Przygody Huck’a - Mark Twain - ebook

Przygody Huck’a ebook

Mark Twain

2,0

Opis

Przygody Huck’a” to słynna powieść dla młodzieży amerykańskiego pisarza Marka Twaina którego William Faulkner nazwał „ojcem amerykańskiej literatury”.

 

Akcja powieści toczy się w miasteczku St. Petersburg nad rzeką Missisipi i najbliższej okolicy. Tomek jest sierotą, mieszka z ciotką, młodszym przyrodnim bratem Sidem i kuzynką Mary. Głównym wątkiem powieści są wspaniałe przygody chłopca w małym miasteczku.

 

Przygody Huck’a” to kontynuacją Przygód Tomka Sawyera.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 375

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-085-4
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

TOM I

Rozdział I

Cywilizowanie Huck’a. — Mojżesz w trzcinach. — Miss Watson. — Tomek Sawyer czeka na mnie.

Muszę państwu powiedzieć, że ja i Tomek Sawyer, mój przyjaciel, znaleźliśmy pieniądze, które rabusie ukryli byli w jaskini, i to nas zbogaciło. Dostaliśmy każdy po sześć tysięcy talarów, samem złotem. Otóż sędzia Thalecher wziął je i oddał na procent, co nam przynosiło każdemu po dolarze dziennie, przez rok cały. Wdowa Douglas’owa wzięła mnie do siebie za syna i obiecała, że mnie ucywilizuje; ciężko jednak było wytrwać w tym domu, tak okropnie porządną i przyzwoitą była wdowa i wszystkie jej postępki. To też ile razy nie mogłem wytrzymać, wymykałem się, włożywszy na siebie stare łachmany i kapelusz od głowy cukru; czułem się całkiem swobodny. Tomek Sawyer zawsze mi obiecywał, że zebrawszy bandę rozbójników i stanąwszy na jej czele, przyłączy mnie do niej, bylebym tylko pozostał u wdowy i porządne wiódł życie. Wracałem też do niej.  Wdowa płakała nademną, nazywając mnie biedną owieczką zbłąkaną i różne inne dając mi przezwiska, któremi zresztą nie chciała mnie krzywdzić. Sprawiła mi też nowe ubranie, w którem się strasznie pociłem, bo było ciasne. Gdy wdowa zadzwoniła na wieczerzę, trzeba było zaraz przychodzić i czekać, aż ona, spuściwszy głowę, pomruczy trochę nad jedzeniem, które, prawdę rzekłszy, było niczego.  Po wieczerzy wdowa wydobywała księgę i uczyła mnie o Mojżeszu i o trzcinach. Aż poty na mnie biły, tak pragnąłem dowiedzieć się wszystkiego o Mojżeszu, ale gdy się pokazało, że on już oddawna nie żyje, przestałem dbać o niego, bo co mnie tam obchodzą umarli.  Dość wcześnie uczuwszy pociąg do tytoniu, prosiłem wdowy, żeby mi palić pozwoliła; otrzymałem jednak odpowiedź, że to brzydki nałóg, że z tego w domu nieporządek, że więc palić nie powinienem. Są widać osoby przyzwyczajone do powstawania na to, o czem nie mają pojęcia. Wdowa zawracała mi głowę Mojżeszem, który jej ani brat, ani swat, i nikogo nie obchodzi skoro już umarł i broniła mi palić, a sama zażywała tabakę, uważając to, ma się rozumieć, za dobre — ponieważ to ona robiła.  Siostra jej, miss Watson, przychuda nieco stara panna, z puklami w obwarzanek zwiniętemi na skroni, zamieszkawszy z nią, gnębiła mnie elementarzem, znęcając się nademną codzień przez pół godziny. Nie mógłbym wytrzymać dłużej! Potem z dobrą godzinę bywało śmiertelnie nudno, więc też zaczynałem się kręcić. Wtedy miss Watson mawiała:  — Huckleberry, po co kładziesz tu nogi? — albo: Nie garb się tak, siedź prosto.  W parę minut znów zrzędziła:  — Nie otwieraj ust, nie przeciągaj się tak; dlaczego nie siedzisz przyzwoicie — i opowiadała mi o tem miejscu, gdzie dusze idą za karę. Gdy rzekłem, że chciałbym się tam dostać, aż oniemiała ze zgrozy, choć nie miałem zamiaru powiedzieć nic złego. Poprostu pilno mi było pójść sobie gdzieindziej, pragnąłem zmiany, nie będąc wcale wybredny w wyborze miejsca. Miss Watson twierdziła, że to grzech tak mówić i że ona za nic w świecie nie powiedziałaby tego, albowiem pragnie się dostać do miejsca wiecznej szczęśliwości. Nie widząc żadnej dla siebie korzyści w przebywaniu gdziekolwiek z nią razem, postanowiłem nie starać się o to. Tego jednak nie powiedziałem, bo byłaby nowa historya, a pożytku żadnego.  Górę tedy wziąwszy nademną, poczęła opowiadać wszystko, co tylko jej było wiadomo o miejscu onej szczęśliwości. Mówiła, że człowiek, nic tam nie robiąc, będzie tylko siedział z harfą i śpiewał. Jakoś mi się to nie zdawało, alem nie pisnął ani słówka. Spytałem tylko, czy Tomek Sawyer tam pójdzie? A ona: Nie! daleko mu do tego! Bardzom się tedy ucieszył, chciałem bowiem, żebyśmy zawsze byli razem.  Ale miss Watson ciągle cierpiała coś do mnie, aż mi się to w końcu uprzykrzyło. Niezadługo potem zaczęła sprowadzać wszystkich murzynów na pacierz, a po pacierzu iść musiał każdy do łóżka. I ja więc poszedłem do swego pokoju z kawałkiem świecy, a postawiwszy ją na stole, sam siadłem na krześle przy oknie i próbowałem myśleć o czemś wesołem, ale napróżno. Czułem się taki sam i taki smutny, żem prawie śmierci już pragnął. Gwiazdy świeciły na niebie, w poblizkim lesie posępnie jakoś szumiały liście; w oddali odzywała się sowa, zawodząc po kimś, kto już umarł; przy domu pies i puszczyk, wzajemnie sobie wtórując, zapowiadały śmierć komuś; wiatr usiłował coś mi powiedzieć, coś do ucha szepnąć, a ja nie mogłem zrozumieć, o co idzie i aż mnie dreszcze przejęły. Zapragnąłem jakiegoś towarzystwa. Aż oto pająk zaczął mi leźć po ramieniu. Strąciłem go tak silnie, że wpadł w płomień; zanim zdążyłem dobiedz do stołu, już był nieżywy. Nie wątpiłem, że to zły znak i że śmierć pająka pewno mi smutek przyniesie, to też przestraszony, zacząłem z siebie zrywać ubranie. Po trzech obrotach w kółko, przy żegnaniu się za każdym razem, wziąłem promień swych włosów i szczelnie obwiązałem go nitką, aby oddalić od siebie czarownice, które urzec mnie mogły. Lecz to mi spokoju nie przywróciło. Drżąc ze strachu, wydobyłem fajeczkę, aby się trochę zaciągnąć, pewny, że mnie teraz wdowa nie złapie. Siedząc tak, słyszę, że w poblizkiem mieście zaczyna bić zegar. Bum! bum! bum! dwanaście razy uderzył — potem znów cisza. Wtem, na dole, pośród drzew, gałązka trzeszczy złamana... coś się tam rusza! Prawie tłumiąc oddech, słuchałem. Po chwili zaledwiem dosłyszał na dole: „Mia-u! Mi-a-u-u!“ Doskonale! Więc ja też: „Mia-u! Mi-a-u-u!“ jak najciszej... Zdmuchnąwszy świecę, wyszedłem przez okno na gzems, biegnący wokoło domu. Ztamtąd zsunąłem się na ziemię i podpełzłem pomiędzy drzewami w głąb ogrodu, gdzie, ma się rozumieć, czekał na mnie... Któżby inny, jak nie Tomek Sawyer!

