Przywódca wilczej hordy: Czarny Rycerz - Luiza Dobrzyńska - ebook

Przywódca wilczej hordy: Czarny Rycerz ebook

Luiza Dobrzyńska

0,0
10,50 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

"Przywódca wilczej hordy: Czarny Rycerz" to otwarcie trylogii, której akcja toczy się w kluczowym momencie wojny stuletniej. Młody Hrabia de Bongrais doznaje zdrady od najbliższego sojusznika. Jego towarzysze zostają wymordowani, dla niego zaś szykowany jest szafot. Jedynie dzięki uporowi i niezwykłej odwadze starego przyjaciela udaje mu się ujść cało. Zdradzony przez sojuszników i zaszczuty przez wrogów wiedzie życie banity, którego imię już wkrótce sieje popłoch wśród angielskich żołnierzy. Skryty w leśnej gęstwinie odkrywa prawdziwą przyjaźń, miłość i wszystkie uroki życia.

Teraz pozostaje pomścić poległych towarzyszy i przelać krew zdrajcy...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 321

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Luiza Dobrzyńska

Przywódca wilczej hordy:

Czarny Rycerz

Wydawnictwo Red Book

Lublin 2015

Luiza Dobrzyńska

Przywódca wilczej hordy: Czarny Rycerz

Copyright© Luiza Dobrzyńka 2015

Copyright © Wydawnictwo Red Book 2015

Lublin 2015

ISBN:978-83-942765-4-6

Projekt okładki:

Mikar Studio

Korekta:

Autor.

Skład i Redakcja

Karol Michałowski

Wydanie I.

Wydawca:

Wydawnictwo Red Book

Elizówka 39c

21-003 Ciecierzyb

www.redbook.com.pl

ROZDZIAŁ I. Koszmar

Rok 1360 miał się okazać rokiem klęski dla ogarniętej wojną Francji. Do tego roku wojska francuskie, nie odnosząc co prawda sukcesów, podtrzymywały wciąż złudzenie wyrównania sił, jednakże po słynnej bitwie pod Poitiers złudzenie to obróciło się w pył. Zbrojne oddziały Czarnego Księcia kroczyły naprzód niczym burza, przełamując opór nielicznych już, zdesperowanych obrońców. Wielu francuskich wielmożów otwarcie poparło najeźdźców, w tej liczbie znalazł się również bliski kuzyn króla Jana II, Roger de Valois, zwany powszechnie Czarnym Rycerzem, lub też francuskim Czarnym Księciem. Przydomek ten najlepiej odzwierciedlał trwogę i nienawiść, jaką ten renegat budził w swych rodakach. Nie lubili go nawet ci, którzy zgadzali się z nim w kwestiach politycznych i z tego względu utrzymywali z nim bliskie kontakty. Okrutny i pozbawiony wszelkich skrupułów bardzo szybko zaprzyjaźnił się z synem Edwarda III, z którym w toku wojny zetknął go kapryśny los i w przełomowej chwili opowiedział się bez reszty po jego stronie. Mimo, że dzieliła ich dość znaczna różnica wieku, rozumieli się dobrze, a nawet lubili, choć żaden z nich nie był zbyt skłonny do takich uczuć. Nie ufali sobie być może do końca, ale w wystarczającym stopniu. Obecnie Czarny Rycerz własnymi metodami kontynuował dzieło księcia Edwarda, likwidując stawiające wciąż opór zbrojne grupy rycerzy i zdobywając broniące się miasteczka oraz pojedyncze twierdze. Wycinał przy tym bez pardonu wszystkich, którzy odrzucili żądanie bezwarunkowej kapitulacji, biorąc w tym przykład ze swego angielskiego protektora. Kierował się przy tym w stronę Paryża, nie żeby pragnął go opanować ale by, rozszerzając granice angielskiego panowania, zagarnąć przy okazji jak najwięcej dla siebie. Teraz na jego drodze stała już tylko jedna twierdza, Bongrais.

Nie była to zbyt wielka warownia. Otaczające ją miasteczko liczyło niewielu mieszkańców, choć przynależące do Bongrais dobra były dość rozległe i bogate. Twierdza miała jednakodważną, karną i dobrze wyszkoloną załogę, którą dowodził bardzo jeszcze młody, lecz już znany z odwagi i bezkompromisowej postawy hrabia, Theo de Bongrais. On właśnie stanowił główny problem, gdyż wiadomo było, że nie podda się za żadną cenę. Dopiero kilka miesięcy temu został pasowany na rycerza, a mimo to starzy żołnierze słuchali go bez szemrania, Być może działo się tak, gdyż urzeczenibyli łudzącym podobieństwem jego głosu do głosu jego ojca, któremu nikt nie ośmielał się sprzeciwiać.

– Słuchają go jak samej Ewangelii, choćby mówił same niedorzeczności – mówił Don Paulino, zamkowy intendent, do słuchającego jego słów Czarnego Rycerza – A na jego rozsądek nie mamy co liczyć. Atak na zamek będzie kosztować Waszą Wysokość dużo, zbyt dużo. Proponuję inne rozwiązanie.

– Jakie? – spytał Czarny Rycerz. Właściwie domyślał się odpowiedzi, chciał jednak zyskać trochę czasu do namysłu. Znany był ze swej otwartości na cudze pomysły, z tym że zazwyczaj modyfikował je po swojemu. Pomimo otrzymanej od przekupionego intendenta zwięzłej charakterystyki młodego rycerza nie chciał go zabijać, nie rozmówiwszy się z nim przedtem osobiście. Znał dobrze jego matkę, Adelajdę de Tourvelle, do której swego czasu żywił pewien sentyment i miał cichą nadzieję, iż uda mu się przeciągnąć jej syna na swoją stronę. Byłby to nie byle jaki sukces.

– Wracaj do zamku i działaj ostrożnie – polecił sojusznikowi, gdy ten skończył już mówić – Przyjmuję twój plan, z tym że na razie Theo potrzebny mi jest żywy. Jeśli rzeczywiście okaże się zbyt głupi, by przyłączyć się do mnie, trzeba będzie sprawić, by jego śmierć odebrała ducha innym buntownikom. W ten sposób przyda się nam, czy będzie tego chciał, czy nie.

