Przypadki chodzą parami - Marta Radomska - ebook + książka

Przypadki chodzą parami ebook

Marta Radomska

4,3

Opis

Nowa miłość i nowy pupil. A gdzie święty spokój?!

Majka postanawia unikać kłopotów, poświęcając się jedynie życiu prywatnemu oraz pracy. Jej ukochany chłopak i kot mają się doskonale, ale brat Majki – Michał – nadal nie potrafi uporządkować swojego życia uczuciowego. Rodzina jest dla dziewczyny najważniejsza, dlatego bez wahania zgadza się zająć nowym pupilem Michała podczas jego wyjazdu na szkolenie. Choć w głowie ma już całkiem inny plan na weekend. Plan matrymonialny…

Jakie są szanse, że babski wyjazd na obóz sportowy zakończy się wizytą na komisariacie? I czy pomysł swatania brata z sympatyczną właścicielką sklepu zoologicznego ma szansę powodzenia, kiedy na horyzoncie pojawi się szczupła instruktorka jogi? Zaczytaj się w szalonych przygodach Majki, które rozbawią Cię do łez!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 457

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (90 ocen)
48
22
16
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EmmaKra13

Nie oderwiesz się od lektury

Trzecia część nie tak kryminalna, ale też ciekawa. Fajna lektura.
00

Popularność




Copyright © Marta Radomska, 2020

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2020

Redaktor prowadzące: Adriana Biernacka, Weronika Jacak

Redakcja: Hanna Trubicka

Korekta: Magdalena Wiśniowska

Projekt typograficzny i łamanie: Justyna Nowaczyk

Projekt okładki: Joanna Wasilewska

Fotografie na okładce: © Olesya Kuprina, © Sto Helit,

© Chepurko Ekaterina, © zhekakopylov / Shutterstock

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

eISBN 978-83-66431-81-2

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

Kindze i Marcinowi,

z podziękowaniem za wszelką pomoc w pisaniu serii o Majce.

Oraz tę codzienną, weterynaryjną :)

Podmuchy wiatru przybierały na sile, szarpiąc korony drzew i wlokąc za sobą ciemne, deszczowe chmury. Była dopiero ósma rano, lecz panująca aura zapowiadała ponury dzień, któremu nawet na chwilę nie uda się wyrwać z zimnych objęć styczniowej nocy.

Siedząca na tarasie w wiklinowym fotelu kobieta zdawała się nie dostrzegać, że wiatr wywiał resztki niedopałków, którymi od kilku godzin systematycznie zapełniała popielniczkę. Porwał też opakowanie, w którym ostatni papieros czekał, aż jego nikotynowy dym zostanie wciągnięty w płuca, trując nim nie tylko palącą, ale także złe myśli, jakie przygnały ją tu chwilę po północy. Choć temperatura nad ranem spadła poniżej zera, kobieta nadal siedziała samotnie na werandzie, otulona ciepłą kurtką i narzuconym na ramiona kocem. Nie przeszkadzał jej deszcz, którego krople, na razie drobne i niezbyt gęste, wiatr zanosił aż tutaj. Podobnie jak nie przeszkadzało jej to, że podmuch skradł jej właśnie papierosa, ani to, że ziąb przenikał łatwo przez koc oraz kurtkę.

Przestało jej to wszystko przeszkadzać koło trzeciej nad ranem. Dwie godziny wcześniej wiatr przygnał kłębowisko ciemnych chmur, wlokąc za sobą ohydną wilgoć, pod wpływem której powoli, podstępnie zaczęła opuszczać kobietę jakakolwiek nadzieja. Teraz, z porwanymi przez wiatr niedopałkami, uleciały jej ostatnie okruchy. Właściwie mogłaby je pożegnać i wrócić do pokoju, przeklinając roztargane przez wichurę jasne włosy… A jednak coś ją trzymało na miejscu, kazało kulić się pod kocem i wpatrywać pełnym napięcia spojrzeniem w ciemność, gdzie być może migotały jeszcze iskierki jakiejś szansy.

Około trzeciej wiedziała, że nie dostrzeże żadnej.

O trzeciej piętnaście patrzyła zobojętniałym wzrokiem na szarpane wichurą korony drzew.

O piątej obojętność zmieniła się w tępą, szklistą pustkę, niezdolną zarejestrować nawet faktu, że fanaberyjny wiatr rzucił kobiecie pod nogi tę samą paczkę z ostatnim papierosem, którą porwał ze stolika kilka godzin wcześniej.

– O. Wyjazd integracyjny. Nic wcześniej nie mówiłeś.

Zamarłam pochylona nad torbą z zakupami, z której wysypywały się opakowania z karmą dla gryzoni. Doprawdy, jakby szczur mojego brata zamierzał uczestniczyć w wyprawie dookoła świata najbardziej odludnymi szlakami. Co ja gadam, przecież tak przedsiębiorczy gryzoń nawet kompletnie bezludnym szlakiem obleci świat dookoła, nie oglądając się na niczyją pomoc i nie tracąc ani grama na wadze!

– Daj spokój, Majusia. Szkolenie. – Michał machnął ręką, skupiony bardziej na poszukiwaniach gumy Nicorette w kieszeniach swojej kurtki niż na przedstawianiu mi własnych planów.– Czwartek, piątek, sobota. A ci, co będą się chcieli integrować, mogą na własny koszt zostać do niedzieli. Ja raczej nie bardzo.

– Mam nadzieję – mruknęłam, wracając do porzuconych zakupów. – Czy za tę sobotę oddadzą ci chociaż dzień wolny? Bo, jak rozumiem, szkolenie jest w ramach podnoszenia kompetencji pracowniczych, a nie przypominam sobie, żebyś pracował w soboty.

– Oj, bo sobota to już część integracyjna – syknął Michał, nie wiadomo, czy zniecierpliwiony bardziej moim marudzeniem, czy też liczbą kieszeni w kurtce, w której wciąż bezskutecznie szukał Nicorette.

– Czyli jednak integracja?

– Integracja i edukacja. – Michał wydłubał triumfalnie gumę z kieszeni spodni i wreszcie skupił się na moim marudzeniu. – Dwa w jednym, to chyba lepiej. Nie będzie mnie w domu jeden weekend zamiast dwóch. Poza tym, co ty? Żona moja jesteś? Chciałem cię prosić, żebyś zajęła się Mordkiem, a nie trzaskała mi kazanie. Nigdy ci moje wyjazdy integracyjne ani szkolenia nie przeszkadzały. Bardzo uprzejmie proszę – zamiast nakładać mi areszt domowy, powiedz, kiedy mogę przywieźć zwierzaka. O ile w ogóle mogę.

– Skoro już karmę przywiozłeś… – Zrezygnowana potrząsnęłam zawartością kartonika z wizerunkiem rozanielonego mysiego pyszczka na przedzie. – Dla mnie jeden zwierz więcej to żaden problem, ale na twoim miejscu przedyskutowałabym to z Lokim.

– Już wolę z nim niż z tobą. – Michał podrapał za uchem buro-białego kocura, któremu znudziło się czekanie, aż opróżnimy torbę ze sklepu zoologicznego i postanowił samodzielnie przejrzeć zakupy. Teraz ze zrezygnowaną miną pozwolił wziąć się na ręce. Kto wie, może za odrobinę mruczenia będą skłonni dać kotu przekąskę przed kolacją?

Opinia, jakoby Loki był łatwiejszym partnerem do dyskusji niż siostra bliźniaczka, była doprawdy krzywdząca. Może i prawda, że jako nieodrodna siostra Michała miałam niezbyt łatwy charakter, ale nikt inny nie był gotów z takim zaangażowaniem trwać przy jego boku, gdy jego własne trudne usposobienie lub życiowe zawirowania zaczynały dawać się we znaki. Zawsze byliśmy sobie bliscy, jak na bliźnięta przystało, jednak mniej więcej pół roku temu, gdy Michałowi życie zaczęło się walić z potwornym hukiem, nasze relacje zacieśniły się jeszcze bardziej. Ostatecznie kto inny, jeśli nie narwana siostra, rzuciłby się prowadzić na własną rękę śledztwo w sprawie tajemniczej śmierci narzeczonej Michała krótko przed ślubem? Kto inny położyłby na szali własny związek, by plącząc się policji pod nogami i przeszkadzając niemiłosiernie, wpaść na trop morderczyni? Kto spędzałby tygodnie, włócząc się męczeńsko w towarzystwie Michała, jego wygórowanych wymagań i spoconych z nerwów agentów nieruchomości, by znaleźć bratu mieszkanie? Kto wreszcie umeblowałby owo mieszkanie zgodnie z upodobaniem przyszłego lokatora, który po kupnie lokalu uznał, że w pracy jest bardziej potrzebny niż w pustych czterech ścianach w stanie deweloperskim? Nic dziwnego, że po tak długim czasie przewracania własnego życia do góry nogami po to, by mój brat poukładał wreszcie swoje, odruch opieki nad Michałem aktywował mi się sam. A już zwłaszcza w obliczu nagłych ataków pracoholizmu, które napawały mnie niepokojem i którym bacznie się przyglądałam.

Przez długi czas uważałam, że pracoholizm Michała jest objawem nieszkodliwej manii, która była skutecznym lekarstwem na poradzenie sobie ze stratą Alicji. Koncentracja na pracy, w której czuł się pewnie i która odciągała go od złych myśli, była dobrym sposobem na powrót do świata żywych, w którym Michał przez pierwsze tygodnie po śmierci narzeczonej bywał sporadycznie. Od żałoby odcinał się pełnym melancholii odrętwieniem, wspomaganym przez mamine ziołowe paskudztwa na uspokojenie i opar z dymu papierosowego, za którym mój brat ginął każdego dnia na wiele godzin. Zdawało się, że obowiązki związane z niedawnym awansem są dla niego jedynym pomostem do normalności. A że było ich dużo? Na człowieka zakochanego w swojej pracy taka liczba nowych wyzwań mogła podziałać wyłącznie motywująco. Umeblowałam mu zatem mieszkanie, pogratulowałam osiąganych w zawrotnym tempie sukcesów i zasugerowałam nieśmiało wprowadzenie równowagi między życiem prywatnym a zawodowym. Nie po to poświęciłam mnóstwo czasu i nerwów na szukanie bratu mieszkania, by spał w śpiworze rozkładanym gdzieś w biurze.