Rozdział II

Chłopcy wymykają się Jim’owi. — Banda rozbójnicza. Plany głęboko obmyślane.

Szliśmy na palcach ścieżyną, która, wijąc się wśród drzew, wiodła na skraj ogrodu. Idąc, musieliśmy pochylać się, żeby gałęzie nie podrapały nam twarzy. Nagle w ciemności potknąłem się o korzeń tuż przy kuchni. Narobiwszy hałasu, musieliśmy przycupnąć do ziemi i leżeć cicho. Jim, ogromny murzyn, należący do miss Watson, siedział w otwartych drzwiach kuchni, widzieliśmy go jak najwyraźniej, przed światłem. Usłyszawszy hałas, wstał, wyciągnął szyję i nasłuchiwał przez parę minut.  — Kto tam? — zapytał.  Znów nasłuchuje, a wreszcie wszedłszy do ogrodu, tak stanął między nami dwoma, że każdy z nas mógł był dotknąć go ręką. Jak na złość zaczęło mnie swędzić kolano, potem ucho, następnie plecy, pomiędzy samemi łopatkami. Zdawało mi się, że umrę, jeżeli się nie podrapię. Już ja to nieraz zauważyłem, że gdy jesteś w przyzwoitem towarzystwie, albo na pogrzebie, albo leżeć musisz, nie mogąc spać wogóle, wówczas, gdy ci się drapać nie wypada, to odrazu w kilkunastu miejscach poczujesz swędzenie. Po chwili Jim się odzywa:  — Kto tam? Odezwij się. Czy tam jest kto? Bodaj pies zdeptał mego kota, jeżelim ja nie słyszał, że coś chodzi. Wiem, co zrobię. Będę tu siedział, póki znów czego nie usłyszę.  Usiadł więc na ziemi, pomiędzy mną i Tomkiem. Plecami oparł się o drzewo, a nogi wyciągnął przed siebie tak, że jedną prawie dotykał mojej. Poczułem swędzenie w nosie i to tak silne, że aż łzy mi stanęły w oczach, nie podrapałem się jednak żeby nie zdradzić swej obecności. Małom ze skóry nie wyskoczył, tak mi dokuczało swędzenie w różnych miejscach. Trwała ta męczarnia kilka minut, a wydała mi się bardzo długą. Gdy już czułem, że nie wytrzymam, Jim zaczął oddychać ciężko, a potem chrapał.  Wówczas pełzając po cichu na rękach i na kolanach, oddalaliśmy się od Jima coraz bardziej. Nagle Tomek szepnął mi, czyby nie można przywiązać Jim’a do drzewa, ot tak przez figle. Ja nie przystałem. Mógł narobić hałasu i zarazby się wykryło, że mnie niema w domu. Za chwilę potem Tomek postanowił zabrać z kuchni parę świec. Jakoż udało nam się zdobyć trzy świece, za które położył na stole pięć centów. Pomimo, że na mnie aż poty biły z niecierpliwości, Tomek popełznął na czworakach do Jim’a, aby mu spłatać jakiegoś figla. Skoro powrócił, dowiedziałem się, że zdjąwszy Jim’owi kapelusz z głowy, zawiesił go na dość wysokiej gałęzi. Później Murzyn opowiadał, że czarownice urzekły go i pozbawiwszy przytomności, jeździły na nim wierzchem po okolicy. Pięciocentówkę zaś nosił zawsze na szyi, zawieszoną na sznureczku, mówiąc, że to dany mu przez dyabła talizman na każdą chorobę i na sprowadzanie czarownic do usług. Schodzili się zewsząd murzyni i dawali Jim’owi co kto miał, aby tylko pokazał im tę monetę, ale żaden nie chciał jej dotknąć dlatego, że była w dyabelskim ręku. Jako służący stał się Jim do niczego, tak shardział od chwili, gdy dyabła widział na własne oczy i czarownicom służył za wierzchowca.  Spotkawszy Józia Harper, Benia Rogers i kilku innych chłopców, ukrytych w sadzie zapuszczonym, popłynęliśmy z nimi łódką ku wąwozowi, odległemu na jakie półtrzeci mili. Tu, w krzakach, Tomek, odebrawszy od nas przysięgę, że dochowamy tajemnicy, pokazał nam rozpadlinę, wiodącą w głąb wzgórza, a ukrytą w zaroślach najgęstszych; zapaliwszy świece, wczołgaliśmy się wewnątrz na czworakach do obszernej jaskini, Tomek zaś, będący na przedzie, wrócił się popod ścianę i znikł niebawem w otworze tak ukrytym, że niktby go się nie był domyślił. Poszliśmy wszyscy jego śladem, a po przejściu przez wąziutki korytarzyk, znaleźliśmy się w małym niby pokoiku, wilgotnym i zimnym. Tomek powiada:  — No! teraz utworzymy bandę rozbójników i nazwiemy ją bandą Tomka Sawyer. Każdy, kto chce do niej należeć, niech złoży przysięgę i krwią podpisze swoje nazwisko.  Zgoda była ogólna i ochocza.  Tomek wydostał więc arkusz papieru, na którym poprzednio napisał był przysięgę i przeczytał ją głośno. Każdy, z chcących należeć do bandy, zobowiązywał się, że święcie dochowa wszystkich tajemnic.  Gdyby który z członków bandy zdradził jej tajemnicę, czekała go za to kara ścięcia, poczem trup jego miał być spalony, popioły na wiatr rzucone, imię jego krwią wykreślone ze spisu członków. Pozostałym wzbraniało się wymawiać imię zdrajcy, które miało być uroczyście przeklęte, a potem na wieki zapomniane.  Wszyscy uznali jednomyślnie, że rota przysięgi jest prześliczna i każdy zapytywał Tomka, czy ją sam ułożył. Tomek odpowiadał każdemu, że trochę sam, a resztę wziął z książek o rozbójnikach morskich i opryszkach.  Niektórzy odezwali się z tem, że należałoby zabijać rodziny zdrajców, którzy wydali tajemnicę stowarzyszenia. Tomkowi podobał się ten pomysł: wziął więc ołówek i dodał kilka słów w tym sensie. Na to odzywa się Benio Rogers:  — No, a Huck Finn? On niema nikogo z rodziny. Cóż z nim będzie?  — Ma przecie ojca — odpowiada Tomek.  — Tak, ma ojca, ale nikt teraz nie wie, gdzie się ten ojciec podziewa. Dawniej widywano go po chlewach, gdzie spał pijany razem z wieprzami, ale od roku przeszło nikt go nie spotkał w tych stronach.  Zaczęli rozprawiać o tem i o mały włos nie wyrzucili mnie z pomiędzy siebie, mówili bowiem, że każdy z nas musi mieć rodzinę, lub kogoś, przeznaczonego do zabicia, gdyż w przeciwnym razie nie byłoby wśród nas sprawiedliwości. Nikt nie wiedział, co na to poradzić, milczeli więc wszyscy, zakłopotani. Ja gotów byłem płakać, ale naraz przyszła mi myśl szczęśliwa do głowy:  — Oddam wam miss Watson! — krzyknąłem.  Na co oni, jak jeden, zawołali.  — Prawda! prawda! Można zabić miss Watson! Wszystko w porządku! Przyjmujemy miss Watson! Może Huck do nas należeć.  Poczem każdy szpilką ukłuwszy się w palec, wycisnął kropelkę krwi i nią podpisał swoje nazwisko, kto zaś pisać nie umiał, ten znak swój własnoręcznie położył na papierze.  — A teraz — zaczął Benio Rogers — naradzić się trzeba, jaka będzie działalność stowarzyszenia.  — Żadna inna, prócz grabieży i morderstw! — odparł Tomek.  — Ale kogo i co grabić mamy? Domy, bydło lub...  — Pleciesz! Kto zabiera bydło i tym podobne rzeczy, nie rozbójnikiem jest, lecz złodziejem — odpowiada Tomek.  — My nie złodzieje, jeno rozbójnicy. W maskach na twarzy, zatrzymując na gościńcach wozy z towarami, będziemy zabijali podróżnych, żeby im zabierać zegarki i pieniądze.  — Czy koniecznie zabijać trzeba?  — Koniecznie. Tak wypada. W niektórych książkach czytałem, że lepiej nie, ale w innych uważane to jest za konieczność. Z wyjątkiem, ma się rozumieć, tych podróżnych, których się tu przyprowadzi do jaskini i trzymać będzie, dopóki nie złożą okupu.  — Okupu? Co to znaczy?  — Nie wiem dobrze... „ Wziąć okup.“ Tak stoi w książkach, naturalnie więc tak czynić trzeba.  — Ale jakże możemy tak czynić, skoro nie wiemy dobrze, co to jest?  — E! nie nudź. Musimy i koniec. Nie słyszysz, tak w książkach stoi!  — Więc chcesz być rozbójnikiem byle jakim i robić nie to, co potrzeba, lecz to, co ci przyjdzie do głowy?  — Dobrze ci mówić, Tomku, ale jabym tylko chciał wiedzieć, co będzie, jeżeli i nasi jeńcy nie będą rozumieli, co to jest „okup?“ Jak ty myślisz: co to znaczy?  — Nie... nie wiem... Może oni będą wiedzieli...  — A jeżeli nie będą, to co?  — Ha! to trzeba ich będzie trzymać w niewoli, dopóki nie pomrą.  — A! tak, to rozumiem. Tak, to dobrze. Czemużeś odrazu tak nie mówił? Myślę tylko, że będzie z nimi dużo kłopotu, bo to im trzeba jeść dawać i pilnować, żeby nie pouciekali.  — Co też ty pleciesz, Beniu? Jakże mogą pouciekać, z pod straży, gotowej do zabicia ich, gdy palcem ruszą?  — Straż? A to mi się podoba! Więc musimy pilnować ich dnie i noce?  — Głupstwo! Dlaczego nie mamy zabić ich odrazu, zamiast czekać aż „wezmą okup“ i umrą?  — Dlatego, że tak stoi w książkach. Powiedz mi raz, Beniu, czy chcesz być prawdziwym rozbójnikiem, czy nie? Albo myślisz może, że ci, co pisali książki, nie wiedzieli, jakim rozbójnik być powinien? Czy chcesz ich uczyć rozumu i myślisz, żeś ty od nich mędrszy? Nie... Prawda? A więc kiedy nie, to siedź cicho i postępuj według prawideł.  — Dobrze już, dobrze. Nie upieram się, tylko chciałem zrozumieć. A kobiety? Czy także mamy zabijać?  — Słuchaj, Beniu, gdybym tak niczego nie rozumiał, jak ty, to jużbym przynajmniej cicho siedział. Zabijać kobiety? W jakiejże książce powiedziano, że można zabijać kobiety? Nie! Przyprowadziwszy je do jaskini, będziesz dla nich słodki jak cukierek; zawsze skończy się na tem, że kobieta zakocha się w tobie i nie zechce wracać do domu.  — No, kiedy tak, to tak. Tylko widzisz, niezadługo tyle się w jaskini nazbiera kobiet i jeńców czekających na „okup,“ że zabraknie miejsca dla rozbójników. No, ale niech i tak będzie.  Mały Tomuś Barnes rozespał się przez ten czas na dobre; gdy go zbudzono, przestraszył się i zaczął krzyczeć, że on chce iść do domu, do swej mamusi, a nie myśli już wcale być rozbójnikiem.  Inni, śmiejąc się z niego, przezywali go beksą, Tomuś więc rozłoszczony, zagroził wydaniem wszystkich tajemnic. Tomek Sawyer dał mu tedy pięć centów, żeby milczał, nam zaś polecił rozejść się i wyznaczył schadzkę za tydzień.  Benio Rogers oświadczył, że będąc wolnym tylko w niedziele, w inne dni na rozbój chodzić nie może.  Ale wszyscy chłopcy oparli się temu, utrzymując, że grzech rozbijać w niedzielę jako w dzień Pański.  Poczem, obrawszy Tomka Sawyer dowódcą, a Józia Harper jego namiestnikiem, rozeszliśmy się do domów.

