Przywróceni - Jason Mott - ebook

Przywróceni ebook

Mott Jason

4,0

Opis

Jacob, jedyny syn Harolda i Lucille Hargrave`ów, zginął tragicznie w 1966 roku, w dniu swoich ósmych urodzin. Przez dziesiątki lat, które upłynęły od tamtej pory, osieroceni rodzice przeżywali zarówno smutki, jak i radości. Litościwy czas goił rany, aż w końcu ułożyli sobie jakoś życie. Biegło niezakłóconym rytmem aż do chwili, kiedy stanął przed nimi Jacob – ich syn z krwi i kości. Ten sam uroczy, bystry, ośmioletni chłopiec, którym kiedyś był.

Na całym świecie ci, których kiedyś kochano, a którzy odeszli na zawsze, z niepojętych przyczyn powracają do życia.

Nikt nie rozumie, jak to możliwe, i dlaczego tak się dzieje.

Nikt też nie potrafi powiedzieć, czy to cud, czy zapowiedź końca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 380

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (8 ocen)
2
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PRZYWRÓCENI

j a s o n   m o t t

Tłumaczenie:

Barbara Budrecka

Rozdział pierwszy

Harold otworzył drzwi i ujrzał ciemnoskórego mężczyznę w dobrze skrojonym garniturze, który się do niego uśmiechał. W pierwszym odruchu chciał sięgnąć po strzelbę. Przypomniał sobie jednak, że Lucille zmusiła go przed laty, by ją sprzedał w związku z pewnym incydentem dotyczącym wędrownego kaznodziei, a także awanturą wynikłą z polowania na psy.

– Czym mogę służyć? – spytał, mrużąc w słońcu oczy, co sprawiło, że ciemnoskóry w garniturze wydał mu się jeszcze ciemniejszy.

– Pan Hargrave? – spytał nieznajomy.

– Wszystko na to wskazuje – odparł.

– Kto tam jest, Haroldzie? – rozległo się z salonu wołanie Lucille, która z przejęciem oglądała program telewizyjny. Prezenter „Wiadomości” mówił o Edmundzie Blicie, pierwszym z tych, którzy powrócili, i o tym, jak teraz, gdy dostał nową szansę, patrzy na wszystko inaczej.

– A więc lepiej jest za drugim razem? – zwrócił się prezenter do kamery, przerzucając ciężar odpowiedzi na telewidzów.

W liściach dębu na podwórzu zaszeleścił wiatr. Promienie nisko stojącego słońca padały niemal poziomo i, przenikając przez gałęzie, oślepiały Harolda. Uniósł rękę nad oczy, próbując je osłonić, lecz nieznajomy mężczyzna i towarzyszący mu chłopiec wciąż wyglądali jak ciemne sylwetki naklejone na zielono-błękitne tło sosen za podwórzem i bezchmurnego nieba nad nimi. Mężczyzna był szczupły, lecz barczysty, co podkreślał jeszcze krój jego garnituru, a chłopiec mały na swoje – jak oceniał Harold – osiem lub dziewięć lat.

Zamrugał, usiłując dostosować wzrok do światła na dworze.

– Kto tam jest? – zawołała ponownie Lucille, nie słysząc odpowiedzi na poprzednie pytanie.

Harold znieruchomiał na progu swego domu, a jego oczy mrugały jak światła awaryjne, z rosnącą uwagą wpatrując się w małego przybysza. Synapsy mózgu gwałtownie się ocknęły, uświadamiając mu, kim jest chłopiec stojący obok ciemnoskórego nieznajomego. W przekonaniu, że zmysły go zawodzą, zaczął ponownie wszystko obliczać. I po raz drugi uzyskał ten sam wynik.

Na ekranie telewizora w salonie kolejne ujęcie kamery przedstawiało wymachujący pięściami, rozwrzeszczany tłum, a wśród niego ludzi z transparentami, którzy wznosili okrzyki. Potem kamera przesunęła się na uzbrojonych żołnierzy stojących nieruchomo i pełnych dystansu, jak przystało tym, którzy dysponują władzą i amunicją. W centrum całego tego widowiska widniał mały bliźniaczy domek Edmunda Blithe’a. Zasłony w oknach były zaciągnięte.

Lucille potrząsnęła głową.

– To niewiarygodne – mruknęła, po czym znów zawołała: – Kto przyszedł, Haroldzie?

Jej mąż znieruchomiał na progu domu, intensywnie wpatrując się w chłopca. Blady, piegowaty malec z niesforną czupryną kasztanowych włosów miał na sobie dżinsy i niemodny T-shirt. Jego oczy wyrażały ogromną ulgę. I nie były to oczy martwe, lecz żywe i pełne łez.

– Co ma cztery nogi i woła „muu”? – spytał drżącym głosem.

Harold przełknął ślinę, nawet teraz nie mając pewności.

– Nie wiem.

– Krowa, która ma katar.

I wtedy, nim stary człowiek zdążył coś wykrztusić, dzieciak objął go w pasie, łkając: „Tato! Tato!”. Harold oparł się o framugę, z trudem utrzymując się na nogach, lecz dawno uśpiony instynkt ojcowski ocknął się w nim nagle i skłonił do pogłaskania dziecka po głowie.

– Cicho – wyszeptał. – Cii…

– Harold? – zawołała Lucille, tym razem odrywając się od telewizji, ogarnięta nagłym lękiem. – Co się dzieje? Kto tam jest?

Jej mąż zwilżył wargi.

– Tu jest… Tu jest…

Chciał powiedzieć „Joseph”. Ale w końcu wykrztusił:

– Jacob.

Szczęśliwym trafem kanapa stała tak blisko, że gdy Lucille padała zemdlona, osunęła się wprost na miękkie poduszki.

Jacob William Hargrave zmarł 15 sierpnia 1966 roku. Dokładnie w dniu swych ósmych urodzin. Przez wiele następnych lat mieszkańcy miasteczka rozmawiali o jego śmierci, gdy późną nocą nie mogli zasnąć. Przewracając się w łóżkach, budzili współmałżonków i zaczynali szeptem rozmowy o niepojętych wyrokach losu, powtarzając, że tym bardziej należy doceniać jego błogosławieństwa. Czasem zrywali się, by wejść na palcach do sypialni dzieci, a potem, stojąc w progu, patrzyli, jak śpią, i cicho dumali nad planami Stwórcy, który postanowił zabrać z tego świata inne dziecko. Byli przecież Południowcami z małego miasteczka. Jak więc w obliczu takiej tragedii mogli nie kierować myśli ku Bogu?

Po śmierci Jacoba jego matka, Lucille, mówiła, że wiedziała, iż stanie się coś strasznego. Noc wcześniej nawiedził ją sen, w którym utraciła wszystkie zęby. A przecież dawno temu słyszała od własnej matki, że stanowi to zapowiedź śmierci.

Przez całe przyjęcie urodzinowe uważnie obserwowała nie tylko syna i inne dzieci, ale również każdego z przybyłych gości. Fruwała między nimi jak nerwowy wróbelek, pytając, jak się bawią i czy niczego im nie brak. Jednych zapewniała, że schudli od czasu, gdy ostatnio ich widziała, a podchodząc do innych, nie posiadała się ze zdumienia, jak bardzo wyrosły ich dzieci. Niekiedy przystawała, by wyrazić zachwyt piękną pogodą. Tak zresztą było w istocie. Słońce zalewało ogrody i wszystko wokół tonęło w soczystej zieleni.

Dręczący ją niepokój potęgował jeszcze jej dbałość o gości. Pilnowała, by wszystkie dzieci najadły się do syta i by nikt nie poczuł się zaniedbany. Zdołała nawet namówić Mary Green, by zaśpiewała pod koniec przyjęcia. Kobieta miała cudowny głos i gdyby Jacob był nieco starszy, można by pomyśleć, że się w niej podkochuje. Fred, mąż Mary, często sobie z tego pokpiwał. Tak, to był dobry dzień. Do chwili, gdy Jacob zniknął.

Wymknął się niezauważony, tak jak potrafią to tylko dzieci i istoty z bajki. Pomiędzy trzecią i wpół do czwartej – jak Harold i Lucille zeznawali później na policji – z niepojętych powodów ruszył przez podwórze w stronę sosnowego zagajnika i dalej, przez las nad rzekę, w której utonął, nikogo nie pytając o zgodę i nikogo nie przepraszając.

Kilka dni wcześniej, zanim przedstawiciel Biura stanął w ich drzwiach, Harold i Lucille zastanawiali się, co by zrobili, gdyby wśród Przywróconych znalazł się także ich syn.

– To nie są ludzie – oświadczyła Lucille, wykręcając sobie palce. Stali na ganku przed domem, w miejscu gdzie rozgrywały się zawsze wszystkie ważne sprawy.

– Przecież nie moglibyśmy go wyrzucić – obruszył się Harold, tupiąc nogą, a niebawem ich dyskusja stała się bardzo głośna.

– To nie są ludzie – powtórzyła Lucille.

– Nie? A co? Warzywa? Czy minerały? – Harold gwałtownie łaknął papierosa. Pomagało mu to zawsze zyskać przewagę w dyskusjach z żoną, co, jak podejrzewał, było głównym powodem, dla którego tak ostro zwalczała jego nałóg.

– Jesteś niepoważny, Haroldzie Nathanielu Hargrave. A to nie są żarty.

– Niepoważny?

– Tak, niepoważny. Zawsze byłeś niepoważny. Masz do tego wrodzoną skłonność.

– Brawo! Jaki to ja byłem wczoraj? Zaraz… aha, „zbyt gadatliwy”, no a dziś jestem niepoważny. Czy tak?

– Nie kpij, gdy próbuję się poprawić. Wciąż nie tracę rozumu, a nawet mam go więcej. I nie zmieniaj tematu.

– Niepoważny… – Harold wypowiedział to tak gwałtownie, że lśniące krople śliny spadły na poręcz ganku. – Ha!

Lucille przeczekała ten wybuch.

– Nie wiem, kim są – ciągnęła. Wstała, a potem znów siadła. – Wiem tylko, że to inne istoty niż ty i ja. To… są… – przerwała. Szukała właściwego określenia, formułując je starannie, sylaba po sylabie. – To diabły – wyrzuciła w końcu. A potem się wzdrygnęła, jakby samo to słowo mogło ją zaatakować. – Powrócili tutaj, żeby nas zabić. Albo wodzić na pokuszenie. A gdy martwi powrócą na ziemię, nastąpi kres dni. Tak głosi Biblia.