Dodatkowo irytowała mnie paskudna infekcja górnych dróg oddechowych, która wprawdzie nie groziła śmiercią, jednak ciągnęła za sobą szereg nieprzyjemnych konsekwencji. Przyplątała się bowiem pomiędzy świętami Bożego Narodzenia a sylwestrem i sprawiła, że tłum ludzi, na których zazwyczaj mogłam liczyć w chwilach kryzysu, nagle się ulotnił. Mój narzeczony wyjechał na kilka dni do dalszej rodziny w okolicach Zakopanego. Wyjechał sam, gdyż wleczenie się przez pół Polski z opuchniętym nosem, kaszlem, którego echo dotarłoby na miejsce przed nami, i wreszcie kotem, skłonnym do ustępstw w każdej dziedzinie poza podróżowaniem, uznaliśmy za głupotę. Moi rodzice, których na co dzień miałam na wyciagnięcie ręki, gdyż mieszkali po sąsiedzku na tym samym piętrze, również wyemigrowali w góry. Co roku tuż po Bożym Narodzeniu pakowali torby i wraz z grupą znajomych jechali na zimowy urlop, pozostawiając mi pod opieką dwie kotki. Ze względu na bliskość mieszkań zajęcie się futrzastymi członkami rodziny nie sprawiało najmniejszych trudności. Ja zaś, przyzwyczajona przez lata do zimowych dyżurów, nigdy nie protestowałam przeciw wojażom rodziców. Przynajmniej do tego roku, gdy katar rozłożył mnie na łopatki. Był nawet pewnym ułatwieniem podczas czyszczenia kuwet. Prawdziwy problem zaczął się, gdy w lodówce zabrakło kociej karmy. Zaś Mai Kostrzewskiej, wstrząsanej dreszczami z powodu wysokiej gorączki i perspektywy wylezienia spod koca, zabrakło sił, by zwlec się z łoża boleści i pojechać na drugi koniec miasta do marketu zoologicznego.

Problem zaskoczył mnie trzeciego dnia zmagań z chorobą, gdy motywowana bardziej rozsądkiem niż rzeczywistą potrzebą, powlokłam się do lodówki. Otwarłam ją z ciężkim westchnieniem, zastanawiając się niemrawo, kto u licha ma zjeść wszystkie poświąteczne resztki, bo na pewno nie będę to ja. Chora zupełnie traciłam apetyt i byłam ostatnią osobą skłonną zjeść pozostałości po świątecznych smakołykach. Dla figury było to z pewnością korzystne, dawało jednak złudne poczucie, że lodówka jest pełna i zaspokoi spożywcze zapotrzebowanie wszystkich pozostałych na miejscu członków rodziny. I tu się pomyliłam. O ile sama straciłam apetyt na ładnych kilka dni, nie dotyczyło to trójki zdrowych, energicznych kotów, które wymiotły swoje zapasy w zawrotnym tempie.

Wmawianie Lokiemu, Myszy i Fidze, że kilka dni postu po świątecznym obżarstwie ma wiele korzyści, było pozbawione sensu. Kilka dni może by wytrzymały, jednak nie miałam żadnej gwarancji, że po tych kilku dniach nie obudzę się bez palca u nóg lub rąk. Ewentualnie wydłubanym okiem, gdyż Mysza miała zwyczaj domagać się rano jedzenia przy użyciu pazurów – rodzaj szokoterapii, który mobilizował najbardziej opornego człowieka do opuszczenia łóżka i popędzenia do kuchni w podskokach. Problem w tym, że moje podskoki przypominały raczej paralityczne podrygi, gdyż pod wpływem gorączki z trudem trzymałam pion. Dotarcie w tym stanie do sklepu i przytarganie tygodniowego zapasu karmy dla trzech głodomorów było wykluczone. Należało poszukać pomocnika.

Nie zamierzałam ściągać ani rodziców z Karpacza, ani tym bardziej Stevena z Zakopanego. Znacznie bliżej miałam moją przyjaciółkę Luizę, która z pewnością nie odmówiłaby mi pomocy. Ba! Wykorzystując możliwości stwarzane przez związek z komisarzem policji, zawiozłaby mnie do sklepu wyjącym radiowozem podwędzonym spod komisariatu. Jednak Lulu, jak na rozchwytywaną wizażystkę przystało, przed Sylwestrem spędzała w pracy po dziesięć godzin dziennie i nie miałam sumienia obciążać jej dodatkowymi obowiązkami. Jeszcze bardziej głupio byłoby prosić o pomoc Dianę, siostrę Stevena, która została wprawdzie na miejscu, jednak jako moja współpracownica dźwigała w tej chwili na swoich barkach cały ciężar związany z pracą w należącej do mnie kwiaciarni. Widząc, jak obładowana chusteczkami i aspiryną wchodzę do pracy, natychmiast wysłała mnie do domu, nakazując odleżeć infekcję i zapewniając, że sama świetnie sobie poradzi.

O ile florystka i wizażystka nie mogły w okresie świątecznym narzekać na nadmiar wolnego czasu, zakładałam, że samotny architekt powinien takowym dysponować. Wydłubałam spomiędzy poduszek i kocich tyłków komórkę i wybrałam numer Michała.

– Co tam, siostra? – usłyszałam, gdy Michał odebrał telefon i zdziwiłam się niebotycznie, bo gdzieś w tle dobiegły mnie męskie głosy. Czyżby Michał dojrzał nareszcie do tego, by spędzić popołudnie z kolegami?

– Generalnie SOS, ale jeżeli jesteś zajęty, zadzwonię później – wycharczałam, starając się opanować kaszel. Była szesnasta. Jeżeli Michał zdecydował się wyjść po pracy na piwo, nie zamierzałam psuć mu popołudnia swoim kiepskim, lecz nie beznadziejnym samopoczuciem. – Gdzie jesteś? Właściwie nieważne, grunt, żebyś się trochę odprężył. Piwo w męskim gronie dobrze ci zrobi.

– W pracy raczej odpada. – Znieruchomiałam, bo mój brat parsknął śmiechem.

– Jak to? – zapytałam ze zdumieniem. – Jest szesnasta. Okres świąteczny. Na miłość boską, nie mów mi, że siedzisz jeszcze w robocie! Mieliście w tym tygodniu kończyć wcześniej!

– Większość faktycznie skończyła. Siedzimy już tylko z Mariuszem i Karolem. W sumie też mieliśmy wyjść punktualnie, ale jest jeszcze jeden mały projekcik do dokończenia.

Z niedowierzaniem słuchałam o projekciku, nie wiedząc, czy bardziej dławię się narastającym kaszlem, czy głupotą własnego brata. Błagam! Rozumiem, nie wszyscy muszą brać między świętami urlopy, ale można choć punktualnym wyjściem z pracy uczcić ten rodzinny, błogosławiony czas! I na przykład odwiedzić siostrę, która wymaga wsparcia zarówno w dziedzinie zakupów, jak i spożycia zalegających w lodówce zapasów!

– Michał! – zawołałam. – Natychmiast wynocha z roboty! Mariusz i Karolek też! Już mi na piwo jakieś albo spalić świąteczne obżarstwo na siłowni! Rozumiem projekcik, ale między projekcikami trzeba odpocząć!

– Oj, Majusia. Kiedy ja właśnie odpoczywam.

– W pracy?!

– Lubię pracować między świętami. Jest święty spokój. Szef mi nie wisi nad głową co pięć minut. Nikt nie wydzwania. Nikt nie mailuje.

– Jak to nikt? – wyrwało mi się, gdyż chcąc odciążyć Dianę, odpracowywałam w domu mailowo wszystkie zamówienia. – Ja mailuję!

– Nie do mnie. To korzyść też dla ciebie, bo normalnie nie miałbym czasu odebrać prywatnego telefonu w pracy. Czego ci zatem potrzeba, siostro?

– Już nic – burknęłam rozeźlona i czym prędzej się roz-łączyłam.

Po czym otwarłam pocztę, napisałam stosowne pismo i ponownie chwyciłam telefon.

– Odbierz maila – rzuciłam, gdy Michał się odezwał.

Chwilę później odczytałam krótką, treściwą odpowiedź na swoją epistołę.

„Zołza”.

Padłam na poduszki, zanosząc się jednocześnie kaszlem i śmiechem.

Może i byłam zołzą, ale Michał służbowych maili nie zwykł lekceważyć. W rezultacie niespełna dwie godziny później rozległ się charakterystyczny, ponaglający dzwonek do drzwi.

– Wszystko z listy – wysapał Michał, z ulgą wciskając mi w ręce torbę. – To twoje. To moje. A co moje, to nie rusz!

– Zmieniasz dietę na wegetariańską? – Zainteresowałam się, bo druga siatka, ta z zakupami Michała, też miała logo sklepu zoologicznego. Co więcej, wystawały z niej kolby dla gryzoni. Czyżby Michał zrobił zakupy dla kogoś jeszcze? – Braciszku, pochwalam porzucenie mięsożernego stylu życia, ale chętnie podpowiem ci, jak to zrobić bez wcinania karmy dla chomika. Masz eksperta pod ręką. Korzystaj.

Ale nadzieje na przestawienie wszystkożernego faceta po trzydziestce na wegetarianizm nie miały sensu. Michał z trudem dał się namówić na wykupienie karnetu na siłownię i zaprzestanie smalenia sobie płuc nikotyną.

– Zwariowałaś. – Popukał się z niesmakiem w czoło. – Bierz siatkę, ja mam jeszcze jedną rundę do obskoczenia. Właściwie to nie wiem, może i dwie rundy? Dobra, nieważne! Trzymaj się, wieczorem zadzwonię!

Ale do wieczora było dla mnie stanowczo za długo. Jeżeli mój brat coś kombinował, zawsze kombinował razem ze mną. Knucie za plecami wprawdzie chwilowo niedysponowanej, ale nadal żywej siostry było absolutnie nie do przyjęcia. Czym prędzej chwyciłam poły braterskiego pła-szcza.

– Przestań kręcić – zażądałam surowo. – Nie wiem, po co ci żarcie dla chomików, bo żaden z kotów nie cierpi na rozdwojenie jaźni! A jeżeli już, to wydaje im się, że są tygrysami. A że Mysza jest Myszą, a nie myszą domową, to ona sama najlepiej wie i nie da z siebie zrobić szynszyli ani żadnej innej świnki morskiej!

– Kawii domowej. – Michał przerwał mi dywagacje na temat ewentualnych stanów psychotycznych u naszego zwierzyńca. – Świnka morska jest nazwą niepoprawną weterynaryjnie i politycznie. Teraz się mówi kawia domowa.

– A coś ty taki biegły w gatunkach gryzoni?

– Bo właśnie nabyłem szczura.

– Szczura? – wycharczałam, gdy przeszedł mi chwilowy atak kaszlu. – Ale jak to: szczura?

– Szczura. – Niepewność na twarzy Michała walczyła z radosnym uśmiechem. – Takiego domowego. Właśnie dlatego zostawiam kocie zakupy, jadę po klatkę i po zwierzaka. Wieczorem przyślę ci fotkę. Trzymaj się!