Don Paulino skinął ze zrozumieniem głową, skłonił się i tajnym przejściem wrócił do Bongrais. Zdradzał swego pana nie dla pieniędzy, przy wszystkich swoich wadach nie był chciwy i nigdy z powierzonych mu pieniędzy nie sprzeniewierzył ani talara. U podłoża jego czynu leżała głęboka, zapiekła nienawiść, zrodzona w czasach, gdy Theo nie było jeszcze nawet na świecie. Pałający obsesyjną żądzą ku jego matce i odtrącony ze wzgardą latami czekał na okazję, która nie nadeszła i w końcu przeniósł to złe uczucie na syna hrabiny, nieszczęsnym trafem bardzo do niej podobnego. Nienawidził go cierpliwie, całe lata, aż wreszcie doczekał się okazji wyrządzenia mu trwałej szkody i nie zamierzał tej okazji zmarnować. Otwarcie wystąpić przeciw swemu seniorowi nie mógł, gdyż to równałoby się samobójstwu. Nikt by go nie poparł. Wszyscy, którzy stanowili załogę warowni, daliby się zabić za młodego hrabiego, a poza tym, choć rzeczywiście bardzo podobny był do matki, charakter bez reszty odziedziczył po ojcu, a Fabien de Bongrais nie należał do ludzi, którym można się bezkarnie przeciwstawiać. Theo nie wymagał zresztą szacunku dla siebie i swoich rozkazów. Sam pracował za trzech przy naprawianiu i umacnianiu fortyfikacji, pierwszy był na nogach, jeszcze przed wschodem słońca, a kładł się ostatni. Wszystkiego dopatrywał sam, zaglądał w każdy kąt. Osobiście przeliczał zapasy i zawsze był obecny tam, gdzie coś się działo. Rozmawiał z każdym, kto tego chciał, a usłyszawszy wątpliwości co do szans obrony zapowiedział, iż każdego, który wspomni mu o poddaniu zamku, każe powiesić na częstokole. Nikt nie miał wątpliwości, że nie były to słowa na wiatr.

– Ten się nigdy nie waha i dobrze wie, czego chce. – mawiano o nim w Bongrais, ale nie była to całkowita prawda.

Nikt nie znał tych nocy, pełnych najgorszych rozterek i obaw, z których nie zwierzyłby się nikomu. Nie miał przecież jeszcze żadnego bojowego doświadczenia, a zależał od niego los kilkuset ludzi. Był to ciężar stanowczo za duży jak na jego niespełna dwudziestoletnie barki, ale musiał go udźwignąć i wierzył, że mu się to uda. Najgorsze było to, że miał niewielką drużynę i zaledwie siedmioosobowy oddział łuczników, ale na to nie było już rady. Chłopi, którzy za jego pozwoleniem schronili się na zamku, byli co prawda chętni do jego obrony, ale niewiele mogli być warci w starciu z regularną armią. Ze swych trosk i wątpliwości, jak na ironię, zwierzał się właśnie Paulinowi, którego uważał za człowieka inteligentnego i trzeźwo patrzącego na świat. Co do tego zresztą się nie mylił, nie był jednak świadomy, do czego intendent wykorzystuje swą inteligencję i spryt.

Don Paulino nie ośmielał mu się otwarcie sprzeciwić i po cichu przyznawał, że pomimo młodego wieku Theo potrafił narzucić innym swój autorytet, nienawidził go jednak przez to tym mocniej. Gdy na niego patrzył, widział w nim obraz kobiety, która go odtrąciła i upokorzyła dawno temu. Młody rycerz nie dostrzegał nienawiści w jego spojrzeniu i nie przeczuwał nawet zbliżającego się nieszczęścia. Jego chmurne spojrzenie ślizgało się spiesznie po podwładnych, nie zatrzymując się na dłużej na żadnym z nich, gdyż głowę zajętą miał czym innym, wojskiem, które było już pod Bongrais. Było dość liczne, co najmniej dwustu pięćdziesięciu regularnych żołnierzy, kilkunastu ciężkozbrojnych rycerzy i sporo pachołków, których na ogół się nie liczyło, a którzy przecież w starciu bojowym mogli być bardzo groźni. Zbliżał się termin pierwszego prawdziwego sprawdzianu bojowego dla młodego rycerza.

Don Paulino wspinał się powoli krętymi schodami na szczyt baszty, skąd Theo obserwował przez wąskie okno obozujące pod murami twierdzy wojsko. Był zaniepokojony. Czarny Rycerz zadowolił się otoczeniem Bonville ze wszystkich stron i nie zrobił jak dotąd nic więcej. Nie atakował ani nie przysyłał parlamentariuszy, po prostu pilnował zamku w złowrogim milczeniu. To było coś, o czym Theo do tej pory nie słyszał. Zatopiony w swych, niewesołych, myślach nie obejrzał się na odgłos kroków za plecami. Wiedział zresztą, że to nadchodzi intendent. Co rano składał mu raport właśnie w tym miejscu, w najlepszym punkcie obserwacyjnym całego z całego zamku

– Nie wiem, na co oni czekają... – powiedział rycerz cicho – Nie podoba mi się to. A wam, Don Paulino?

– A mnie tak – padła niespodziewana odpowiedź i kilka par krzepkich rąk pochwyciło hrabiego, obezwładniając go w mgnieniu oka. Zaskoczony nie zdążył sięgnąć po miecz.