Harold prychnął, wciąż dotknięty jej zarzutami. Sięgnął do kieszeni.

– Diabły? – powtórzył, wyrażając myśl w chwili, gdy wyczuł zapalniczkę. – Diabły to przesąd. Produkt ograniczonych mózgów i jeszcze bardziej ograniczonej wyobraźni. To słowo, które należy usunąć ze słownika. Ha! Właśnie ono jest niepoważne. I nie ma nic wspólnego z naszą rzeczywistością. Ani z tymi, którzy tu powracają. Nie wygaduj bzdur, Lucille Abigail Daniels Hargrave. To są ludzie. Mogą do ciebie podejść, a nawet cię pocałować. Nigdy nie widziałem diabła, który by tak robił… Chociaż zaraz, zanim cię poślubiłem, pewnego wieczoru spotkałem w Tulsie blondynkę, która bez trudu mogłaby być diabłem, a już na pewno diablicą.

– Przestań! – warknęła tak głośno, że sama się zdumiała. – Nie będę tego słuchać.

– To znaczy czego?

– To nie byłby nasz chłopiec. – Wymawiała słowa coraz wolniej w miarę, jak ogarniała ją świadomość ich powagi, a wraz z nią powracała pamięć o utraconym synu. – Jacob odszedł do Pana. – Tak mocno zacisnęła dłonie leżące na kolanach, że aż zbielały.

Zapadła cisza.

– Gdzie to jest? – zapytał po chwili Harold.

– Co?

– Gdzie to jest w Biblii?

– O co ci chodzi?

– Gdzie Biblia mówi, że zmarli powrócą na ziemię?

– W Apokalipsie! – Rozpostarła ramiona, jakby nie było głupszego pytania. – Wiadomo, że w Apokalipsie! Zmarli powrócą na Ziemię. – Machała w powietrzu zaciśniętymi w pięści dłońmi, jak czasem widuje się w filmach.

Harold parsknął śmiechem.

– A w której to części? Podaj mi wers i akapit.

– Przestań! – odparła. – Ważne, że tam jest. I koniec.

– Tak, proszę pani. – Pokiwał głową. – Nie chciałbym być niepoważny.

* * *

Kiedy jednak diabeł stanął w drzwiach – ich własny i wyjątkowy, mały i cudowny, taki sam jak przed laty, z brązowymi oczyma mokrymi od łez radości i ulgi, jaką doznaje dziecko, które na zbyt długo pozbawiono rodziców i skazano na opiekę obcych – wtedy… no cóż, Lucille, która ocknęła się z omdlenia, zmiękła jak wosk. Wszystko to działo się na oczach starannie odzianego i ostrzyżonego przedstawiciela Biura. On jednak dobrze wiedział, jak się zachować. Na jego twarzy pojawił się zawodowy uśmiech, gdyż zapewne w ostatnich tygodniach był wielokrotnie świadkiem podobnych scen. Przedstawił się wprawdzie imieniem i nazwiskiem, ale Harold i Lucille nigdy nie pamiętali nazwisk, a tym bardziej teraz, gdy odzyskali utraconego syna. Nazwali go zatem Mężczyzną z Biura.

– Powstały grupy wsparcia – powiedział. – Dla Przywróconych, a także dla ich rodzin. – Uśmiechnął się. – Znaleziono go… w Chinach, w małej rybackiej wiosce niedaleko Pekinu. Jak mi powiedziano, siedział na brzegu rzeki, próbując złowić rybę lub coś w tym rodzaju. Miejscowi, z których żaden nie znał angielskiego na tyle, by chłopiec mógł ich zrozumieć, zapytali go w dialekcie mandaryńskim o imię, jak do nich przybył, skąd pochodzi i o wszystko, o co pyta się zgubione dziecko. Kiedy stało się jasne, że dzieli ich bariera języka, grupa kobiet zaczęła uspokajać malca, jak potrafiła, lecz on się rozpłakał. Czy to zresztą dziwne? – Mężczyzna znów się uśmiechnął. – Był tak daleko od Kansas. Jednak po pewnym czasie zdołał się zadomowić w obcym otoczeniu. A potem znaleziono urzędnika, który znał angielski i… – Wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że dalsza część historii jest dobrze znana. Na koniec dodał: – To samo dzieje się wszędzie.

Znów umilkł. Obserwował z niewymuszonym uśmiechem, jak Lucille roztkliwia się nad odzyskanym dzieckiem. Przyciskała je do piersi i całowała w czubek głowy, a potem ujęła jego twarz w dłonie i, to śmiejąc się, to płacząc, obsypała ją pocałunkami.

Jacob reagował na swój sposób, śmiejąc się i chichocąc, nie uchylał się jednak przed czułościami matki, choć w jego wieku byłoby to zupełnie normalne.

– To niezwykły czas dla nas wszystkich – oświadczył Mężczyzna z Biura.

Kamui Yamamoto

Mosiężny dzwonek zadźwięczał, gdy wchodził do całodobowego sklepu przy stacji benzynowej. Ktoś, kto właśnie odjeżdżał spod dystrybutora, nie mógł go zobaczyć. Krępy, zaczerwieniony mężczyzna za ladą przerwał rozmowę z wysokim chudzielcem i obaj wbili wzrok w przybysza. Słychać było jedynie cichy szum lad chłodniczych. Kamui nisko się ukłonił, a mosiężny dzwonek zadźwięczał ponownie, gdy zamknęły się za nim drzwi.

Mężczyzna za ladą wciąż się nie odzywał.

Kamui po raz drugi ukłonił się z uśmiechem.

– Proszę mi wybaczyć – powiedział, a dwaj przy ladzie aż podskoczyli. – Poddaję się. – Podniósł ręce.

Ten z czerwoną twarzą powiedział coś, czego Kamui nie mógł zrozumieć. Spojrzał na chudego, a wtedy obaj jednocześnie zaczęli mówić, zerkając na boki. Potem zaczerwieniony wskazał drzwi. Kamui obrócił się, ale dostrzegł tylko pustą ulicę i wschodzące nad nią słońce.

– Poddaję się – powtórzył.

Zakopał swój pistolet pod jednym z drzew na skraju lasu, gdzie znalazł się przed kilku godzinami, podobnie jak wielu innych. Zdjął górę munduru i czapkę, by je tam zostawić, i teraz, o świcie, stał na maleńkiej stacji benzynowej jedynie w podkoszulku, spodniach i wypucowanych butach. Wszystko po to, by uniknąć śmierci z rąk Amerykanów.

– Yamamotodesu – oznajmił. – Poddaję się.

Człowiek o czerwonej twarzy znów coś powiedział, tym razem głośniej. Potem zaś jego rozmówca też zaczął mówić, a raczej krzyczeć, wskazując drzwi.

– Poddaję się. – Kamui coraz bardziej się obawiał podniesionych głosów. Chudy złapał puszkę z wodą sodową stojącą na ladzie i cisnął nią w przybysza, a gdy chybił, wrzasnął, ponownie wskazując drzwi, i zaczął się rozglądać za czymś, czym znów mógłby rzucić.

– Dziękuję – zdołał wykrztusić Kamui, choć wiedział, że nie o to mu chodzi. Miał bardzo ograniczony zasób angielskich słów. Zaczął się cofać. Mężczyzna z czerwoną twarzą sięgnął pod ladę i znalazł kolejną puszkę. Rzucił ją, wściekle rycząc. Trafiła przybysza tuż nad lewą skronią, tak że ten osunął się w tył, na drzwi. Zadźwięczał mosiężny dzwonek.

Facet z czerwoną twarzą ciskał kolejne puszki, a chudzielec wrzeszczał i szukał przedmiotów, którymi sam mógłby atakować. Kamui wycofywał się ze stacji z podniesionymi rękami na dowód, że nie jest uzbrojony i chce jedynie oddać się pod opiekę władz. Serce omal nie wyskoczyło mu z gardła.

Tymczasem słońce wstało i rzucało na miasto pomarańczowy blask. Krajobraz tchnął spokojem.

Strużka krwi spływała mu z boku głowy, a on szedł ulicą z podniesionymi rękami.

– Poddaję się! – wołał, budząc mieszkańców i żywiąc nadzieję, że ci, którzy go zobaczą, pozwolą mu żyć.

Rozdział drugi

Oczywiście nawet cudem przywróceni do życia podlegają biurokracji. Międzynarodowe Biuro do spraw Przywróconych dostawało fundusze szybciej, niż mogło je wykorzystać. I nie było na całej planecie kraju, który nie chciałby sięgnąć do skarbca tych rezerw, a nawet się zadłużyć, by zyskać pomoc Biura – jedynej organizacji na świecie zdolnej koordynować wszystko i wszędzie.

Ironia losu polegała na tym, że nikt z pracowników tej instytucji nie wiedział więcej niż ktokolwiek inny. Cała ich działalność sprowadzała się tylko do liczenia Przywróconych i kierowania ich do domów. Nic więcej.

Kiedy po półgodzinie emocje w końcu opadły i na progu małego domu Hargrave’ów ucichły powitalne okrzyki i czułości, zaprowadzono Jacoba do kuchni, gdzie mógł wreszcie usiąść przy stole i nadrobić wszystkie stracone posiłki. Tymczasem przedstawiciel Biura usiadł w salonie wraz z Haroldem i Lucille, wyjął z brązowej skórzanej aktówki stertę papierów i zabrał się do roboty.

– Kiedy dokładnie zmarła przywrócona do życia osoba? – spytał, po raz drugi w tym dniu przedstawiając się jako agent Martin Bellamy.

– Czy musimy tak mówić? – Lucille głęboko wciągnęła powietrze i usiadła wyprostowana. Odzyskała pełen wyższości, władczy wygląd, gdyż udało jej się przygładzić długie srebrne włosy, rozsypane w nieładzie przy witaniu syna.

– Jak mówić? – spytał Harold.

– Chodzi o słowo „zmarła” – wyjaśnił agent Bellamy.

Lucille skinęła.

