Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
NAJLEPIEJ SPRZEDAJĄCA SIĘ AUSTRALIJSKA POWIEŚĆ W DZIEJACH.
Miłość, która nie powinna się zdarzyć. Pasja, walka i poświęcenie. A także marzenia, które prowadzą przez ciernie.
HISTORIA, KTÓRA CHWYCIŁA ZA SERCE POKOLENIA CZYTELNIKÓW. NA JEJ KANWIE POWSTAŁ UWIELBIANY SERIAL Z RICHARDEM CHAMBERLAINEM I RACHEL WARD W ROLACH GŁÓWNYCH.
Epicka saga o trzech pokoleniach rodziny Clearych, którzy w 1921 roku opuszczają Nową Zelandię, aby zarządzać farmą owiec w Nowej Południowej Walii. W centrum wydarzeń znajduje się Meggie, młoda dziewczyna, zmagająca się z trudami życia i skomplikowanymi uczuciami do miejscowego księdza Ralpha de Bricassarta. Zakazana miłość między tym dwojgiem staje się osią wydarzeń, które splotą radość i łzy, sekrety i kłamstwa, a wreszcie wielkie szczęście i wielką tragedię.
Pewna legenda opowiada o ptaku, który śpiewa jedynie raz w życiu, piękniej niż jakiekolwiek stworzenie na Ziemi. Z chwilą, gdy opuści rodzinne gniazdo, zaczyna szukać ciernistego drzewa i nie spocznie, dopóki go nie znajdzie. A wtedy, wyśpiewując pośród okrutnych gałęzi, nadziewa się na najdłuższy, najostrzejszy cierń. Konając, wznosi się ponad swój ból, żeby prześcignąć w radosnym trelu słowika i skowrona. Jedną najświetniejszą pieśnią za cenę życia. Cały świat zamiera, aby go wysłuchać, uśmiecha się nawet Bóg w Niebie. Bo to, co najlepsze, trzeba okupić ogromnym cierpieniem... Przynajmniej tak głosi legenda. fragment książki Orzeźwiająca, uzależniająca, pochłaniająca i intensywna. Utrzymana w proustowskim duchu mieszanka czasów, miejsc i ludzi… Dobra opowieść, taka, jakich dziś już się nie pisze. „Time”
Świetna, długa, wciągająca książka z najlepszym męskim bohaterem od czasów Rhetta Butlera. „Washington Post”
Historie miłosne przeplatające się z pokolenia na pokolenie, dramatyczna fabuła, stale rosnące napięcie, głębokie portrety ludzkie… Książka, której nie można się oprzeć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 865
PORÓWNYWANA DO „PRZEMINĘŁO Z WIATREM” POWIEŚĆ, KTÓRA OCZAROWAŁA KILKA POKOLEŃ CZYTELNIKÓW I ZAINSPIROWAŁA TWÓRCÓW JEDNEGO Z NAJGŁOŚNIEJSZYCH SERIALI WSZECH CZASÓW.
Saga obejmująca ponad pięćdziesiąt lat życia australijskiej rodziny.
Historia jej zmagań z żywiołami i głęboko skrywanymi tajemnicami.
A przede wszystkim opowieść o miłości silniejszej niż czas.
Meggie Cleary kochała się w nim od dziecka. Był jej powiernikiem, opiekunem i przyjacielem. Gdy dorosła, myślała, że zdobędzie jego miłość. Ale on wybrał inną drogę.
Ralph de Bricassart, nieprzyzwoicie przystojny, mógłby mieć każdą kobietę, także Meggie. Ale nieposkromiona ambicja sprawia, że to nie w jej ramionach widzi swoją przyszłość.
Czy wielkie uczucie, które ich łączy, ma szanse rozkwitnąć, skoro Ralph chce dotrzymać obietnicy złożonej Bogu?
ColleenMcCullough
Australijska pisarka, autorka niemal dwudziestu powieści obyczajowych, historycznychi sensacyjnych. Absolwentka medycyny na Uniwersytecie Sydney oraz Yale.
Pierwszą powieść napisała w wieku trzydziestu siedmiu lat, ale to druga Ptaki ciernistych krzewów przyniosła jej światową sławę. Na jej podstawie nakręcono głośny serial pod tymsamym tytułem, z niezapomnianą rolą Richarda Chamberlaina i muzyką Henry’ego Manciniego.
Tytuł oryginału:
THE THORN BIRDS
Copyright © Colleen McCullough 1977
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2025
Copyright for the Polish translation:
Część I–IV © Małgorzata Grabowska 2015
Część V–VII © Iwona Zych 2015
Redakcja: Marzena Wasilewska
Projekt graficzny okładki: Agnieszka Drabek / Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
Ilustracje na okładce i stronach tytułowych: good_mood/ Shutterstock
ISBN 978-83-8361-776-3
Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa
e-mail: [email protected]
wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI
Katarzyna Rek
Dla „dużej” siostry Jean Easthope
Istnieje legenda o ptaku, który śpiewa jedynie raz w życiu, piękniej niż jakiekolwiek stworzenie na ziemi. Z chwilą gdy opuści rodzinne gniazdo, zaczyna szukać ciernistego krzewu i nie spocznie, dopóki go nie znajdzie.
A wtedy, wyśpiewując pośród okrutnych gałęzi, nadziewa się na najdłuższy i najostrzejszy cierń. Konając, wznosi się ponad swój ból, żeby prześcignąć w radosnym trelu słowika i skowronka. Jedną najświetniejszą pieśnią, za cenę życia. Cały świat zamiera, żeby go wysłuchać, uśmiecha się nawet Bóg w niebie. Bo to, co najlepsze, trzeba okupić ogromnym cierpieniem… Przynajmniej tak głosi legenda.
1915–1917
Meggie
Ósmego grudnia 1915 roku Meggie Cleary skończyła cztery lata. Po śniadaniu matka odłożyła na miejsce pozmywane naczynia, bez słowa podała jej duży pakunek i wysłała ją na dwór. Meggie przykucnęła za ostrokrzewem koło bramy i zaczęła niecierpliwie szarpać opakowanie. Gruby papier nie poddawał się niezdarnym palcom. Pachniał trochę sklepem w Wahine, zorientowała się więc, że to, co kryje, jakimś cudem zostało kupione, a nie podarowane przez kogoś albo zrobione w domu.
Przez rozdarcie w rogu wyłoniła się złota mgiełka. Meggie rzuciła się na papier i zaczęła pospiesznie oddzierać długie, nierówne kawałki.