Wywleczono go, opierającego się zaciekle, na dziedziniec opanowany już przez wpuszczonych przez zdrajcę żołnierzy. Krzyk mordowanych i daremne wołania o pomoc gwałconych niewiast tworzyły przeraźliwą kakofonię, w której nie sposób było usłyszeć własnych myśli. Wkrótce kamienne płyty spłynęły krwią. Trzymany w mocnym uścisku przez kilka par wrogich rąk Theo omal nie oszalał od widoku tej rzezi, rozbrojony i bezradny wobec strasznych scen, które rozgrywały się przed jego oczami. W jego przytomności mordowano bezpardonowo ludzi, których znał od dziecka, nie przepuszczając nawet niedorosłym pachołkom i starym służebnicom. Kiedy wreszcie zawleczono go do ciemnego lochu i zawarto za nim okute drzwi, miał nieustanne wrażenie, iż piekło wokół niego trwa nadal, a on sam, potępiony za życia, nie może się z niego wyrwać. Bezsensownie zaciskał ręce na uszach i jęczał cicho, usiłując opanować rozszalałe bicie serca. Gdy wreszcie udało mu się odzyskać oddech, skulił się bezsilnie pod kamienną ścianą. Nie umiał powiedzieć, jak długo trwała masakra, której był zniewolonym świadkiem. Miał wrażenie, że trwało tocałe wieki, a sądząc po tym co widział, nikt chyba nie miał szans ujść z życiem, może oprócz kilku młodziutkich dziewcząt, które zwycięzcy pewnie zatrzymali dla dogadzania swym żądzom. I... co się stało z Bellette? Nie widział jej wśród maltretowanych na dziedzińcu niewiast, ale to nie znaczy, że nie podzieliła ich losu. Theo zacisnął mocno zęby, żeby się nie rozpłakać. Nie wybaczyłby sobie czegoś takiego, zawsze przecież był zdania, że płacz jest dobry dla kobiet lub dzieci, nie dla dorosłych mężczyzn jak on. Nie przyjąłby prawdopodobnie do wiadomości, że niezupełnie jest jeszcze dorosły i nie uwłaczało by mu w niczym, gdyby uronił kilka łez. Szczególnie teraz... Bellette była dla niego wszystkim, choć do tej pory nie bardzo zdawał sobie z tego sprawę. Była córką jednej z pokojówek i póki był chłopcem, a ona małą dziewczynką, nie zwracał na nią żadnej uwagi. Później jednak...Kiedy miał szesnaście lat, a ona trzynaście, przyjechał jak co roku do domu na święta. Bellette sama już wtedy pracowała jako pokojówka i pierwszy raz spojrzał wtedy na nią nie jak na pętającego się pod nogami szkraba, a jak na budzącą się do życia małą kobietkę.

Nie było w tym nic dziwnego i młodsze od niej wydawano za mąż w tej epoce, a na dworze króla Navarry, gdzie Theo przebywał jako paź i później jako giermek księcia de Candall już dwunastoletnie dziewczynki bywały doświadczonymi w pewnych sprawach kokietkami. Bellette ujęła go swą niewinnością i słodyczą, a jej słoneczna uroda subtelnością rzadko spotykaną u wieśniaczek. Powoli, nieśmiało poznawali siebie nawzajem, od pierwszych pocałunków, ukradkiem, za kotarami, dotyku rąk aż do... Młodzi kochankowie kryli się ze swą miłością przed starym hrabią, a więc i przed wszystkimi innymi, obawiając się nawet patrzeć na siebie nawzajem w obecności osób postronnych. Ta miłość była skarbem, ofiarowanym im obojgu przez kapryśną fortunę.Teraz, gdy wyobrażał sobie to drogie ciało w łapach żołdaków Rogera de Valois, zaciskał tylko zęby w bezsilnej wściekłości. Nie chciał o tym myśleć, nie mógł o tym myśleć jeśli miał zachować jasny umysł.

– Boże, jeśli jakimś cudem wyjdę z tego cało, to przysięgam, że uduszę Paulina własnymi rękami – wyszeptał.

Nie mógł sobie darować, że tak dał się podejść podłej kreaturze. Kto by przewidział, że ktoś, kto tyle lat służył jego ojcu, teraz tak nikczemnie zdradzi? Pomyślał o Bertrandzie i po raz drugi gardło ścisnął mu skurcz.

Ten powolny w ruchach i mowie chłopak, przypominający z grubsza ociosany kloc drzewa, typowy francuski wieśniak, był dla niego bardziej bratem i przyjacielem niż służącym, którym miał być z założenia. Opiekował się  młodym hrabią od dnia tej burzy śnieżnej, która zabrała jednemu z chłopców matkę, a drugiemu ojca. Joaquin był stangretem. Prostym i nieokrzesanym, samotnie wychowującym synka, człowiekiem. Od czasu śmierci żony, która zmarła przy porodzie, nie związał się z żadną kobietą, a złośliwi powiadali, że jest beznadziejnie zakochany w hrabinie. Czy to była prawda... nikt nie wiedział, gdyż stangret nigdy nie przekroczył w stosunku do swej pani granicy wyznaczonej mu przez pochodzenie i pracę, jednak po śladach, odkrytych na śniegu, odczytano przebieg tragedii. Ze śladów tych wynikało niezbicie, że gdyby po tym, jak konie poniosły i rozbiły powóz hrabiny Joaquin zostawił swą panią na łasce zawieruchy, zdołałby dotrzeć do domu i ocalić życie, jednak nie zrobił tego. Niósł ranną hrabinę tak długo, aż całkiem opadł z sił, potem otulił ją swoim płaszczem i tak znaleziono ich oboje pod drzewem, martwych. Podobno na nieogolonej twarzy stangreta widniał uśmiech szczęścia. Jakkolwiek było, powszechnie oczekiwano, że osierocony chłopiec zostanie oddany na naukę jakiegoś rzemiosła, jak to było w zwyczaju, jednak stary hrabia miał inne plany. W dzień pogrzebu wezwał Bertranda do siebie i oznajmił mu krótko

– Twój ojciec dobrze mi służył. Mam nadzieję, że odziedziczyłeś po nim poczucie obowiązku, gdyż od tej pory będziesz osobistym służącym mojego syna. Służ mu i opiekuj się nim najlepiej, jak potrafisz, a będziesz mógł liczyć na moją łaskawość. Możesz odejść.

Powszechnie uważano, że rozbrykany sześciolatek dobrze da się we znaki Bertrandowi, ale były to obawy nieco na wyrost. Chłopcy bardzo szybko zaprzyjaźnili się ze sobą i to do tego stopnia, że gdy Fabien de Bongrais zabierał syna na dwór króla Navarry, musiał zabrać i Bertranda, bez którego Theo nie chciał się nigdzie ruszyć. Teraz młody hrabia miał tylko nadzieję, że jego przyjaciel nie zdążył wrócić na czas z wioski, do której został przez niego wysłany. Jeśli wrócił, pewnie było już po nim. Gdyby Don Paulino znalazł jego ciało pośród poległych, zapewne nie odmówiłby sobie przyjemności ciśnięcia jego głowy do nóg więźnia, skoro ze zżerającej go nienawiści posunął się aż do zdrady.

„I za co on mnie tak nienawidzi?” Pomyślał Theo bezradnie. Nie przypominał sobie, by wyrządził intendentowi jakąś krzywdę, a nie mógł przecież  wiedzieć, że cała historia zaczęła się długo przed jego urodzeniem...