– Co jest niewłaściwego w słowie „zmarła”? – Harold nie dawał za wygraną, a jego głos brzmiał głośniej, niżby sobie życzył. Jacob wciąż znajdował się w polu widzenia, choć poza zasięgiem słuchu.

– Cicho bądź!

– On umarł – powiedział. – Nie ma sensu udawać, że to się nie stało. – Nie zauważył nawet, że ściszył głos.

– Pan Bellamy rozumie, o co mi chodzi. – Lucille z dłońmi splecionymi na kolanach co kilka sekund zerkała na Jacoba, jakby był świecą w domu pełnym przeciągów.

Agent się uśmiechnął.

– Rozumiem – potwierdził. – W gruncie rzeczy to bardzo częste. Powinienem być bardziej taktowny. Zacznijmy od początku, dobrze? – Spojrzał na swój kwestionariusz.

– Kiedy przywrócona do życia osoba…

– Skąd pan pochodzi?

– Słucham?

– Skąd pan pochodzi? – Harold stanął przy oknie, patrząc na błękitne niebo. – Ma pan nowojorski akcent.

– To dobrze czy źle? – zdziwił się Bellamy, jakby nie pytano go o to setki razy, odkąd dostał skierowanie do stanowego Biura w Karolinie Północnej.

– Gorzej być nie może – odparł Harold – ale jestem człowiekiem wyrozumiałym.

– Jacob… – przerwała mu Lucille. – Proszę nazywać go Jacob. To jego imię.

– Tak, proszę pani. – Agent skinął głową. – Przepraszam, powinienem o tym pomyśleć.

– Dziękuję panu. – Głęboko odetchnęła i rozprostowała zaciśnięte w pięści dłonie. – Dziękuję, agencie Bellamy – powtórzyła.

– Kiedy Jacob odszedł? – spytał miękko.

– Piętnastego sierpnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego szóstego roku – odparł Harold, który skierował się do drzwi. Niespokojnie zwilżał usta, a jego ręce gorączkowo wędrowały od kieszeni starych, znoszonych spodni do wyschniętych warg, nie znajdując ulgi – i papierosa – tu ani tam.

Agent Bellamy zaczął sporządzać raport.

– Jak to się stało?

W owym pamiętnym dniu, w którym wszyscy rzucili się do szukania chłopca, imię „Jacob” brzmiało jak zaklęcie. W regularnych odstępach czasu rozlegało się wołanie: „Jacob! Jacob Hargrave!”. Najpierw nawoływali jedni, a gdy już zdarli gardła, podejmowali je drudzy.

Początkowo głosy zlewały się ze sobą w kakofonii lęku i rozpaczy. Kiedy jednak mimo upływu czasu wciąż nie znajdowano chłopca, mężczyźni i kobiety z grupy poszukującej zaczęli go wołać na zmianę. Nie ustawali dopóty, aż słońce przybrało barwę złota i zaczęło chylić się ku zachodowi, najpierw zapadając za wysokie drzewa, a na koniec ginąc w niskich krzewach.

Wszyscy wlekli się do domu jak pijani – wykończeni przedzieraniem się wśród gęstwiny ciernistych krzewów i sparaliżowani lękiem. Fred Green szedł obok Harolda.

– Znajdziemy go – powtarzał raz po raz. – Czy widziałeś wyraz jego oczu, kiedy rozpakował wiatrówkę, którą mu dałem? Widziałeś kiedyś tak podnieconego dzieciaka? – sapał Fred, a stopy piekły go jak ogień ze zmęczenia. – Znajdzie się – mówił, kiwając głową. – Znajdzie.

Zapadła noc i teraz ciemny krajobraz Arcadii, pełen krzewów i sosen, oświetlało tylko światło latarek.

Gdy zbliżyli się do brzegu, Harold pomyślał, że dobrze zrobił, skłaniając Lucille, by została w domu.

– On może wrócić – przekonywał. – I będzie szukał mamy. – Wiedział, choć nie wiadomo, skąd to można wiedzieć, że znajdzie syna w rzece.

Wszedł po kolana do wody, wolno, krok po kroku, wołając chłopca po imieniu i przystając, by nasłuchiwać, na wypadek gdyby ten był w pobliżu. Potem znów wołał, robił kolejny krok, wzywał go ponownie, wciąż i wciąż od nowa.

Kiedy w końcu zobaczył ciało, księżyc zalewał je nieziemską srebrną poświatą. Miała barwę lśniącej toni.

– O Boże! – wyszeptał. I wtedy po raz ostatni wypowiedział te słowa.

Opowiadał teraz tę historię, słysząc nagle w swym głosie upływ wszystkich minionych lat. Był to głos starego człowieka, szorstki i ochrypły. W miarę jak mówił, raz po raz podnosił suchą, pomarszczoną dłoń, by przesunąć nią po kilku cienkich, siwych pasmach włosów, które przylegały do czaszki.

Jego ręce pokrywały wątrobiane plamy, a stawy palców zgrubiały za sprawą artretyzmu, który niekiedy dawał mu się we znaki. Nie doskwierał, co prawda, tak silnie, jak to się zdarza ludziom w jego wieku, wystarczająco jednak, by przypomnieć, jakim skarbem jest młodość, która dawno odeszła. Nawet teraz, w chwili gdy to mówił, czuł w kręgosłupie kłujący ból.

Był niemal łysy. Miał plamistą skórę, dużą, okrągłą głowę i pomarszczone, obwisłe uszy, no i te ubrania… Wisiały na nim bez względu na to, jak bardzo Lucille starała się znaleźć coś, w czym dobrze by wyglądał. Tak, nie miał wątpliwości – był starym człowiekiem.

W niewytłumaczalny sposób powrót Jacoba – tak młodego i pełnego życia – uświadomił Haroldowi jego wiek.

Lucille, równie stara i siwa jak on, co chwila patrzyła w bok, obserwując swego ośmioletniego synka, który siedział przy stole i wcinał kawał ciasta pekanowego, jak gdyby znów był rok 1966, nic złego się nie stało i nigdy nie miało stać. Od czasu do czasu odsuwała z twarzy pasmo srebrnych włosów, ale widok pomarszczonej, pokrytej plamami dłoni wcale jej nie peszył.

Byli jak para wychudzonych, ruchliwych ptaków. Lucille w ostatnich latach stała się wyższa niż on. Harold najwyraźniej kurczył się szybciej od żony, tak że teraz musiał podnosić głowę, gdy się sprzeczali. Wiele jego ubrań trzeba było wyrzucić, co kładła na karb wieloletniego nałogu palenia. Jej sukienki nadal dobrze na niej leżały. Miała szczupłe, długie ręce, wciąż zwinne i sprawne, podczas gdy jego ręce, ukryte pod rękawami zbyt obszernych koszul, nadawały mu wygląda chuderlawego słabeusza. Ostatnio często sobie z tego pokpiwała. Sprawiało jej to satysfakcję i wcale nie miała wyrzutów sumienia, choć czasami myślała, że powinna je mieć.

Agent Bellamy pisał tak długo, aż w końcu zdrętwiała mu ręka; na moment przerwał, a potem zaczął od nowa. Początkowo myślał o nagraniu tej rozmowy, uznał jednak, że najlepiej wszystko notować. Ludzie czuli się urażeni, jeśli przedstawiciel władz nie sporządzał w takich okolicznościach pisemnego raportu. Zresztą i jemu to odpowiadało. Zawsze wolał widzieć to, co napisane, niż słyszeć, jak brzmi. Gdyby nawet nie spisał wszystkiego na bieżąco, musiałby zrobić to później.

Bellamy zanotował całą historię, poczynając od przyjęcia urodzinowego w 1966 roku. Opisał rozpacz i poczucie winy Lucille, która jako ostatnia widziała Jacoba żywego. Zapamiętała tylko, jak mignęła jej przed oczyma jedna z jego bladych rąk, gdy śmignął za róg domu w pogoni za jakimś dzieckiem. Bellamy nie omieszkał zapisać, że na pogrzeb przyszło więcej osób, niż mógł pomieścić kościół.

Ale pewne fragmenty pominął. Istniały bowiem szczegóły, które – wiedziony poczuciem taktu – zachował jedynie w pamięci, nie powierzając ich biurokratycznej dokumentacji.

Harold i Lucille przeżyli śmierć chłopca z najwyższym trudem. Na kolejnym półwieczu ich życia ciążył pewien szczególny rodzaj samotności – tak bezwzględnej, że zjawiała się nieproszona podczas niedzielnych obiadów i podejmowała niepożądane kwestie. Nigdy jej nie określili i unikali rozmów na jej temat. Skradali się tylko wokół niej, wstrzymując oddech, dzień w dzień, jak gdyby bomba atomowa – zredukowanych rozmiarów, lecz nie mniej skomplikowana i śmiercionośna – nagle pojawiła się w środku salonu i zastygła w bezruchu, potwierdzając najbardziej złowieszcze i wymyślne spekulacje na temat zła wpisanego w naturę świata.

W pewnym sensie była to prawda.

Przez wszystkie te lata nie tylko nawykli do tego, by kryć się przed własną samotnością, lecz wręcz nabyli w tym wprawy. Przerodziło się to w rodzaj gry. Nie mów o Truskawkowym Festynie, bo Jacob go uwielbiał; nie patrz na budynek, który ci się podoba, bo przypomnisz sobie, jak mówiłeś, że kiedyś będzie architektem; nie przyglądaj się dzieciom, w których twarzach ujrzysz jego twarz.

Co rok, gdy nadchodził dzień urodzin syna, posępnieli i przestawali się odzywać. Lucille czasami płakała bez powodu, a Harold palił więcej niż kiedy indziej.

Ale tak było tylko na początku. W pierwszych smutnych latach.

Z czasem zaczęli się starzeć.

Zamykały się kolejne drzwi.

Mijały lata i tragiczna śmierć Jacoba stała się tak odległa, że gdy ten pojawił się w drzwiach – uśmiechnięty, wciąż chłopięco zwinny i nietknięty upływem czasu, wciąż ten sam ośmioletni, ukochany syn – wszystko tak się zatarło, że Harold zapomniał jego imienia.

Kiedy Harold i Lucille przestali mówić, w pokoju zapadła cisza. Pomimo całej powagi sytuacji nie trwała jednak długo. Zakłóciły ją odgłosy z kuchni, gdzie siedział przy stole Jacob, skrobiąc widelcem po talerzu, głośno łykając lemoniadę i z satysfakcją bekając.