– Agnes! Och, Agnes! – powiedziała z zachwytem, mrugając na widok lalki leżącej w postrzępionym papierowym gniazdku.
Zdarzył się cud. Tylko raz w życiu pojechała do Wahine. Dawno temu, w maju, w nagrodę za to, że była bardzo grzeczna. Siedząc w bryczce koło matki, zachowywała się najlepiej, jak umiała, i z przejęcia prawie nic nie zobaczyła ani nie zapamiętała. Z wyjątkiem Agnes, siedzącej na ladzie sklepowej pięknej lalki w krynolinie z różowej satyny, obszytej falbankami z kremowej koronki. Od razu nadała jej wtedy imię Agnes, bo nie znała innego odpowiednio eleganckiego i godnego tak niezrównanej istoty. W ciągu następnych miesięcy tęskniła za Agnes bez krzty nadziei. Nie miała takiej zabawki i nie przypuszczała, że lalki są przeznaczone dla dziewczynek. Brudziła sobie ręce i buciki, z przyjemnością bawiła się fujarkami, procami i poobijanymi żołnierzykami, które rzucali w kąt jej bracia.
Nawet na myśl jej nie przyszło, że Agnes służy do zabawy. Pogładziła lśniące różowe fałdy sukienki, wspanialszej od wszystkich, jakie widziała kiedykolwiek na żywej kobiecie, i delikatnie podniosła lalkę. Agnes miała ręce i nogi przyczepione do tułowia tak, że można było nimi swobodnie ruszać. Nawet szyję i wąską kibić miała ruchome. Złote włosy ozdobione perełkami piętrzyły się wysoko nad czołem, a spod zwiewnej chusteczki na szyi, spiętej perłową spinką, wyzierał jasny dekolt. Starannie pomalowana porcelanowa twarz nie była pokryta szkliwem, dzięki czemu subtelny odcień cery zachował naturalną matowość. Zadziwiająco żywe niebieskie oczy jaśniały między prawdziwymi rzęsami, a prążkowane tęczówki okalała ciemniejsza błękitna obwódka. Zafascynowana Meggie odkryła, że Agnes, jeśli odchyli się ją do tyłu, zamyka oczy. Na zaróżowionym policzku miała czarną muszkę, a małe białe ząbki były częściowo osłonięte lekko rozchylonymi pąsowymi ustami. Meggie usadowiła się wygodnie i trzymając lalkę przed sobą, patrzyła na nią jak urzeczona.
Wciąż jeszcze siedziała za ostrokrzewem, gdy trawa, rosnąca zbyt blisko płotu, by dosięgła ją kosa, zaszeleściła i zjawili się Jack i Hughie. Włosy Meggie z daleka przyciągały wzrok, ponieważ wszystkie dzieci w rodzinie Clearych, oprócz Franka, cierpiały z powodu mniej lub bardziej ognistorudej czupryny. Jack trącił łokciem brata i uradowany wskazał ręką. Posyłając sobie porozumiewawcze uśmiechy, chłopcy rozdzielili się i zamienili w żandarmów na tropie maoryskiego odszczepieńca. Ale ich nucąca sobie cichutko siostra była tak pochłonięta lalką, że ich nie usłyszała.
– Co tam masz, Meggie?! – krzyknął Jack, doskakując do niej. – Pokaż!
– Tak, pokaż! – zawtórował mu z chichotem Hughie, zachodząc dziewczynkę z drugiej strony.
Przycisnęła lalkę do piersi i pokręciła głową.
– Nie! Jest moja! Dostałam ją na urodziny!
– Pokaż nam, no! Chcemy ją tylko obejrzeć.
Duma i radość wzięły górę. Meggie uniosła lalkę tak, żeby bracia dobrze ją widzieli.
– Zobaczcie. Prawda, że piękna? Ma na imię Agnes.
– Agnes? Agnes?! – Jack realistycznie udał, że zbiera mu się na mdłości. – Co za głupie imię! Dlaczego nie nazwiesz jej Margaret albo Betty?
– Dlatego że to jest Agnes!
Hughie spostrzegł ruchomy staw przy nadgarstku lalki i gwizdnął.
– Ej, Jack, zobacz! Ona rusza ręką!
– Gdzie? Chcę zobaczyć.
– Nie! – Meggie ze łzami w oczach znów mocno przytuliła Agnes. – Nie, zepsujecie ją! Nie zabieraj mi jej! Zepsujecie ją!
– Phi! – Brudne, opalone dłonie Jacka chwyciły za nadgarstki siostry i zacisnęły się na nich. – Zrobić ci pokrzywkę? I nie bądź taka płaksa, bo powiem Bobowi. – Wykręcił jej ręce, aż pobielała naprężona skóra, a Hughie chwycił lalkę za sukienkę i pociągnął. – Dawaj, bo naprawdę będzie bolało!
– Nie! Nie, Jack, proszę cię! Zepsujecie ją, na pewno zepsujecie! Och, proszę, zostawcie ją! Nie zabierajcie mi jej, proszę!
Mimo okrutnych kleszczy zaciskających się na jej nadgarstkach Meggie trzymała lalkę, łkając i wierzgając nogami.
– Mam ją! – zatriumfował Hughie, kiedy lalka wysunęła się ze skrzyżowanych rąk dziewczynki.
Agnes zafascynowała chłopców nie mniej niż ich siostrę. Lalka straciła sukienkę, halki i długie majtki z falbankami. Leżała naga, podczas gdy Hughie i Jack popychali i ciągnęli jej członki, zakładając jej na siłę nogę za głowę, zmuszając ją do oglądania własnych pleców, wykręcając ją na wszystkie możliwe strony. Nie zwracali najmniejszej uwagi na płaczącą Meggie. A jej nie przyszło do głowy szukać pomocy, bo w rodzinie Clearych ktoś, kto nie potrafił o siebie walczyć – nawet jeśli był małą dziewczynką – nie mógł zbytnio liczyć na współczucie.
Kunsztowna fryzura Agnes została zrujnowana, spadające perły zamigotały i rozsypały się w wysokiej trawie. Zakurzony but Jacka obojętnie zdeptał porzuconą sukienkę i powalał satynę smarem z kuźni. Meggie padła na kolana i zaczęła gorączkowo zbierać miniaturowe części garderoby, żeby uchronić je przed uszkodzeniem, a potem rozgarniała trawę tam, gdzie spadły perły. Oślepiały ją łzy, nieznana żałość ściskała serce, ponieważ nigdy dotąd nie miała rzeczy na tyle cennej, żeby z jej powodu rozpaczać.