Masywne drzwi do lochu skrzypnęły i dwóch milczących żołnierzy wyprowadziło go na  zewnątrz. Idąc pod ich strażą po na wpół zrujnowanych korytarzach Theo widział przez mijane okna pobojowisko na dziedzińcu i nielicznych ocalałych chłopów, którzy krzątali się, składając na wozy ciała poległych, by pogrzebać je we wspólnej mogile. Zniszczenia wewnątrz zamku świadczyły wymownie o tym, iż obrońcy nie od razui nie bez walki ulegli napastnikom, teraz jednak kręte korytarze i wysokie komnaty stały w ciszy i martwocie, jak opuszczone. Wyjątek stanowiły te, w których zakwaterowali się rycerze, walczący w barwach Rogera de Valois. Kilku z nich Theo znał z dawnych czasów, gdy był giermkiem, widok ich był więc tym przykrzejszy dla jego oczu. Strażnicy wprowadzili go do sali rycerskiej, gdzie zdobywca zamku siedział na honorowym miejscu za stołem i w towarzystwie dwóch przybocznych pił wino, nalewane im przez najwyraźniej zmaltretowaną i przerażoną służącą. Młody hrabia poczuł idiotyczną ulgę zobaczywszy, iż nie jest to Bellette, a Jeanne, jedna z podkuchennych.

Wyraz ulgi na jego twarzy nie uszedł uwagi Czarnego Rycerza, który przyglądał mu się, rozparty w rzeźbionym fotelu. Rzeczywiście, jak zauważył, chłopak bardzo podobny był do swej tragicznie zmarłej matki. Miał jej włosy, czarne z granatowym połyskiem, jej delikatne rysy i urzekającą urodę, a nade wszystko jej oczy: wielkie, czarne jak węgle, dość szeroko osadzone i ocienione czarnymi rzęsami. Po ojcu wziął bezsprzecznie ciężkie, szerokie brwi i kwadratowy zarys szczęk, złagodzony nieco delikatniejszą linią podbródka, oraz wzrost i szczupłość figury. Żałobna czerń czyniła go jeszcze wyższym i szczuplejszym.

– Siadaj – zaprosił go. – Napijesz się?

– Dziękuję, ale w waszym towarzystwie nie będę ani siedział, ani tym bardziej pił. – odparł Theo gniewnie.

Czarny Rycerz budził w nim odrazę nie do przezwyciężenia, zwłaszcza, że za jego niecnymi poczynaniami kryło się jezioro wylanej krwi, i to krwi jego rodaków. Książę uśmiechnął się zimno.

– A to dlaczego? – spytał. – Mam dla ciebie uczciwą propozycję. Przyłącz się do mnie. Książę Walii, mój kuzyn, to szczodry i łaskawy pan, a ja jestem jego najbliższym sojusznikiem. Krzywdy w tym aliansie nie doznasz.

– Ze względu na swe nazwisko mam pewne poważanie w prowincji – rzekł Theo powoli. – Chcecie to wykorzystać, prawda? Nic z tego, zdrajco. Ja nie przyłożę ręki do tego ohydnego kramarzenia własną ojczyzną. Idź do diabła. Czarny Rycerz nie wyglądał na poruszonego jego słowami.

– A teraz złamię ci serce. Liczysz pewnie na czyjąś pomoc? Oto nikt ci nie pomoże, mój koguciku – powiedział, obracając w palcach srebrny puchar. – Nikt nie ujmie się za tobą, bo też nie ma takiego powodu. Bardzo mnie to cieszy, bo nie zasługujesz na żadne względy. A wiesz? Czemu nikt się za tobą nie ujmie? Niedawno król Jan podpisał pokój z Anglią. Jesteś więc nie bohaterskim obrońcą ojczyzny, a zwykłym, zasługującym na szubienicę, buntownikiem przeciwko legalnie sprawowanej władzy.

– Nieprawda. – wyszeptał Theo zbielałymi ustami.

– Owszem, prawda – Roger de Valois napił się wina i odstawił puchar. – A skoro odrzucasz mój protektorat, zostaniesz pojutrze rano ścięty na rynku w Bongrais. Gdy ludzie zobaczą twoje zwłoki, odechce się im buntować. Odprowadźcie go.

Zamknięty ponownie w ciemnym i zimnym lochu Theo chodził od ściany do ściany, nie mogąc się uspokoić. Wiedział już wcześniej, że w bitwie pod Poitiers król Jan II został wzięty do niewoli przez wojsko Czarnego Księcia, nie przypuszczał jednak, że dojdzie do podpisania tak haniebnego dokumentu. Król, nawet w niewoli, pozostaje głową państwa i powinien zabiegać o wolność dla kraju, a nie godzić się na wydanie go w ręce wrogów. Z drugiej znów strony, kto wie jakich metod użyli zwycięzcy, by nakłonić monarchę do podpisania traktatu. Wszak wraz z nim w ręce Anglików wpadł młodziutki książę Filip, który nie odstąpił ojca nawet w wirze największej bitwy. Dzielny rycerzyk z tego wyrostka, trzeba przyznać, tym bardziej król mógł obawiać się o niego. Czarny Książę nie miał skrupułów, był człowiekiem nieprzewidywalnym i ogromnie niebezpiecznym, w dodatku przyjaźnił się ze wszystkimi chyba francuskimi renegatami, a niejednemu z nich na pewno byłoby na rękę usunięcie jednego z królewskich synów. Może nawet nie tylko tego jednego... Theo dopiero niedawno został pasowany na rycerza, głowę miał pełną ideałów, a królowi wierzył bezgranicznie, tak, jak go nauczono. Nie potrafiłby inaczej, nawet w myślach, w każdym razie jeszcze nie teraz. Zmęczony do cna przysiadł wreszcie pod kamienną ścianą. Dopiero teraz dotarło do niego z całą wyrazistością coś, o czym wcześniej nie myślał, pochłonięty czymś innym. To, iż zostały mu niecałe dwa dni życia. Wcale nie chciał umierać, choć śmierć, co prawda na szafocie, nie w walce, stanowiła dla niego gwarancję zachowania dobrego imienia. Wiedział, iż zostanie zapamiętany jako dzielny do samej śmierci obrońca twierdzy i ta myśl stanowiła dla niego pewne pokrzepienie. Nikt nie mógł ujrzeć ostatniego potomka rodu Bongrais drżącego z obawy przed katowskim toporem i to było to ostatnie zadanie, które sobie wyznaczył. Oparł policzek o ścianę i zamknął oczy. Wtedy nagle przyszedł strach, ścisnął za gardło, zmroził serce w małą, przerażoną kulkę.