– Przepraszam! – krzyknął w stronę rodziców.

Na twarzy Lucille pojawił się uśmiech.

– Proszę mi wybaczyć to pytanie – podjął rozmowę Bellamy – i proszę nie traktować tego jako próby oskarżenia. Po prostu musimy je zadawać, by lepiej zrozumieć te… wyjątkowe okoliczności.

– No to się zaczyna – powiedział Harold. Jego ręce w końcu przestały szukać nieistniejącego papierosa i utkwiły w kieszeniach. Lucille natomiast lekceważąco machnęła.

– Jak układały się wasze stosunki z Jacobem przedtem? – spytał Bellamy.

Harold parsknął. Doszedł w końcu do wniosku, że prawa noga utrzyma jego ciężar lepiej niż lewa. Spojrzał na Lucille.

– Zapewne w tym momencie powinniśmy wyznać, że to my doprowadziliśmy do tego. Tak jak to robią w telewizji. Powinniśmy powiedzieć, że doszło do awantury i nie daliśmy mu kolacji czy coś w tym rodzaju.

Podszedł do małego stolika w holu, stojącego naprzeciw drzwi frontowych. W górnej szufladzie leżała nieotwarta paczka papierosów.

Lucille zareagowała, zanim jeszcze odwrócił się do salonu.

– Nawet nie próbuj!

On jednak otworzył pudełko z mechaniczną precyzją, jakby nie używając własnych rąk, i nie zapalając papierosa, wsunął go między wargi. Potem podrapał się po pomarszczonej twarzy i długo, powoli się zaciągnął.

– Tego właśnie potrzebowałem – oświadczył. – To wszystko.

Agent podjął łagodnie:

– Nie próbuję twierdzić, że ktokolwiek doprowadził waszego syna… Zabrakło mi eufemizmów. – Przerwał i się uśmiechnął. – Ja tylko pytam. Nasze Biuro, podobnie jak wszyscy, stara się usilnie zgłębić przyczynę tych wydarzeń. Organizujemy wprawdzie akcję łączenia Przywróconych z ich rodzinami, ale to nie znaczy, że dysponujemy szerszą wiedzą na temat zjawiska powrotów. Ani jego przyczyn. – Wzruszył ramionami. – Najważniejsze pytania pozostają nierozwiązane. Mamy jednak nadzieję, że wnikliwie wszystko badając i podejmując czasem trudne tematy, zdołamy w końcu wyjaśnić niektóre z tych kwestii. Uzyskać kontrolę nad sytuacją, zanim ta wymknie się nam z rąk.

Siedząca na starej sofie Lucille pochyliła się do przodu.

– Jak to się może wymknąć z rąk? Czy to prawdopodobne?

– Całkowicie – oznajmił Harold. – Mogę się założyć o twoją Biblię.

Agent Bellamy potrząsnął tylko głową i z zawodowym spokojem powrócił do zadanego pytania.

– Jak układały się państwa stosunki z Jacobem, zanim wyszedł z domu?

Lucille czuła, że Harold zamierza odpowiedzieć, toteż czym prędzej przemówiła, by nie dopuścić go do słowa.

– Jak najlepiej. Znakomicie. Nie działo się nic niepokojącego. Kochaliśmy go tak, jak tylko rodzice mogą kochać syna. Tak było i tak wciąż jest. Kochamy go, a on kocha nas, i z łaski Pana znów jesteśmy razem. – Potarła szyję i uniosła ręce. – To cud – zakończyła.

Martin Bellamy zanotował.

– A co pan może mi powiedzieć? – zwrócił się do Harolda.

Ten wyjął niezapalonego papierosa z ust, podrapał się po głowie i skinął.

– To samo, co mówiła żona.

Agent zapisał.

– Zadam teraz pytanie, które może zabrzmieć głupio. Czy ktoś z państwa jest religijny?

– O tak! – Lucille gwałtownie się wyprostowała. – Jestem wielbicielką i przyjaciółką Jezusa. Napawa mnie to dumą. Amen. – Wskazała na Harolda. – Ale to jest poganin. Całkowicie zdany na Bożą łaskę. Wciąż mu powtarzam, żeby żałował za grzechy, ale ma upór muła.

Harold zakrztusił się, wydając odgłos starej kosiarki.

– Zajmujemy się religią na zmianę – sprostował. – Na szczęście mimo upływu pięćdziesięciu lat moja kolej wciąż nie nadeszła.

Lucille zamachała rękami.

– Wyznanie? – zapytał agent, wciąż pisząc.

– Baptystka – odparła.

– Od kiedy?

– Przez całe moje życie.

Informacja została zapisana.

– No może niezupełnie – dodała.

Bellamy przerwał.

– Przez pewien czas byłam metodystką. Ale w niektórych sprawach dotyczących porządku świata nie mogłam się zgodzić z pastorem. Próbowałam więc wstąpić do zielonoświątkowców, ale po prostu nie mogłam tam wytrzymać. Za dużo krzyków, śpiewu i tańca. Miałam wrażenie, że jestem na jakiejś imprezie, a nie w domu Pana. To nie przystoi chrześcijaninowi. – Przechyliła się, by sprawdzić, czy Jacob wciąż jest tam, gdzie był. Widząc, że na pół drzemie nad stołem, do czego zawsze miał skłonność, ciągnęła: – A potem przez jakiś czas próbowałam…

– Ten człowiek nie potrzebuje tego wszystkiego – przerwał jej Harold.

– Nie wtrącaj się. Przecież mnie pytał. Prawda, panie Bellamy?

Agent pokiwał głową.

– Tak, proszę pani. Każda informacja może się okazać bardzo ważna. Wiem z doświadczenia, że liczą się szczegóły. Zwłaszcza w sprawie tak dużej wagi.

– Jak dużej? – spytała szybko, jakby tylko czekała na okazję, by się dowiedzieć.

– Chodzi pani o liczbę?

Skinęła twierdząco.

– Nie jest zbyt duża – odparł wyważonym tonem. – Nie upoważniono mnie do podawania dokładnych danych, ale to zjawisko o umiarkowanym zasięgu. Raczej ograniczone.

– W grę wchodzą setki? – Nie dawała za wygraną. – Tysiące? Co to znaczy ograniczone?

– Niedające podstaw do obaw, pani Hargrave. – Bellamy pokręcił głową. – Natomiast na pewno niezwykłe.

Harold zachichotał.

– Masz swoje liczby – powiedział.

Lucille tylko się uśmiechnęła.

Do czasu gdy agent Bellamy wszystko opisał, słońce zaszło i zapadła ciemność. Za oknem grały świerszcze, a Jacob spokojnie usnął pośrodku małżeńskiego łoża. Lucille z przepełniającym ją uczuciem szczęścia podniosła chłopca znad kuchennego stołu i przeniosła go do sypialni. Nigdy by nie uwierzyła, że w jej wieku i przy zwyrodnieniu stawu biodrowego znajdzie w sobie siły, by to zrobić.

Ale gdy schyliła się nad stołem, wsuwając ręce pod bezwładne ciało chłopca, ten uniósł się, jakby nic nie ważył i chciał oszczędzić jej wysiłku. Poczuła się tak, jakby znów miała dwadzieścia lat. Była zwinna i młoda, obojętna na upływ czasu, a także na ból, który znała tylko ze słyszenia.

Bez trudu wniosła chłopca po schodach, a gdy otuliła go kołdrą, usiadła na łóżku obok i tak jak dawniej zaczęła cicho nucić. Nie zasnął od razu, ale to jej nie przeszkadzało. Wszystko było w porządku.

Spał już wystarczająco długo.

Przez chwilę siedziała, jedynie patrząc. Obserwowała, jak oddycha, jak jego pierś podnosi się i opada. Obawiała się, że gdy oderwie od niego wzrok, magia tej chwili, a może prawdziwy cud, prysną jak bańka mydlana. Tak się jednak nie stało, a ona nie przestawała dziękować Bogu.

Gdy wróciła do salonu, zastała Harolda i Bellamy’ego pogrążonych w kłopotliwym milczeniu. Jej mąż tkwił w drzwiach, nerwowo zaciągając się dymem, który wypuszczał w ciemne powietrze nocy. Agent natomiast stał obok krzesła, na którym wcześniej siedział. Nagle wydał się jej zmęczony. Zdała sobie sprawę, że od chwili, gdy wszedł, nie zaproponowała mu niczego do picia. Zrobiło jej się niewymownie przykro. Jednak patrząc na milczących mężczyzn, miała wrażenie, że czeka ją przykrość znacznie poważniejsza.

– Musisz odpowiedzieć na pewne pytanie, Lucille – odezwał się Harold, drżącą ręką wkładając papierosa do ust. Tym razem pozwoliła na to, nie protestując.

– Jakie?

– Może zechce pani usiąść? – Bellamy wykonał taki ruch, jakby chciał podejść i jej pomóc.

Lucille cofnęła się o krok.

– O co chodzi?

– To trudne pytanie.

– Nic nie może być gorsze niż to, co przeżyliśmy dotąd. A więc słucham.

Harold obrócił się do niej plecami i ze zwieszoną głową cicho wciągał i wydmuchiwał papierosowy dym.

– To pytanie – zaczął agent – początkowo wydaje się wszystkim proste. Zapewniam jednak, że sprawa jest znacznie bardziej poważna i skomplikowana. Mam też nadzieję, że przed udzieleniem odpowiedzi dobrze ją pani przemyśli. Co nie znaczy, że istnieje tylko jedna szansa na odpowiedź. Zależy mi wyłącznie na tym, by miała pani pewność, że decyzja jest rozważna. To będzie trudne, ale jeśli to możliwe, proszę jej nie podejmować pod wpływem emocji.

Lucille poczerwieniała.

– No wie pan! Nigdy bym pana nie posądzała o seksistowskie poglądy. Z faktu, że jestem kobietą, nie wynika, że brak mi rozumu.

– Do diabła, Lucille – warknął Harold, choć jego głos nie brzmiał zbyt pewnie. – Posłuchaj, co ten człowiek chce powiedzieć. – Potem zakaszlał. A może był to szloch?

Usiadła.