Podkowa wpadła z sykiem do zimnej wody i Frank wyprostował plecy; teraz już go nie bolały, więc widocznie przywykł do kowalstwa. Najwyższy czas po sześciu miesiącach pracy w kuźni, powiedziałby jego ojciec. Frank doskonale wiedział, ile czasu minęło, odkąd stanął po raz pierwszy przy kowadle; mierzył ten czas goryczą i nienawiścią. Cisnął młot do skrzynki, drżącą ręką odgarnął z czoła pozlepiane kosmyki i ściągnął przez głowę stary skórzany fartuch. Koszula leżała w kącie na stercie słomy. Powłócząc nogami, podszedł tam i stał przez chwilę, wpatrując się nieruchomym wzrokiem w popękaną drewnianą ścianę stodoły.
Był bardzo niski i nadal szczupły jak wyrostek, ale od pracy z młotem wyrobiły mu się mięśnie na rękach i ramionach. Jasna, gładka skóra lśniła od potu. Ciemne włosy i oczy nadawały twarzy egzotyki, pełne usta i szeroki nos odbiegały kształtem od rysów typowych dla rodziny: to właśnie w nim dała o sobie znać domieszka maoryskiej krwi ze strony matki. Miał już prawie szesnaście lat, podczas gdy Bob zaledwie jedenaście, Jack dziesięć, Hughie dziewięć, Stuart pięć, a mała Meggie trzy. Nagle przypomniał sobie, że dziś jest ósmy grudnia, więc siostra kończy cztery lata. Włożył koszulę i wyszedł ze stodoły.
Dom stał na szczycie niewielkiego pagórka, nieco powyżej stodoły i stajni. Podobnie jak wszystkie domy w Nowej Zelandii był drewniany, parterowy i rozbudowany nieregularnie, zgodnie z założeniem, że w razie trzęsienia ziemi jakaś jego część może się ostać. Wszędzie dokoła rosły ostrokrzewy, teraz oblepione dorodnym żółtym kwieciem, ścieliła się trawa, bujna jak w całej Nowej Zelandii. Trawa nie rudziała nawet w samym środku zimy, kiedy w cieniu szron nie topniał czasem przez cały dzień, a długie, łagodne lato tylko przydawało jej soczystości. Deszcze delikatnie zraszały ziemię, nadając wszystkiemu, co rośnie, słodkiej świeżości, nie padał śnieg, a słońce grzało z ożywczą siłą, nigdy nie wysysając z ziemi życiodajnych soków. Plagi nawiedzające Nową Zelandię nie spadały z nieba, lecz wzbierały we wnętrznościach ziemi i stamtąd uderzały. Wyczuwało się tu zawsze jakieś dławione wyczekiwanie, ledwie uchwytne drżenie i dudnienie pod stopami. Bo pod powierzchnią ziemi czaiła się przerażająca moc, tak potężna, że przed trzydziestoma laty zmiotła całą wyniosłą górę. Para buchała z wyciem i świstem przez szczeliny na zboczach niewinnych wzgórz, wulkany pluły dymem w niebo, a w wysokogórskich strumieniach płynęła ciepła woda. Podczas gdy w rozlewiskach wrzała tłusta maź, morze niepewnie oblewało skały, które mogły nie dotrwać do następnego przypływu.
A jednak była to łagodna, łaskawa kraina. Za domem rozpościerała się pofałdowana równina, zielona jak szmaragd w pierścionku zaręczynowym Fiony Cleary, usiana tysiącami kremowych kłębków – z bliska widać było, że to owce. Tam gdzie łuk wzgórz znaczył krawędź jasnego nieba, niknęła w chmurach strzelista góra Egmont, na której zboczach bielał jeszcze śnieg. Jej symetryczna sylwetka zachwycała wciąż na nowo nawet tych, którzy, jak Frank, widzieli ją codziennie od urodzenia.
Choć od stodoły do domu szło się niezły kawałek pod górę, przyspieszył kroku, wiedząc, że nie powinien tam iść: polecenia ojca nie pozostawiały wątpliwości. Po chwili, wychodząc zza rogu domu, zobaczył trójkę rodzeństwa koło ostrokrzewu.
To Frank zawiózł matkę do Wahine, żeby kupiła tam lalkę dla Meggie, i do tej pory dziwił się, co ją do tego skłoniło. Nie miała zwyczaju obdarowywać ich niepraktycznymi prezentami urodzinowymi – nie starczało na nie pieniędzy – i jeszcze nigdy żadnemu z dzieci nie dała zabawki. Wszyscy dostawali ubrania. Urodziny i Boże Narodzenie stanowiły okazję do uzupełnienia skąpej garderoby. Ale widocznie Meggie zobaczyła lalkę w czasie swojej jedynej wyprawy do miasta i Fiona o tym nie zapomniała.
Kiedy Frank spytał o to matkę, bąknęła, że dziewczynce potrzebna jest lalka, i szybko zmieniła temat.
Na dróżce od frontu Jack i Hughie trzymali lalkę, bezlitośnie manipulując jej członkami. Frank widział tylko plecy stojącej siostrzyczki, która patrzyła, jak jej bracia bezczeszczą zabawkę. Białe skarpetki Meggie opadały nieporządnie nad czarnymi bucikami, odsłaniając różowe nóżki widoczne spod rąbka niedzielnej sukienki z brązowego aksamitu. Na plecy bujną kaskadą spływały starannie uczesane loki, połyskując w słońcu czerwonozłoto. Kokarda z białej tafty, przytrzymująca loki z przodu, żeby nie opadały na twarz, oklapła i zwisała smętnie; sukienka była uwalana ziemią. W jednej ręce Meggie ściskała ubranka lalki, drugą na próżno popychała Hughiego.
– Cholerne szczyle! – krzyknął Frank.
Jack i Hughie zerwali się na równe nogi i rzucili do ucieczki, zapominając o lalce; kiedy najstarszy brat klął, rozsądek nakazywał zniknąć mu z oczu.
– Jeżeli jeszcze raz jej dotkniecie swoimi brudnymi łapskami, to skórę wam z tyłków pozdzieram, zasrańce! – wrzasnął za nimi.
Pochylił się, ujął Meggie za ramiona i potrząsnął nią lekko.
– No, no, nie trzeba płakać! Uspokój się. Już ich nie ma i nigdy nie dotkną twojej lalki, przyrzekam. A teraz uśmiechnij się do mnie, bo dziś twoje urodziny, tak?