Na wieść o szczurze owszem złapałam – rękaw Michała.

– Chyba zwariowałeś! Ja chcę też jechać! Chcę poznać nowego członka rodziny!

– W piżamie i kozaczkach na obcasie? – Michał patrzył z niedowierzaniem, jak wciągam kurtkę na piżamę i wcis-kam nogi w ulubione kozaczki na szpilce. – Majka, opanuj się! Ty naprawdę masz wysoką gorączkę! Idź, dziewczyno, do łóżka!

To był ostatni kierunek, jaki zamierzałam obrać, bez względu na to, że osłabione gorączką jestestwo chwiało się na wysokim obcasie. Włazić na stół i wyciągać z pawlacza bardziej stosownego obuwia nie chciałam, choć przy kozakach do kostki krótkie spodnie od piżamy mogły stanowić pewien problem. Nawet pomimo gruntownego omotania szyi szalikiem i wciśnięcia na głowę czapki.

Nie wiem, na ile Michał uznał moje wariactwo za chwilową ekscytację na okoliczność nowego zwierzaka, a na ile przypisał je nieodwracalnym zmianom zachodzącym w trawionym gorączką mózgu, jednak dotarło do niego wreszcie, że nie zamierzam ustąpić.

– Ubierz się jakoś normalnie – westchnął, zrzucając kopniakiem buty. – I namaluj trochę urodę. Ja w tym czasie nakarmię ferajnę. Może sam też coś bym przekąsił? – Zastanowił się, otwierając lodówkę. – Dużo tu tego.

Choć mój brat najczęściej pochłaniał połowę zawartości mojej lodówki, tym razem nie miałam zamiaru protestować ani zasłaniać jej własną piersią.

– Bierzcie i jedzcie – mruknęłam, wyciągając z szafy stosowne odzienie i nakładając szybko makijaż. Bogu dzięki za przyjaciółkę kosmetyczkę, która nauczyła mnie, jak błyskawicznie zatuszować niedostatki wyglądu! Kilka maźnięć pędzlem, tusz do rzęs i uroda namalowana! „Jeszcze tylko małe mordobicie”, zreflektowałam się, bo choć sama widziałam w lustrze, jaki wpływ na moją fizys ma przeziębienie, komentarze o konieczności namalowania urody Michał doprawdy mógł sobie darować!

Na mordobicie zabrakło mi czasu, bo gdy wyszłam z łazienki, Michał konwersował z kimś przez telefon.

– Tak, spokojnie. Na pewno przyjadę. Tylko siostra bardzo chce jechać ze mną, stąd to spóźnienie. Proszę się nie martwić, do dwudziestej na pewno zdążymy.

– Nawet i wcześniej. – Klepnęłam brata w ramię, wraz z urodą odzyskując animusz i dobre samopoczucie. Przynajmniej na tyle, na ile pozwalała dziwna chrypka, zmieniająca mi głos nie do poznania.

– Dobrze by było. Kobieta specjalnie została po godzinach w pracy.

– Gdzie ty właściwie dorwałeś tego szczura? – dopytywałam, gdy Michał ruszył z parkingu i skręcił w kierunku przeciwnym niż droga do naszego ulubionego marketu zoologicznego. Dopiero teraz dotarło do mnie, że logo na siatkach jednak wyglądało inaczej.

– E, tu, blisko biura – mruknął Michał. – Tak, wiem, nie przepadasz za tym sklepem, ale zależało mi na czasie. Jak miałem się pchać na drugi koniec miasta o tej godzinie?

Na wieść, dokąd zmierzamy, entuzjazm we mnie sklęsł. Wspomniany przez Michała sklep nie cieszył się dobrą sławą. Owszem, na zaopatrzenie i ceny nie można było narzekać, była jednak sprawa, która skutecznie odstraszała mnie od robienia w tym miejscu zakupów. Był to bowiem jeden z nielicznych sklepów, w których handlowano nie tylko artykułami dla zwierząt. Na regałach obok karm i akcesoriów znajdowały się też upchnięte w terrariach i klatkach same zwierzęta.

Nie raz, nie dwa trafiał mnie szlag na widok stłoczonych w jednej klatce chomików, węży upakowanych do terrarium tak małego, że niemal się z niego wylewały, czy innych zwierzaków, których stan futra i beznamiętne, przygaszone spojrzenia wystawiały właścicielowi sklepu kiepską opinię. I choć po licznych prośbach i sugestiach ze strony klientów postarał się stworzyć zwierzętom lepsze warunki, po drugiej czy trzeciej wizycie kategorycznie zbojkotowałyśmy z mamą to miejsce. Michał i ojciec uznali bojkot za słuszny i również nie pojawiali się w sklepie zoologicznym „Safari”. Przynajmniej do dziś.

– Dajże spokój – sarknął mój brat, widząc, że zamierzam strzelić focha. – Dawno tam nie byłaś, trochę się zmieniło. Tamtego oszołoma już nie ma, jest nowa właścicielka. Te zwierzaki, co były, musiała sprzedać, ale na tym koniec ze zwierzętami w sklepie. Został tylko ten szczur. No i sama rozumiesz. Nie mogłem go w tej sytuacji nie kupić.

Nie zamierzałam wnikać, co skłoniło mojego trzeźwo myślącego i analizującego sto razy każdą decyzję brata do uronienia łezki nad samotnym, nieszczęśliwym szczurzym losem. Grunt, że ją uronił i podjął stosowne działania. Szczególnie, że nabyciem gryzonia zakończył haniebny okres handlu żywym inwentarzem w sklepie „Safari”.

„I może erę ślepego poddaństwa interesom firmy”, dodałam w duchu, dziękując nieznanemu jeszcze szczurowi i nowej właścicielce sklepu. Może nawet zacznę z powrotem robić zakupy w „Safari”? Ostatecznie należała im się premia za zainteresowanie Michała czymś innym niż kolejne zawodowe projekty.

Mocne postanowienie, by dać sklepowi jeszcze jedną szansę, ugruntowało się we mnie, gdy wysiedliśmy z auta. Wyglądało na to, że wraz z nową właścicielką sklep zyskał zupełnie nowy wizerunek. Po kiczowatym zielonym szyldzie nie było śladu, a miejsce upchniętych na wystawie gryzoni i ptaków zajęły zwierzęta, wymalowane w fantazyjnym stylu na szybie. „Nieźle”, pomyślałam z uznaniem i weszłam do środka, gdzie wszystko wyglądało jeszcze bardziej zachęcająco.

Przyglądałabym się pewnie w nieskończoność odświeżonemu wnętrzu z przemalowanymi na ciepły beż ścianami, ozdobionymi czarnymi odciskami psich i kocich łapek, gdyby nie brat, który pchnął mnie w kierunku stojącej za ladą młodej kobiety.

– Dobry wieczór, raz jeszcze przepraszam za spóźnienie – wymamrotał.

Początkowo byłam bardziej skupiona na posłankach i kocykach dla kotów niż na osobie nowej właścicielki. Rozważałam zakup jaskini „Pantera śnieżna” lub zawieszanego na kaloryferze hamaka. Zimą hamak byłby bardziej pożądany przez kochającego ciepło Lokiego. Jednak taki wynalazek sprawdziłby się na masywnym, żeliwnym kaloryferze albo jeszcze lepiej na piecu kaflowym, bo bardzo wątpiłam, by nowoczesne, lekkie i wąskie grzejniki utrzymały ciężar uwieszonego na hamaku pięciokilowego kocura. Chętnie przedyskutowałabym ten temat ze sprzedawczynią, lecz ton głosu Michała oderwał mnie od wszystkich posłanek na świecie. Błyskawicznie przeniosłam spojrzenie na brata, który stał z cielęcym spojrzeniem przy ladzie, sam nie wiedząc, czy gapi się na przyniesionego w malutkim transporterze szczura, czy na trzymające transporter dłonie o długich palcach z polakierowanymi na perłowy seledyn paznokciami. Wyżej gapić się nie był w stanie, gdyż ciepły uśmiech sprzedawczyni najwyraźniej rozmroził lodową rezerwę, z jaką Michał podchodził do nowopoznanych ludzi. A w szczególności kobiet.

Tego jeszcze nie było! Natychmiast porzuciłam temat hamaków, by przyjrzeć się kobiecie, która zrobiła na moim bracie takie wrażenie.

Zamiast wysokiej, smukłej blondynki o chłodnym typie urody, jaki reprezentowała Alicja i wcześniejsze sympatie Michała, ujrzałam nieco zaokrągloną, ładną szatynkę mojego wzrostu. Ciepły, kasztanowy odcień spiętych klamrą loków doskonale harmonizował z oczami w kolorze przyjemnego ciemnego brązu. Nieco piegowaty nos, dołeczki w policzkach i życzliwy, niewymuszony uśmiech dopełniały wizerunku tej niewątpliwie pełnej uroku kobiety, lecz nadal nie wyjaśniały nagłego zbaranienia, jakie na jej widok dopadło mojego brata.

Tymczasem Michał dukał bez ładu i składu, robiąc z siebie kretyna, jakiego w życiu nie miałam okazji oglądać.

– Majusia, pozwól… Poznasz Mordka… Mówiłem pani, siostra bardzo nalegała… Ale to u nas rodzinne. Wie pani, zwierzaki… Właściwie do tej pory koty, nigdy nie miałem do czynienia z obsługą szczura. Czy do tego jest w ogóle jakaś instrukcja? – spytał rozpaczliwie, przegarniając spoconą ręką włosy.

– Do szczura? Czy do poidełka? – Kobieta spojrzała na Michała zdezorientowana, zerkając na trzymane przez niego urządzenie.

– Do całej tej szczurzej infrastruktury…

– Szczurzą infrastrukturę rozpracujemy sami. – Zakasłałam znacząco, zanim mój brat palnął kolejny idiotyzm, po czym sięgnęłam po pierwszy z poradników dotyczących gryzoni, jakie znalazłam wśród fachowej literatury na regale obok lady. – „Ty i twój szczur”. Proszę. Są nawet obrazki. Kurs obsługi szczura w pigułce.

– Dawaj to. – Skonsternowany Michał wyrwał mi z rąk książeczkę. – I wszystkie inne dzieła, jakie jeszcze pani znajdzie. A najlepiej jakiegoś eksperta. Pani… Pani, zdaje się, dysponuje bardzo rozległą wiedzą na temat uprawy… o Boże, hodowli szczurów. Więc może po prostu zaproszę panią na kawę?

Obie ze sprzedawczynią jak na komendę wydałyśmy z sie-bie przedziwny rodzaj kaszlu, niemający nic wspólnego z prze-ziębieniem.