Martin Bellamy zrobił to samo. Zdmuchnął ze swych spodni niewidoczny pyłek i przez chwilę przyglądał się dłoniom.

– No dobrze – westchnęła. – Proszę mówić. Te wstępy mnie wykańczają.

– To ostatnie pytanie, jakie zadam pani dziś wieczorem. I nie musi pani odpowiadać na nie zaraz, choć im szybciej, tym lepiej. Niezwłoczna odpowiedź znacznie upraszcza sprawę.

– A więc o co chodzi? – spytała błagalnym tonem.

Bellamy głęboko wciągnął powietrze.

– Czy chce pani zatrzymać Jacoba?

Od tamtej pory minęły dwa tygodnie. Jacob był znów w domu. Pokój gościnny na powrót stał się jego sypialnią, a on powrócił do życia, jak gdyby nigdy go nie utracił. Był młody. Miał matkę. Miał ojca. I na tym kończył się jego świat.

* * *

Od czasu powrotu chłopca Harolda ogarnął niepokój z powodów niezrozumiałych dla niego samego. Zaczął znów palić jak komin, toteż większość czasu spędzał na ganku, by uniknąć nieustannych tyrad Lucille na temat zgubnego przyzwyczajenia.

Wszystko tak szybko się zmieniło. Jak miał się oprzeć nałogowi, być może niejednemu?

– To są diabły – dźwięczał mu w uszach głos żony.

Padało. Kończył się dzień. Na świat spływała ciemność. W domu z wolna zapadła cisza. Przez szum deszczu słyszał ciche utyskiwanie starej kobiety, która zbyt długo uganiała się za dzieckiem. Wyszła na ganek przez siatkowe drzwi, ocierając pot z czoła, i opadła na bujany fotel.

– Wielkie nieba! – jęknęła. – Ten dzieciak mnie wykończy.

Jej mąż wyjął papierosa z ust i odchrząknął, co robił zawsze, kiedy chciał ją rozzłościć.

– Mówisz o tym diable?

Zaczęła machać rękami.

– Cicho bądź! – syknęła. – Nie waż się nawet tak mówić.

– Sama to powiedziałaś. O nich wszystkich.

Tak długo uganiała się za chłopcem, że wciąż nie mogła złapać tchu. Z trudem dobywała słowa.

– To było dawniej – fuknęła. – Myliłam się. Teraz wiem. – Uśmiechnęła się i zmęczona osunęła na oparcie fotela. – To błogosławieństwo. Pan nam ich zesłał. Dał nam drugą szansę.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu, słuchając, jak jej przyspieszony oddech z wolna się ucisza. Była starą kobietą, choć miała ośmioletniego syna. Łatwo się męczyła.

– Powinieneś spędzać z nim więcej czasu – powiedziała. – Widzi, że traktujesz go z dystansem. Zdaje sobie z tego sprawę. Czuje, że odnosisz się do niego inaczej niż kiedyś. Wtedy gdy był tu poprzednio. – Uśmiechnęła się, bo spodobało jej się to sformułowanie.

Harold potrząsnął głową.

– A co zrobisz, jeśli odejdzie?

Jej twarz stężała.

– Zamilcz! – parsknęła. – „Powściągnij swój język od złego, a twoje wargi od słów podstępnych”. Psalm trzydziesty czwarty, wers trzynasty.

– Nie strasz mnie psalmami. Dobrze wiesz, co o nich mówią, Lucille. Równie dobrze jak ja. Wiesz, że potrafią nagle zniknąć bez śladu. Jakby wołano ich z tamtej strony…

Potrząsnęła głową.

– Nie będę słuchać takich bzdur – oznajmiła i wstała pomimo zmęczenia, które ciążyło jej jak wór mąki.

– To tylko głupie pogłoski. Idę przygotować kolację. Nie siedź tu, bo dostaniesz zapalenia płuc. Ten deszcz cię wykończy.

– Zaraz przyjdę – powiedział.

– Psalm trzydziesty czwarty, wers trzynasty!

Zatrzasnęła za sobą siatkowe drzwi.

Z kuchni dobiegał brzęk garnków i patelni. Trzask otwieranych i zamykanych szafek. Roznosiła się woń gotowanych potraw. A wszystko to mieszało się z zapachem majowego deszczu. Harold niemal zasypiał, gdy usłyszał chłopięcy głos.

– Czy mogę do ciebie wyjść, tato?

Gwałtownie oprzytomniał.

– Co takiego? – spytał, choć dobrze rozumiał pytanie.

– Czy mogę wyjść na dwór? Proszę.

Pomimo wszystkich luk w pamięci dobrze pamiętał, jak zawsze był bezbronny wobec tego „proszę”.

– Twoja matka dostanie ataku serca.

– Tylko na chwileczkę.

Harold przełknął ślinę, by powstrzymać się od śmiechu.

Zaczął szperać w kieszeni, szukając papierosa, lecz na próżno, choć mógłby przysiąc, że miał jeszcze jednego. Przeszukał obie kieszenie. W tej, w której powinien być papieros, znalazł mały srebrny krzyżyk. Dostał go kiedyś w prezencie, ale szczegóły tego wydarzenia zupełnie zatarły mu się w pamięci. Nie pamiętał nawet, że nosił go przy sobie. Teraz jednak gwałtownie zapragnął mu się przyjrzeć, jakby to była mordercza broń.

W miejscu, w którym powinien znajdować się Chrystus, wyryto słowa: „Bóg cię kocha”. Teraz niemal zniknęły, zostało tylko „B” i „C”. Patrzył długo na krzyż, a potem, jak gdyby jego ręka należała do kogo innego, zaczął pocierać go kciukiem.

Jacob stał w kuchni za siatkowymi drzwiami i opierał się o framugę. Z poważną miną, rękami schowanymi do tyłu i skrzyżowanymi nogami sprawiał wrażenie zamyślonego. Jego wzrok przesuwał się tam i z powrotem wzdłuż linii horyzontu, gdy patrzył na wiatr i deszcz, a potem na ojca. Głośno wciągnął powietrze i odchrząknął.

– Byłoby naprawdę wspaniale, gdybym mógł wyjść – oświadczył dramatycznym tonem.

Harold cicho zachichotał.

W kuchni coś się smażyło. Lucille nuciła.

– No to chodź – powiedział w końcu.

Jacob wyszedł i siadł u jego stóp. Jakby czekając na to, deszcz gwałtownie się nasilił. Już nie padał, lecz walił strumieniami w ziemię, smagając poręcz ganku i opryskując ich obu, choć się tym wcale nie przejmowali. Przez długi czas stary człowiek i martwy ongiś chłopiec siedzieli, patrząc na siebie. Dzieciak miał piegi i włosy barwy piasku, a jego okrągła, gładka twarz w ogóle się nie zmieniła. Miał niezwykle długie ręce, takie jak kiedyś, gdyż jego ciało z wolna wkraczało w okres dojrzewania, czego nie było mu dane doświadczyć przed pięćdziesięciu laty. Harold nagle pomyślał, że wygląda zdrowo.

Nerwowo zwilżył wargi, wciąż pocierając kciukiem krzyż. Chłopiec trwał w bezruchu. Gdyby od czasu do czasu nie mrugał powiekami, można by pomyśleć, że nie żyje.

– Czy chce go pan zatrzymać?

Pytanie Bellamy’ego wciąż brzmiało mu w uszach.

– Ta decyzja nie należy do mnie – odparł. – Tylko do Lucille. To ją powinien pan spytać. Zgodzę się na wszystko, co postanowi.

Agent Bellamy skinął głową.

– Rozumiem, panie Hargrave. Niemniej muszę spytać o to i pana. Muszę znać pana stanowisko. Zapewniam, że zostanie to między nami. Mogę nawet wyłączyć magnetofon, jeśli pan sobie życzy. Ale mam obowiązek poznać pańskie zdanie. Wiedzieć, czy chce go pan zatrzymać?

– Nie – odparł Harold. – Za nic w świecie. Ale czy mam wybór?

Lewis i Suzanne Holt

On obudził się w Ontario, a ona w okolicy Phoenix. On był księgowym, a ona uczyła gry na fortepianie.

Świat wprawdzie się zmienił, ale wciąż wyglądał znajomo. Samochody poruszały się ciszej. Budynki były wyższe i lśniły nocą jaśniej niż kiedyś. Wszyscy wydawali się bardziej zajęci. Ale do tego się to sprowadzało. I nie miało większego znaczenia.

Wyruszył na południe. Podróżował na gapę pociągami, uciekając się do sposobów, jakich nikt nie stosował od lat. Dziwnym zrządzeniem losu zdołał utrzymać się poza zasięgiem interwencji Biura. Ona skierowała się na północny wschód – powodowana jedynie jakąś wewnętrzną potrzebą. Wkrótce jednak została zatrzymana i przewieziona do ośrodka w okolicy Salt Lake City, który w szybkim tempie przekształcał się w centrum koordynacyjne dla całego regionu. Niedługo potem zatrzymano i jego, gdzieś na granicy Nebraski i Wyomingu.

Dziewięćdziesiąt lat od swej śmierci znów byli razem.

Ona zupełnie się nie zmieniła. On nieco schudł, ale dopiero w wyniku długiej wędrówki. Pomimo niepewności i zamknięcia czuli się mniej zalęknieni niż inni.

Istnieje pewna harmonia, która czasem powstaje w związku dwojga ludzi. Nieuchwytna kadencja, która nie przestaje trwać.

Rozdział trzeci

Miasteczko Arcadia, podobnie jak wiele innych małych miast Południa, wyrosło pośród wiejskiego krajobrazu. Małe, drewniane jednopiętrowe domki na jego obrzeżach przycupnęły po obu stronach asfaltowej dwupasmówki wijącej się wśród gęstych sosen, cedrów i dębów. Wiosną i latem gdzieniegdzie pojawiały się pola kukurydzy i soi, ale zimą wszędzie widniała tylko naga ziemia.

Kilka kilometrów dalej pola stawały się mniejsze, a zabudowa gęstsza. Wjeżdżający do centrum mijali zaledwie dwa uliczne światła, by następnie błądzić wśród niedbale wytyczonych dróg i ulic, grzęznąc w ślepych zaułkach, gdzie tłoczyły się stare, sfatygowane domy. Jedynymi nowymi budynkami w Arcadii były te, które odbudowano po huraganach. Lśniły świeżą farbą i nowym drewnem, rodząc złudzenia, że w starym miasteczku dzieje się coś nowego.