Z opuchniętej, zalanej łzami twarzyczki wielkie szare oczy patrzyły na Franka z takim bezmiarem rozpaczy, że aż ścisnęło go w gardle. Wyciągnął z kieszeni spodni brudną chustkę, niezdarnie otarł twarz siostrzyczki, a potem chwycił przez materiał za jej nos.
– Dmuchnij!
Usłuchała go. Nadal szlochała głośno, ale już bez łez.
– Och, Fra… Fra… Frank, oni mi za… za… zabrali Agnes! – wykrztusiła, pociągając nosem. – Wło… wło… włosy jej się rozleciały i zgu… zgu… zgubiła wszystkie te śliśne pe… pe… perełki! Spadły na tra… tra… trawę i nie mogę ich znaleźć!
Łzy, które znów wezbrały, skapywały na rękę Franka. Przyglądał się przez chwilę wilgotnej dłoni, a potem zlizał słone krople.
– Więc poszukamy ich razem, dobrze? Ale nie będziesz mogła nic znaleźć, jeżeli będziesz płakać, wiesz? No i po co mówisz jak dzidziuś? Już od pół roku nie słyszałem, żebyś mówiła „śliśny” zamiast „śliczny”! Proszę, wytrzyj jeszcze raz nos, a potem weź biedną… Agnes? Jeżeli jej nie ubierzesz, słońce ją poparzy.
Posadził Meggie koło dróżki, ostrożnie podał siostrzyczce lalkę, a potem na kolanach zaczął przeczesywać trawę, aż wreszcie z triumfalnym okrzykiem podniósł z ziemi jedną perełkę.
– Proszę! Pierwsza! Znajdziemy wszystkie, zobaczysz.
Meggie z uwielbieniem patrzyła na najstarszego brata, który rozgarniał źdźbła trawy i pokazywał jej każdą znalezioną perełkę. Potem przypomniała sobie, że Agnes ma przecież taką delikatną skórę i słońce rzeczywiście może ją oparzyć, zajęła się więc ubieraniem lalki. Wyglądało na to, że Agnes jest cała. Włosy miała wprawdzie rozrzucone w nieładzie, a wykręcane przez chłopców ręce i nogi brudne, ale nic nie zostało uszkodzone. We włosach Meggie tkwiły szylkretowe grzebienie. Jeden z nich udało jej się wyjąć i zaczęła nim czesać lalkę, która miała prawdziwe ludzkie włosy, zręcznie poprzywiązywane do cienkiej siateczki i rozjaśnione na złoto.
Gdy Meggie niewprawnie szarpała grzebieniem duży kłak włosów, stała się rzecz straszna. Włosy przyczepiły się zmierzwioną kępą do zębów grzebienia i odpadły, wszystkie naraz. Nad wysokim czołem Agnes nie było nic, ani głowy, ani nagiej czaszki, tylko okropna, ziejąca dziura. Przejęta trwogą Meggie pochyliła się, żeby zajrzeć do środka. Majaczyły tam wklęsłe policzki i broda, między rozchylonymi ustami migotało światło, uwydatniając ciemny, zwierzęcy zarys zębów, a nad tym wszystkim wisiały oczy Agnes, dwie przerażające kule kołyszące się z cichym trzaskiem na drucie, który w okrutny sposób przebijał głowę lalki.
Dziewczynka wydała przeszywający krzyk, całkiem nie jak dziecko. Cisnęła Agnes w trawę i drżąc na całym ciele, krzyczała dalej, z twarzą zakrytą dłońmi. Potem poczuła, że Frank ciągnie ją za palce, bierze w ramiona, po czym przyciska jej głowę do swojej szyi. Oplotła go ramionami i czerpała pociechę z jego bliskości, aż wreszcie uspokoiła się na tyle, że dotarło do niej, jak Frank przyjemnie pachnie – końmi, potem i żelazem.
Kiedy ucichła, kazał jej powiedzieć, co się stało. Podniósł lalkę i zadziwiony wpatrywał się w puste wnętrze jej głowy, usiłując przypomnieć sobie, czy jego też w dzieciństwie osaczało tyle dziwnych strachów… Nie, jego dręczyły przykre wizje ludzi, ich szepty i zimne spojrzenia. Wychudzona, zapadła twarz matki, drżenie jej ręki, ujmującej jego rękę, pochylenie ramion.
Co zobaczyła Meggie, że tak się przejęła? Pomyślał, że mniej by się zdenerwowała, gdyby biedna Agnes po utracie włosów zaczęła krwawić. Krew to coś naturalnego; przynajmniej raz na tydzień któryś z członków rodziny Clearych obficie krwawił.
– Jej oczy, oczy! – szepnęła Meggie, za nic nie chcąc spojrzeć na lalkę.
– Ależ to prawdziwe cudo, Meggie. – Frank wtulał twarz we włosy siostrzyczki. Jakież były piękne, gęste i jaki miały kolor!
Przez całe pół godziny musiał ją zachęcać, żeby wreszcie spojrzała na Agnes, a drugie pół minęło, zanim udało mu się ją namówić, by zerknęła w oskalpowaną dziurę. Pokazał jej, w jaki sposób ruszają się oczy, jak precyzyjnie zostały umocowane, jak dokładnie pasują do otworów, a mimo to łatwo się obracają – otwierają i zamykają.
– A teraz chodź. Już pora iść do domu – powiedział, biorąc Meggie na ręce, a lalkę wciskając między siebie a siostrę. – Poprosimy mamę, żeby się nią zajęła, dobrze? Upierzemy i uprasujemy ubranka, przykleimy jej włosy. A z tych perełek zrobię ci prawdziwe spinki, które nie będą wypadać, więc będziesz mogła ją czesać, jak tylko zechcesz.
Fiona Cleary właśnie obierała ziemniaki w kuchni. Była ładną jasną blondynką, niezbyt wysoką, o surowych, dość ostrych rysach. Mimo sześciokrotnej ciąży zachowała świetną figurę, ani trochę nie przytyła. Sukienkę z szarego perkalu, zamiatającą idealnie czystą podłogę, ochraniał z przodu nakrochmalony wielki, biały fartuch, włożony na szyję i zawiązany z tyłu na równą kokardę. Od świtu do nocy pracowała w kuchni i w ogrodzie na tyłach domu, solidnymi czarnymi trzewikami wydeptując ścieżkę od kuchennego pieca do pralni, następnie do grządek z warzywami, potem do sznura na bieliznę i z powrotem do pieca.