 Wróciłem przez okno do pokoju przed samym świtem. Nowe moje ubranie potłuszczone było i całe gliną zawalane, a ja okropnie zmęczony.

Rozdział III

Porządna bura. — Dwie Opatrzności. — Geniusze. — Tomek Sawyer okłamuje mnie.

No, porządną też wziąłem burę nazajutrz rano od starej miss Watson za to, żem tak powalał ubranie! Ale co wdowa, to nie łajała mnie wcale, tylko wzięła się do czyszczenia i wywabiania plam, a tyle przy tem miała roboty, tak się zmęczyła, że postanowiłem być lepszym choć przez dni kilka. Właśnie wzięła mnie z sobą miss Watson do maleńkiego pokoiku i zaczęła modlić się ze mną, mówiąc, że o cokolwiekbym prosił, otrzymam. Prosiłem, modliłem się codzień, co rano, ale nie. Nic nie otrzymałem! Próbowałem znów. Nic! Raz dostałem wędkę, ale bez haczyków. Wędka bez haczyków na nic. Prosiłem więc kilka razy o haczyki, ale nadaremnie. Po paru dniach spytałem miss Watson, czy ona nie mogłaby prosić za mnie, ale odpowiedziała, żem głupi, nie tłomacząc mi nawet, dlaczego.  Pewnego dnia długo nad tem w lesie rozmyślałem: jeżeli każdy może otrzymać wszystko, o co prosi, dlaczego sąsiad nasz nie może odzyskać pieniędzy, które stracił na wieprzach? Dlaczego miss Watson nie może przytyć troszeczkę? Nie, to coś nie tak, jak mówi miss Watson. Idę tedy do wdowy i pytam jej, jak to jest naprawdę. A ona mi tłomaczy, że każdy otrzymać może to, o co prosi, ale że prosić należy jedynie o „dary duchowe,“ nie zaś o nabytki doczesne. Za mądre to było dla mnie, ale mi zaraz wytłomaczyła: „Powinieneś dopomagać drugim, każdemu dobrze czynić, myśleć o szczęściu drugich, o swojem zaś najmniej. Starszych trzeba szanować i słuchać...“ No, to się już do miss Watson ściąga... z pewnością!  Znów poszedłem do lasu, żeby to sobie obrócić w głowie na wszystkie strony. Nie widząc jednak dla siebie żadnej korzyści w myśleniu ciągłem „o drugich,“ postanowiłem dłużej się tem wcale nie frasować.  Czasami wdowa, wezwawszy mnie, tak opowiadała o Opatrzności, że mi się aż miękko na sercu robiło, ale już nazajutrz z nowych rozpraw miss Watson — o Opatrzności — wyciągałem wnioski wprost odwrotne. Przypuszczałem więc, że muszą być dwie Opatrzności: z Opatrznością wdowy byłoby biedakowi jak u Pana Boga za piecem, ale gdyby go złapała Opatrzność miss Watson, to już po nim! Wszystko to sobie obmyślawszy, postanowiłem, w razie gdyby mnie przyjęła Opatrzność wdowy, pójść pod Jej rządy. Nie wiem tylko jakąby ona korzyść ztąd miała, boć ja nieborak głupi i prosty, włóczęga biedny i nic więcej.  Taty nie widział nikt od roku przeszło i bardzo mi z tem było dobrze; nie miałem najmniejszej ochoty znów go zobaczyć. Miał brzydki zwyczaj bić mnie zawsze, nawet gdy był trzeźwy, to też spędzałem w lesie prawie cały czas bytności jego w okolicy. W tych dniach właśnie znaleziono go w rzece, o jakie dwanaście mil od miasta: utonął! Tak przynajmniej mówiono, gdyż topielec tego samego był wzrostu, tak samo obdarty, takie same długie miał włosy — Tatko wykapany! Twarzy tylko rozpoznać nie mogli, bo tak długo leżała w wodzie, że już przestała być twarzą. Zwłoki, płynące na wznak, wydobyto i pogrzebano na brzegu. Ale ja ciągle byłem niespokojny, bo mi zawsze stało na myśli, com kiedyś słyszał: że mężczyzna gdy utonie, wypłynąć na wznak nie może, tylko zawsze twarzą do wody. Pewien więc byłem, że to nie Tatko, lecz jakaś kobieta w stroju męzkim.  Bawiliśmy się od czasu do czasu w rozbójników, z miesiąc może, a potem daliśmy pokój. Nikogo my nie ograbili, ani zabili, tylko tak udawaliśmy, że napadamy. Czyniąc zasadzki w lesie, uderzaliśmy na ludzi pędzących wieprze do miasta, na kobiety wiozące na targ jarzyny, niewolników jednak nie braliśmy. Tomek Sawyer nazywał wieprze „jeńcami“ a jarzyny „łupem.“  Pewnego dnia Tomek wyprawił jednego z naszych chłopców do miasta i kazał mu biegać po ulicach z zapalonym patykiem, t. j. z „żagwią mordu,“ na znak, że banda powinna się zebrać czemprędzej. Po zebraniu powiedział nam, że przez szpiegów swoich ważne otrzymał wiadomości. Nazajutrz stanąć miała obozem w jednej z dolin górskich karawana kupców hiszpańskich i Arabów bogatych, wiodąca z sobą dwieście słoni, sześćset wielbłądów i przeszło tysiąc mułów, objuczonych samemi brylantami; cała zaś straż karawany składała się z czterystu zaledwie żołnierzy. Otóż uczyniwszy zasadzkę, mieliśmy niespodzianie uderzyć na karawanę, rozbić ją i zabrać skarby. Kazał nam broń wyczyścić, opatrzeć i stać w wojennem pogotowiu. Nawet przy pogoniach za wózkiem z rzepą musieliśmy zawsze mieć broń wyczyszczoną, choć składała się ona tylko z kijów od mioteł i blaszanych szabelek, które trzeć można było i szorować do siódmego potu, blacha zaś zawsze była blachą, tak jak kij kijem. Nie wierząc, żebyśmy mogli pobić taką moc Hiszpanów i Arabów, z ciekawości jedynie ujrzenia wielbłądów i słoni, stawiłem się nazajutrz, w sobotę, o wyznaczonej godzinie.  Z gęstych zarośli na komendę wodza zbiegliśmy pędem w dolinę. Nie było tam jednak Hiszpanów, ani Arabów, nie było wielbłądów, ani słoni, ale za to spotkaliśmy dzieciaków z niedzielnej szkółki, na majówce.  Napadliśmy na nie i rozpędzili, jedyną wszakże naszą zdobyczą były pierniczki i marmolada. Benio Rogers znalazł wprawdzie zwiniętą z gałganów lalkę, a Józio Harper książeczkę do nabożeństwa, lecz nauczyciel, zmusiwszy nas do oddania łupu, rozpędził bandę. Brylantów nie widziałem wcale i powiedziałem to Tomkowi, on jednak upierał się, że były ich tam całe fury; byli też i Arabowie, słonie i wszystko, co być miało. Na pytanie moje, dlaczego ja nic nie widziałem, nazywał mnie nieukiem, dodając, że gdybym znał „Don Kichota,“ pytaćbym nie potrzebował. Stało się to wszystko za sprawą czarów. Nieprzyjaźni nam czarnoksiężnicy przemienili wszystko w dzieciaków z niedzielnej szkółki, w pierniczki i w galaretę.  — Skoro tak — odpowiedziałem — to trzeba bić się z czarnoksiężnikami.  — Cóż ty sobie myślisz, głowo cielęca — odparł Tomek — czy to czarnoksiężnik niema całego wojska geniuszów, które cię rozsiekają na drobny mak, zanim powiesz „ Jack Robinson?!“ Każdy geniusz wysoki jak drzewo, a gruby jak kościół.  — A jeżeli kilku geniuszów stanie po naszej stronie, czy nie możemy zwyciężyć tamtych?  — Aha! A zkądże weźmiesz geniuszów?  — Nie wiem. Zkądże ich biorą czarnoksiężnicy?  — To co innego. Taki czarnoksiężnik potrze sobie pierścień albo starą lampę blaszaną i geniusze hurmem się cisną do niego.. Pioruny biją, grzmot huczy, błyskawice po niebie latają, dym bucha kłębami, a czarnoksiężnik geniuszom rozkazuje i co im powie, to one czynią. Dla nich to nic wyrwać wieżę z korzeniami i przerzucić ją sobie przez głowę razem z dyrektorem niedzielnej szkółki.  — Któż ich zmusi do wyrwania wieży?  — Każdy, kto potrze lampę albo pierścień. One są poddane każdemu, kto posiada lampę albo pierścień taki i muszą być posłuszne każdemu rozkazowi swego władcy. Jeżeli im powie: „Zbudujcie mi pałac na czterdzieści mil długi, cały z dyamentów i napełnijcie go od dachu do piwnic cukierkami, porwijcie cesarzowi chińskiemu córkę dla mnie za żonę, one zrobić to muszą i to zaraz, nim słońce wstanie. Więcej ci powiem: muszą na twój rozkaz przenosić ten pałac z miejsca na miejsce i to prędko: raz, dwa, trzy, jak walca tańczył. Rozumiesz?  — Wiesz, co ja myślę? Głupie być muszą te geniusze, jeżeli tak szafują pałacami i cukierkami, zamiast je zatrzymać dla siebie! Niedoczekanie niczyje, żebym ja porzucał to, co robię, i pędził na rozkazy pierwszego lepszego, kto potrze starą lampę albo pierścień!  — Sam nie wiesz, co gadasz, Huck. A ja ci powiadam, że rad nie rad i tybyś przyjść musiał.  — Ja? Gdybym był wysoki, jak to drzewo, a w sobie taki, jak nasz kościół?! No, dobrze, przyszedłbym, ale za to zmusiłbym tego człowieka do wdrapania się na drzewo najwyższe w całym lesie.  — Wiesz, Huck, z tobą gadać nie warto. O niczem nie masz pojęcia! Istna cielęca głowa!  Rozważając to wszystko przez dni kilka, postanowiłem wreszcie przekonać się, czy jest w tem cokolwiek prawdy. Wyszukawszy starą, blaszaną lampę i również stary pierścień żelazny, tarłem go w lesie aż do potu, licząc na to, że zbudowany przez gieniusza pałac sprzedam za dobre pieniądze. Ale wszystko na nic! nie przyszedł ani jeden gieniusz. Doszedłem więc do wniosku, że cała gadanina była kłamstwem, przez Tomka wymyślonem. Może on zresztą i wierzył zarówno w Arabów, jak i w słonie, ale ja nie. To była poprostu szkółka niedzielna.

Rozdział IV

Powoli naprzód. — Huck i sędzia. — Zabobon.