Ale nic nowego się nie działo. Do czasu, gdy zaczęły się powroty.

Ulice nie były liczne, podobnie jak i domy. W centrum stała szkoła – stara budowla z cegły o małych drzwiach i oknach oraz zmodernizowanym systemie klimatyzacji, który nie działał.

Po północnej stronie, na niewielkim wzgórzu tuż za granicami miasteczka wznosił się kościół. Zbudowany z drewna i oszalowany, niczym latarnia morska górował nad okolicą, przypominając mieszkańcom Arcadii, że wysoko nad nimi jest ktoś jeszcze.

Nigdy dotąd od 1972 roku, kiedy to Sainted Soul Stirrers – wędrowna grupa gospel z żydowskim basistą z Arkansas – przybyła do miasta, kościół nie był tak pełny. Dosłownie pękał w szwach. Samochody osobowe i furgonetki parkowały na kościelnym trawniku, a czyjś rdzewiejący, wyładowany żelastwem pikap stanął tuż pod krucyfiksem, jak gdyby Jezus miał zejść z krzyża, by ewakuować się do sklepu z artykułami żelaznymi. Tylne światła padały na mały, stojący na trawniku szyld, który głosił „Jezus Cię kocha – piknik 31 maja”. Samochody dosłownie piętrzyły się na poboczu szosy, tak jak w 1963, a może 1964 roku, na pogrzebie trzech synów Bensona, którzy zginęli w strasznym wypadku drogowym, na cały długi, ponury dzień pogrążając miasto w żałobie.

– Musisz pójść z nami – powiedziała Lucille do Harolda, który zaparkował starą furgonetkę na poboczu i teraz obmacywał kieszeń koszuli w poszukiwaniu papierosa. – Co sobie ludzie pomyślą, jeśli cię tam nie będzie? – Rozpięła Jacobowi pas bezpieczeństwa i przygładziła mu włosy.

– Pomyślą: „Dzięki Bogu! Harold Hargrave znów nie wszedł do kościoła!”. W tych obłąkanych czasach przynajmniej jedno się nie zmieniło.

– To nie jest msza, poganinie, tylko spotkanie mieszkańców. Powinieneś tam być.

Lucille wysiadła i rozprostowała fałdy sukienki. Była to jej ulubiona suknia, którą nosiła na wszystkie ważne okazje i która przyciągała nawet najmniejszy pyłek – mieszanka bawełny z poliestrem barwy pastelowej zieleni z małymi kwiatkami wyszytymi wokół kołnierza i brzegów wąskich rękawów.

– Nie rozumiem, czemu tak się tym przejmuję – oznajmiła, otrzepując tył sukni. – Nie znoszę tej ciężarówki.

– Nie znosiłaś żadnej z moich ciężarówek.

– Co nie przeszkadzało ci ich kupować.

– Czy mogę tu zostać? – spytał Jacob, kręcąc guzikiem przy kołnierzyku koszuli, jakby mu przypisywał magiczne właściwości. – Tata z mną moglibyśmy…

– Tata ze mną – poprawiła go Lucille.

– Nie – powiedział Harold, powstrzymując śmiech. – Pójdziesz z mamą. – Wsunął w usta papierosa i potarł podbródek. – Palenie szkodzi. Powoduje zmarszczki, cuchnący oddech i zagrożenie dla otoczenia.

– A na dodatek utwierdza w oślim uporze – dodała Lucille, pomagając Jacobowi wysiąść.

– Idź z mamą – powtórzył Harold surowo. A potem zapalił papierosa i wciągnął w stare płuca tyle nikotyny, ile tylko mogły pomieścić.

Gdy jego żona oraz istota, która była lub nie była ich synem – wciąż nie umiał wyrobić sobie opinii w tej sprawie – odeszli, ponownie się zaciągnął i wydmuchał dym przez otwarte okno. Potem usiadł z papierosem dopalającym mu się między palcami. Potarł podbródek i patrzył na kościół.

Budynek wymagał odmalowania. W wielu miejscach farba się łuszczyła, a jej kolor tak wyblakł, że Harold nie umiał określić, jaki był pierwotnie. Każdy jednak widział, że kościół musiał kiedyś prezentować się znacznie lepiej. Próbował sobie przypomnieć, jaką barwę miała farba, gdy ją kładziono. Musiał to przecież widzieć. Pamiętał nawet majstra, który wykonał to zadanie – był przyjezdnym z Southport – ale zapomniał jego nazwisko, podobnie jak i oryginalną barwę farby. Jego świadomość rejestrowała tylko obecny obraz wypłowiałej elewacji.

Ale czy nie tak właśnie jest z pamięcią? Po pewnym czasie ulega wyczerpaniu i pokrywa się obronną patyną zapomnienia.

Tylko czy poza nią istnieje coś, czemu moglibyśmy ufać?

Jacob był jak petarda. Przewód pod napięciem. Harold dobrze pamiętał, jak często syn nie wracał do domu przed wieczorem i jak nie umiał usiedzieć w kościele. Pewnego razu doprowadził Lucille do histerii, gdy wdrapał się na gruszę Henrietty Williams. Wszyscy błagali, by zszedł, a on rozsiadł się wysoko w cieniu gałęzi, pośród dojrzałych gruszek i słonecznych plam, zapewne dobrze się bawiąc.

W świetle ulicznych lamp dostrzegł nagle małą postać, która śmignęła nad wieżą kościoła – tylko ruch i mgnienie skrzydeł. Przez sekundę się unosiła, lśniąc w ciemnościach nocy jak śnieg, gdy oświetliły ją reflektory aut.

Niemal natychmiast zniknęła. Wiedział, że bezpowrotnie.

– To nie on – powiedział. Zdeptał papierosa i oparł się o wytarte stare siedzenie. Zwiesił głowę i pragnął tylko, by jego ciało zasnęło niedręczone marzeniami sennymi ani wspomnieniami. – Nie on.

Lucille mocno trzymała Jacoba za rękę, idąc przez tłum gęstniejący wokół kościoła i torując sobie drogę na tyle energicznie, na ile pozwalał jej ból biodra.

– Przepraszam. Hej, Macon, jak się miewasz? Przepuśćcie nas. A co z tobą, Lute? To dobrze. Przepraszam, przepraszam. Halo, Vance! Nie widziałam cię wieki. Gdzie się podziewałeś? To świetnie. Miło słyszeć. Uważaj na siebie. Przepraszam, przepraszam…

Tłum rozstępował się przed nią wedle jej życzenia, pozostawiając ją wszakże w niepewności, czy stanowi to dowód, że na tym świecie obowiązują jeszcze dobre maniery i uprzejmość, czy też znak, że stała się w końcu starą kobietą.

A może ustępowano jej z powodu chłopca idącego u jej boku? Tego wieczoru nikt z Przywróconych nie miał wstępu na spotkanie. Ale przecież Jacob był ponad wszystko jej synem i nic ani nikt – nawet śmierć lub w tym wypadku jej nagły odwrót, nie mogło sprawić, by traktowała go inaczej.

Po pewnym czasie matka i syn znaleźli miejsce w jednej z pierwszych ław obok Helen Hayes. Lucille posadziła Jacoba przy sobie i włączyła się w rozmowy, których szmer niczym poranna mgła unosił się we wnętrzu.

– Ależ tłum – powiedziała, krzyżując ręce na piersi i kręcąc głową.

– Większości z nich nigdy w życiu tu nie widziałam – oświadczyła Helen.

Wszystkich mieszkańców Arcadii i jej okolic łączyło jakieś pokrewieństwo. Helen i Lucille były kuzynkami. Ta ostatnia ze swym wysokim wzrostem, cienkimi przegubami rąk, małymi dłońmi i nosem, prostym i ostrym począwszy od linii oczu, posiadała wszystkie cechy rodziny Danielsów. Helen natomiast była pulchna i okrągła, miała grube przeguby i szeroką twarz. Jedynie ich włosy, teraz srebrne i proste, kiedyś natomiast kruczoczarne, ujawniały pokrewieństwo.

Przeraźliwie blada Helen mówiła przez zaciśnięte wargi. Sprawiała wrażenie bardzo poważnej i zaniepokojonej.

– Kiedy tak wielu ludzi przychodzi do kościoła, to myślisz, że robią to dla Pana? Jezus był pierwszym, który powstał z martwych, ale czy tych pogan to obchodzi?

– Mamo? – odezwał się Jacob, wciąż zafascynowany luźno zwisającym guzikiem swojej koszuli.

– Czy przyszli tu dla Jezusa? – ciągnęła Helen. – Żeby się modlić? Kiedy po raz ostatni złożyli ofiarę? Kiedy ostatnio brali udział w spotkaniu religijnym? No powiedz, kiedy? Ten chłopak Thompsonów, o tam… – Wskazała pulchnym palcem grupę nastolatków stłoczonych z tyłu w kącie. – Kiedy po raz ostatni widziałaś go w kościele? – mruknęła. – Już myślałam, że umarł.

– Bo umarł – odparła Lucille, zniżając głos. – Wiesz to równie dobrze jak każdy, kto go widzi.

– Myślałam, że to spotkanie jest przeznaczone tylko dla… no wiesz.

– Każdy, kto ma zdrowy rozsądek, wie, że takie rzeczy się nie zdarzają – powiedziała Lucille. I nie powinny się wydarzyć. Dlaczego więc ci, których to dotyczy, nie mieliby brać udziału w tym spotkaniu?

– Podobno Jim i Connie tu mieszkają – szepnęła Helen. – Możesz w to uwierzyć?

– Naprawdę? – zdziwiła się Lucille. – Nie słyszałam. Ale czemuż by nie? Przecież należą do tego miasta.

– Należeli – poprawiła ją Helen. W jej głosie nie było współczucia.

– Mamo… – przerwał im Jacob.

– O co chodzi? – spytała Lucille.

– Jestem głodny.

Roześmiała się. Świadomość, że ma syna, który żyje i jest głodny, napawała ją szczęściem.

– Przecież niedawno jadłeś!

Jacob w końcu zdołał oderwać luźny guzik od koszuli. Trzymał go w swych małych, białych rękach, obracając w takim skupieniu, jakby studiował założenie matematyki teoretycznej.