Odłożyła nóż na stół i z nieprzyjemnym grymasem pięknych ust popatrzyła na najstarszego syna i córkę.
– Meggie, pozwoliłam ci włożyć dziś najlepszą sukienkę pod jednym warunkiem: że jej nie pobrudzisz. A teraz spójrz, jaka z ciebie mała niechluja!
– Mamo, to nie jej wina – ujął się za siostrą Frank. – Jack i Hughie zabrali jej lalkę, żeby zobaczyć, jak rusza rękami i nogami. Obiecałem Meggie, że zajmiemy się lalką i znów będzie jak nowa. Zajmiemy się, prawda?
– Pokaż – powiedziała Fiona, wyciągając rękę.
Była małomówna; nigdy nie odzywała się bez powodu. Nikt nie wiedział, o czym myśli, nawet jej mąż. To jemu pozostawiała utrzymanie dzieci w karności i była mu całkowicie posłuszna; własne zdanie wyrażała tylko w nadzwyczaj wyjątkowych okolicznościach. Meggie słyszała kiedyś, jak chłopcy szeptali między sobą, że mama boi się taty tak samo jak oni. Jeżeli rzeczywiście tak było, Fiona ukrywała to pod nieprzeniknioną maską ponurego spokoju. Nigdy się nie śmiała, nigdy też nie wybuchała gniewem.
Po skończonych oględzinach położyła Agnes na kredensie koło pieca i spojrzała na córkę.
– Jutro rano uczeszę ją i upiorę ubranka. Dziś wieczorem po kolacji Frank będzie chyba mógł ją wykąpać i przykleić jej włosy. – Zabrzmiało to bardziej jak rzeczowe stwierdzenie niż słowa pocieszenia.
Meggie kiwnęła głową, uśmiechając się niepewnie. Nieraz tak bardzo pragnęła usłyszeć, jak mama się śmieje, ale ta nie śmiała się nigdy. Dziewczynka wyczuwała, że łączy je obie coś szczególnego, co odróżnia je od taty i chłopców, ale onieśmielały ją sztywno wyprostowane plecy i drepczące nieustannie stopy mamy, która z roztargnieniem kiwała głową, zgarniała szerokie spódnice i krążyła między piecem a stołem, ani na chwilę nie przestając pracować.
Spośród wszystkich dzieci jedynie Frank zdawał sobie sprawę z tego, że matka jest wiecznie zmęczona. Tyle było wciąż do zrobienia, pieniędzy co kot napłakał, za mało czasu i tylko jedna para rąk.
Fiona z utęsknieniem czekała dnia, kiedy córka zacznie jej pomagać. Meggie już wykonywała proste czynności, ale w żaden sposób nie mogła zmniejszyć ciężaru obowiązków. Sześcioro dzieci i z tego tylko jedno, w dodatku najmłodsze, było dziewczynką. Wszystkie znajome Fiony okazywały jej współczucie zmieszane z zazdrością, ale od tego pracy nie ubywało. W koszyku piętrzył się stos skarpet do zacerowania, na drutach tkwiła kolejna dziergana przez nią skarpeta, Hughie wyrastał ze swetrów, a Jack nie urósł jeszcze na tyle, żeby oddać mu swoje.
Padraic Cleary przez czysty przypadek znalazł się w domu w czasie, kiedy wypadały urodziny Meggie. Ponieważ sezon strzyży jeszcze się nie rozpoczął, miał pracę w okolicy przy orce i sadzeniu. Z zawodu był postrzygaczem owiec, ale to sezonowe zajęcie trwało od połowy lata do końca zimy, po czym przychodziła pora kocenia się owiec. Zwykle udawało mu się znaleźć dość pracy, żeby przetrwać wiosnę i pierwsze miesiące lata; pomagał przy jagniętach, orce i wyręczał miejscowego hodowcę krów w dojeniu – świątek i piątek, dwa razy dziennie. Szedł tam, gdzie czekała na niego praca, zostawiając rodzinę bez opieki w dużym starym domu, co tylko z pozoru świadczyło o nieczułym sercu. Ktoś, kogo los nie uszczęśliwił własną ziemią, tak właśnie musiał postępować.
Kiedy przyszedł niedługo po zachodzie słońca, w domu zapalono już lampy i na wysokim suficie igrały cienie. Chłopcy, zbici w gromadkę na werandzie, bawili się ropuchą – wszyscy oprócz Franka. Padraic wiedział, gdzie jest najstarszy syn, ponieważ słyszał miarowe stukanie siekiery. Przystanął na werandzie, żeby obdarzyć kopniakiem Jacka i trzepnąć w ucho Boba.
– Idźcie pomóc Frankowi, leniuchy. I macie skończyć, zanim mama postawi kolację na stole, bo inaczej złoję wam skórę.
Skinął głową krzątającej się koło pieca żonie. Nie pocałował jej ani nie przytulił, bo uważał, że jedynym właściwym miejscem dla okazywania uczuć łączących męża i żonę jest sypialnia. Kiedy zdjął oblepione błotem buty, Meggie podbiegła w podskokach, niosąc mu kapcie, a wtedy uśmiechnął się, spoglądając na nią ze zdziwieniem, które widok tej małej dziewczynki zawsze w nim wywoływał: była taka ładna, miała takie piękne włosy. Ujął w palce jeden lok, rozciągnął go na całą długość, a potem puścił, żeby zobaczyć, jak sprężyście się zwija. Uniósł córkę i podszedł do jedynego w kuchni wygodnego krzesła z oparciem i poduszką przywiązaną do siedziska. Z cichym westchnieniem usiadł, wyciągnął fajkę i niedbale wystukał tytoniowe resztki prosto na podłogę.
Meggie usadowiła się ojcu na kolanach, zarzuciła mu ręce na szyję i odwrócona do niego ufną twarzyczką, oddawała się ulubionej wieczornej zabawie polegającej na patrzeniu, jak światło przesiewa się przez krótki złoty zarost.
– Jak się czujesz, Fee? – spytał żonę Padraic.
– Dobrze, Paddy. Uporałeś się z dolnym polem?
– Tak, skończyłem tam robotę. Jutro z samego rana mogę zaczynać na górnym. Boże, ależ jestem zmęczony!
– Wierzę. Czy MacPherson dał ci znów tę starą kobyłę?
– A jakże. Nie myślisz chyba, że sam by ją wziął, a mnie dał deresza? Czuję się tak, jakby mi kto ręce ze stawów powyrywał. Gotów jestem przysiąc, że to najbardziej narowista kobyła w całej Nowej Zelandii.