– Teraz, zaraz i tak od razu? – wykrztusiła kobieta, a delikatne rumieńce na jej policzkach nabrały odcienia intensywnego szkarłatu. – Teraz zaraz planowałam wrócić do domu, a pan ze szczurem też chyba powinien… No i klatki nie będziemy montowali w kawiarni.

– O Boże, nie! Nie to miałem na myśli! Rozumie pani, fachowa dyskusja przy kawie, oczywiście w wolnej chwili… Bardziej wolnej niż teraz, bo przecież pani już i tak przeze mnie została po godzinach. Więc przy okazji fachowej dyskusji, może kawa jako rewanż?

– Albo kolejne nadgodziny – szepnęłam pod nosem rozbawiona, zerkając porozumiewawczo w czarne, bystre oczka, które zabłysły, gdy tylko zbliżyłam twarz do transporterka. W przeciwieństwie do swojego nowego opiekuna szary pyszczek z pojedynczymi białymi włoskami znacznie lepiej radził sobie z podbijaniem kobiecych serc żywą inteligencją i kompletnym brakiem tremy wobec obcych. „Właściwie Michał aż do teraz też sobie radził”, przemknęło mi przez myśl, gdy słuchałam spanikowanego głosu brata, usiłującego wyjaśnić sympatycznej sprzedawczyni przyczyny swej dotychczasowej ignorancji w zakresie opieki nad gryzoniami. I przeprosić, że nadal zawraca jej głowę, choć oficjalnie sklep od godziny powinien być zamknięty.

„Takie zidiocenie powinno być zakazane”, pomyślałam z powątpiewaniem i postanowiłam przerwać niespójny bełkot Michała, który z każdym zdaniem motał się bardziej.

– Pani na pewno chciałaby już zamknąć. – Uśmiechnęłam się do kobiety i dyskretnie szturchnęłam brata w żebra. – A zmontowanie klatki i lektura tobie też pewnie zajmą trochę czasu. Jeżeli nie ma pani nic przeciwko, zrobimy zdjęcia efektów naszej pracy i może prześlemy na maila? My się upewnimy, że zapewniliśmy zwierzątku dobre warunki, a i pani pewnie będzie spokojniejsza. Ewentualnie poprosimy o dokonanie korekty. Czy takie rozwiązanie pani odpowiada?

– Bardzo. – Sprzedawczyni spojrzała na mnie z wdzięcznością. Choć od początku widziałam w jej oczach sympatię do Michała, a rumieniec na twarzy mówił, że z przyjemnością przyjęłaby zaproszenie na kawę, chyba i ona zamotała się w mętnych wyjaśnieniach mego brata. – Już, proszę bardzo. Tu jest wizytówka. Rzeczywiście, będzie mi miło przekonać się, że Mordek trafił w dobre ręce. To znaczy na razie Mordek. A potem Pyszczek czy jak tam państwo zechcą go nazwać…

O Boże, nagły paraliż intelektualny, który znienacka dopadł mojego brata, był chyba zaraźliwy…

– Ogonek – podrzuciłam usłużnie. – Jeszcze dziś wyślemy zdjęcia. A teraz uregulujemy rachunek i przestaniemy pani zawracać głowę.

– Rachunek! – ocknęła się sprzedawczyni. – Właściwie wszystko jest już zapłacone. Pan miał już tylko odebrać Mordka i klatkę z wyposażeniem.

– A ten poradnik?

– A, ten poradnik! No cóż… Może poradnik w walucie kawowej? Jeżeli nie ma pan nic przeciwko.

Oczy Michała, choć nadal wpatrzone w kobietę cielęcym wzrokiem, nagle odzyskały swą zwykłą przytomność. Przytomność, ale nie chłód i dystans, zarezerwowane dla obcych ludzi.

– Jak najbardziej, taka waluta mi odpowiada – rozpromienił się. – Może w sobotę? Wie pani, bardzo nie lubię nieuregulowanych rachunków.

– Nie ma problemu. I mnie się będzie wszystko w kasie zgadzać do końca miesiąca. – Uśmiechnęła się kobieta.

I tylko mi nadal nie zgadzało się dziwne, zadowolone pogwizdywanie Michała, gdy wreszcie wyszliśmy ze sklepu z klatką dla szczura i samym gryzoniem.

Chociaż czy mnie musiało się cokolwiek zgadzać? Oczy Michała po raz pierwszy od śmierci Alicji nabrały życia, a i niesiony w transporterku gryzoń stwarzał duże szanse, że mój brat wreszcie przestanie funkcjonować w jednym, poświęconym pracy wymiarze i zechce się zainteresować innymi aspektami życia. Na przykład takimi jak sobotnia kawa z sympatyczną właścicielką sklepu.

Samodzielne złożenie klatki, instalacja poidełka i wszystkich elementów, w jakie zostało wyposażone szczurze lokum, nie nastręczały większych problemów. Zarówno chwilowe zidiocenie mojego brata, jak i okiełznana dzięki aspirynie gorączka dały nam spokój przynajmniej na dwie godziny, które spędziliśmy na urządzaniu siedliska dla Mordka. Michał, jako zapalony architekt, natychmiast dostrzegł w projekcie zagospodarowania klatki szereg niedogodności i niepraktycznych według niego rozwiązań. Już sama przestrzeń, na której musieliśmy upchnąć kryjówkę, kilka kołowrotków, miejsce do zawieszenie poidła i karmy, budziła jego niesmak. Czym prędzej chwycił taśmę mierniczą i dokonał stosownych pomiarów.

– Biorąc pod uwagę, ile miejsca mam ja, jeden facet na czterdziestu pięciu metrach kwadratowych, i przeliczając prostą proporcją, nie ma siły. Mordek się tu nie zmieści. Przecież trzeba mu jeszcze wygospodarować miejsce na toaletę! Tu napisali, że szczury nie lubią załatwiać się blisko miejsca, w którym zwykły się pożywiać. Całkiem logiczne, ja też nie lubię.

– Ty nie masz komfortu jedzenia na piętrze i latania do toalety na parterze – zwróciłam uwagę bratu, który licząc szczurzy metraż, zapomniał najwyraźniej, że klatka ma dwa poziomy. – Żaden problem. Nawet, jeżeli obaj macie kawalerkę, on przynajmniej ma piętrową.

– Ale i piętrowy lokal wymaga odpowiedniego zagospodarowania – sarknął mój brat, nadal gimnastykując się z miarką. – Przecież to żywe zwierzę, musi mieć przestrzeń!

– Gryzoniom wystarcza ten tam kołowrotek.

– Sama se wsadź w kołowrotek! Albo spróbuj wsadzić Lokiego. Nie, ta klatka kategorycznie wymaga przebudowy! Majusia, do domu! Ja muszę pomyśleć!

– A proszę cię bardzo. – Wzruszyłam ramionami, bo narastający ból gardła zaczynał przypominać, że w moich górnych drogach oddechowych stado wirusów urządziło sobie całkiem przytulne siedlisko. – Masz tu wizytówkę tej babeczki ze sklepu. Zakładam, że sam pamiętasz, żeby wysłać zdjęcia?

„Zdjęcia”, jęknęłam dwie godziny później, zanosząc się kaszlem i plując na wszystkie strony rozgrzewającą herbatką z cytryną, miodem i dużą dawką imbiru. Jeżeli szatynka ze sklepu otwarła pocztę, jej również zaparło dech w piersiach na widok liczby załączników do maila. Część z nich zawierała zdjęcia Mordka, który pomimo zbyt małego według wyliczeń Michała metrażu, żwawo urządzał się w swoim nowym lokum. Pozostałe przedstawiały skomplikowane wyliczenia i rysunki projektów, według których Michał planował powiększyć i zagospodarować przestrzeń życiową gryzonia. Jeżeli choć połowę zamierzał zastosować w praktyce, powinien sam rozejrzeć się za mieszkaniem o większej powierzchni. Albo wyprowadzić się na mikroskopijny balkon, gdyż pozostałą część kawalerki należało dostosować do potrzeb szczura.

Długo patrzyłam na te pełne poświęcenia projekty, nie mogąc zdecydować, co właściwie myślę. Z jednej strony przerobienie ponad połowy własnego mieszkania dla jednego gryzonia wydawało się szczytem skretynienia, które Michał osiągnął, pragnąc zaimponować nowej właścicielce „Safari”. Z drugiej jednak, sama zgodziłam się na zrobienie dziury w ścianie pomiędzy balkonami rodziców a moim, byle trzy defilujące w tę i we w tę futrzaki miały swobodny dostęp do obu mieszkań bez konieczności dorabiania im kluczy. Nie żebyśmy nie ufali naszym kotom. Zwyczajnie mieliśmy uzasadnione obawy, że klucze zostałyby szybko wkopane pod najcięższe i najtrudniejsze do przesunięcia meble. Może pomysł przerobienia nowej kawalerki dla wygody jednego szczura wcale nie był tak postrzelony? Może wtedy Michał sam zacząłby częściej w tej kawalerce bywać?

Moja opinia była najmniej istotna. Liczył się fakt, że zwierzolubny wariat, jaki wyłonił się właśnie z mojego brata, zrobił ogromne wrażenie na nowej właścicielce sklepu zoologicznego. Nie tylko wybrała się z nim na kawę, by dokończyć konsultacje na temat opieki nad gryzoniami. Osobiście nadzorowała też realizację projektów, o czym przekonałam się, gdy podczas spaceru postanowiłam zahaczyć o mieszkanie brata. Zahaczyłam i przesiedziałam do późnego wieczora, turlając się wraz z Michałem i Idą na dywanie i bawiąc się w montaż nowych kołowrotków oraz systemu tuneli w wydzielonej dla Mordka, ogrodzonej części pokoju. Przy okazji dowiedziałam się, że byłoby miło zaprosić Idę na sylwestrową imprezę naszej paczki przyjaciół, która w tym roku ze względu na moje przeziębienie, dyżur narzeczonego Luizy, komisarza Patryka Borowiaka, oraz zakopiańskie wycieczki Stevena miała odbyć się z tygodniowym opóźnieniem. Ten tydzień wystarczył Michałowi, by upewnić się, że właśnie niewysoka, brązowooka szatynka jest kobietą, z którą zamierza wejść w nowy rok.