Zamknięty w lochach własnego zamku młody hrabia toczył najtrudniejszą walkę, z samym sobą, póki zmęczenie nie wzięło góry. Z niespokojnego snu wyrwał go dopiero odgłos młotów. Przez chwilę zastanawiał się co to może być, potem zrozumiał, że budują dla niego szafot. Ta myśl przeszła już bez wrażenia. Był obolały, jak po tęgich razach, miał wrażenie, że głowa zaraz mu pęknie, a to, czego był świadkiem, zostawiło w nim uczucie nieprzezwyciężonego wstrętu. Gnębiło go jeszcze jedno, poczucie winy. Jakby na to nie patrzeć, zawiódł ludzi, którzy wierzyli, że ich obroni, a choć nie był tak naprawdę winny temu, co się stało, czynił sobie gorzkie wyrzuty. Przyniesiony mu posiłek odtrącił ze wzgardą. Wypił jedynie parę łyków wody z dzbana. Nie chciał jeść, wiedział przecież, iż w drodze na szafot skazańcy nieraz wymiotują wszystkim, co mają w żołądku, wolał więc nie mieć okazji do zrobienia z siebie widowiska. Do głębokiego lochu nie dochodził żaden promień światła, nie widział więc, czy jest dzień czy noc. Jedynie nieustający stukot młotków na zewnątrz dawał mu znać, że jest jeszcze dzień, skoro robotnicy pracują. Kiedy stukot ucichł, więzień zasnął ponownie, gdyż w wieku dwudziestu lat zasypia się łatwo, bez względu na ciężar gniotący serce. Zbudziło go dopiero skrzypnięcie zawiasów drzwi. Do środka weszło dwóch strażników z pochodniami i nieznany mu, potężnie zbudowany mężczyzna w czerwonym stroju, po którym odgadł kata.

„To już?” Zdziwił się Theo w duchu, wstając pospiesznie. Przemknęło mu przez myśl, że może książę de Valois zrezygnował z urządzenia publicznej egzekucji i kazał najzwyczajniej udusić go w jego celi, jak pierwszego lepszego rzezimieszka. Można było się tego po nim spodziewać. Kat jednak odgarnął tylko włosy z jego karku dłonią wielkości bochenka chleba i zlustrował jego szyję. Potem wyszedł i Theo usłyszał, jak mówi do kogoś na korytarzu.

– Wystarczy jedno cięcie.

Rycerzem wstrząsnął dreszcz. Te beznamiętne słowa były gorsze niż wszystko, co do tej pory usłyszał. Więc tak miały się skończyć wszystkie jego marzenia i plany? Przecież dopiero co wracał z Paryża, gdzie został pasowany na rycerza. Wracał do rodzinnych dóbr, gdzie czekał na niego ojciec, szorstki i zamknięty w sobie, lecz mimo to podziwiany i uwielbiany. Czekali wszyscy ludzie, których znał od wczesnego dzieciństwa, a nade wszystko pewna śliczna istota, tak bardzo mu oddana. Kto mógł przewidzieć, że tak się to wszystko skończy. Oparł tętniącą skroń o ścianę, zimny i nieco wilgotny kamień zdawał się łagodzić ból, przytępiać gniewny żal. Gdyby miał dość cywilnej odwagi, przyznałby się sam przed sobą, że zwyczajnie się boi. Drogi na szafot, bólu, śmierci z ręki obojętnego kata, w obecności plugawych zwycięzców i zastraszonych mieszkańców miasteczka, którzy, teraz wiedział to dokładnie, nie zdobędą się nawet na odruch współczucia. Będą zadowoleni, że to nie żaden z nich i trudno mieć im to za złe. Zawiódł ich, to był fakt bezsporny. Nie przyszło mu do głowy, że być może ocenia siebie surowiej niż inni. Zbudziło go mocne szarpnięcie za ramię. Przy słabym świetle pochodni zobaczył żołnierza w pełnej zbroi i szarpnął się do tyłu w odruchu bezsensownej obrony. Okryta rękawicą dłoń zamknęła mu usta w rozkazującym geście, potem żołnierz rzucił mu na kolana naręcze ubrań, napierśnik, hełm, nagolennice i rzecz najcenniejszą: miecz. Chwycił go mocno w dłoń, gdy tylko narzucił na siebie przyniesione przez tajemniczego wybawcę ubranie. Uzbrojony i osłonięty blachami napierśnika poczuł się od razu pewniej i dławiące go napięcie opadło, ustępując miejsca gotowości do walki. Gdyby do niej doszło był zdecydowany nie dać się wziąć żywcem po raz drugi. Razem ze swym towarzyszem przeszedł przez korytarz i wyszedł na dziedziniec, po którym apatycznie snuli się wartownicy, senni i poziewujący. Byli zbyt zmęczeni, by kontrolować ludzi w takich samych barwach jak oni, nie zwrócili więc w ogóle uwagi na zbiegów. Dopiero, gdy korzystając z maleńkiej furtki, znanej nielicznym, znaleźli się poza murami zamku towarzysz hrabiego zdjął hełm.

– Bertrand! Więc żyjesz?! – krzyknął Theo, chwytając go w ramiona.

– Głośniej, tam na zamku cię nie dosłyszeli – Bertrand stanowczo uwolnił się z jego objęć – Zostaw te czułości na później. Im szybciej dotrzemy do kryjówki, tym lepiej. Za tymi drzewami zostawiłem konie.

– Ale skąd wziąłeś te szmaty i broń? – pytał rycerz, ledwo opanowując szaleńcze bicie serca. Bertrand machnął ręką.

– Drobiazg – mruknął. – Bellette zdobyła wywar usypiający, a co było trudne, to podkraść się i wlać to do antałka, z którego szeregowi żołnierze czerpali piwo. Kiedy się pospali, reszta była prosta.

Z tego wszystkiego do Theo dotarła jedynie informacja, że Bellette żyje i ma się dobrze, skoro postanowiła czynnie włączyć się do organizowania dla niego ratunku. Poczuł taką ulgę, że zachwiał się i omal nie upadł.