– Nie martw się. Niedługo pójdziesz do starego Robertsona, a on ma same dobre konie.
– Nie mogę się doczekać.
Nabił fajkę grubym tytoniem i z dużego dzbanka przy piecu wyciągnął knot do zapalania. Szybkim ruchem wetknął go za drzwiczki paleniska i knot natychmiast zajął się od żaru. Potem Padraic rozparł się na krześle i ssał fajkę, aż bulgotała.
– Jak się czuje nasza czterolatka? – spytał córkę.
– Dobrze, tato.
– Czy mama dała ci prezent?
– Och! Skąd wiedzieliście, że chciałam mieć Agnes?
– Agnes? – powtórzył z uśmiechem i rzucił żonie pytające spojrzenie. – Tak ma na imię, Agnes?
– Tak. Jest piękna, tato. Chciałabym na nią patrzeć od rana do wieczora.
– Całe szczęście, że w ogóle ma jeszcze na co patrzeć – powiedziała ponuro Fiona. – Jack i Hughie złapali lalkę, zanim biedna Meggie zdążyła ją dobrze obejrzeć.
– No tak, jak to chłopcy. Mocno ją uszkodzili?
– Nie na tyle, żeby nie dało się naprawić. Frank ich w porę powstrzymał.
– Frank? A co on tu robił? Miał przez cały dzień pracować w kuźni. Hunter czeka na bramy.
– Pracował przez cały dzień w kuźni. Przyszedł tylko po jakieś narzędzie – odpowiedziała szybko Fiona, bo mąż zbyt ostro traktował Franka.
– Och, tato, Frank to najlepszy brat! Uratował Agnes przed śmiercią, a po kolacji przyklei jej włosy.
– To dobrze – odparł Padraic sennym głosem, odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy.
Od pieca buchał żar, ale jemu jakby to nie przeszkadzało; połyskliwe kropelki potu zrosiły mu czoło. Założył ręce za głowę i zapadł w drzemkę.
To właśnie po nim dzieci odziedziczyły gęste, wijące się rude włosy w różnych odcieniach, chociaż żadne nie miało równie płomiennej czupryny. Padraic Cleary był niski, ale silny, jakby zbudowany ze sprężystej stali, a ponieważ od dziecka dosiadał koni, wykrzywiły mu się nogi, a ręce wydłużyły po latach spędzonych na strzyżeniu owiec. Klatkę piersiową, ramiona i przedramiona pokrywał mu matowy złoty meszek, który byłby brzydki przy ciemniejszej cerze. Zmarszczki wokół jasnoniebieskich oczu, które mrużył stale jak marynarz, zastygły od ciągłego wpatrywania się w dal, a na twarzy o przyjemnym wyrazie gościł płochliwy uśmiech, który sprawiał, że inni mężczyźni lubili go od pierwszego wejrzenia. Wspaniały nos o prawdziwie rzymskim kształcie musiał dziwić jego irlandzkich pobratymców – ale któż zliczy statki, które rozbiły się u brzegów Irlandii? Był człowiekiem szczęśliwym, który znosił ciężką dolę wyrobnika lepiej niż wielu innych, i choć trzymał dzieci bardzo krótko, nie żałując, kiedy trzeba, kopniaka, uwielbiały go wszystkie prócz jednego. Jeżeli nie starczało chleba, Padraic obywał się bez niego; jeżeli trzeba było wybierać między nowym ubraniem dla niego lub dla któregoś z potomków, chodził w starym. Można powiedzieć, że to pewniejszy dowód miłości niż milion przychodzących łatwo pocałunków. Miał bardzo wybuchowy temperament i kiedyś nawet zabił człowieka. Dopisało mu szczęście, bo człowiek ten był Anglikiem, a w zatoce Dun Laoghaire czekał właśnie na odpływ statek do Nowej Zelandii.
Fiona podeszła do drzwi wychodzących na podwórko.
– Kolacja! – zawołała.
Chłopcy zjawili się jeden po drugim. Na samym końcu przyszedł obładowany drewnem Frank i wrzucił je do dużej skrzyni koło pieca. Padraic postawił Meggie na podłogę, podszedł do stołu i zajął miejsce u jego szczytu, podczas gdy chłopcy usadowili się po bokach, a Meggie wdrapała się na drewnianą skrzynkę, którą ojciec postawił na stojącym najbliżej niego krześle.
Przy podręcznym stole Fiona nakładała jedzenie od razu na talerze, szybciej i sprawniej niż kelner; nosiła po dwa, najpierw dla męża i Franka, a na końcu dla Meggie i dla siebie.
– Błeee – jęknął Stuart. – Znowu stew! – Robiąc miny, wziął do ręki nóż i widelec. – Dlaczego daliście mi tak na imię*?
– Jedz – warknął ojciec.
Na dużych talerzach jedzenie dosłownie się piętrzyło: ziemniaki z wody, stew z jagnięcia i fasolka, zerwana w ogródku tego samego dnia, wszystko w dużych ilościach. Mimo tłumionych jęków i stęknięć wyrażających obrzydzenie wszyscy, także Stu, wyczyścili talerze do czysta chlebem, a potem jeszcze zjedli kilka pajd posmarowanych grubo masłem i domowej roboty dżemem z agrestu.
Fiona zjadła w pośpiechu, po czym zerwała się, podeszła do podręcznego stołu i nałożyła do dużych głębokich talerzy wielkie kawałki rolady biszkoptowej – którą przygotowała, nie żałując cukru i dżemu – polanej gorącym sosem waniliowym. Zaniosła je rodzinie, znów po dwa naraz, i wreszcie z westchnieniem usiadła. Deser mogła już zjeść w spokoju.
– O, pycha! Rolada z dżemem! – wykrzyknęła Meggie i zaczęła ugniatać łyżeczką ciasto, aż żółty sos waniliowy zabarwiły różowe smugi dżemu.
– Tak, Meggie, dziś twoje urodziny, więc mama przygotowała twój ulubiony deser – powiedział ojciec z uśmiechem.
Tym razem nikt nie narzekał. Każdy deser u Clearych jedzono zawsze z zapałem. Cała rodzina miała słabość do słodyczy.
Nikt nie miał ani kilograma nadwagi mimo dużych ilości pożywienia zawierającego skrobię. Wszystko, co jedli, spalali w czasie pracy i zabawy. Warzywa i owoce jedzono dla zdrowia, ale to chleb, ziemniaki, mięso i gorące mączne desery broniły ich przed wyczerpaniem.