– Ale jestem głodny.

– Amen – powiedziała Lucille. Poklepała go po nodze i pocałowała w czoło. – Dostaniesz coś, jak wrócimy do domu.

– Brzoskwinie?

– Jeśli chcesz.

– W cukrze?

– Jeśli chcesz.

– Chcę – odparł z uśmiechem. – Tata z mną…

– Ze mną – poprawiła go ponownie.

Był dopiero maj, ale w starym kościele panowała nieznośna duchota. Nigdy nie zainstalowano tu porządnej klimatyzacji, a teraz, w zbitym tłumie i stojącym nieruchomo powietrzu trudno było oprzeć się odczuciu, że lada moment nastąpi coś dramatycznego.

Lucille ogarnął niepokój. Przypomniała sobie opisywane w gazetach i przedstawiane w telewizji tragiczne wydarzenia, do których dochodziło, gdy zbyt wielkie masy ludzi stłoczono w zbyt małej przestrzeni. Nikt nie zdoła stąd uciec – pomyślała. Rozejrzała się na tyle, na ile mogła w tłumie, który blokował pole widzenia. Wydawało się, że przybyli wszyscy mieszkańcy Arcadii, całe sześćset osób. Wokół niej wyrastał nieprzenikniony mur ciał.

Od czasu do czasu widziała, jak faluje, jakby nachylając się, gdy ktoś próbował wcisnąć się do kościoła. Słyszała szmer powitań i pozdrowień, a także powtarzające się: „Przepraszam, przepraszam”. Jeśli to jest preludium do śmierci w ogarniętym paniką tłumie – pomyślała – przynajmniej brzmi życzliwie.

Zwilżyła wargi i pokręciła głową. Powietrze stawało się coraz cięższe. Trudno się już było poruszyć, a do kościoła wciąż napływali nowi ludzie. Wyraźnie to czuła. Przyjeżdżali zapewne z Buckhead, Waccamaw albo z Riegelwood, choć Biuro starało się organizować takie spotkania w każdym mieście, wszędzie tam, gdzie mogło. Niektórzy byli jednak podobni fanom słynnych muzyków, podążającym za nimi z jednego koncertu na drugi. Tyle że ci podążali za agentami Biura ze spotkania na spotkanie, czekając tylko, by dopatrzeć się jakiejkolwiek niekonsekwencji i wszcząć awanturę.

Lucille dostrzegła nawet mężczyznę i kobietę, którzy wyglądali na reporterów. Mężczyzna, z włosami w nieładzie i cieniem zarostu, przypominał tych, których widywała w kolorowych pismach i o których czytała w książkach. Wyobraziła sobie, że pachnie świeżym drewnem i oceanem.

Jego towarzyszka była modnie ubraną kobietą o ściągniętych w koński ogon włosach i nieskazitelnym makijażu.

– Ciekawe, czy jest tam również wóz telewizyjny – zastanawiała się głośno, ale jej słowa zagłuszył hałas tłumu.

Jakby na znak reżysera z ozdobnych drzwi w rogu ambony wyłonił się pastor Peters. Za nim szła jego żona, równie mała i wątła jak zawsze. Miała na sobie czarną suknię, w której wydawała się jeszcze mniejsza. Najwyraźniej i jej brakowało powietrza, gdyż dyskretnie ocierała czoło z potu. Lucille nigdy nie potrafiła zapamiętać jej imienia, gdyż było równie niezauważalne jak kobieta, która je nosiła.

W jaskrawym przeciwieństwie do swej żony pastor Robert Peters był wysokim, mocno zbudowanym mężczyzną o zdrowej, wiecznie opalonej cerze. Zdawał się solidny jak skała. Wyglądał jak człowiek urodzony, wychowany i ukształtowany tak, by uznawać prymat przemocy. A przecież od kiedy Lucille poznała młodego kaznodzieję, nigdy nie słyszała, by podniósł głos – z wyjątkiem kulminacji niektórych kazań. Nie był to jednak przejaw jego gwałtownego usposobienia, podobnie jak huk grzmotu nie stanowi oznaki Bożego gniewu. Wiedziała, że podniesiony głos pastorów służy temu, by skierować naszą uwagę ku Bogu.

– To ma przedsmak piekła, wielebny – powiedziała z uśmiechem, gdy pastor z żoną znaleźli się wystarczająco blisko.

– Ma pani rację, Lucille. – Skinął głową. Jego duża, niemal kwadratowa czaszka zakołysała się na mocnej szyi. – Powinniśmy poprosić część osób z tyłu, by wyszły z kościoła. Nigdy tu nie widziałem takiego tłumu. Może jednak powinniśmy przejść z tacą, zanim ich wyprosimy. Potrzebne mi nowe opony.

– Och, błagam, ciszej.

– Jak się pani dziś miewa, pani Hargrave? – Żona pastora zakryła drobną dłonią usta, by ukryć rozbawienie. – Dobrze pani wygląda – powiedziała cienkim głosikiem.

– Biedactwo. – Lucille spojrzała na nią, głaszcząc Jacoba po głowie. – Czy nie jest pani słabo?

– Dziękuję – odparła tamta. – Ostatnio trochę niedomagam. Strasznie tu gorąco.

– Będziemy zmuszeni poprosić część osób, by wyszły – powtórzył pastor. Podniósł swą silną, muskularną rękę, jak gdyby słońce raziło go w oczy. – Tu zawsze brakowało zapasowych wyjść.

– W piekle nie będzie zapasowych wyjść – stwierdziła Helen.

Pastor Peters uśmiechnął się i sięgnął poprzez ławkę, by uścisnąć jej dłoń.

– A jak się ma nasz młodzieniec? – spytał, obdarzając promiennym uśmiechem Jacoba.

– Dobrze – odpowiedział chłopiec.

Lucille klepnęła go po ramieniu.

– Dziękuję, wielebny. Dobrze – poprawiła go.

– Co o tym wszystkim myślisz? – spytał pastor, chichocząc. Krople potu lśniły mu na czole. – Jak sądzisz, Jacob, co zrobimy z tymi wszystkimi ludźmi?

Chłopiec wzruszył ramionami i ponownie poczuł dłoń matki na ramieniu.

– Nie wiem, wielebny.

– Może powinniśmy odesłać ich do domu? A może należałoby wziąć węże z wodą i wszystkich stąd zmyć?

Jacob się uśmiechnął.

– Pastor nie może robić takich rzeczy.

– Kto tak mówi?

– Biblia.

– Biblia? Jesteś pewny?

Jacob pokiwał głową.

– Opowiem wielebnemu żart. Tata uczy mnie najlepszych kawałów.

– Naprawdę?

– Mhm.

Ku zakłopotaniu Lucille pastor Peters ukląkł. Przerażała ją myśl, że duchowny mógłby ubrudzić swój strój z powodu kiepskich żartów, jakich Harold uczył Jacoba. Bóg jeden wiedział, że jej mąż lubuje się w kawałach nieprzeznaczonych dla duchowieństwa.

Wstrzymała oddech.

– Co powiedział podręcznik matematyki do ołówka?

– Hmm… – Pastor potarł gładko ogolony podbródek, jakby się głęboko zastanawiał. – Nie wiem – poddał się w końcu. – A co?

– Mam dużo problemów – odparł Jacob. A potem się roześmiał. Dla jednych był to po prostu śmiech dziecka. Ale inni, wiedząc, że jeszcze przed kilku tygodniami ten chłopiec nie żył, nie wiedzieli, jak zareagować.

Pastor roześmiał się razem z chłopcem, podobnie jak i Lucille, która dziękowała Bogu, że nie był to żart o ołówku i cylindrze.

Potem sięgnął do wewnętrznej kieszeni swej togi i wyjął mały, owinięty w folię cukierek.

– Lubisz cynamon?

– O tak, wielebny, dziękuję!

– Jest bardzo dobrze wychowany – stwierdziła Helen Hayes. Przesunęła się na krześle, podążając spojrzeniem za drobną żoną pastora, której imienia za żadną cenę nie mogła zapamiętać.

– Tak grzeczne dziecko zasługuje na cukierek – powiedziała żona pastora. Stała za mężem, delikatnie otrzepując mu plecy. Nawet ta czynność wydawała się wielkim wyczynem, zważywszy, jak była przy nim mała. – Rzadko się dziś spotyka dobrze wychowane dzieci – przerwała, by otrzeć czoło. Potem złożyła chustkę do nosa, przykryła usta i cicho zakaszlała.

– Jest pani naprawdę chora – zaniepokoiła się Helen.

Żona pastora uśmiechnęła się i grzecznie odpowiedziała:

– Tak, proszę pani.

Peters pogładził Jacoba po głowie, a potem szepnął do Lucille:

– Cokolwiek będą mówić, nie pozwól, by się tym przejął. Ani ty. Dobrze?

– Tak, wielebny – odrzekła.

– Tak, wielebny – powtórzył za nią Jacob.

– Pamiętaj – zwrócił się do chłopca – że jesteś cudem. Całe życie jest cudem.

Angela Johnson

Drewniana podłoga pokoju gościnnego, w którym ją zamknięto na ostatnie trzy dni, była piękna. Gdy przynoszono posiłki, uważała, by niczego nie rozlać, w obawie że niszcząc podłogę, zasłuży na jeszcze większą karę, choć nie wiedziała, czym zawiniła. Czasami, na wszelki wypadek, jadła, wchodząc do wanny w przylegającej do pokoju łazience, i słuchała rodziców, którzy rozmawiali w sypialni za ścianą.

– Dlaczego jeszcze nie przyjechali, żeby to zabrać? – mówił ojciec.

– Nie powinniśmy pozwolić im jej… eee… tego przywieźć – odparła matka. – To był twój pomysł. Co będzie, jak sąsiedzi się dowiedzą?

– Myślę, że Tim już wie.

– Jakim cudem? Było już późno, kiedy to przywieźli. Niemożliwe, żeby o tej porze jeszcze nie spał.

Na chwilę zapadło milczenie.

– Wyobraź sobie, co będzie, jeśli firma się dowie. To twoja wina.

– Chciałem się tylko przekonać. – Jego głos zmiękł. – To wygląda zupełnie jak o…

– Nie zaczynaj od nowa, Mitchell. Dość. Wezwę ich. Muszą przyjechać i zabrać to jeszcze dziś.