– Czy ty wiesz, jakie ja męki przeżywałem w lochu myśląc o tym, co mogło spotkać ją i ciebie? – wyszeptał zdławionym głosem. – Ta myśl była dla nie gorsza od wszystkiego, a było tego niemało.

Bertrand popatrzył na niego ze współczuciem.

– Wiem, zmusili cię, żebyś patrzył na tą całą rzeź – powiedział. – Teraz jednak zapomnij o tym i pospiesz się. Lada chwila odkryją, kogo im w lochu brakuje.

Przyjaciele odwiązali ukryte za drzewami konie, zrzucili ciężkie półpancerze i wspięli się na siodła. Musieli ukryć się w lasach, zanim ruszy za nimi pogoń, wszelkie wyjaśnienia odłożyli więc do czasu, gdy znaleźli się w takim miejscu w którym musieli zsiąść z koni, by po ciemku nie rozbić sobie głów o zwisające nisko gałęzie drzew.

– Bellette dowiedziała się o ataku na zamek akurat wtedy, gdy była u swego brata – mówił Bertrand, idąc przodem i rozgarniając gałęzie. – Jak pewnie wiesz, Pierre jest wyjęty spod prawa za udział w Żakerii. Bellette próbowała namówić go, by przyłączył się do ciebie, gdy znalazł ich Colas, chłopak stajenny, któremu udało się uciec. Biedna dziewczyna mało nie oszalała z niepokoju. Błagała Pierre’a, by cię ratował, ale ten chłopak żywi chorobliwą nienawiść do całej szlachty świata i stwierdził, że nie myśli narażać życia dla jakiegokolwiek krwiopijcy, wyzyskującego swoich poddanych. Wtedy Bellette w furii wykrzyczała mu, co was łączy. To, co on odpowiedział, w żadnym wypadku nie nadaje się do publicznego powtórzenia.

– Wyobrażam sobie – mruknął Theo. Pierre znany był z wulgarnego języka i niechęci do przestrzegania jakichkolwiek form towarzyskich.

– Banda Pierre’a jednak była za oddaniem ci tej przysługi – mówił dalej jego przyjaciel. – To w gruncie rzeczy dobrzy chłopcy, bardzo lubią Bellette, a poza tym nie zdążyłeś jeszcze dać się nikomu we znaki. Uznali, że może warto wyciągnąć cię z tarapatów, a przy okazji dać prztyczka w nos Czarnemu Rycerzowi.

Młody hrabia milczał. Poglądy Pierre’a były mu dobrze znane i u byłego uczestnika Żakerii nie mogły dziwić, nigdy jednak nie sądził, że będą one kłopotliwe również dla niego. Traktował je raczej jak nieszkodliwe dziwactwo. Nieszkodliwe... Żakeria pochłonęła życie dwóch jego stryjów i ich rodzin, nie mógł też mieć pewności, czy brat Bellette nie ma na rękach ich krwi. To jednak postanowił zostawić bez odpowiedzi. Rebelia wywołana była przez czynniki, które znał i dzięki Bellette oraz Bertrandowi rozumiał, nie mógł więc bezwzględnie potępiać jej uczestników.

– Jeśli jakiś baron mści się na całej wiosce za jakieś głupstwo, to jest w porządku, a kiedy chłopi zaczynają się odgryzać, to ma być coś złego? – zapytała go Bellette, gdy kiedyś na ten temat rozmawiali, i nie mógł nie przyznać jej racji. Miał jeszcze czyste, nieskażone serce i głęboko zakorzenione poczucie sprawiedliwości. Teraz miał stanąć twarzą w twarz z ludźmi, którzy w normalnej sytuacji byliby jego przeciwnikami, a teraz stali się jedynymi sprzymierzeńcami, jakich jeszcze miał. Nie znał ich nawet, słyszał tylko o nich, a to co słyszał nie było zachęcające, trudno jednak powiedzieć, by miał jakiś wybór. Bertrand prowadził go przez las, póki nie wyszli na brzeg jeziora, gdzie tliło się niewielkie ognisko. Wokół ogniska siedziało kilku mężczyzn i jedna kobieta, w której mimo ciemności poznał Bellette. Również i ona go poznała. Zerwała się z miejsca i ze szlochem padła mu w ramiona. Zamknął ją w objęciach, zanurzył twarz w jej włosach, pachnących sianem i ziołami, potem po omacku odnalazł jej usta i na moment wszystko oprócz nich przestało istnieć. Pierre przyglądał im się chwilę z powściąganą złością, aż wreszcie zawołał gniewnie

– Może dosyć będzie, nie? Mało się jeszcze naściskaliście? – Był wysokim, muskularnym mężczyzną o zwichrzonej blond czuprynie i pociągłej twarzy, na pewno silnym i sprężystym. Mimo panujących ciemności widać było, że jest bardzo niezadowolony z zachowania siostry.

– Cicho bądź – powiedziała Bellette i rozpłakała się w głos. Jej brat wzruszył ramionami.

– No i czego buczysz? Masz przecież z powrotem swego hrabicza – rzucił niechętnie, poprawiając ogień. – Nie zrobili mu nic złego. A powinni.

– Dlaczego tak myślisz? – zapytał Theo, usiłując uspokoić szlochającą dziewczynę.

– Bo mam powody, a tłumaczyć ci się nie mam zamiaru - odparł Pierre ostro. Jego kompani nie poparli go, mruknęli tylko coś niechętnie. Mieszkali z nim w lesie od dwóch lat, a choć oni sami nie byli wyjęci spod prawa, czuli się banitami. Pierre przewodził im, jednak nie zawsze się z nim zgadzali, tak jak w tym wypadku.

– Dałbyś już spokój. Obiecałeś pomoc i nie wykręcaj się teraz - przypomniał mu Bertrand.

– A czy ja się wykręcam? Nie wymagaj tylko ode mnie, żebym z punktu pokochał jednego z tych, co uważają, że cała reszta ludzi istnieje dla ich przyjemności – burknął Pierre.

– Wcale tak nie uważam – zaprotestował Theo.