Kiedy Fiona nalała wszystkim z olbrzymiego czajnika po filiżance herbaty, siedzieli jeszcze, rozmawiając i czytając przez ponad godzinę. Padraic pykał z fajki, z nosem w wypożyczonej z biblioteki książce, Fiona wciąż dolewała komuś herbaty, Bob pogrążył się w lekturze innej książki z biblioteki, a młodsze dzieci snuły plany na jutro. Szkoła została zamknięta na długie letnie wakacje i chłopcy, odzyskawszy swobodę, palili się do tego, żeby rozpocząć przydzielone im prace w domu i w ogrodzie. Bob miał odmalować zewnętrzne ściany domu tam, gdzie złuszczyła się farba, Jack i Hughie mieli zająć się składem drewna, budynkami gospodarczymi i dojeniem, a Stuartowi powierzono pieczę nad warzywami. To wszystko były igraszki w porównaniu z okropieństwami szkoły. Od czasu do czasu Padraic unosił głowę znad książki i dodawał jakieś zajęcie do tej listy, jego żona nie odzywała się, a Frank siedział przygarbiony ze zmęczenia i pił herbatę filiżanka za filiżanką.
Wreszcie Fiona skinęła na Meggie, kazała jej usiąść na wysokim stołku, nawinęła jej loki na gałganki, a potem odesłała do łóżka razem ze Stuartem i Hughiem. Jack i Bob spytali, czy mogą wstać od stołu, i wyszli nakarmić psy. Frank zaniósł lalkę Meggie do podręcznego stołu i zabrał się do przyklejania oderwanych włosów. Przeciągając się, ojciec zamknął książkę i odłożył fajkę do wielkiej, mieniącej się tęczowo muszli paua, która służyła mu za popielniczkę.
– No, matko, idę spać.
– Dobranoc, Paddy.
Fiona zebrała naczynia ze stołu, przy którym jedli, i zdjęła z haka wiszącą na ścianie ocynkowaną balię. Postawiła ją na drugim końcu stołu, przy którym pracował Frank, dźwignęła z pieca żeliwny czajnik i napełniła balię gorącą wodą. Ostudziła ją zimną ze starej puszki po nafcie. Zaczęła myć naczynia, używając do tego mydła zamkniętego w drucianym koszyczku.
Frank pochylał się pracowicie nad lalką, ale kiedy urósł stos talerzy, wstał bez słowa, przyniósł ścierkę i zaczął je wycierać. Krążył między stołem a kredensem z wprawą świadczącą o tym, że zajęcie to od dawna nie jest mu obce. Oboje ukradkiem grali w tę grę, pełni lęku, ponieważ najsurowsza zasada w domu rządzonym przez Padraica dotyczyła właściwego podziału obowiązków. Prowadzenie domu należało do kobiety, koniec kropka. Żadnemu członkowi rodziny płci męskiej nie wolno było przyłożyć ręki do kobiecego zajęcia. Ale co wieczór, kiedy ojciec szedł spać, Frank pomagał matce, a ona działała z nim w cichej zmowie, odkładając zmywanie aż do chwili, gdy usłyszeli stukot spadających na podłogę kapci. Kiedy Padraic już je zrzucił, nie wracał do kuchni.
Fiona popatrzyła łagodnie na najstarszego syna.
– Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła, Frank – powiedziała. – Nie powinieneś mi pomagać. Będziesz rano zmęczony.
– Drobiazg, mamo. Nie umrę od tego, że powycieram parę talerzy. A tobie będzie choć trochę lżej.
– To mój obowiązek. Przywykłam.
– Tak bym chciał, żebyśmy się kiedyś wzbogacili i żebyś miała służącą.
– To czcze marzenia. – Wytarła w ścierkę ociekające mydlaną wodą czerwone ręce i z westchnieniem wzięła się pod boki. Spojrzała na syna z troską, wyczuwała bowiem w jego głosie gorycz i niezadowolenie silniejsze niż to, z jakim parobek zwykle narzeka na swój los. – Lepiej odpędź te wielkopańskie myśli, Frank. Z tego mogą być tylko kłopoty. Jesteśmy robotnikami rolnymi, a to znaczy, że się nie bogacimy ani nie trzymamy służących. Bądź zadowolony z tego, kim jesteś i co masz. Kiedy mówisz takie rzeczy, obrażasz ojca, a on na to nie zasługuje. Wiesz o tym. Nie pije, nie wydaje pieniędzy na hazard i strasznie ciężko na nas pracuje. Ani grosza z tego, co zarobi, nie chowa do własnej kieszeni. Wszystko oddaje dla nas.
Smagła twarz Franka nabrała zaciętego wyrazu, wzruszył ramionami w geście zniecierpliwienia.
– Ale dlaczego życie ma być tylko harówką? Nie rozumiem, co w tym złego, że wyraziłem życzenie, żebyś miała służącą.
– To jest złe, bo niemożliwe do spełnienia! Wiesz, że nie mamy pieniędzy na twoją naukę, a jeżeli nie możesz się uczyć, to jakim sposobem mógłbyś zostać kimś więcej niż parobkiem? Twoja mowa, twoje ubranie, twoje ręce… wszystko to świadczy o tym, że utrzymujesz się z pracy fizycznej. To nie hańba mieć ręce zgrubiałe od pracy. Jak mówi tata, kiedy człowiek ma spracowane ręce, wiadomo, że jest uczciwy.
Frank ponownie wzruszył ramionami i nie powiedział nic więcej. Gdy naczynia zostały odłożone na miejsce, Fiona wyjęła koszyk z przyborami do szycia i usiadła na krześle męża koło pieca, a Frank wrócił do reperowania lalki.
– Biedna Meggie! – odezwał się.
– Czemu biedna?
– Kiedy ci dwaj smarkacze szarpali jej lalkę, ona stała obok i płakała tak, jakby cały świat rozpadł się na kawałki. – Spojrzał na lalkę, która znowu miała włosy. – Agnes! Skąd, u licha, wytrzasnęła takie imię?
– Słyszała pewno, jak mówiłam o Agnes Fortescue-Smythe.
– Kiedy zwróciłem jej lalkę, zajrzała do jej głowy i omal nie umarła ze strachu. Przeraziły ją chyba jej oczy, sam nie wiem dlaczego.
– Ciągle ma jakieś przywidzenia.
– Szkoda, że nie ma dość pieniędzy, żeby młodsze dzieci mogły się uczyć dalej. Są takie inteligentne.