Upłynęło kilka miesięcy i nadeszła zima. Prawie przez cały ten czas chodziłem do szkoły, umiałem już czytać „spell“, pisałem jako tako, umiałem na pamięć tabliczkę mnożenia aż do: „sześć razy siedem, trzydzieści pięć.“ Zdaje mi się jednak, że gdybym żył nie wiem jak długo i przez całe życie chodził do szkoły, tobym nie potrafił nauczyć się jej do końca. Nie mam jakoś zapału do matematyki.  Z początku nie cierpiałem szkoły, ale powoli doszło do tego, żem znosił ją nieźle. Gdym był zanadto zmęczony nauką, szedłem zamiast do szkoły, na wagusy, a nazajutrz brałem za to odpowiednie natarcie głowy, które mnie orzeźwiało na czas jakiś. Im dłużej zresztą chodziłem do szkoły, tem nauka wydawała mi się łatwiejszą i zabawniejszą. Przyzwyczaiłem się także do mojej wdowy i dziwactwa jej przestały mnie razić. Co prawda, okropnie mi było ciężko żyć ciągle śród czterech ścian i sypiać w łóżku, ale przed nadejściem zimy wykradałem się kiedy niekiedy i spędzałem noc w lesie pod gołem niebem, tak, że miałem trochę odpoczynku i ulgi. Wolałem dawny sposób życia, alem przywykał do nowego, nawet zaczynałem go lubić. Wdowa mawiała, że postępy czynię: „powoli, ale naprzód“ i bardzo była ze mnie zadowolona, dodając: że mnie się wstydzić nie potrzebuje.  Pewnego dnia przy śniadaniu zdarzył mi się wypadek: przewróciłem solniczkę. Jak najprędzej wyciągnąłem rękę, aby wziąć trochę soli i, dla odwrócenia nieszczęścia, rzucić ją przez lewe ramię po za siebie, ale zburczała mnie miss Watson. „Weźże ze stołu ręce — powiada — zawsze coś zbroić musisz.“ Wdowa wtrąciła jakieś słówko za mną, alem ja już wiedział, że nieszczęście nie da się odwrócić. Wstałem od śniadania w złym humorze, myśląc o tem tylko, zkąd na mnie bieda się zwali.  Są sposoby na odwrócenie pewnych nieszczęść, ale na to, które sprowadza sól rozsypana, nie ma żadnego. Chodziłem więc smutny, ciągle się mając na baczności.  Wkrótce potem, będąc w ogrodzie, spostrzegłem na śniegu jakieś ślady. Ktoś, idąc od lasu ku domowi, postał trochę przy bramie i obszedł ogród dookoła popod parkanem. Dziwne to było, że nie wszedł do środka, lecz krążył; przyglądając się bacznie owym śladom, spostrzegłem, że w obcasach lewego buta były ćwieki w kształcie krzyża, mające odpędzać dyabła. Zerwawszy się w mgnieniu oka, wpadam do sędziego Thatcher’a, zdyszany cały.  — Cóż to, mój chłopcze, tchu złapać nie możesz? Po procent przychodzisz?  — Nie, proszę pana, alboż jest?  — A jakże! Za całe pół roku. Dzisiejszej nocy upłynęło półrocze. Są pieniądze, są, sto pięćdziesiąt dolarów z górą. Niemały to grosz, jak dla ciebie. Daj mi upoważnienie do złączenia tej sumki z kapitałem, bo jeżeli ją weźmiesz do ręki, wydasz wszystko.  — Nie, proszę pana — mówię — nie wydam, nie. Mnie tych pieniędzy nie potrzeba, ani tych, ani sześciu tysięcy. Niech pan sobie wszystko zabierze.  Zdziwił się sędzia, nie mogąc zrozumieć mojej mowy.  — Co to ma znaczyć, mój chłopcze?  — Niech pan się nie pyta. Proszę zabrać wszystko. Czy dobrze?...  — Nic nie rozumiem. Co ci się stało?  — Ja pana na wszystko proszę o wzięcie tych pieniędzy bez żadnych pytań, żebym kłamać nie potrzebował.  Sędzia pomyślał chwilę, a potem rzekł:  — Aha! rozumiem. Chcesz mi pożyczyć swoją własność.  — Tak! Pożyczyć. Rozumie się!  — A cóż? Pożyczkę zaciągnąć mogę.  Napisał więc coś na arkuszu papieru, przeczytał raz i drugi i mówi:  — Oto jest dowód, że pożyczyłem od ciebie sześć tysięcy na lat dziesięć z obowiązkiem wcielania procentu do kapitału. Podpisz imię i nazwisko. A teraz... masz oto dolara dla ciebie.  Podpisawszy, wziąłem dolara i wróciłem do domu.  Jim, murzyn miss Watson, posiadał kulę ze zbitej sierści, wielką jak pięść, wyjętą z żołądka wołu. Używał on jej do wróżenia, mówiąc, że w środku siedzi duch zaklęty, któremu wszystko wiadome. Zaraz więc powiedziawszy Jimowi, że tatko powrócił, bo widziałem ślady jego na śniegu, prosiłem go o wybadanie ducha, co tatko czynić zamierza i czy długo tu zabawi. Wyjąwszy kulę włosianą, Jim coś nad nią szeptał, a potem rzucił na podłogę. Upadła, lecz nie odbita potoczyła się niedaleko, na cal zaledwie. Znów ją Jim rzucił raz, drugi i trzeci, a ona zawsze padała tak samo i nie toczyła się wcale. Ukląkł tedy Jim, przyłożył do niej ucho i słuchał, ale napróżno.  — Zdarza się — wyjaśnił murzyn — że kula dopóty nic nie powie, dopóki pieniędzy nie otrzyma.  — Mam starą monetę fałszywą, ćwierć dolara (z rozmysłu nic nie mówiłem o dolarze), może weźmie ją kula, która przecież nie pozna się na niej. Jim powąchał pieniądz, spróbował zębami, potarł go, aż w końcu rzekł: „zrobię tak, żeby kula wzięła ten pieniądz za prawdziwy. Nadkroję surowy kartofel i wsadzę w środek monetę na całą noc. Gdy zaśniedzieje, weźmie ją każdy za dobrą. A już co kula włosiana, to wcale się na niej nie pozna.“  Dobrze mówił Jim; ja i bez niego wiedziałem, że kartofel na to najlepszy, tylko nie wiem, dlaczego zapomniałem.  Jim wsadził monetę pod kulę, znów przykląkł, ucho przyłożył i słuchał. Tym razem kula oświadczyła, że gotowa mi przepowiedzieć całe życie. Ja na to: „i owszem.“ Gadała więc kula Jimowi a Jim powtarzał mnie. Mówiła tak:   — Ojciec twój do tej pory nie wie jeszcze, co zrobi. Czasem zamierza pójść het, daleko, czasem znów mówi, że zostanie. Niech robi, co chce. Unoszą się nad nim dwa anioły. Jeden aż lśni od białości, drugi czarny. Biały skłania ku dobremu, czarny przeszkadza. Nie można jeszcze przewidzieć, który zwycięży. O siebie bądź spokojny. Pomimo wielkich kłopotów i zmartwień, czeka cię w końcu wielka radość i szczęście. Stoją koło ciebie dwie panny. Jedna biała, a druga czarna, jedna bogata, druga uboga. Ożenisz się pierwej z ubogą, później z bogatą. Strzeż się wody, nie puszczaj się na nią, bo za wodą wielką śmierć twoja stoi i czeka...“  Gdy powróciłem do swego pokoiku, czekał tam na mnie mój tatko we własnej swojej osobie.

Rozdział V

Ojciec Huck’a. — Czuły „tatko.“ — Poprawa.

Wszedłszy, zamknąłem drzwi, odwracam się i widzę: tatko! Zazwyczaj drżałem przed nim, gdyż bił mnie, ile się zmieściło. Ojciec mój miał lat pięćdziesiąt z górą i na tyle wyglądał. Czarne włosy długie, potargane i zatłuszczone tak spadały na twarz, że mu prawie oczu widać nie było. Nosił też i bokobrody; twarz białą, bladą, zaledwie można było dojrzeć przez włosy. Łachmany zaledwie się na nim trzymały. Gdy siedząc założył nogę na nogę, z jednego buta wyglądały dwa palce, któremi od czasu do czasu poruszał. Na podłodze położył kapelusz stary, czarny, pikowy, którego dno oddarte wpadało do środka, przypominając wieko od pudełka.  On patrzył na mnie, ja na niego. Postawiwszy świecę na stole, spostrzegłem, że okno otwarte: musiał wejść po gzemsie na balkon. Po długiem milczeniu rzekł wreszcie:  — A to mi elegant, co się zowie. Pewno się masz za coś wielkiego? Może nie?  — Może się mam, a może i nie mam — odrzekłem.  — Nie rozpuszczaj buzi tak śmiało! Strasznieś głowę zadarł podczas mojej nieobecności. Przytrę ja ci rogów, nim cię z rąk wypuszczę. Podobno jesteś uczony: umiesz czytać i pisać? Masz się za coś lepszego od ojca? Co? prawda? Ale ja to z ciebie wytrzęsę. Kto ci powiedział, że możesz się bawić w taką głupotę, jak uczoność? Hę? Pytam się ciebie, kto ci to powiedział?  — Wdowa.  — Wdowa? To tak? A wdowie kto powiedział, że może wtykać swój nos w cudze sprawy?  — Nikt jej tego nie mówił.  — No to ja ją oduczę wtykania nosa. Słuchajno: rzucisz mi szkołę, rozumiesz? Ja im pokażę, co to jest tak wychowywać chłopca, żeby zadzierał nosa, patrzył z góry na ojca i miał siebie za coś lepszego. Niech ja cię złapię w tej szkole! Popamiętasz ty mnie! Matka twoja, rodzona matka, czytać nie umiała... i pisać także! Nikt w rodzinie naszej nie umiał czytać ani pisać... do samej śmierci. I ja nie umiem, a ty się będziesz nadymał swoją mądrością! Ja nie taki, żebym to znosił — rozumiesz? Weź książkę, niechno usłyszę, jak ty czytasz?  Zaledwie przeczytałem kilka wierszy o Waszyngtonie, ojciec dał książce takiego prztyka, że wypadła mi z ręki o kilka kroków.  — No, teraz widzę, że umiesz czytać. Ale słuchaj: daj sobie pokój z tym rozumem. Ja tego nie chcę. Niechno cię przydybię, ty elegancie, w blizkości szkoły, skórą odpowiesz mi za to. Przedewszystkiem religię mieć trzeba: czcić ojca i matkę. Co z ciebie za syn wyrośnie?  Wziąwszy do ręki mały obrazek, przedstawiający żółte krowy i chłopczyka niebiesko ubranego, pyta:  — Co to?  — Nagroda za dobrą naukę.  Rozdarł obrazek na dwoje, mówiąc z cicha:  — Ja tobie dam coś lepszego, wygarbuję ci skórę, co się zowie!  Siedział jakiś czas mrucząc coś pod nosem, a w końcu rzekł:  — Jaki to z ciebie paniczyk! Łóżko, pościel, lustro, dywanik na podłodze, fiu, fiu! A rodzony ojciec musi ze świniami sypiać w chlewie! Jak żyję, nie widziałem takiego syna. Że ja cię oduczę tych grymasów, to pewno. Z rąk nie popuszczę! Tony sobie jakieś będziesz nadawał? Ja ci pokażę tony! Powiadają, że masz pieniądze. Jakie pieniądze? Zkąd? Gadaj.  — Nieprawdę mówią.  — Mów-no ty do mnie, jak się patrzy, bo się moja cierpliwość przebierze. Gadaj prawdę. W miasteczku wszyscy o tem gadają, żeś bogaty. Wszyscy powtarzają to samo. Dlatego przyszedłem. Jutro zaraz oddasz mi pieniądze.  — Nie mam żadnych pieniędzy.  — Nieprawda: Są u sędziego Thatcher’a. Odbierz i daj mi, bo potrzebuję.  — Powiadam tatce, że nie mam żadnych pieniędzy. Proszę się spytać pana sędziego.  — Dobrze, zapytam się. Gadaj zaraz: ile masz w kieszeni?  — Mam tylko dolara; potrzebny mi...  — Mało mnie to obchodzi. Dawaj go zaraz.  Wypróbowawszy w zębach dolara, powiedział, że pójdzie do miasteczka po wódkę, której jakoby dnia tego nie miał w ustach — i wyszedł przez okno.  Po dobrej chwili, gdy już byłem pewny, że go nie ma, wsadził głowę do pokoju, wołając: A pamiętaj, co ci mówiłem, żebyś się nie kręcił koło szkoły.  Nazajutrz poszedł pijany do sędziego, żeby odebrać moje pieniądze. Spotkawszy odmowę, zaprzysiągł zemstę i sądowne dochodzenie owych pieniędzy.  Sędzia i wdowa podali prośbę do sądu o odebranie mnie ojcu i ustanowienie opiekuna. Ale gdy przybył nowy sędzia, który tatki nie znał i nikogo w mieście, nie pozwolił na rozłączenie mnie z ojcem.  Pod ciągłą groźbą ojca pożyczyłem od sędziego Thatcher’a trzy dolary, za które, upiwszy się, takich narobił awantur w mieście, że go wreszcie wsadzili do kozy na tydzień.  Tymczasem nowy sędzia postanowił zająć się ojcem. Wziął go do swego domu, ubrał czysto od stóp do głowy, sadzał do stołu ze swą rodziną i był dla niego prawdziwym dobrodziejem. Po wieczerzy rozmawiał z nim o wstrzemięźliwości, o poprawie, a tak pięknie, że stary, płacząc, przeklinał swoją głupotę i solennie przyrzekał rozpocząć żywot uczciwy, byleby mu sędzia swojej pomocy nie odmawiał. Sędzia, słysząc te słowa, ściskał tatkę, jak brata i płakał nad nim razem z całą swoją rodziną. Gdy przyszła pora spoczynku, stary mój, powstawszy z krzesła, wzniósł rękę do góry i prawi:  — Spojrzyjcie na tę rękę, szanowni państwo. Weźcie tę rękę w swoje dłonie, uściśnijcie ją. Była to ręka ostatniej świni, ale nią nie jest i nigdy nie będzie, dziś ona należy do człowieka, który rozpoczął nowe życie i, bodajem nie ruszył się z tego miejsca, jeśli powrócę do dawnego. Zapamiętajcie sobie te słowa, szanowni państwo! Nie zapominajcie, że z ust moich wyszły. Nie lękajcie się dotknąć tej ręki, bo ona już czysta.  Więc kto był w pokoju, ściskał rękę tatki, a żona sędziego to ją nawet pocałowała. Wreszcie mój stary podpisał znakiem przyrzeczenie, że innym będzie człowiekiem. Sędzia mówił, że nie pamięta uroczystszej chwili w swojem życiu. Gdy stary przeszedł do pokoju, którym zwykle nocowali najprzedniejsi goście, w nocy poczuwszy widać straszne pragnienie, spuścił się z okna po filarze ganku, poszedł do szynku i oddał nowy surdut za flaszkę wódki. Wróciwszy z dzbankiem, pił co się zowie. Spuszczając się nad ranem, pijaniusieńki, po filarze, spadł, złamał lewę ramię w dwóch miejscach i leżał w śniegu na pół umarły.  Sędzia, wziąwszy pono do serca tę historyę z moim starym, miał się odezwać, że takiego człowieka poprawić tylko może kula karabinowa.

Rozdział VI

Tatko bierze się do sędziego Thatcher’a. — Huck w ręku tatki. — Tatko używa.

Wyzdrowiawszy, tatko zaraz pozwał sędziego Thatcher’a o pieniądze. Wziął się także i do mnie za chodzenie do szkoły, lecz choć mnie wytłukł parę razy, uczyłem się. Dawniej nic mnie do szkoły nie ciągnęło, ale teraz chodziłem do niej na złość tatce! Sprawa w sądzie ciągnęła się bardzo powoli, więc od czasu do czasu musiałem brać od sędziego Thatcher’a po parę dolarów, żeby uniknąć garbowania skóry. Ile razy tatko wziął pieniądze, zawsze się upijał i awantury opłacał kozą.  Gdy zaś wdowa zabraniała mu wtrącać się do mnie, pewnego dnia, na wiosnę, schwyciwszy mnie, wsadził w czółno i popłynął na drugą stronę rzeki, do lesistego brzegu stanu Illinois, gdzie nie było domów, tylko stara buda drewniana, a las taki gęsty, że kto go nie znał, musiał w nim błądzić. Cały czas trzymał mnie przy sobie. Tak mnie pilnował, że nie było sposobności do ucieczki. Mieszkaliśmy w tej starej budzie, którą tatko na klucz zamykał, chowając go zawsze pod poduszkę. Miał też i strzelbę, pewnie skradzioną, polowaliśmy więc i łowili ryby, żyjąc zdobyczą. Od czasu do czasu tatko, zamknąwszy mnie, szedł do sklepu, odległego ztamtąd o trzy mile, żeby zwierzynę i ryby wymienić na wódkę, którą przynosił do domu. Wówczas upijał się i bił mnie. Wdowa wywiedziała się jakoś, gdzie ja jestem i przysłała po mnie człowieka. Ale tatko zagroził mi śmiercią i zostałem. Po jakimś czasie przywykłem do naszego życia, polubiłem je nawet i byłoby mi nieźle, gdyby nie to garbowanie mej skóry.  Roboty żadnej, swoboda zupełna, bo to cały dzień leżysz z fajeczką w ustach lub z wędką w dłoni; książki i lekcyj ani na lekarstwo. Po dwu miesiącach ubranie moje rozleciało się w strzępy i zapomniałem nawet, jak to się żyło u wdowy.  Ale gdy tatko coraz częściej brał się do kija, wcale mi się to nie podobało, gdyż pokryty byłem siniakami. O ile zaś wychodził na dłużej, musiałem siedzieć zamknięty, raz nawet przez całe trzy dni. To mnie dręczyło. Byłem pewny, że się utopił, że zostanę w swojem zamknięciu. Strach mnie brał wielki.  Postanowiłem więc wydostać się z budy. Nieraz już tego próbowałem, ale napróżno. Okienko było tak małe, że i szczeniak nie przelazłby przez nie; kominem wyjść nie mogłem, bo wązki, drzwi zaś były zbite z grubych desek dębowych, a tatko zawsze gdzieś chował wszelkie narzędzia, których szukałem ze sto razy. Nareszcie udało mi się znaleźć w wiązaniach dachu starą piłę zardzewiałą bez rękojeści. Wysmarowawszy ją tłuszczem, zabrałem się zaraz do roboty.  Do jednej ściany, przy której mieliśmy stół, przybita była spadająca do ziemi zużyta dera końska, dla zabezpieczenia od wiatru świecy, która zawsze stała w tem miejscu. Wlazłszy więc pod stół, uniosłem derę i zacząłem w pierwszej belce od dołu wypiłowywać otwór tak wielki, żebym się mógł przez niego wydobyć. Ciężka to była robota i szła powoli, lecz gdy już zbliżała się ku końcowi, silny wystrzał zapowiedział przybycie tatki. Uprzątnąwszy ślady swej pracy, spuściłem derę i schowałem piłę. Po chwili wszedł tatko.  Będąc w złym humorze, jak zazwyczaj, powiedział, że ma nadzieję wygrać proces, ale nie prędko, bo sędzia Thatcher działa na zwłokę. Mówił też, że sąd po raz drugi ma wyrokować w sprawie wyznaczenia wdowy moją opiekunką i że zapewne tym razem wdowa zwycięży. Co prawda, nie miałem już najmniejszej ochoty wracać do niej po to, żeby się, jak mówiła, „cywilizować.“ Następnie zaczął tatko przeklinać wszystkich ludzi znanych i nieznanych.  — Chciałbym widzieć — mówił — jak cię to wdowa teraz odbierze. Będę stał na czatach bez ustanku, a gdybym spostrzegł, że chcą cię wykraść, znajdę inne miejsce, w którem cię do śmierci nikt nie znajdzie.  Zaniepokojony temi słowami, postanowiłem nie czekać, aż stary zamiar swój spełni.  Posłał mnie tatko do łodzi po przywiezione sprawunki. Był tam worek mąki, połeć słoniny, proch i naboje, garncowy gąsior wódki, trochę bielizny, a przytem stara jakaś książka i dwa numery gazety, w którą był połeć owinięty. Zabrałem, ilem mógł unieść, a wróciwszy po resztę, usiadłem w łodzi i tak myślę: Gdy będę uciekał, zabrawszy strzelbę i trochę bielizny, pójdę w las, nigdzie się nie zatrzymując. Co w dzień upoluję, zjem w nocy, byleby odejść tak daleko, żeby ani tatko, ani wdowa nigdy na ślad mój wpaść nie mogli. Jeżeli tatko upije się dzisiaj aż do utraty przytomności, a pewien byłem, że to zrobi, skończę swój otwór tej nocy jeszcze i ucieknę.  Gdym zaniósł do budy resztę sprawunków, było już ciemno. Podczas gotowania wieczerzy tatko pociągał z butelki, a w miarę jak pił coraz więcej, obyczajem swoim na rząd wymyślał.  — I to się nazywa rząd! Ładne prawo, niema co mówić... Odbierać ojcu rodzonego syna, którego wychowanie kosztowało tyle trudu, starań i kosztów. I kiedy syn już się odchował, kiedy dziś lub jutro zacznie pracować i zarabiać, żeby odwdzięczyć się ojcu, to prawo każe mu wtedy odebrać syna. I to ma być prawo! Nie koniec na tem! Prawo przyznaje słuszność temu Thatcher’owi i pozwala na przetrzymanie mojej własności. Tak czyni — prawo! Prawo bierze człowieka, posiadającego sześć tysięcy dolarów z górą, i pakuje go do takiej budy, i każe mu pokazywać się ludziom w ubraniu, którego nie chciałaby nosić św... Powiadają, że jest rząd! A dlaczegóż dzieje mi się taka krzywda? Albo to ja pod tym rządem dojść mogę praw swoich? Czasem myślę, że najlepiejbym zrobił, rzucając kraj ten raz na zawsze. A tak! Powiedziałem to nawet Thatcher’owi w żywe oczy. Nie on jeden mnie słyszał, wszyscy słyszeli i wszyscy zaświadczyć mogą. Powiedziałem tak: Zobaczycie, czy ja nie rzucę tego przeklętego kraju na zawsze. Patrzcie na mój kapelusz, jeśli to można zwać kapeluszem. To nie kapelusz, jak się patrzy, sprawiedliwe nakrycie głowy, to dziura od komina, z której wygląda moja głowa. Patrzcie, powiadam, i to — ja — jeden z najbogatszych ludzi (gdyby mi oddano, co moje) nosić muszę taki kapelusz! O, tak, rząd przecudowny! Posłuchajcie tylko, co się dzieje. Przyjechał tu wolny murzyn z Ohio, mulat, skórę miał białą, koszulę, jak śnieg bielusieńką i świecący jak lustro kapelusz. W całem mieście naszem nie znalazłby większego eleganta. I zegarek miał złoty z łańcuszkiem i srebrną gałkę u laski, no, bogacz, co się zowie, pan całą gębą? No i cóż? Powiadali, że to profesor w Kolegium, że mówi wszystkiemi językami, że wszystko umie. Ale nie na tem koniec. Powiadali, że on tam, u siebie, w swoim stanie, ma prawo... głosować. Tego to już nadto. Do czego to dojdzie, myślę sobie. A był to właśnie dzień wyborów. I ja miałem także dać głos swój, jeżeli się nie upiję i nie padnę po drodze, ale kiedy mi powiedziano, że jest taki stan, w którym murzyn ma prawo głosować — nie poszedłem i nie będę głosował — póki życia! Słowo w słowo tak — wszyscy słyszeli: niech kraj przepada, ja palcem nawet nie ruszę, póki życia! A trzeba było widzieć minę tego murzyna. Cóż powiecie? nie ustąpił mi z drogi, pókim go na bok nie zepchnął. Mówię ja do ludzi: chciałbym wiedzieć, dlaczego ten murzyn nie sprzedany? I cóż mi odpowiedziano, jak myślicie? Że prawo nie pozwala go sprzedać, dopóki nie przesiedzi u nas przez pół roku. I to jest rząd, który niema prawa sprzedać wolnego murzyna, kiedy zechce.  Nazywają go rządem, a czekać musi sześć miesięcy, zanim położy rękę na takim urwipołciu w białej koszuli!  Rozprawiał tatko i rozprawiał, słaniając się po izdebce, ale że nie bardzo pewnie stał na nogach, więc przewrócił się i wpadł głową w kadź z solonem mięsem. Stłukł się bardzo, więc klął siarczyście to murzyna, to rząd, a wreszcie wymyślał kadzi, którą też kopnął, aż zadudniła. Na nieszczęście, zrobił to butem, z którego wyglądały dwa palce. Jak nie zacznie krzyczeć i znów kląć w żywe kamienie! Sam potem mówił, że nigdy mu jeszcze nie płynęły słowa z taką łatwością. Był u nas pewien Sowberry, który słynął z klątw i wymyślań; tatko utrzymywał, że go w tym dniu prześcignął. Może, ale ja, sądzę, że to przechwałki.  Po kolacyi schwycił znów za flaszkę, mówiąc, że dosyć w niej wódki na dwa upicia. Myślałem, że za godzinę będzie gotów, a ja wówczas klucz mu wykradnę lub wyrżnę otwór. Pił i popijał, aż w końcu upadł na posłanie. Niestety, nie usnął mocno, lecz tylko drzemał niespokojnie, jęczał, stękał, rzucał się na wszystkie strony. Zmęczony oczekiwaniem, zasnąłem twardo, zostawiając świecę niezgaszoną.  Jak długo spałem, tego nie wiem, lecz nagle zerwałem się na równe nogi, słysząc wrzask jakiś okropny. Patrzę, aż tu tatko, całkiem nieprzytomny rzuca się po izbie, krzycząc: „węże! węże!“; w przywidzeniu, że je ma przy swoich nogach, otrząsał się z nich, krzycząc, że go jeden ukłuł w policzek. Ja jednak nie widziałem żadnego węża. Potem znów biegać zaczął naokoło izby, krzycząc: „zrzuć go! zrzuć! i w kark mnie ugryzł!“ Nigdy nie widziałem u człowieka takich strasznych oczu, jak wtedy u tatki. Niebawem zmęczył się i upadł na ziemię zadyszany, ale zamiast leżeć spokojnie, kopał nogami, kułakował, taczał się po całej podłodze, krzycząc, że dyabeł go trzyma. Dopiero wyczerpany leżał spokojnie i jęczał. Po chwili umilkł zupełnie i tylko wycie wilków w lesie i sów hukanie przejmowało mnie dreszczem. Wkrótce tatko, wsparty na łokciu, przysłuchiwał się czemuś.  — Huup! huup... huup... To umarli idą... Huup... huup... huup... po mnie idą... Ale ja... nie pójdę. Hu! przyszli... Już są... Nie dotykać mnie... Precz z rękami... zimne... Puszczajcie... A-a-a-a! Puśćcie mnie biednego...  Stanął na czworakach, a czołgając się, prosił, by go puścili; potem zawinął głowę w kołdrę i wsunął się pod stół, wrzeszcząc: „puszczajcie!“ a przez kołdrę słychać było jego szlochanie!...  Po jakimś czasie, stanąwszy na równe nogi, nieprzytomny i dziki rzucił się na mnie. Uciekałem, a on mnie gonił po całej izbie, ściskając w ręku mały nożyk składany, ostry jak brzytwa; nazywając mnie aniołem śmierci, krzyczał, że gdy ja zginę, to już nie przyjdą po niego. Perswadowałem mu, że to ja, Huck, ale on ze śmiechem, podobnym zgrzytaniu piły, krzyczał, klął i gonił za mną. Lecz, gdym zawróciwszy na miejscu przemknął mu się popod ramieniem, schwycił mnie za kurtkę w plecach... i byłem pewny, że już po mnie. Na szczęście, wysunąłem się z kurtki i to mnie zbawiło. Niebawem sił mu zabrakło, upadł na podłogę, włożył nóż pod siebie i siedział plecami o drzwi oparty, mówiąc, że gdy odpocznie, zabije mnie.  Gdy szybko zasnął, wziąwszy jedyne nasze krzesło, z siedzeniem przedziurawionem, stanąłem na niem najostrożniej, żeby zdjąć ze ściany strzelbę. Przekonawszy się, że nabita, położyłem ją na poprzek pudła, w którem trzymaliśmy rzepę, lufą wprost twarzy tatki. Następnie, usiadłszy za pudłem, czekałem, czy się nie zbudzi? Ach, jak wolno, jak ciężko płynęły godziny tej nocy!

Rozdział VII

„Jakiś człowiek“. — Zamknięty. — Przygotowania do podroży. — Ułożenie i wykonanie planu. — Odpoczynek.

 — Wsta-a-waj! Co sobie myślisz!  Otworzywszy oczy spojrzałem dokoła, starając się przypomnić sobie, gdzie jestem. Słońce wysoko już stało, długo więc spać musiałem. Tatko stał nademną i wyglądał zarówno na człowieka w złym humorze, jak i na chorego. Powiada do mnie.  — A ty co robisz z tą strzelbą?  Przypuszczając, że nie pamięta, co wyrabiał w nocy, odpowiadam:  — Ktoś tu wejść próbował, więc miałem broń w pogotowiu.  — Czemużeś mnie nie obudził?  — Próbowałem, ale nie mogłem.  — Hm! No, dobrze...  — Idź-no zobacz, czy niema rybek na haczykach... Z wieczora założyłem wędki... Ja także wyjdę, lecz nie na długo.  Gdy drzwi otworzył, pobiegłem prosto nad rzekę. Woda niosła gałęzie, spore odłamy kory, oderwane kępki nadbrzeżnej ziemi, widocznie rzeka przybierała. Czemu ja teraz nie w mieście! miałbym używanie, co się zowie. Czerwcowy przybór zawsze zdobycz mi dawał. Niech tylko woda przybierze, zaraz niesie drzewo różnej wielkości. Łapało się nieraz i po kilkanaście balów razem zbitych.  Idąc brzegiem, to bacznie śledziłem ojca, to spoglądałem na powierzchnię rzeki. Patrzę, aż tu płynie jak łabędź łódź prześliczna, ze trzynaście do czternastu stóp długa. Jak żaba skoczyłem z brzegu do wody i za chwilę siedziałem w łodzi. Gdym do brzegu dopłynął, tatki jeszcze nie było. Kierując łódź w stronę niewielkiej zatoki, zacienionej brzozami i dzikiem winem, postanowiłem schować dobrze swą zdobycz, a gdy przyjdzie chwila ucieczki, popłynąć sobie z jakie mil pięćdziesiąt w dół rzeki i przybić do miejsca, które już znam... Wygodniej mi będzie niż pieszo.  Zatoczka była w pobliżu budy, więc ciągle mi się wydawało, że słyszę tatkę. Ledwie, żem po ukryciu łodzi na brzeg wyskoczył, patrzę, a tatko, stojąc na ścieżce, celuje do jakiegoś ptaka. Nie widział ani mnie, ani łodzi.