– Wiesz, Pierre, zamknąłbyś dziób, bo rzeczywiście pleciesz jak na mękach – odezwał się jeden z siedzących przy ognisku, mały rudzielec o szczurzej twarzy, ozdobionej niewielkim wąsikiem. – Prosimy do nas, panie hrabio, bez krępacji – Wyciągnął w stronę Theo patyk z kawałkiem opiekanego mięsa, co przypomniało rycerzowi, że od dwóch dni prawie nic nie jadł. Przyjął poczęstunek ze źle maskowaną skwapliwością. Bellette usiadła obok niego, zaciskając palce na jego łokciu, jakby bała się, że za chwilę znów go straci.

– Jean ma rację – powiedział drugi, starszy już i szpakowaty chłop. – To dzielny młodzieniec, skoro nie dał się tym suczym synom nawet w cieniu rusztowania. Nie zwracajcie uwagi na naszego wodza, panie, on już taki jest, że nie może powstrzymać się od podobnych uwag – Theo machnął ręką ze zniechęceniem.

– Jakie to ma teraz znaczenie? Niech mówi co chce, mam większe zmartwienia – powiedział. – Król w niewoli, kraj zalewają wrogowie i zdrajcy, a ja miałbym się przejmować czyimiś głupimi uwagami. Ale, ale... Słyszeliście może o czymś, co nazywa się ‘Traktat z Bretigny’? – Banici wymienili między sobą spojrzenia.

- No tak – rzekł wreszcie Jean. – Cała Francja o tym mówi. Nie wiem, czemu król to podpisał, być może niewola pomieszała mu zmysły, ale podpisał. Czarny Książę będzie się tu rządził jak u siebie - młody hrabia zasępił się.

– To niedobrze – szepnął po chwili. – Czyżby wszystko było stracone? - Bertrand poklepał go po plecach.

– Zobaczymy – rzekł. – Na razie odpoczniesz w lasach, póki sprawa nie przycichnie, a potem możemy obaj spróbować przedrzeć się do Paryża, do księcia Karola. Jest teraz regentem.

– Tak, i podobno uciekał z pola bitwy, aż się za nim kurzyło – wtrącił się Pierre wzgardliwie. – Przy królu został tylko jego młodszy syn. Wstyd i hańba, jakby mnie kto pytał.

– Ale nikt cię nie pyta – zauważyła chłodno Bellette. – chodźmy już. Niedługo zacznie świtać – jej brat wstał i przeciągnął się, po czym zmierzył nieproszonego towarzysza chmurnym wzrokiem.

– Załóżcie mu opaskę na oczy i idziemy – polecił.

– Czyś ty oszalał?! – Bellette poderwała się z miejsca jak ukąszona przez żmiję. – Po co?

– Bo tak. Ja mu nie ufam – Pierre odpalił ostro.

– Przecież i bez opaski można utopić się na naszych bagnach – poparł dziewczynę jeden z banitów. – A poza tym to nie wróg.

– Francis, nie bądź za mądry, bo ci to zaszkodzi! Chcesz zająć moje miejsce, to proszę bardzo, spróbuj! – Krzyknął Pierre wściekle, zaciskając pięść wymownym ruchem.

– Długo macie zamiar się kłócić? Ja przecież nie protestuję. Róbcie co chcecie – westchnął Theo ze znużeniem, chowając twarz w dłoniach. Z całej duszy pragnął, by to wszystko się wreszcie skończyło, albo żeby ten człowiek przestał traktować go jak zapowietrzonego. Nie zasługiwał przecież na to.

– Nie ty tu rozkazujesz więc zamknij się, dobrze? – Pierre zawiązał mu oczy jakąś szmatą i pomógł mu wstać. Ciepła ręka Bellette ujęła dłoń rycerza, prowadzony przez nią potykał się o korzenie drzew i jakieś kamienie, czuł uginający się pod stopami wilgotny mech i zapach bagiennych ziół. Te bagna były niebezpieczne nawet za dnia, w okresach wiosennych roztopów mało kto odważał się do nich zbliżyć, ale ci ludzie sprawiali wrażenie zżytych z tym miejscem i  pewnych siebie. W innych okolicznościach bałby się, bowiem śmierci w tych cuchnących błotach bali się nawet najodważniejsi, ale teraz był zbyt zmęczony i zbyt zmaltretowany, by w ogóle o tym myśleć. Wreszcie dotarli na miejsce przeznaczenia i ręka Bellette zerwała opaskę z głowy rycerza.

Znajdowali się na dużej polanie, którą przecinał bulgoczący po kamieniach strumień z o dziwo, na oko czystą wodą. Nieco dalej stała drewniana chata, stara już i miejscami spaczona.

– Idź na strych – polecił szorstko Pierre. – Nie chcę, żebyś pętał się między nami. - Theo skinął głową obojętnie i powlókł się we wskazanym kierunku. Reszta mężczyzn znikła również w chacie, ale Bellette została, patrząc na brata poważnie i z urazą.

– Nie patrz tak na mnie – warknął Pierre, siadając na brzegu strumienia. – Ja zdania nie zmienię. Chcesz całe życie być jego zabawką? On się przecież z tobą nie ożeni – Bellette usiadła obok niego.

– Nic nie rozumiesz, braciszku – rzekła miękko. – Wcale nie chcę, żeby Theo się ze mną żenił. Wiem, że tak być nie może, bo ja jestem wieśniaczką, a on szlachcicem, ale mnie wystarczy do szczęścia, gdy będzie mnie trochę lubił. Kocham go, odkąd oboje byliśmy dziećmi. Nie wiesz, ilu nocy nie przespałam martwiąc się, że wyrosnę na brzydką dziewczynę, której on nie będzie chciał. Albo, że zachoruję na ospę lub poparzę się podczas przypadkowego pożaru. Pragnęłam tylko dać mu siebie, jak dorosnę na tyle, by móc to zrobić, nie żądałam niczego w zamian, a on dał mi szczęście, pierwszą miłość, bo to jest miłość, co byś o tym nie mówił. Theo mimo lat spędzonych na królewskim dworze nie jest zepsuty ani cyniczny i potrafi odpłacić uczuciem za uczucie – pogładziła brata po głowie i wstała, kierując się do chaty.

„Idzie do niego.” Pomyślał Pierre nieledwie z rozpaczą. Miał przeczucie, że jego siostrę unieszczęśliwi związek z tym człowiekiem, nie miał jednak dość siły, by ją powstrzymać. Bellette wspięła się na dobrze sobie znany stryszek. Theo siedział pod ścianą z kolanami podciągniętymi pod brodę i zamkniętymi oczami, opierając głowę o framugę małego okienka. Na odgłos kroków dziewczyny nawet się nie poruszył.