Nie miałam nic przeciwko. Wesoła, kochająca zwierzęta, nieco nieśmiała, ale pełna uroku osobistego Ida zdawała się być idealną osobą, która przy pomocy rezolutnego szczura sprowadzi życie Michała na właściwe tory. Będzie ono wreszcie przyprawione odrobiną spontanicznej radości i zagospodarowane rozsądnie zarówno pracą, jak i życiem prywatnym – czyli będzie to takie życie, jakiego zawsze życzyłam mojemu bratu. „I jakiego chyba życzył sobie on sam”, stwierdziłam, gdy podczas jednej z wizyt dostrzegłam doniczkę z drzewkiem bonsai w miejscu, gdzie dotąd stała pusta ramka po fotografii Alicji. Samo zdjęcie zniknęło z niej kilka tygodni wcześniej, tak samo nagle, jak z życia Michała pewnego jesiennego wieczora zniknęła Alicja. I tylko ramka, symbol pustego miejsca pozostałego w sercu Michała po narzeczonej, przez wiele miesięcy stała na biurku. Wątpiłam, by Michał wyciągnął ją któregoś dnia ze schowka, by ustawić w niej fotografię na przykład Idy. Tamto miejsce na zawsze miało już należeć do Alicji. Ale przynajmniej zostało nareszcie pochowane. Uśmiechnęłam się na widok niewielkiego ozdobnego drzewka. Istniała szansa, że odchodząc na dobre, duch Alicji pozwolił, by w sercu mojego brata znów zakiełkowało życie.

– Nowy rok, nowe wariactwa… – Steven od kilku minut stał w progu pokoju i patrzył w zadumie na moje wyciągnięte ku sufitowi nogi, które machały na wszystkie strony zgodnie z instrukcją, którą przed chwilą wydrukowałam z internetu. Reszta mojego jestestwa leżała na dywanie, podrygując z wysiłku i posapując w rytmie machania, bo cholerne ćwiczenia tylko pozornie wyglądały na łatwe. Ot, wreszcie znalazłam ten haczyk, którego usiłowałam się doszukać, czytając objaśnienia i obietnice szybkich rezultatów. „Trzy minuty dziennie i efekt wyraźnego wyszczuplenia nóg już po miesiącu”. W pierwszej chwili parsknęłam śmiechem. Teraz prychałam i sapałam z wysiłku, bo jednoczesne machanie, utrzymywanie nóg w pionie, obciągniętych palców i ścisłego połączenia między kolanami i gdzieś w okolicy kostek wymagało potwornej siły, koordynacji i cierpliwości. Z tego wszystkiego dysponowałam jedynie koordynacją, bo pomimo latania z Luizą przez ostatnie dwa lata na zajęcia jogi, nie zauważyłam obiecywanego duchowego bogactwa. To znaczy o coś tam może mój duch się wzbogacił. Ale na pewno nie o cierpliwość.

Tym bardziej złościł mnie Steven, który zastygł w wejściu wpatrzony w moje wygibasy.

– Jakie tam nowe! – fuknęłam ze złością, bo o ile kolana utrzymywałam w prawidłowej pozycji, kostki za Boga nie dawały się złączyć. – Owszem, zamierzam trochę bardziej zadbać o figurę. Ale to już postanowiłam w Wigilię.

– To znaczy zadbać o co? – Padło pełne głębokiego zdumienia pytanie. – O bardziej wystające łopatki i obojczyki? Czy o pośladki, po których nie można cię nawet poklepać, bo człowiek się boi skaleczyć o kość ogonową?

– A kto ci każe klepać kość ogonową? – Zirytowałam się natychmiast jeszcze bardziej. Może nawet nie tyle na głupi komentarz Stevena, co wobec faktu, że samo ustabilizowanie nóg w pozycji startowej do machania zajęło mi kwadrans. Jak oni do pioruna chcą zmieścić cały trening w trzy minuty? – Rozumiem, że w takiej sytuacji każdy normalny facet czuje nieodpartą chęć, by się ponabijać. Ale jak już tu stoisz, weź mi chociaż pomóż te nogi jakoś prosto trzymać! Tak, żeby się stykały w tych wszystkich miejscach! Bo ja już naprawdę nie wiem!

– Taśma izolacyjna. – Steven uśmiechnął się życzliwie. – Przynieść?

Zabulgotałam wściekła i ze złości wykonałam piękny, podręcznikowy zamach prawą nogą.

– Widzisz? Może to jest metoda? – Steven uniósł kciuk w geście uznania. – Mogę tu postać, jak ci zależy. Tylko że w sumie nie po to przyszedłem. Telefon ci dzwonił w torebce. Już kilka razy. No wiesz. Jak skończysz machać, może oddzwoń?

Rzuciłam pełne jadu spojrzenie na komórkę, którą wyciągał ku mnie Steven. Oddzwonić, akurat! Zależy jeszcze do kogo. Do Lulu – oczywiście, bardzo chętnie. Choćby po to, żeby zmyć jej głowę za kolejne kretyńskie pomysły, których efekty moje mięśnie, stawy i znerwicowana psychika odczuwają nie pierwszy raz. Mechanizm wyglądał zawsze tak samo. Od mniej więcej miesiąca Lulu wrzucała na swój profil na Face-booku coraz to nowe wymyślne ćwiczenia. A to na brzuch, a to na wzmocnienie mięśni pośladków, a to na ukształtowanie prostych jak szczudła nóg. Żeby chociaż były, jak na szczudła przystało, odpowiednio długie i pozwalały mi plasować się wśród kobiet o figurze współczesnych modelek! Ale przykro mi bardzo. Z moim metrem pięćdziesiąt osiem (no, może sześćdziesiąt, kiedy podskoczę i w kapeluszu) nogami modelki pochwalić się nie mogłam. No to chociaż tymi ukształtowanymi udami i łydkami, umięśnionymi pośladkami i ładnym brzuchem! Ilekroć zatem Luiza wyszukała nowe metody na katowanie własnego ciała i udostępniła je w internecie, sama natychmiast też wrzucałam je na swój profil.

Różnica była tylko jedna. Ja po wrzuceniu natychmiast rzucałam się na dywan, testując nowe wygibasy. Luiza odczekiwała mniej więcej dwa tygodnie i rzucała się do telefonu spytać, czy królik doświadczalny zauważył jakieś efekty. Oczywiście poza manią, która nam obu powoli zaczynała się rzucać na mózg i na racjonalny ogląd własnego ciała.

Przekonana, że i tym razem Lulu pragnie dowiedzieć się, czy połknęłam haczyk, sarknęłam nerwowo, wyrwałam Stevenowi z ręki telefon i spojrzałam na wyświetlacz. Po czym usiadłam w pozycji w miarę cywilizowanej i wybrałam numer, który przez ostatnią godzinę próbował połączyć się ze mną cztery razy. I to chyba w ważniejszej sprawie niż postępy w machaniu nogami.

Ida odebrała natychmiast.

– Przepraszam, Majka. – Jej zdenerwowany głos sprawił, że zaklęłam w duchu. Dziewczyna czegoś potrzebowała, a moja komórka w tym czasie beztrosko walała się w torebce. – Chciałam spytać, czy jesteś może z Michałem? Mieliście się spotkać po południu.

Zerknęłam na zegarek. Owszem, miałam w planach spotkanie z bratem, ale dopiero o osiemnastej. Była piętnasta. Co Michał mógł robić w niedzielę w porze obiadowej, jak nie siedzieć w domu i udoskonalać Mordkowe lokum? Siłownię w weekendy odpracowywał od rana, przecież chyba nie poleciał do biura?

– No to mam problem – mruknęła coraz bardziej zdenerwowana Ida. – Zapomniałam zabrać portfel, jak byłam u niego wczoraj. To znaczy tak myślę. Szukałam czegoś w torebce, wyjęłam wszystko na stolik i najwyraźniej zapomniałam schować. Zorientowałam się dzisiaj w sklepie. Miałam nadzieję, że Michał jest w domu, sprawdzi, czy ten portfel naprawdę gdzieś leży. Zakupy mogę zrobić później, ale wolałabym wiedzieć, czy muszę już blokować karty płatnicze. Sęk w tym, że nie odbiera telefonu.

Zrobiło mi się gorąco. Sama nie dalej jak pół roku temu przeżyłam podobny horror, gdy robiąc zakupy przed pracą, zorientowałam się, że nie mam portfela. Wprawdzie dzwonienie do banku mi nie groziło, bo karty i dokumenty nosiłam w osobnym etui, które zostało w domu, ale sama sytuacja nie należała do przyjemnych.

– Z Michałem widzę się dopiero za trzy godziny. Jak nie odbiera telefonu od ciebie, ode mnie też nie odbierze – powiedziałam. – Ale mogę wziąć klucze do jego mieszkania i podjedziemy razem poszukać.

– Dzięki, ratujesz mi życie!

„I własną psychikę”, dodałam w myśli, umawiając się z Idą za pół godziny pod kawalerką Michała. Kto wie, jak długo jeszcze leżałabym na dywanie, machając nogami i dostając kolejnego ataku wścieklizny! Nie mówiąc o tym, że takie leżenie z nogami w górze powyżej pewnego limitu czasowego chyba nienajlepiej działa na krążenie…

Obiecując sobie przeegzaminować pod tym kątem przy najbliższej okazji Luizę, uśmiechnęłam się do Stevena o kluczyki do jego fiesty i ruszyłam w kierunku osiedla, na którym mieszkał mój brat.

Niewielki parking na nowym osiedlu obliczono na półtora samochodu na mieszkańca, jednak tylko pod warunkiem, że każdy z mieszkańców posiadał autko w postaci modelu dla dzieci. Zaparkowanie pod blokiem dla samych tubylców stanowiło nie lada wyzwanie, ewentualni goście lub interesanci mogli o miejscu zapomnieć na starcie. Gdyby nie fakt, że bardzo zależało mi na czasie i że było paskudnie zimno, pewnie skorzystałabym z komunikacji miejskiej albo w ogóle z własnych nóg. Ponieważ jednak już zdecydowałam się na samochód, od razu skierowałam się na parking pod pobliską galerią handlową. Nawet poświąteczna mania uzupełniania zapasów i szał wyprzedaży nie zdołały zatkać tamtego parkingu tak skutecznie, jak parkingu pod blokiem Michała. Wysiadłam z auta i żwawym tempem ruszyłam w kierunku osiedla.

Z daleka dostrzegłam zieloną czapeczkę Idy, która stała pod klatką i tupała nerwowo, rozglądając się dookoła. Na mój widok wydała z siebie okrzyk ulgi.

– Majeczka, bardzo ci dziękuję! Miałam nadzieję, że Michał w międzyczasie wróci, ale nic! Przecież w tym portfelu jest wszystko! Karty, dokumenty! Całe szczęście, że mnie policja nie zwinęła, bo od wczoraj jeżdżę bez prawka!

Uśmiechnęłam się do niej krzepiąco i czym prędzej ruszyłam na drugie piętro, modląc się w duchu, by portfel Idy wraz z zawartością znalazł się tam, gdzie zostawiła go w swoim mniemaniu właścicielka. Chociaż z drugiej strony, utylizacja dokumentów i pieniędzy w wykonaniu domowego gryzonia stanowiła perspektywę tylko odrobinę lepszą niż kradzież.

