicy stało wiele. Stopnie były drewniane i skrzypiały. Podłogi na podestach pięter, podobnie jak w mieszkaniach, wykonano z desek. Tylko, że na owych podestach deski przykryto linoleum, które było już poszarpane.

Całe mieszkanie posiadało dwie izby.

Wprost ze schodów wchodziło się do dużego pomieszczenia, na środku którego wybudowano sporych rozmiarów kaflową kuchnię do gotowania. Obok niej leżała sterta węgla. Pod ścianą stało łóżko. Na prawo od wejścia widniały drzwi do malutkiego pokoiku, w którym Punkt mieszkał z babcią podczas każdego pobytu u cioci. Okno pomieszczenia wychodziło na ogródki działkowe.

Teren tych ogródków przez całe dzieciństwo stanowił przedmiot jego dociekań. Nie był zdolny pojąć (nikt też nie starał mu się wytłumaczyć), czym są działki i do czego służą. Oglądał z okna masę niewielkich, poprzedzielanych niskimi płotkami kępek zarośli, na których stały domeczki – ładne, małe – jak dla Baby Jagi. I nie było tam żadnych ludzi. Jedynie po dróżce, wiodącej wskroś całego zielonego obszaru, co kilka godzin wędrowali „jacyś”.

Kiedy zapytywał:– Dokąd idą? – padała odpowiedź, że z pracy, albo że do pracy.

Po tej stronie domu charakterystyczną była, panująca wokoło, cisza, na której tle rozlegał się świergot ptaków.

W głębi rysowała się sylwetka wieży ciśnień, a na dalszym planie majaczyły szyby kopalni.

Z ową wieżą ciśnień było podobnie jak w przypadku ogródków działkowych. Również tu w żaden sposób nie potrafił Punkt pojąć, do czego miała służyć. Tłumaczono mu, że to właśnie dzięki niej z kranu leci woda. Lecz to nie przekonywało go. Może byłoby mu łatwiej zaakceptować przydatność wieży, gdyby przy każdym domu stała co najmniej jedna. Ale nie stała. A ta, którą codziennie oglądał, wyrastała zupełnie samotnie na otwartym terenie, pośrodku morza zieloności ogródków działkowych.

Do łazienki i do ubikacji wychodziło się na klatkę schodową. Były to oddzielne pomieszczenia, odrapane i ponure. W ubikacji znajdował się tylko sedes, a w łazience na jednej ze ścian wisiał stalowy zlew w kształcie kropielnicy, do którego, po odkręceniu małego kraniku, można było napuścić zimnej wody. W rogu pomieszczenia umieszczono taboret. Tuż obok na podłodze stało wiadro, a jeszcze dalej pod ścianą miednica, na której odznaczały się czarne plamy po odpryśniętej emalii. Można było nalać w nią wody i postawić na taborecie. Światła do obu wspólnych pomieszczeń nie doprowadzono i każdy chodził tam z własną świeczką.

Gdy po raz pierwszy wyszedł Punkt na podwórko pobawić się z dziećmi, miał pewne trudności z zaprzyjaźnieniem się z nimi, ponieważ nie zawsze potrafił zrozumieć, co do niego mówią. Trzeba było mu parokrotnie powtarzać, a on i tak nie rozumiał. W końcu któreś dziecko nie wytrzymało. Pobiegło po mamę.

Kobieta po chwili nadeszła, ukucnęła przy nim i pyta:

– W Warszawie byłeś?

– No – odpowiedział – psyjechałem[5] z Warsawy.

– W Warszawie byłeś?

– Jestem z Warsawy.

– W Warszawie byłeś?

– Urodziłem się w Warsawie.

– Pytam: w Warszawie byłeś?

Wówczas odrzekł głosem trochę już mniej pewnym:

– No, byłem.

– Gomułkę widziałeś?

Tu zastanowił się. W końcu mówi:

– No, w telewizji.

Machnęła pogardliwie ręką:

– W telewizji, to i myśmy widzieli.

Podniosła się i wstając przybrała taki wyraz twarzy, jakby pragnęła dać mu do zrozumienia, że nie jest dla niej partnerem do rozmowy.

Ale nawet po tamtym epizodzie jego kontakty z dziećmi nie uległy poprawie. Powoli stawał się autsajderem.

Któregoś dnia przez długi czas przyglądał się jak wozak bił konia, który nie miał siły uciągnąć fury z węglem. Mężczyzna stał obok zwierzęcia wytężającego mięśnie i lał go z całej siły. Furę załadowano wysoko i koń nie mógł ruszyć z miejsca. Widok był wstrząsający. Jakiś chłopiec, chyba spostrzegłszy wyraz twarzy Punkta, zapytał: – Co się stało?

– Koń – padła odpowiedź. – Biedny.

– Dlaczego biedny? – zapytał nowoprzybyły.

– Bo się męcy.

Wtedy nagle chłopiec spochmurniał i patrząc Punktowi szczerze w oczy rzekł:

– Konik się nie męczy.

Pokręcił głową i tym samym, pouczającym tonem dodał:

– Konik się nigdy nie męczy.

Korciły go babcine pastylki w słodkiej, czerwonej polewie. Były przechowywane wysoko na szafce, poza zasięgiem jego rąk. Lecz któregoś razu, gdy babcia poszła po zakupy, a on został w domu sam, podstawił sobie krzesło by łatwiej sięgnąć do opakowania – schwycił pudełko i wszystkie pastylki połknął naraz.