– Dlaczego nie śpisz? – Spytała cicho, siadając obok niego.

– Kiedy tylko próbuję, widzę to piekło na dziedzińcu mego zamku – odpowiedział jej Theo nie otwierając oczu. – To, co się tam działo... Nawet nie przeczuwałem, że będę świadkiem czegoś takiego i nie zdołam niczemu zapobiec. Nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze zasnę – Bellette objęła go współczująco.

– Wiem, co przeżyłeś – szepnęła. – Ale to kiedyś przestanie boleć. Będę się modlić, żeby jak najszybciej – młody rycerz wstrząsnął się.

– Ja nie – rzekł głucho. – Ja już nie wierzę. Utraciłem wiarę tam, w Bongrais, na tamtym dziedzińcu. Jakiż Bóg mógł pozwolić na to, co się tam działo?

– Przestań, nie mów tak – dziewczyna zasłoniła mu spiesznie usta dłonią. – Nie bluźnij. Jesteś chory, nie wiesz, co mówisz... – Przycisnęła głowę rycerza do piersi, modląc się w duchu o zmiłowanie, przerażona wizją wiecznego potępienia dla człowieka, którego tak bezgranicznie kochała.

Theo zamilkł. Zawsze tak było. Kiedy nie miał na coś rady, milczał uparcie, a to milczenie było gorsze od przekleństw i wymyślania, od tupania i ciskania różnymi przedmiotami, co przecież zdarzało się nieraz chłopcom ze szlacheckich rodów, gdy coś działo się wbrew ich woli. Teraz też narastała między nimi cisza, w której Bellette wyraźnie słyszała echo jego ostatnich słów, jakby powtarzał je jakiś złośliwy troll.

„Jutro pójdę do ojca Prospero” Pomyślała. „Może on coś na to poradzi, bo ja nie jestem dość mądra, by mu pomóc. A jeśli ktoś tego nie zrobi, on zgubi wreszcie swoją duszę i zostanie potępiony.” W rozpaczy zaczęła odmawiać po cichu jedną modlitwę po drugiej, z nadzieją, że odpędzi w ten sposób złe duchy, które, jak uważała, słowa rycerza musiały ściągnąć w pobliże.

ROZDZIAŁ II: Bez odwrotu.

– Nie wiem, moja córko – ojciec Prospero przerwał rozcieranie ziół w moździerzu i pogładził dziewczynę po jasnych lokach. – Gdyby Bóg miał karać ludzi za każde wypowiedziane w gniewnie czy rozpaczy słówko, to trzy czwarte ludzkości poszłoby z dymem. Kłopot w tym, że on mógł naprawdę utracić wiarę. Niejednemu już się to przytrafiło, a wojna raczej nie sprzyja nawróceniom. To, co się czasem na niej widuje pomieszałoby w głowie najzdrowszemu. Niedobrze, dzieweczko. Widzisz, gdyby twój umiłowany zapadł na gorączkę, dałbym ci dla niego jakichś ziół. Gdyby złamał rękę, to bym mu ją nastawił, ale nie znam innego lekarstwa na rany duszy niż modlitwę. Musisz zawierzyć Bogu i czekać. Czas to najlepszy lekarz. No, bywaj zdrowa, dziecko, muszę już iść.

Ojciec Prospero, mimo że był przeorem swego klasztoru, sam pracował najciężej ze wszystkich podległych mu braciszków. Reguła zakonna zabraniała mu jeździć konno, roznosił więc mieszanki ziołowe po okolicy na piechotę, częstokroć spędzając w podróży długie tygodnie i zapuszczając się aż do sąsiednich prowincji, wszędzie tam, gdzie potrzebne były karmelitańskie leki. O tych ziołach mawiano, że leczą wszystko, od kaca aż do tyfusu, i każdy chętnie je kupował.

Po wyjściu przeora Bellette poszła jeszcze na chwilę do klasztornej kaplicy, by się pomodlić, a potem wolnym krokiem wróciła do lasu. Słowa Prospera nie dodały jej otuchy, choć bardzo na to liczyła i bardzo tego potrzebowała.

Minęło już wiele dni od ucieczki hrabiego de Bonville z lochu. Po całej okolicy węszyły patrole wojskowe, uniemożliwiając mu podjęcie próby przedarcia się do Paryża, nadal korzystał więc z przymusowej gościny w lesie. Nie było to na rękę ani jemu, ani Pierre’owi, choć Theo starał się jak mógł, by nikomu nie zawadzać. Pierre traktował go jak powietrze, inni okazywali mu szacunek, należny osobie o wysokim urodzeniui nie próbowali zbliżyć się do niego. Tak naprawdę rozmawiała z nim jedynie Bellette i Bertrand, który poza tym czynił gorzkie wyrzuty Pierre’owi za jego zachowanie.

– Już ty mnie nie pouczaj – odpowiadał mu Pierre. – Urodziłeś się z łańcuchem na szyi.

– Być może – odpowiadał mu Bertrand. – Za to ty jesteś nie tylko niesprawiedliwy, ale i głupi. Gdyby umiał lepiej formułować swoje myśli, opowiedziałby temu wiejskiemu osiłkowi, jak mając dziesięć lat dostał pod opiekę opuszczonego przez wszystkich chłopca i musiał błyskawicznie dorosnąć, by móc chronić go przed bezkarną służbą, pod nieobecność starego hrabiego próbującą wyzyskać swoją przewagę. Osierocony sześciolatek garnął się do jedynej ludzkiej istoty okazującej mu życzliwość i wbrew ogólnym przewidywaniom wcale nie próbował „włazić mu na głowę”. Choć czasami nieznośny i samowolny, nie miał w sobie ani krzty złośliwości, i Bertrand prędko go polubił tak, jak lubi się młodszego braciszka. Nawet teraz, po latach, czuł się odpowiedzialny za młodego rycerza, choć Theo był już właściwie dorosły, a jego ojciec nie żył i niczego nikomu nie mógł więcej nakazać. Nie można powiedzieć, by któryś z nich dwóch tęsknił za starym hrabią, którego od czasu pogrzebu hrabiny widywali bardzo rzadko i na krótko. Theo nie mógł kochać traktującego go obojętnie ojca, więc choć szanował go i bezkrytycznie podziwiał, nie rozpaczał po jego tajemniczej śmierci zbyt mocno.