Nie zdążyłam zastanowić się, który sposób pozbycia się zawartości portfela przyprawiłby mnie o mniejszy atak szału, gdyż w przedpokoju Ida szybko ściągnęła buty, po czym rzuciła się do niewielkiego stolika, na którym wraz z opakowaniem po kolbie z kukurydzą leżał duży, kopertowyportfel.

„Ślepy by go zauważył”, pomyślałam z niesmakiem, bo przecież mój brat szczycił się doskonałym wzrokiem i jeszcze doskonalszą spostrzegawczością. Jakim cudem nie dostrzegł lakierowanej, zielonej portmonetki na małym, okrągłym stoliku? Skoro Ida zostawiła go tu wczoraj, Michał powinien zorientować się tego samego dnia i pognać za ukochaną w podskokach, by oddać jej własność. Tymczasem Michał nie tylko niczego w podskokach nie oddał, ale także nie zadzwonił, by poinformować o pozostawionej własności. Nawet nie zwrócił uwagi na pozostawioną na stoliku zgubę Idy. „Dziwne”, wzruszyłam ramionami, ale nie zamierzałam czynić wieczorem bratu wyrzutów, zwłaszcza że uspokojona Ida schowała porządnie portfel i nachyliła się nad klatką Mordka. Towarzyski szczur natychmiast wylazł ze swojej kryjówki.

– No, istnieje szansa, że nie będę głodować – odetchnęła Ida, głaszcząc szczurzy pyszczek. – Zaparkowałam obok galerii, zrobię od razu zakupy.

Pomysł był niezły. Sama wprawdzie nie cierpiałam na niedobory w lodówce, ale chętnie nabyłabym szampon do włosów i kilka drogeryjnych drobiazgów, o których zapomniałam podczas zakupów w zeszłym tygodniu. „Może rozejrzę się po wyprzedażach”, zastanowiłam się, spoglądając na zegarek. Zabawa ze szczurem zajęła nam ponad godzinę, do spotkania z Michałem zostało mi półtorej. Nie opłacało się wracać do domu. Postanowiłam wejść do galerii z Idą, którą bardzo interesował temat wspólnych zakupów. Szczególnie takich natury spożywczej.

– Wiem, że powinnam odrobinę zrzucić – westchnęła. – Albo po prostu zacząć zdrowo jeść. Albo sama już nie wiem. Dieta za dietą, brak czasu na ćwiczenia… A po świętach spod-nie w pasie wcale mnie nie uwierają mniej. Tragedia.

Przyjrzałam się krytycznie nowej sympatii brata. Rzeczywiście, w porównaniu z wysokimi, wychudzonymi pannami, za którymi do tej pory oglądał się Michał, niska, pulchna Ida zdawała się być bardzo zaokrąglona. Wprawdzie zaokrąglenia tworzyły kształt ładnej klepsydry, jednak sama będąc od dziecka chudzielcem, wolałam mieć w talii za mało niż choć odrobinę za dużo. Nawet kościste pośladki, z których żartował Steven, przeszkadzały mi mniej niż wygodniejsze zazwyczaj po świętach siedzenie. Wyczulona (a może z powodu obsesji Lulu przeczulona) na punkcie figury, rozumiałam Idę, choć uważałam, że do niej wszystkie te krągłości całkiem ładnie pasują. Być może w szczuplejszej buzi dołeczki nie uwypuklałyby się przy uśmiechaniu? Nie wspomnę o tym, że na wystających żebrach i obojczykach bluzki z lejącej tkaniny, które uwielbiała Ida, nie leżałyby tak ładnie?

„Ech, każdemu najlepiej pasuje to, w czym dobrze się czuje”, machnęłam ręką na kontemplowanie dobrych i złych stron posiadania zaokrąglonej figury. Czym prędzej załatwiłam zakupy w drogerii i weszłam z koleżanką do marketu.

A ściśle ujmując, zamierzałam wejść. Żadna z nas tam nie dotarła, gdyż tuż przy wejściu zafurkotał piękny, beżowy i kompletnie nieodpowiedni na taką pluchę płaszcz, a o posadzkę zastukały szpilki, jeszcze bardziej niepraktyczne, zważywszy marznący deszcz, który zmieniał chodniki w lodowisko.

Tymczasem właścicielka szpilek i płaszcza (no dobrze, niepraktycznych, za to cudownej piękności), przemknęła nam przed nosem, nic sobie nie robiąc ani ze ślizgawki na parkingu, ani z dwóch kobiet, które zamarły, wgapione w jej smukłą, wysoką sylwetkę. Podejrzewam, że skamienienie Idy miało coś wspólnego z ładnym, zaokrąglonym biustem i biodrami blondynki, które wcale nie wykluczały posiadania szczupłych nóg i talii. Ja sama westchnęłam ciężko, zezując na te właśnie długie nogi i klnąc swoje własne, o połowę krótsze.

Po czym obie wydałyśmy z siebie zgorszony okrzyk, gdy tuż za kobietą przemknął jej towarzysz.

– Michał? – wykrztusiła Ida, patrząc osłupiałym wzrokiem za poszukiwanym od kilku godzin delikwentem. Sama dorzuciłam pod nosem jeszcze kilka inwektyw. Jak to, do pioruna? Za niespełna godzinę mamy się spotkać i porozmawiać o zaproszeniu Idy na imieniny ojca, a ten tu omal nóg nie pogubi, lecąc za wyciętą z żurnala blond pięknością!

Michał jednak nie zareagował na nasz pełen świętego oburzenia wzrok, bo był zajęty galopowaniem za swoją towarzyszką.

Ida posłała za nimi spojrzenie pełne goryczy.

– No właśnie. Właśnie dlatego twierdzę, że powinnam zrzucić małe co nieco. Wiesz co, Majka? Dzięki, ale może pogadamy o tej zdrowej żywności później. Straciłam wenę na robienie zakupów. Dziękuję za pomoc z portfelem, pa!

– Ida, daj spokój! – zawołałam za oddalającą się sympatią brata, ale szybko zrezygnowałam. Na jej miejscu też wybrałabym wycieczkę do osiedlowego sklepiku na drugim końcu miasta, byle uniknąć napatoczenia się na ukochanego drepczącego za przemierzającą galerię zmysłowym krokiem pięknością. Jednak jako siostra Michała miałam większe możliwości manewru…

Ukradkiem zwinąć konkurentce Idy portfel!

Odpada, przy moim szczęściu mnie samą natychmiast zwinęłaby ochrona…

Wejść równie uwodzicielskim krokiem do sklepu, odszukać między regałami Michała, po czym przywitać go czułym całusem w policzek, dając jego towarzyszce do myślenia!

Jeszcze gorzej, wychodząc z domu nie zdążyłam namalować urody, co niewątpliwie wypomniałby mi Michał! Z kim jak z kim, ale z tą blond pięknością wolałabym się nie konfrontować bez delikatnego retuszu. „I odrobinę wyższych szpilek”, przemknęło mi przez myśl, gdy krytycznie zerknęłam na własne kozaczki. Nawet wyższa o pięć centymetrów, nadal musiałabym podskakiwać, by spojrzeć w oczy konkurentce Idy.

Lecieć do najbliższego automatu z kawą i z wdziękiem wylać ją na beżowy płaszczyk?

„I zyskać miano kretynki”, podszepnął mi złośliwie, lecz słusznie rozum, zanim zdążyłam wpaść na kilka jeszcze głupszych pomysłów.

Żadnego z nich zresztą nie zdołałabym wprowadzić w życie, bo kiedy stałam schowana za pierwszym lepszym regałem w supermarkecie, Michał i jego blond towarzyszka zdążyli zrobić zakupy i zmierzali w kierunku kasy.

A niech Bóg broni, żeby mnie teraz zobaczyli wrośniętą w podłogę tuż obok półek z zupkami w proszku! Żadna żywność podobno nie hańbi, chyba że jest się zwariowaną na punkcie zdrowego żarcia wegetarianką! I tak miałam dosyć wiecznego pokpiwania, że powinnam wynająć od sąsiadów wszystkie balkony w naszym pionie, bo uprawa sałaty, marchewki, buraczków i własne poletko dzikiego ryżu na jednej, nawet dość dużej loggii się nie zmieszczą. Nie mówiąc już o tym, że modelka u boku Michała była zapewne ostatnią osobą, której wypielęgnowane, delikatne dłonie sięgnęłyby po danie instant w wersji pikantnej…

„A niech to wszyscy diabli”, warknęłam wściekła i czym prędzej pomknęłam ku wyjściu, byle bez namalowanej urody, za to z całym stadem niesprzyjających okoliczności nie nadziać się na Michała i jego towarzyszkę, którzy właśnie płacili za zakupy. Droga ewakuacji stała przede mną otworem, gdyż sama nie zdążyłam niczego nabyć i najwłaściwsza byłaby bramka z napisem „Klienci bez zakupów”.

Do tej właśnie bramki rzuciłam się bez namysłu, pomijając jeden istotny szczegół. Sama nie zamierzałam dokonywać zakupów, jednak kobieca frustracja domagała się ukojenia. Wprawdzie to nie mojego faceta podrywał ktoś inny i nie mój facet podrywaniu się jak ostatni idiota poddawał, jednak głupota Michała i własna bezradność otumaniły mnie bez reszty. Ponieważ zaś nic nie podnosiło na duchu lepiej niż odrobina cukru, sama nie zauważyłam, kiedy sfrustrowana dusza przemknęła ku działowi ze zdrową żywnością i uniosła z niego proteinowy batonik o smaku czekoladowym. Czy zdołała przechwycić go ze stojącego tuż obok wejścia stolika z napisem „Promocja”? Było to równie mało istotne jak problem, skąd w ogóle ten nagły talent do bilokacji. Taki talent był mi w tej chwili najmniej potrzebny. O niebo bardziej wolałabym teraz czapkę niewidkę albo przynajmniej zdolność do dematerializowania się na gwizdnięcie! Cokolwiek, co uchroniłoby mnie przed straszliwym piskiem czujników w bramce, które zawyły, gdy tylko zbliżyłam się do wyjścia.

Stałam ogłuszona wyciem i czerwonym błyskaniem równie mocno jak tym, skąd w mojej ręce wziął się nieszczęsny batonik… I jak bez namalowanej urody wytłumaczę to ochroniarzowi, który zbliżał się właśnie szybkimi krokami…

– To zdrowe jest… – Luiza podejrzliwie przyglądała się apetycznym, białym kuleczkom, które zerkały na nas zachęcająco z opakowania z etykietką „Hortensji”. – I kalorycznie chyba też bez zarzutu… Majka, jak myślisz, możemy otworzyć?