Siedziała w kącie z podkurczonymi nogami i cicho chlipała, żałując za winy, do których się nie poczuwała.

Zastanawiała się, gdzie zabrali jej toaletkę, ubrania i plakaty, którymi przez lata zdobiła ściany. Delikatny pastelowy kolor, na jaki pomalowany był pokój, nagle stał się czerwonoróżowy. Zniknęły dziury po gwoździach i pinezkach, ślady po taśmie przylepnej, kreski ołówka na framudze znaczące etapy jej wzrostu. Wszystko zostało zamalowane.

Rozdział czwarty

Kiedy w kościele było już tak wielu ludzi i tak mało powietrza, że wszyscy uświadomili sobie zagrożenie, hałas zaczął cichnąć. Cisza zapadła najpierw w pierwszych ławkach, a potem niczym wirus zaczęła rozprzestrzeniać się dalej.

Pastor Peters, wysoki i potężny jak góra Synaj, założył ręce na piersi i pokornie czekał wraz z żoną, ukrytą w jego cieniu. Lucille wyciągała szyję, rozglądając się wokół. Może diabeł w końcu znudzi się czekaniem – pomyślała.

– Witam, jak się masz, przepraszam, przepraszam, witam. Jak się masz. Przepraszam, bardzo przepraszam.

Powtarzające się nieustannie słowa brzmiały jak refren, a każde z nich sprawiało, że tłum lekko się cofał.

– Przepraszam, witam, jak się masz, przepraszam, witam… – powtarzał nieustannie miękki, głęboki, kulturalny głos, z którym obecni wiązali wiele nadziei. Brzmiał coraz głośniej – a może to kościół ogarniała coraz większa cisza? – aż w końcu powietrze zaczęło falować w rytm słów, które posiadały moc mantry. – Przepraszam, witam, co słychać, przepraszam, witam.

Nie ulegało wątpliwości, że był to wyszkolony głos przedstawiciela władz.

– Dzień dobry, pastorze. – Agent Bellamy zdołał w końcu przedrzeć się przez tłum do Petersa.

Lucille westchnęła, zdziwiona, że w jej płucach zostało jeszcze nieco powietrza.

– Witam panią.

Miał na sobie ciemnoszary, dobrze skrojony garnitur, podobny do tego, w którym swego czasu przyprowadził Jacoba. Nie był to jednak codzienny ubiór większości urzędników państwowych. Nie powstydziłby się go hollywoodzki aktor ani gwiazda wykwintnych programów telewizyjnych.

– Jak się miewa nasz chłopiec? – spytał, wskazując Jacoba z uśmiechem równie idealnym, jak świeżo cięty marmur.

– Dziękuję, proszę pana – powiedział chłopiec, chrupiąc cukierek.

– Miło mi to słyszeć. – Bellamy wygładził krawat, choć ten nie miał najmniejszej fałdki. – Bardzo miło to słyszeć.

Byli tam również żołnierze. Dwaj chłopcy tak młodzi, że można by pomyśleć, iż przebrali się w mundury dla zabawy. Lucille czekała, aż zaczną się ganiać wokół ambony, tak jak to kiedyś robili Jacob i syn Thompsonów. Ale broń w kaburach u ich pasa nie była zabawką.

– Dziękuję, że zechciał pan przyjść. – Pastor uścisnął dłoń agenta Bellamy’ego.

– Nie mogło być inaczej. Dziękuję, że zechcieliście na mnie czekać. Widzę tu prawdziwy tłum.

– Ludzie są po prostu ciekawi – odparł Peters. – Wszyscy jesteśmy ciekawi. Czy pan… a raczej Biuro lub rząd jako całość przekażecie nam jakieś informacje?

– Rząd jako całość? – powtórzył Bellamy, nie gasząc uśmiechu. – Pan mnie przecenia. Jestem tylko skromnym urzędnikiem. Zwykłym czarnym chłopcem z… – zniżył głos – Nowego Jorku – zakończył, jak gdyby wszyscy w kościele i w mieście nie słyszeli jego akcentu. Nie widział jednak powodu, by obnosić się z tym bardziej, niż to konieczne. Południe to dziwne miejsce.

Rozpoczęło się spotkanie.

– Jak wszyscy wiemy – odezwał się pastor Peters stojący przed kazalnicą – żyjemy, jak się to mówi, w ciekawych czasach. Zostaliśmy obdarzeni błogosławieństwem, za sprawą którego staliśmy się świadkami rzeczy zaiste zdumiewających, prawdziwych cudów. I nie poddawajcie się zwątpieniu, gdyż są to zaiste cuda. – Mówiąc, spacerował, co czynił zawsze, gdy nie był pewien słuszności swych wypowiedzi. – To czasy godne czasów biblijnych. Oto bowiem widzimy, że Łazarz, wstając z grobu, wskazał również drogę wielu innym. – Przerwał i otarł pot z czoła.

Jego wątła żona zakaszlała.

– Coś się wydarzyło – zagrzmiał Peters, aż wszyscy zadrżeli. – Coś, czego przyczyny wciąż nie umiemy dociec. – Rozpostarł ręce. – Co zatem czynić? Jak reagować? Czy się lękać? To niepewne czasy, a lęk w obliczu niepewności jest rzeczą naturalną. Ale co począć z tym lękiem? – Podszedł do przedniej ławki, gdzie siedziała Lucille z Jacobem, który cicho szurał twardymi podeszwami po starym czerwonym dywanie. Wyjął z kieszeni chustkę i otarł czoło, uśmiechając się do chłopca.

– Poskromimy nasz lęk cierpliwością – oznajmił. – Oto, co zrobimy.

Przypomniał sobie, że to bardzo ważne, by odwołać się do cierpliwości. Wziął Jacoba za rękę, pewien, że nawet ci, którzy stali z tyłu i nie mogli tego widzieć, dowiedzą się od innych o tym geście. Dlatego, mówiąc o cierpliwości, trzymał dłoń chłopca, który zmarł przed pół wiekiem, a teraz spokojnie ssał cukierek na oczach obecnych w kościele, tuż u stóp krzyża. Powiódł spojrzeniem wokół i wszyscy zrobili to samo. Raz po raz zatrzymywał wzrok na kolejnych przywróconych do życia, tak by uświadomić wszystkim skalę zjawiska. Nie miało ich tu być. A jednak byli. Prawdziwi, z krwi i kości, niewymyśleni. Nikt nie mógł tego podważyć. I wszyscy powinni to zrozumieć.

Pastor wiedział, że cierpliwość jest jedną z cnót, które najtrudniej pojąć. A jeszcze trudniej się nią wykazać. Czuł, że sam jest najmniej cierpliwy spośród wszystkich. Żadne z wypowiedzianych przez niego słów nie miało sensu ani znaczenia, ale przecież odpowiadał za swe owieczki i powinien spełnić swój obowiązek. Nie mógł dopuścić, by tamta dziewczyna opanowała jego myśli.

W końcu zdołał się otrząsnąć i odepchnąć natrętnie stający mu przed oczyma obraz jej twarzy.

– W tych czasach niepewności nader łatwo o pochopne sądy i, co gorsza, nierozważne czyny. Wystarczy włączyć telewizor, by ujrzeć, jak ludzie się boją, jak zachowują się niektórzy z nich, a także, do czego prowadzi lęk. Nie chciałbym mówić, że się boimy, ale tak jest. Nie chciałbym twierdzić, że jesteśmy zdolni działać nierozważnie, ale tak jest. Nie chciałbym również przyznać, że chcemy posunąć się do czynów, które są haniebne, ale to prawda.

W jego pamięci leżała rozciągnięta na nisko zwieszonej gałęzi dębu niczym drapieżny kot. Był wówczas zaledwie chłopcem. Stał, patrząc w górę na jej niedbale zwisającą rękę. I bardzo się bał. Bał się wysokości. Bał się jej i tego, co przy niej czuł. Bał się sam siebie, jak wiele innych dzieci. Bał się…

– Pastorze?

To była Lucille.

Potężny dąb. Plamy słońca w gęstwinie liści, zielona trawa, dziewczyna… Wszystko to zniknęło. Peters westchnął, wyciągając przed siebie puste dłonie.

– Co mamy z nimi zrobić? – warknął Fred Green gdzieś ze środka kościoła. Wszyscy się obrócili, by na niego spojrzeć. On tymczasem zdjął zniszczoną czapkę i wygładził roboczą koszulę barwy khaki. – To nie jest normalne – ciągnął, a mięśnie jego szczęk napięły się jak lina. Włosy dawno mu już wypadły, miał wielki nos i małe oczy, a wszystko to podkreślało jego ostre rysy, w których czaiło się okrucieństwo. – Co z nimi zrobimy?

– Zachowamy cierpliwość – odparł pastor. Pomyślał, że wspomni o rodzinie Wilsonów stojącej z tyłu kościoła. Ale ta rodzina budziła w Arcadii szczególne emocje, toteż uznał, że na razie lepiej nie zwracać na nią uwagi.

– Cierpliwość? – Fred szeroko otworzył oczy i aż się zatrząsł. – Mamy zachować cierpliwość, gdy diabeł we własnej osobie staje u naszych drzwi? Mamy być cierpliwi, kiedy nadchodzi kres naszych dni?! – Mówiąc to, nie patrzył na pastora, lecz na tłum słuchaczy. Obrócił się w koło tak, by wszyscy widzieli wyraz jego oczu. – On domaga się od nas cierpliwości w takiej chwili!

– Chwileczkę – przerwał mu Peters. – Kto tutaj mówi o końcu dni? I nie dopatrujmy się w tych nieszczęsnych ludziach wcielenia diabła. Są tajemnicą, to pewne. Być może nawet jesteśmy świadkami cudu. Na razie jednak za wcześnie, by o tym sądzić. Zbyt mało wiemy, a panika jest najmniej potrzebna. Słyszeliście przecież o wypadkach w Dallas i liczbie ofiar, zarówno wśród tych, którzy powrócili z tamtej strony, jak i zwykłych śmiertelników. Wszyscy zginęli. Nie możemy dopuścić, by powtórzyło się to tu, w Arcadii.

– Jeśli o mnie chodzi, to ci ludzie z Dallas zrobili, co trzeba.