Ale potem dopadły go wątpliwości. Domyślał się, że postąpił niewłaściwie. Zdecydował się na rozwiązanie kompromisowe. Wiedział, że zżarł pastylki, których nie należało ruszać, udawał jednak głupiego. Zaczął się – niby to – przechwalać:

– A ja jadłem ciukielećki! – zagaił wesoło i niewinnie.

– Jakie cukiereczki, gdzie?!

Gdy tylko wskazał palcem miejsce, w którym przedtem stało (obecnie puste) pudełko pastylek, babcia wpadła w panikę. Pognała z nim na pogotowie, gdzie od razu wykonano mu płukanie żołądka. Nie było to przyjemnym doświadczeniem. Pamiętał, że do ostatniej chwili (aż rurka znalazła się w jego gardle) nie chciał uwierzyć, że tę czerwoną gumę naprawdę zamierzają wepchnąć w niego do środka.

Lecz było tam jeszcze coś. Wnętrza pomieszczeń służb komunalnych, wszelakich instytucji w tamtych czasach nosiły inny wystrój, niż ma to miejsce dzisiaj. Niejednokrotnie – na przykład – przy drzwiach wejściowych natykało się na tzw. spluwaczkę, czyli niewielkich rozmiarów miseczkę o częściowo zakrytym wierzchu. Niejeden raz widział Punkt stojącego nad takim urządzeniem, charczącego, przeważnie starszego już wiekiem pana. Podłogi bywały wykonane z drewna i podobnie jak na klatce u cioci, pokryte starymi, ponaddzieranymi płatami linoleum. Ściany malowano na olejno.

Pamiętał, że siedział na krześle, tuż przy białym zlewie. Część ściany wkoło kranu przykrywały białe kafelki, co świadczyło o zamożności instytucji. Pod zlewem stało wiadro pełne węgla. Musiał coś robić ze wzrokiem i jakimś trafem, od niechcenia, przyglądał się temu wiadru.

A gdy rurkę z gardła mu wyjęto, lekarz powiedział:

– No to teraz trzeba mu będzie codziennie podawać węgiel.

– Co proszę? – zapytała babcia.

– No, nakłaniać go, a gdyby nie chciał, to przymuszać do połykania węgla.

Od tamtej chwili wszystko, co w życiu najstraszliwsze, kojarzyło mu się z węglem. Okropnie bał się tego codziennie zagrażającego mu spożywania węgla.

Z niepokojem spoglądał na kupę opału, składowanego w większym pomieszczeniu, gdzie stało łóżko cioci. Nigdy nie zwrócił uwagi na niepozorne, czarne pastylki, codziennie podawane mu przez opiekunkę. Wciąż oczekiwał rozpoczęcia straszliwej, ponurej kuracji.

Dopiero po upływie kilku długich miesięcy uznał, że o węglu po prostu musiano zapomnieć. Zaczął się z tego nieśmiało radować i ani słowem nie zdradzał, że sam jeszcze pamięta.

Aż z czasem zapomniał i on.

Zygmunt Freud wypowiadał się odnośnie – jak to nazwał – seksualności dziecięcej. Wiele osób wyraża się tu krytycznie, twierdząc, że psychiatra wykazywał obsesję i wszystko usiłował tłumaczyć jednym. Ale Punkt zapamiętał tylko, że kiedy przebywał u mamy (była kobietą dość atrakcyjną), wczołgiwał się pod stół, przy którym siedziała i zaglądał jej pod spódnicę. Jeszcze nie wiedział, co tam znajdzie, wszakże domyślał się, że coś frapującego. Zresztą i tak uważał to za konieczne. Usiłował jej także zajrzeć za dekolt, kiedy obejmowała go ramionami. Już bardzo wcześnie zauważył, iż narząd służący do oddawania moczu napręża się i sztywnieje za każdym razem, kiedy jego uwaga kieruje się (często) w pewnym określonym kierunku. Nie trudno było zatem dociec, iż ów organ służyć winien czemuś jeszcze. Doszło też w jego życiu do wielu innych sytuacji, na podstawie których później uważał, iż jednak pan Freud się nie mylił.

A jeden z jego uczniów zapytywał, jakiego rodzaju problemy ze sobą mają budowniczowie drapaczy chmur.

Pewnego dnia matka wsadziła dziecko w pociąg i wyruszyli razem w zupełnie nowe miejsce. Chłopiec oddany został jeszcze komu innemu. Babcia została sama i za Punktem tęskniła. On za nią także, ale krócej. Nowe doświadczenia i młody wiek (niecałe cztery lata) kazały mu szybko zapomnieć.

Jazdy pociągiem nie pamięta. Ale co działo się później – na terenie Pomorza Zachodniego, owszem. Przez długi czas jechali drogą leśną, ciemnozielonym, wojskowym łazikiem. I obok jego mamusi miejsce zajmował starszy pan (po czterdziestce) w mundurze i z wąsami, który miał odtąd w jego życiu, przez okres prawie nieskończony, bo niemal dwa lata, grać pierwsze skrzypce.

W końcu znaleźli się na miejscu i chłopcu wszystko wydało się brzydkie, szare. Ale jedynie początkowo. Zamieszkał w starym poniemieckim, krytym czerwoną dachówką, domku. W ogóle całe obejście było poniemieckie, lecz on o tym nie wiedział. Wtedy myślał, iż wszędzie, gdzie wówczas gościł, zawsze znajdowała się Polska.

Oleszno, koło Drawska