– Nie, bo wybuchnie – warknęłam, choć jeszcze żadna z nabytych w naszej ulubionej kafejce zdrowych przekąsek nie eksplodowała przy otwieraniu. Nie ziały piekielnym ogniem ani nie teleportowały prosto w biodra straszliwej liczby nadprogramowych kilogramów. Żadne nie wywołały też we mnie takiego ataku furii. Przynajmniej do pamiętnej niedzieli, gdy po kradzieży przez sfrustrowaną kobiecą duszę proteinowego batona mój organizm wytworzył przedziwny rodzaj alergii na słodycze. Również, jak widać, na te zdrowe.

– Może nie wybuchnie. Ale kalorie jednak ma – ogłosiła Ida, studiując w skupieniu etykietkę na ładnym opakowaniu z fioletową kokardką. – Tego cholerstwa chyba się nie da uniknąć.

Zamilkłyśmy, patrząc nienawistnym wzrokiem na jaglane rafaello w wiórkach kokosowych. Każda z nas miała własny powód do tej nienawiści.

Idę jedzenie w ogóle zaczęło irytować, gdyż na wspomnienie kobiety towarzyszącej Michałowi w galerii pasek od spodni uwierał ją jeszcze mocniej. Przypuszczałam, że było to bardziej uwieranie psychiczne niż rzeczywiste, bo w ciągu zaledwie tygodnia, jaki minął od spotkania w markecie, okrągłe policzki Idy jakby się zapadły. Nie miałam okazji jej odwiedzić, jednak mogłabym założyć się o każde pieniądze, że aż do dziś nie uzupełniła braków w lodówce i usiłowała żywić się powietrzem.

Tego nie można było powiedzieć o Lulu, która pomimo najszczerszych chęci zmierzała w kierunku dokładnie przeciwnym. Żadne deklaracje, żadne usuwanie z zasięgu rąk produktów jadalnych, żadne zamykanie kuchni na klucz nie były w stanie powstrzymać ataków głodu, które od kilku tygodni dręczyły Luizę. Wykończona wielogodzinną harówką w salonie i wizytami w domach klientek, Lulu nie miała już ani sił, ani serca do walki o figurę. Ogłupiony głodówkami i obżarstwem organizm wreszcie odmówił posłuszeństwa. Tuż po świętach Lulu ku swej rozpaczy poczuła autentyczne uwieranie w okolicy talii, które nie zniknęło nawet po podlaniu żołądka kilkoma litrami ziółek na trawienie. Tu już nie mogła wmówić sobie, że to przez chwilowe wzdęcie trzeba poluzować pasek – Lulu pierwszy raz od lat przytyła i miała bardzo solidne podstawy, by nienawidzić wszystkich słodyczy świata.

Ja sama tymczasem… No cóż. Przytycie mi póki co nie groziło, nie miałam też powodu do obaw, że mój ukochany zacznie adorować piękniejszą, szczuplejszą i do obrzydliwości atrakcyjną koleżankę. Po pierwsze, żadna taka na horyzoncie jak na razie się nie plątała. Steven również nie przejawiał zainteresowania koleżankami, chociażby dlatego, że wiedział już, jak bardzo się trzeba napocić, żeby poderwać Majkę Kostrzewską. Raz się już nagimnastykował i umiał uszanować rezultaty własnych wysiłków. A może po prostu wiedział, że drugi raz takie akrobacje prawdopodobnie nie przyniosą efektów. I pomimo epizodów z nienamalowaną urodą nadal podobałam mu się tak samo jak na początku. To właśnie on popędził do „Hortensji” po jaglane rafaello, gdy czerwona ze złości i wstydu, rozczochrana i ze wzrokiem ciskającym gromy wróciłam do domu po przeszło godzinnym tłumaczeniu ochronie, jakim cudem zmaterializował mi się w dłoni proteinowy batonik, choć wcale nie zamierzałam go kupić. Być może rozmowa z ochroniarzami, którzy rzucili się na drobną, wątłą kobietkę jak na zbira, zakończyłaby się po kilku minutach zapłaceniem za przekąskę, przeprosinami i jakąś wymówką, że na przykład zobaczyłam z daleka dawno niewidzianą przyjaciółkę i spieszyłam się ją zawołać, zanim zniknie mi z oczu w tłumie. No i zapomniałam po drodze odwiedzić kasę. Takiego prostego scenariusza nie udało mi się zrealizować, gdyż przykra świadomość, że oto gapi się na mnie całe stado ludzi, z Michałem i blondynką na czele, zabrała mi resztki zdrowego rozsądku. Tkwiłam niczym słup soli pomiędzy bramkami, które nadal błyskały i wyły jak wściekłe, unieruchomiona dodatkowo groźnymi spojrzeniami trzech ochroniarzy. Z tego osobliwego paraliżu wyrwał mnie dopiero mój własny brat, który przytomnie porzucił zakupy przy kasie, prosząc o zapłacenie swoją towarzyszkę i przybiegł sprawdzić, co znów wywinęłam. Tym bym się nie przejęła, Michał widział już gorsze głupoty w moim wykonaniu. Jednak gdy dołączyła do nas z nabytymi (i zapłaconymi!) zakupami jego znajoma, pewność siebie sklęsła we mnie totalnie. Gorzej już być nie mogło. Zwłaszcza że upiorna Matylda trafiła akurat na moment, gdy Michał tłumaczył ochronie nagły atak mojego debilizmu ciężkim przypadkiem hipoglikemii, który kazał jego cierpiącej na cukrzycę siostrze natychmiast dostarczyć organizmowi coś słodkiego. Potem zapłacił za nieszczęsny batonik i zabrał mnie sprzed oblicza ochrony, obiecując, że jeszcze tylko odwiezie do domu Matyldę i możemy jechać na umówioną kawę. Przez całą drogę na parking trzęsłam się ze złości, odpowiadając na pełne troski pytania Matyldy, jak radzę sobie na co dzień z cukrzycą. „Na pewno lepiej niż z własnym pechem, który męczy mnie znacznie bardziej”, miałam na końcu języka. Koniec końców musiałam przeczekać pożegnanie koleżanki Michała, przetrzymać magiel na okoliczność swoich głupich pomysłów i dobitnie powiedzieć bratu, że na żadne kawki już dzisiaj nie mam ochoty. Nie doprecyzowałam wprawdzie, że ochotę straciłam już na widok Matyldy tam, gdzie powinna znajdować się Ida, jednak uznałam, że kłócenie się z Michałem o atrakcyjną znajomą należy odłożyć do czasu, kiedy wróci mi zdrowy rozsądek i opanowanie. Wymówiłam się zatem kiepskim samopoczuciem i wróciłam do domu tak nieszczęśliwa, że Steven w podskokach pomknął do „Hortensji” po słodycze, które zawsze poprawiały mi nastrój. Przynajmniej do teraz, bo od akcji z nieszczęsnym batonikiem każda słodka przekąska kojarzyła mi się wyłącznie z brakiem opanowania i upokorzeniem. Obraziłam się na słodycze na dobre.

Nie chciałam jednak robić przykrości Stevenowi, który nabył łakocie w najlepszej wierze. Nie mogłam przecież, kierując się sentymentem, trzymać słodkiego prezentu w szafie w nieskończoność! Bojkot należało przerwać. Zwłaszcza że dusza każdej z nas wyła o tę przerwę. Im gorzej było z naszą psychiką, tym bardziej potrzebowałyśmy słodkiego ukojenia.

– Nie mogę, trzeba coś z tym cholerstwem zrobić – warknęła wreszcie Lulu, gdy udręczone piętnastominutowym gapieniem się na paczuszkę zastygłyśmy niczym skamieniałe uosobienia frustracji. – Dawaj to. Może nam przybędzie energii i lepiej się będzie myślało.

– Myślało? O czym? – Ocknęłam się z posępnego odrętwienia. – O eksterminacji wszystkich cukierników świata?

– Mnie wystarczy eksterminacja jednej osoby. Która wcale cukiernikiem nie jest – westchnęła Ida.

Nie musiała doprecyzowywać. Aż za dobrze wiedziałyśmy, o kogo chodzi.

– Kim w ogóle jest ta cała Matylda? – spytała Luiza, z ulgą zmieniając nienawiść do kokosowych kuleczek w nienawiść do Matyldy. Nie miała wprawdzie pojęcia, któż zacz Matylda i co nam uczyniła, jednak niechęć do niej ułatwiała konsumowanie przekąski, która inaczej mogłaby jej stanąć wiórkiem kokosowym w gardle.

– Koleżanka Michała z pracy. Właściwie to chyba nawet szefowa – sarknęłam, również sięgając po kuleczkę, wdzięczna, że ktoś inny zrobił pierwszy krok. – Nowa, pracuje od miesiąca. Tak zwany powiew świeżości w firmie. Podobno radzi sobie z PR-em lepiej niż jej poprzednik, na którego klienci ciągle narzekali.

– O, to teraz narzekania będą podzielone zależnie od płci – zauważyła Lulu. – Faceci szczęśliwi, babki wręcz przeciwnie.

– A kogo to obchodzi, skoro większość w tej branży to faceci?

– Mnie. – Ida pociągnęła nosem. – Przynajmniej dopóki ma figurę modelki i wygląda jak milion dolarów.

– Och, dajże spokój, ty też tak wyglądasz! – Lulu objęła Idę ramieniem. – Po prostu trzeba popracować nad figurą i tyle. Nie patrz tak, bo ja sama też muszę! I Majka z tym swoim chudym dupskiem też! I wiecie co? Nawet mam pomysł! Znam kogoś do zadań specjalnych!

Trzy głowy wysunęły się ostrożnie zza ściany, przerażonym wzrokiem lustrując przestrzeń. Przestrzeń, która przedstawiała się straszliwie.

– Co to za sala tortur? – jęknęłam, przyglądając się przestronnej sali, wyposażonej w niezliczoną ilość maszyn, które z powodzeniem mogłyby zastąpić tradycyjny sprzęt dobrze zaopatrzonego średniowiecznego kata. Uwieszone na nich jednostki ludzkie wyglądały, jakby lada moment miały wyzionąć ducha, a ich potępieńcze jęki nie docierały do naszych uszu chyba tylko z powodu bardzo głośnej, energetyzującej muzyki.

– E tam, od razu sala tortur! – Lulu usiłowała bojową postawą zatuszować własnego cykora. – Siłownia. Dziewczyny, spokojnie. Przebrnęłyśmy przez konfrontację z dietetykiem, gorzej już nie będzie.

Ale nie dla Idy, którą dietetyczna konsultacja, pomiar tkanki tłuszczowej i wreszcie wlezienie na wagę dobiły na starcie.

Ale i Lulu została poddana podobnej procedurze, która wyzwoliła w niej dla odmiany bojowe nastawienie.

– Od samej świadomości, że ważysz siedemdziesiąt kilo, nie przytyłaś dodatkowo – pouczyła bezlitośnie przerażoną Idę. – Portki nie opinają cię ani o centymetr mocniej niż w domu! Zresztą, przyszłyśmy tu, żeby przestały opinać! Albo żeby zaczęły, ale nie od tłuszczu. – Spojrzała znacząco w moim kierunku. – Agnieszka z Olą załatwią jedno i drugie. Dziewczyny, głęboki oddech… I wio!

Ale komenda dała raczej efekt „prr”, oznaczający zaciągnięcie wszystkich możliwych hamulców.

Bóg jeden wie, jak długo tkwiłybyśmy w przejściu między szatnią a siłownią. Niewykluczone, że w ogóle zakończyłybyśmy wycieczkę do tego przybytku udręki, chyłkiem dając dyla, gdyby nie nagłe klepnięcie w tyłek, które wyrwało mnie z pełnej zgrozy kontemplacji spoconych ludzi poddających swe ciała torturom.

– Au! – wrzasnęłam oburzona i odwróciłam się gwałtownie, gotowa oddać kilka razy mocniej i w bardziej strategiczne miejsce.

Szczęśliwie mój brat wiedział, że trzeba się uchylić. Wykonał błyskawiczny unik, dzięki czemu pięść wymierzona w jego grykę przeleciała tuż nad głową Idy. Ida refleksem mogła się pochwalić. Czym prędzej uskoczyła do szatni, motywowana chęcią uniknięcia zarówno nokautu, jak i zademonstrowania Michałowi swoich nóg odzianych w obcisłe legginsy. Manewr się udał. Michał nie rozpoznał jej w nietypowym stroju i ze spiętymi dla wygody włosami, które zazwyczaj nosiła rozpuszczone. Skupił całą swoją uwagę na dwóch pozostałych uczestniczkach wycieczki na fitness.

– I co mnie w tyłek klepiesz przy ludziach?! – syknęłam, wściekła nie tyle z powodu braku szacunku, ile świadomości, że być może i wobec innych kobiet panują tu takie swobodne zwyczaje. Kto wie, czy i babki nie klepią po tyłkach atrakcyjnych facetów? Zważywszy skąpe stroje, podkreślające ruchy pup, bioder i dekoltów, bywalczynie siłowni miały dość pewności siebie i charakteru, by sobie na coś takiego pozwolić.

– A tak, żeby zyskać pewność, że widzę swoją siostrę – odpalił wesoło Michał. – Jak zbawienia pragnę, dziewczyny, każdego bym się spodziewał w fitness klubie, tylko nie was!

Bojowe nastawienie Lulu trwało.

– Nie gap się tak, wiem dobrze, że trochę przytyłam – warknęła. – Więc mnie możesz spodziewać się tu dosyć często! Zwłaszcza że tu są nie tylko te narzędzia tortur! Grafik bardziej ludzkich zajęć też widziałam! I nawet z jogą i pilatesem!

Michała przytkało. Niestety na krótko.

– Faktycznie, jest joga! – Rozjaśnił się. – Za dziesięć minut! Chodźcie, zaprowadzę was! Majka, nie zgadniesz, kto prowadzi! Pamiętasz Matyldę?

O święci pańscy! Wszyscy razem wzięci i każdy z osobna! Wszystkiego mogłam się spodziewać po tym przybytku cielesnej udręki, tylko nie Matyldy! I to w charakterze instruktorki zajęć, na które przez lata chodziłyśmy z Lulu wyciszyć umysły, rozciągnąć ciało i odnaleźć harmonię między jednym i drugim! Tyle lat wysiłków, a tu proszę! Harmonia duszy i ciała pojawiła się niemal natychmiast, wyzwalając potok niezbyt światłych myśli i jednoczesne zgrzytanie zębami! Wprawdzie zabrakło elementu wyciszenia, ale jak miałam się wyciszyć na wieść, że zajęcia jogi prowadzi akurat Matylda! Ta Matylda, która jak nic wypłoszy z siłowni Idę skuteczniej, niż zrobiłaby to perspektywa skompromitowania się brakiem kondycji i figury!

Ale Michał już ciągnął mnie w kierunku sali, do której tanecznym krokiem zdążała Matylda, odziana w szerokie, zwiewne spodnie i krótki top, odsłaniający zgrabny, płaski brzuszek.

Katastrofa wisiała w powietrzu. Luiza, słysząc hasło „joga” i widząc, jak Michał ciągnie mnie na wyposażoną w maty salę ćwiczeń, czym prędzej zanurkowała w szatni, by wywlec z niej oporną Idę. Sama znała Matyldę jedynie z naszych opowieści i w pierwszej chwili nie skojarzyła imienia ze zmierzającą na zajęcia instruktorką, zwłaszcza że Matylda, o jakiej zdążyła się nasłuchać, zawodowo spełniała się jako szef oddziału firmy deweloperskiej. Lada moment wyłoni się z szatni razem z Idą, a wtedy nastąpi najgorsza możliwa katastrofa. Ida nie dość, że skonfrontuje swoje zaokrąglone i wbite w obcisłe portki kształty ze zgrabnym ciałem Matyldy, to jeszcze będzie miała za świadka tej konfrontacji Michała! Rany boskie! Po czymś takim już nigdy nie odzyska pewności siebie ani motywacji, żeby zjawić się w fitness klubie! A już na pewno nie będzie dalej umawiać się z moim bratem! Wówczas szczęście Michała umknie w siną dal, bo nie wyobrażałam sobie, by mogło przybrać postać kolejnej chłodnej blond inkarnacji Alicji. Każdy związek Michała z królową lodu kończył się lodową drzazgą w sercu i dodatkowym ładunkiem cynizmu, który Michałowi i tak już parował uszami. Bezwzględnie trzeba było trzymać Idę z daleka od Matyldy! „A Matyldę z daleka od Michała”, przemknęła mi spłoszona myśl, ale tego organizacyjnie nie byłam w stanie w tej chwili ogarnąć. Skupiłam się więc na tym pierwszym.

– Ale my nie na jogę! – wrzasnęłam, włączając wsteczny bieg i wyrywając rękę z dłoni Michała. – My tu do… – Do kogo my tu przyszłyśmy? Jak się nazywała ta znajoma Luizy? – Do Oli! Na spinning!

Nie miałam zielonego pojęcia, co to spinning, ale imię koleżanki Luizy właśnie obok takich zajęć widniało na grafiku obok recepcji. Innej Aleksandry tu nie widziałam. I nie miało żadnego znaczenia, że mina Michała na wieść o tajemniczym spinningu zrzedła. Wszystko było lepsze niż joga z Matyldą.

Tymczasem Michał gwizdnął z uznaniem.

– No, dziewczyny. Idziecie po bandzie. W życiu bym się nie odważył pierwszy raz iść na siłownię i od razu lecieć na spina. Powiedz Luizie, niech się nastawi na rozmiar mniej po zajęciach. Olka wyciśnie z niej cały tłuszczyk. A z ciebie to chyba tylko mokra plama zostanie. No nic, siostra, powodzenia! I szacun!

Jaki znowu szacun, do pioruna? Co ja za cholerstwo znów wymyśliłam? Ale na ucieczkę było za późno. Drogę ewakuacji odcięła mi drobna, ciemnowłosa trzydziestolatka z zawadiackim kokiem.

– Na spina? To do mnie. – Uśmiechnęła się szeroko. – O, ty jesteś z Luizą! Zapraszam!

Nie sposób było wyprzeć się znajomości z Luizą, która właśnie wyłoniła się z szatni, wlokąc za sobą Idę. Teraz machała radośnie do trenerki. Czy aby na pewno taki był plan? Owszem, miałyśmy się spotkać dziś z Olą, ale mowa była o treningu personalnym. Wprawdzie czort wie, czy trening personalny i spinning to jest to samo, choć przeczucia podpowiadały mi, że nie. Nasz trening miał być przecież za godzinę… I co tu robili ci wszyscy ludzie, którzy pchali się do salki wypełnionej rowerkami stacjonarnymi?

– Zabiję cię, Lulu – zdążyłam wyszeptać i raz jeszcze rzuciłam okiem w poszukiwaniu drogi odwrotu. Tę niestety odcięła mi Matylda, zatrzymując się obok Oli i szepcząc coś do niej. Ku nam na wstecznym hamulcu – ale nieuchronnie – zbliżała się wleczona przez Luizę Ida. Morderstwo musiało zaczekać. W panice rzuciłam się do przyjaciółek i czym prędzej wepchnęłam się z nimi na salę.

Wypchnąć się już nie zdążyłam. Ola skończyła rozmowę z Matyldą i weszła za nami, zamykając za sobą drzwi. Nie pozostało nam nic innego, jak przetrwać tę jakąś okropną torturę. A potem zabić Michała, Matyldę i tę całą cholerną Lulu.

O ile przeżyję…

Rozejrzałam się bezradnie po pomieszczeniu. Inni uczestnicy zajęć witali się serdecznie i zajmowali rowerki. Również Luiza, podniesiona na duchu obecnością Oli (a może nieświadoma, co nas tutaj czeka), zaczęła gramolić się na jeden z nich.

– No, dziewczyny! Spalamy tłuszczyk! – Szturchnęła Idę zachęcająco. – Czekaj, spytam Olę, jak to się ustawia.

Coś chyba faktycznie trzeba było ustawić, bo większość osób z zapałem majstrowała przy rowerkach. Święci pańscy, co za wariactwo! Jakby skazańcowi kazać dopasowywać pod siebie szafot!

Minę musiałam mieć doprawdy niepewną, bo wysoki, muskularny facet z jasnymi włosami, który zainstalował się na rowerku obok, mrugnął do mnie z krzepiącym uśmiechem.

– Co, pierwszy raz? Nie martw się, ja też. Przynajmniej z tej strony. Normalnie jeżdżę jako instruktor.

– Dzięki – jęknęłam. – To mnie pocieszyłeś. Powiedz przynajmniej, co mam teraz zrobić?

Mężczyzna popatrzył przez chwilę, jak macham nogami, usiłując dosięgnąć pedałów.

– Zejść z rowerka – powiedział wreszcie. – Uregulować wysokość siodełka i kierownicy. Ustawić odległość między jednym a drugim.

Gapiłam się, jak sprawnie reguluje ustawienia, manewrując trzema różnymi pokrętłami.

– No. A teraz wsiądź. I sprawdź, czy