– Och, Frank! Gdyby gruszki rosły na wierzbie… – powiedziała znużonym głosem Fiona. Przetarła oczy drżącą ręką i wetknęła igłę do cerowania głęboko w kłębek szarej włóczki. – Już więcej nie mogę. Taka jestem zmęczona, że nie widzę dobrze.
– Idź spać, mamo. Ja zgaszę lampy.
– Tylko jeszcze dołożę do pieca.
– Ja to zrobię.
Frank wstał od stołu i ostrożnie położył delikatną porcelanową lalkę na kredensie, za blaszanym pudełkiem na ciastka, gdzie była bezpieczna. Nie martwił się o to, że chłopcy mogliby znów ją zabrać; bardziej się bali jego zemsty niż ojcowskiej kary, bo Frank potrafił być mściwy. Przy matce czy siostrze nigdy tego nie okazywał, ale wszyscy bracia ucierpieli już z tego powodu.
Fiona patrzyła na niego z bólem serca. Jej najstarszy syn miał w sobie coś nieokiełznanego, coś, co zapowiadało kłopoty. Gdyby tylko on i Paddy lepiej się rozumieli! Ale nigdy się ze sobą nie zgadzali i stale kłócili. Może Frank za bardzo się o nią troszczył, był zbyt mocno do niej przywiązany. Jeśli tak, to z jej winy. A przecież świadczyło to o jego kochającym sercu, o jego dobroci. Chciał tylko trochę jej ulżyć. I znów ogarnęła ją tęsknota za dniem, kiedy Meggie dorośnie na tyle, żeby zdjąć ten ciężar z barków Franka.
Wzięła ze stołu małą lampę, ale po chwili odstawiła ją i podeszła do przykucniętego przed piecem Franka, który ładował szczapy do dużego paleniska i poruszał zasuwą w kominie. Sznury żył uwydatniały się na białym przedramieniu chłopaka, a brud na szczupłych dłoniach wżarł się tak głęboko, że nie dawał się już zmyć. Fiona nieśmiało wyciągnęła rękę i leciutko odgarnęła proste, ciemne włosy opadające mu na oczy. To była jedyna pieszczota, na jaką potrafiła się zdobyć.
– Dobranoc, Frank. Dziękuję ci.
Cienie przetaczały się i odskakiwały przed zbliżającym się światłem, kiedy po cichu wychodziła do frontowej części domu.
Frank i Bob zajmowali pierwszą sypialnię. Bezszelestnie pchnęła drzwi i uniosła lampę, by oświetlić stojące w kącie podwójne łóżko. Bob leżał na plecach z rozchylonymi ustami, wzdrygając się i drżąc jak pies. Podeszła do łóżka i przewróciła go na prawy bok, zanim senny koszmar zawładnął nim całkowicie, a potem przyglądała mu się jeszcze przez chwilę. Jakiż był podobny do Paddy’ego!
W sąsiednim pokoju Jack i Hughie leżeli niemal ze sobą spleceni. Okropne łobuziaki! Nie przestawali psocić ani na chwilę, ale nie mieli w sobie złośliwości. Na próżno usiłowała ich rozdzielić i jako tako uporządkować pościel – dwaj kędzierzawi rudzielcy nie pozwolili na to. Z cichym westchnieniem dała im spokój. Nie mogła pojąć, jakim cudem odzyskiwali siły podczas takiego nocnego wypoczynku, niemniej służył im znakomicie.
Pokój, w którym spała Meggie ze Stuartem, był za ciemny i za smutny jak dla małych dzieci: pomalowany na ponury brązowy kolor, z brązowym linoleum na podłodze i bez choćby jednego obrazka na ścianach. Dokładnie taki sam jak pozostałe sypialnie.
Stuart przekręcił się na brzuch i widać było tylko jego okrytą koszulą nocną małą pupę, która wystawała spod kołdry tam, gdzie powinien mieć głowę. Okazało się, że głowę ma przy kolanach. Fiona jak zwykle dziwiła się, że się nie udusił. Ostrożnie przesunęła ręką po prześcieradle i znieruchomiała. Znów mokro! Trudno, poczeka z tym do rana, kiedy z pewnością mokra będzie również poduszka. Zawsze to robił: odwracał się i siusiał jeszcze raz. Trudno, jeden na pięciu moczący się chłopiec to nie tak źle.
Zwinięta w kłębek Meggie ssała palec; nawinięte na gałganki loki rozsypały się wkoło. Jedyna córka. Przed odejściem Fiona obrzuciła ją przelotnym spojrzeniem. Meggie nie kryła w sobie żadnej tajemnicy, była dziewczynką.
Fiona wiedziała, jaki ją czeka los; nie zazdrościła jej ani nie współczuła. Co innego chłopcy; cuda alchemii, mali mężczyźni wyczarowani z jej kobiecego ciała. Ciężko było bez pomocy w domu, ale opłacało się sowicie. W męskim gronie to, że jej mąż miał synów, stanowiło najlepszą rękojmię jego charakteru. Mężczyzna, który płodzi synów, to prawdziwy mężczyzna.
Cicho zamknęła drzwi do małżeńskiej sypialni i odstawiła lampę na komodę. Zwinne palce sfrunęły wzdłuż kilkudziesięciu guziczków od wysokiego kołnierzyka aż do bioder i ściągnęły suknię. Fiona zsunęła też z ramion halkę i przytrzymując ją starannie przy piersiach, narzuciła na siebie długą flanelową koszulę nocną. Dopiero wtedy, przyzwoicie okryta, uwolniła się od halki, pantalonów i luźno zasznurowanego gorsetu. Ciasno upięte złote włosy opadły w dół, kiedy wyjęła przytrzymujące je szpilki i położyła je na komodę. Lecz nawet włosy – choć tak piękne, gęste, błyszczące i zupełnie proste – nie zaznały wolności. Fiona uniosła łokcie w górę, sięgając dłońmi na kark, i zaczęła szybko splatać warkocz. Potem obróciła się w stronę łóżka, odruchowo wstrzymując oddech. Jej mąż spał, westchnęła więc głęboko, z ulgą. Owszem, odczuwała przyjemność, gdy Paddy w miłosnym nastroju obdarzał ją nieśmiałymi i czułymi pieszczotami troskliwego kochanka, ale dopóki Meggie trochę nie podrośnie, byłoby naprawdę ciężko mieć jeszcze jedno dziecko.
* Stew, rodzaj gulaszu z duszonego mięsa i warzyw, wymawia się tak samo jak Stu, zdrobnienie imienia Stuart.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej