Przez kraj wód, duchów i zwierząt - Wacław Filochowski - ebook

Przez kraj wód, duchów i zwierząt ebook

Wacław Filochowski

0,0

Opis

Autor tak sam mówi, o czym jest ta książka, zachęcając do lektury: „W sprawie tytułu kilka słów wyjaśnienia. Zrządzenie losu, nie powiem żeby znów tak bardzo przykre, sprawiło, iż miesiące letnie bieżącego roku spędziłem na tułaczce po różnych uzdrowiskach, nie tyle jako letnik lub kuracjusz, ile raczej jako jeniec wyobraźni własnej i pędu do przygód, z czego właśnie mam się tu publicznie wywnętrzać. Już tytuł niniejszej relacji chyba wyraźnie wskazuje, że terenem szalonych mych pielgrzymek była mało jeszcze przez nas samych zbadana, prawie że egzotyczna Polska. Oczywiście – bo skoro nasz Odyseusz Mongolię nazwał „krajem bogów, ludzi i zwierząt”, jak gdyby nigdzie więcej ani bogów, ani ludzi, ani zwierząt nie było, to któż mi zabroni letnią syntezę Polski ująć w formułę: „wody, duchy, zwierzęta”? Zoologią zajmę się tutaj bynajmniej nie ze względu na to, że podobno trudno uniknąć tego przedmiotu, gdy mowa o ludziach, to znaczy nie w celu dokuczenia bliźniemu jaką złośliwą przenośnią, ale po prostu z tej tylko racji, iż w opowiadaniach ludzi, jakich w wędrówkach swych spotkałem, zwierzęta sporą odgrywają rolę. Prawda, jeszcze pozostały duchy. No, tu już jestem spokojny. Jeżeli weźmie się w rachubę Polaków, uprawiających konszachty spirytystyczne, to przyjdziemy do wniosku, że jednak kraj nasz musi być obficie zaludniony przez duchy. I to przez duchy nie byle jakie!”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 172

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Wacław Filochowski

 

Przez kraj wód, duchów i zwierząt

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji:

Wacław Filochowski

Przez kraj wód, duchów i zwierząt

Romans podróżniczy

Wydawnictwo Bibljoteki Dzieł Wyborowych

Warszawa 1926

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-851-8

 

 

 

UWERTURA.

 

W sprawietytułu kilka słów wyjaśnienia.

 Zrządzenie losu, nie powiem żeby znów tak bardzo przykre, sprawiło, iż miesiące letnie bieżącego roku spędziłem na tułaczce po różnych uzdrowiskach, nie tyle jako letnik lub kuracjusz, co raczej jako jeniec wyobraźni własnej i pędu do przygód, z czego właśnie mam się tu publicznie wywnętrzać.

 Już tytuł niniejszej relacji chyba wyraźnie wskazuje, że terenem szalonych mych pielgrzymek była mało jeszcze przez nas samych zbadana, prawie że egzotyczna Polska. Oczywiście — bo skoro nasz Odyseusz Mongolję nazwał „krajem bogów, ludzi i zwierząt”, jak gdyby nigdzie więcej ani bogów, ani ludzi, ani zwierząt nie było, to któż mi zabroni letnią syntezę Polski ująć w formułę: „wody, duchy, zwierzęta”?

 Pierwszy element nagłówka brzmi u mnie nutą tryumfu i rehabilitacji, mam bowiem złożyć uroczyste świadectwo prawdzie, że chociaż warszawiak w ciągu zimowych miesięcy roku wodzie zbytnio się nie narzuca, a warszawianka z bezużytecznej wanny sprytnie sporządzi sobie balję lub spiżarnię, nie mniej jednak w lecie... Ach, mój Boże, w lecie koniecznie musi wyjechać do wód. Tam to właśnie w chwilach wolnych od zabaw, a przedewszystkiem od rewji mód i plotek na deptakach, można, a nawet trzeba się wykąpać. Wykąpać się nie przez snobizm lub z rozpusty, lecz z myślą o przyszłości, o zimie, wykąpać się starannie, by w grudniu albo też wczesną wiosną nie przyszło komu do głowy wyjmować z wanny słojów z marynatami, ciężkich dzierz z masłem, byle tylko zaspokoić niemądry kaprys kąpieli. Zresztą wszystkim chyba wiadomo, że kąpie się przedewszystkiem brudas; człowiek naprawdę ochędożny na temat wody żadnych nie miewa zboczeń: jest bowiem samo przez się czysty. W rezultacie ojczyzna nasza słynie, jako kraj wzorowej czystości — w porównaniu z zachodnimi sąsiadami spożycie u nas mydła, zwłaszcza w dzielnicach bardziej położonych na wschód, dałoby się obliczyć niemal w karatach.

 Zoologją zajmę się tutaj bynajmnie nie ze względu na to, że podobno trudno uniknąć tego przedmiotu, gdy mowa o ludziach, to znaczy nie w celu dokuczenia bliźniemu jaką złośliwą przenośnią, ale poprostu z tej tylko racji, iż w opowiadaniach ludzi, jakich w wędrówkach swych spotkałem, zwierzęta sporą odgrywają rolę. Przyznać się muszę, że słuchając tych nieśmiałych zwierzeń o przyjaźni z fauną, przyjaźni antycznej jakiejś, gdyby z pradawnych klechd i legend do sfery rzeczywistości przybłąkanej, falę żywiołowego wstydu za zbrodnie, na społeczeństwie zwierząt przez nas popełniane, starałem się pokrywać nieszczerym sceptycyzmem:

 — Akty świadomej wdzięczności ze strony kota? Kość, jako honorarjum, przez psa zaofiarowane panu doktorowi? Solidarność macierzyńska między kotką Bebą a żoną weterynarza? Wszystko to brzmi niczem starożytna baśń o moralnem obcowaniu człowieka ze światem zwierząt, ale bądź co bądź tylko baśń...

 Prawda, jeszcze pozostały duchy. No, tu już jestem spokojny. Jeżeli weźmie się w rachubę polaków, uprawiających konszachty spirytystyczne, to przyjdziemy do wniosku, że jednak kraj nasz musi być obficie zaludniony przez duchy. I to przez duchy nie byle jakie! Medja warszawskie znane są z tego, że utrzymują stosunki wyłącznie z sosjetą pierwszorzędnej, wypróbowanej jakości. Na seansach naszych można mieć zawsze naturalnej wielkości Ramzesa, Cezara, Napoleona, paru Grzegorzów, Danta, Szekspira i Achillesa, obok zaś nich z pół kopy słabszych trochę wodzów, sadystów, uwodzicieli i włamywaczów, nie licząc trudnej do zarejestrowania hołotki astralnej, tłumem zazwyczaj ciągnącej w ślad za pozagrobową elitą.

 Jak się w cyfrach okrągłych przedstawia duchostan polski, obecnie niesposób jeszcze ustalić. W każdym bądź razie Warszawskie Towarzystwo Psychopatyczne ma przed sobą wdzięczne zadanie przeprowadzenia jednodniowego spisu duchów gnieżdżących się w tych sferach bytu, które prawnie należą do Rzeczypospolitej Polskiej.

 A teraz opowiem wszystko, od początku.

 

I. POSAG IRENY TOBCZEWSKIEJ.

 

 Działo się to przed trzema laty. Wysączałem właśnie ze szklanki ostatnie krople kawy, gdy mój wzrok leniwie błąkający się po nagłówkach dziennika, zahaczył był o drobne, gdzieś na uboczu szpalt umieszczone ogłoszenie:

 „AAA, Rozrywki poszukuje chory samotnik. Zapłaci gotówką, od umowy”.

 W tej chwili i pod wpływem tego właśnie anonsu, musiało coś się stać w mojej podświadomości, gdyż bez uprzednich rozważań i zastanowień, nagle, jakgdybym dopiero co był powziął określoną decyzję, szepnąłem z pewnością siebie, wykluczającą wszelką wątpliwość:

 — To dla mnie...

 Przedzierając się przez tłum uliczny, biegłem pod wskazany adres, wciąż z tem niezachwianem przekonaniem, że nareszcie czeka mnie wybawienie, z kłopotów podemobilizacyjnych, to znaczy, jakiś niezgorszy, może nawet gruby zarobek.

 — To dla mnie — myślałem podniecony zjawą już nietylko dostatku, ale kto wie, może długotrwałego dobrobytu. Szczęście zwykło przecież chadzać fantastycznemi zygzakami.

 Trzaśnięty i pochylony parkan, bez umiaru poobwieszany drutem kolczastym, zatrzymał mię w biegu. Za furtką, na przeraźliwie pustym i niechlujnym placu, drzemało w sierpniowej spiece parterowe, dość rozległe domostwo z zakratowanemi oknami i krzywą facjatką w wysokim a wyrudziałym dachu. Wokół stosy gruzu i nigdy chyba niewywożonych śmieci. Ani jednego drzewka, krzaczka, lub przynajmniej odrobiny trawy. Smutek i zapuszczenie podmiejskiej rudery, tępo wyczekującej zwyżki cen na place, by ustąpić miejsca pochodowi żelazo — betonowych masywów.

 — Do pana Tobczewskiego, pewnie z ogłoszenia? badał mnie ktoś w mrocznej sionce, gdzie ciężkim słupem stał cuch kotów i obierzyn kartoflanych.

 Spokojnie uśmiechnąłem się w przestrzeń, jak ten, którego tutaj z niecierpliwością wyczekują.

 Po chwili czułem się wepchnięty do dużej, zupełnie sprzętów pozbawionej stancji. Przez skrajne swe zapuszczenie, wnętrze to znakomicie harmonizowało z urodą placu i powierzchownością domu.

 Pan wejdzie — zachęcał wysoki brunet w rozchełstanej koszuli na piersiach, osobiście przeprowadzając mię przez sąsiednią ubikację, w której przy stole z flaszkami i salcesonem w papierku, siedział na kanapie niski i czerwony blondyn. Mimo wybitne różnice, że tak powiem, maści i formy, mężczyźni ci mieli wspólny jakiś rys, cechę podobieństwa, narazie trudnego do sformułowania. Dopiero po dłuższej serji wizyt w tym osaczonym przez pierścień kamienic domu, uświadomiłem sobie, że było to podobieństwo wyrazu, zatem psychiczne — obaj mieli w rysunku czoła i ust piętno biologicznej siły, zdrowia i zimnej drapieżności. Niby żywy wyjątek bezimiennego tłumu, jeżeli się nań patrzy ze zdecydowaną niechęcią lub podejrzliwością.

 Łagodnie popychany przez przewodnika ku dalszym drzwiom, zanurzyłem się w sutą portjerę. Gdy po sekundach oporu spłowiałej materji, cuchnącej starzyzną i tłuszczami, wydobyłem się wreszcie z otoczy fałd, w twarz mą bluznęło słońce. Wraz z falą światła uderzyło mię śmieszne wrażenie, że jestem nadziany na chłodny i śpiczasty wzrok. Naprzeciw siebie, na tle paru mocno zakratowanych okien i kilku lichych obrazków, mrużąc oczy, ujrzałem wysoki, ceratą powleczony fotel, a w fotelu szary szlafrok, z nad którego wyglądała siwa i długa głowa. Sprzęg oraz siedząca w nim z książką w ręku postać, były groteskowo wydłużone i wąskie, jak gdyby odbite w krzywem zwierciadle. Zwłaszcza ta siwa, z boków spłaszczona i uczesana na jeża głowa, z której przez szkła okularów patrzyły na mnie badawcze, choć już spłowiałe oczy.

 — Proszę zaczekać minutę — zachrzęścił przyduszony głos. — Zaraz skończę rozdział. Właśnie porucznik nabija pistolety. Gdy sprzątniemy barona, a to jest jedyne wyjście z sytuacji, przyjdzie kolej na pana.

 Z pod spuszczonych powiek wzrokiem jął toczyć po kartkach, co chwila dając folgę zniecierpliwieniu.

 Nie, to jakiś skończony bałwan! — krzyknął wreszcie, książkę cisnąwszy w kąt. — Nabił, proszę sobie wyimaginować, broń, jak się patrzy, poczem najspokojniej powiesił ją na gwoździu, chociaż już od trzydziestu stronic może mieć niezachwianą pewność, że baron sprzątnie mu Adrjennę bez żadnych skrupułów. Jest to już wina pisarza, najwidoczniej fuszera i niedołęgi. Literatura, panie, to okropna rzecz — obrzydła mi już ta haniebna dependencja czytelnika od pomysłów autora, i niemożność wpływania na bieg zdarzeń. Przeciwko takiemu despotyzmowi powieści świat kiedyś musi się zbuntować, jak się już dziś ja buntuję.

 — To dla mnie — stwierdzałem z coraz większą stanowczością, uważnie studjując zasępiony profil starca.

 Aż rzekłem grzecznie, z najjaśniejszym, na jaki mnie było stać, uśmiechem:

 — Przybyłem, niby wedle tej rozrywki...

 Tobczewski powątpiewająco chwiał głową.

 — To pan już dzisiaj czwarty z rzędu. Pewnie, jak i tamci, do niczego. Bezczelni, sum wielkich żądali za nudę. A cóż może być głupszego nad nudę, do tego jeszcze opłacaną. Jest to zresztą nałóg warszawski: zabójczo nudne godziny w kawiarni nad szklanką kiepskiej cieczy spędzone, to coś więcej, niż rozrywka — to symbol, znamię epoki, jak pan może zauważył pod każdym względem mało produkcyjnej. Ale słucham pana.

 Po pauzie, obliczonej na efekt, a wytrzymanej, zdaje się, nader umiejętnie, rzekłem:

 — Nim sobie innego, bardziej produkcyjnego zajęcia nie znajdę, wziąłem się do beletrystyki. Doraźność obecnego zawodu wynika stąd, że i mnie już drażni kwaśny swąd atramentu, oraz zagrażająca sferze życia inwazja sytuacyj powieściowych. Pozwolę sobie przedstawić szanownemu panu następujący program zabawy: rozporządzam mianowicie solidnym cyklem pomysłów, których nie zamierzam eksploatować. Pomysły te z całym składem osobowym( oraz z prawem użycia tej lub innej firmy, gotów jestem odstąpić panu za bezcen. Profit taki: o tyle to a tyle kawałków drukowanych będzie pan miał mniej do czytania.

 Tobczewski kręcił głową krytycznie. Ja jednak nie dawałem za wygrane. Zbyt się nastawiłem na zarobek, zbyt wiele miałem pilnych, a niezaspokojonych potrzeb, bym mógł odrazu się zniechęcać.

 Nowy swój program przedkładam z gorącą akcentacją.

 — To w takim razie zrobimy inaczej. Otrzyma pan wolny wstęp za kulisy mej wyobraźni. Gdy uzna pan za właściwe, tu i tam zmienimy akcję, albo charakterystykę poszczególnych osób; ludzi moich pan pchnie ku przeznaczeniom według swego widzimisię. Tworzycielem ich dziejów stanie się pan, mag i władca bajeczny. To już nie będzie literatura, lecz rozpętanie wszelkich możliwości umysłowych i moralnych — i to poza kontrolą krytyki. Szczęście, oraz najokrutniejsze katastrofy w pańskiem się znajdą ręku. Jeżeli skąpił pan bliźniemu dobra, teraz tanim kosztem można to wszystko naprawić. Jeżeli ma dobrodziej wrogów groźnych, a niedosiężnych, teraz możemy wywrzeć na nich zemstę. Wzniosę pana, jako mocarza, ponad grzech i prawo, gdyż prawem będzie pana jedynie wola. Niedrogo za to zażądam...

 Uporczywie, z gorączką wewnętrzną, wplatałem wzrok w spojrzenie starca, który w długiem milczeniu zdawał się być cały projektem mym pochłonięty.

***

 

 Roch Samuel Tobczewski, jak się okazało, był osobistością, która w kartotece policji śledczej miała jędrną charakterystykę: „Skąpiec, dawny lichwiarz i podobno nawet rozbójnik, nigdy jednak nie pochwycony na gorącym uczynku, od piętnastu lat porzucił swój proceder i cofnął się w życie ściśle domowe, podobno z obawy przed czyjąś zemstą. Dorobił się znacznych bogactw, które starannie gdzieś ukrywa. Kawaler, bez śladu krewnych. Opieka kryminalna naràzie zbyteczna”.

 Od kilkunastu zatem lat Tobczewski nie opuszczał domu, lękając się zemsty, która rzekomo zagrażała mu ze strony potężnych, a przebiegłych nieprzyjaciół. Czas dobrowolnego więzienia mijał na czytaniu powieści i na zawodach karcianych z dwoma, gwoli obrony osobistej, najętymi zbirami, których Tobczewski niewątpliwie w grze by oszukiwał, gdyby nie zdecydowana postawa gwardji.

 — Panie starszy, prosimy honornie o uczciwość, bo jak nie, to wszystkie knochy poprzetrąciem i zaraz sobie stąd odejdziem...

 Pogróżka, zwłaszcza punkt jej drugi, bo pierwszy bywał podobno niejednokrotnie już stosowany, skutkowała znakomicie. Tobczewski na myśl, że zostać może w domu sam, zdany na łaskę swej trwogi, opryczników przepraszał, wyprawiał im pierwotne uczty, z jękiem bólu uwzględniając wszystkie, coraz to bezczelniejsze wymagania.

 W czytaniu Tobczewski doszedł do najwyższego stopnia nasycenia. Pochłaniane bez sensu i porządku książki treści wyłącznie beletrystycznej i to marki dostosowanej do jego poziomu umysłowego, zaprawionego w skrajnym realiźmie samotnika przyprawiały o paroksyzmy zniechęcenia do literatury. Właściwa człowiekowi, zwłaszcza zaś mężczyźnie, potrzeba tworzenia konstrukcji, domagała się przeżyć realniejszych. Tobczewski miał przecież za sobą swoiście czynną tradycję działania, która w końcu musiała się zbuntować przeciwko światu fikcji, tembardziej, (tu następuje najważniejszy motyw), że fikcja ta była już przez autorów ze wszystkimi szczegółami przerobiona i w gotowym kształcie narzucana spożywcom.

 — To dla mnie — raz jeszcze szepnąłem swemu rozradowaniu, gdym starca przejrzał i ujął w formułę.

 To też kiedy pan Roch przyjął mój program, narazie tylko tytułem próby, wziąłem się do dzieła z zapałem, ale i z należytą ostrożnością. Chodziło o wytworzenie wokół starca takiej magicznej atmosfery, o wprowadzenie go w taki stan, żebym stał się dla Tobczewskiego bardziej jeszcze niezbędny, niż jego żarłoczna, notabene nie bardzo mi życzliwa gwardja. Co do trudności, jakie mię czekały w uciążliwej walce o zaufanie i sympatję, nie należało się łudzić ani chwili. Trzeba było nietylko rozproszyć zawodową podejrzliwość ex-lichwiarza, ale akcję zainscenizować tak sugestywnie, by zmyślone osoby, które do niej wprowadzimy, nabrały pozorów wypukłości i życia, przez wyposażenie ich w starannie przemyślaną charakterystykę. Dopiero wtedy i ja sam mógłbym wpleść się w personel fantomów, by z ubocza, dyskretnie kierować śmieszną naszą awanturą.

 — Stare, żylaste serce nałogowego kawalera, najłatwiej da się skruszyć sentymentem — orzekłem, wprowadzając pana Rocha w początek sfabrykowanej ad hoc opowieści o biednej sierotce, Irenie, która, straciwszy rodziców w szesnastym roku życia, została bez wszelkich środków na bruku. Irena szczupła jest i zgrabna, ma jasne włosy, niebieskie oczy, równe zęby i śliczny niewinny uśmiech.

 — Nie trzeba za dużo urody! — wołał Tobczewski. — Irena powinna mieć coś takiego, coby ją odróżniało od powieściowych kukieł. Przecież pan chyba zauważył, że w powieści, jeżeli jest mowa o kimś ładnym, to ów ktoś musi taki już być przecudowny, że gwiazdy gasną; i przeciwnie — jak już autorek wysili się na szpetotę, to aż pies z wyciem ucieknie. Irena, owszem, jest niebrzydka, niepozbawiona nawet wdzięku, nieco tylko za chuda, a lewą dziurką w nosie odrobinę ma większą, niż prawą. Pozatem zauważyłem też trochę łupieżu we włosach i brak jednego zęba.

 — Nie szkodzi — bąknę pojednawczo. — Zębem zajmie się dentysta, złota koronka usunie drobny ten brak, to nawet niedrogo będzie kosztowało, jakieś dwadzieścia najwyżej dolarów. Łupież, o ile wiem, wskazywałby na złą przemianę materji, rozumie się, wskutek złego odżywiania. Nim zaczniemy właściwą akcję, możebyśmy wysłali dziewczyninę nasamprzód do Krynicy, a potem gdzieś nad morze, najlepiej południowe, Ostatecznie, jeżeliby zaszła potrzeba, to chętnie będę Irenie towarzyszył. Kosztorys podróży na dwie osoby przedstawię jutro...

 Z za grubych okularów patrzyły na mnie zimne, podejrzliwe oczy. Zamilkłem, stwierdziwszy, że przedwczesna ścisłość w szczegółach programu może być źle widziana. Starzec nie zdradzał jeszcze najmniejszego przejęcia się niedomaganiami Ireny,

 Po pewnym czasie aparat naszych rozrywek wykazał już niezgorszą sprawność. Jeżeliby szukać gdzieindziej analogji, to rola moja przypominała właściwie rolę tak zwanej „nadrabiaczki pończoch”. Zaczynałem bajkę, dawałem jej punkt wyjścia, by pan Roch już sam mógł następnie snuć dalsze ciągi opowieści. Takie przynajmniej stawiał mi żądania. Mimo tę pozornie skromną pozycję, starałem się zawsze być we właściwej chwili obecny z dyskretnie przyrządzoną radą, jakby według mnie należało dalej postąpić. Gdy Tobczewski prawił mi rozrzewniające brednie o smutnej przeszłości Ireny, ja od czasu do czasu tok fabuły nieznacznie skierowywałem ku swoim, tajemnie sobie wyznaczanym celom.

 Między starym Rochem a mną rozpoczęła się lona gra, obfitująca w akcenty nietylko farsowe, ale nawet dramatyczne, zależnie od sytuacji i tempa zabawy. Właściwem mojem zadaniem, które sobie postawiłem, było wywrzeć na skąpca taki wpływ, tak skutecznie go urzec, by bogactwa swe wydobył z ukrycia i zrobił z nich jakiś użytek, nie krzywdząc przytem swego pomocnika. Do celu tego służyć miała urojona Irena, którą notabene, już po miesiącu zabawy, sknera, zalewając się łzami, adoptował, a której opiekunem w razie śmierci przybranego ojca, powinienem chyba zostać ja, właściwy autor postaci.

 Instytucja opiekuna okazała się o tyle niezbędną, że jeżeli Irena, fantom przecież, mgła, na serjo weszłaby do formalnego testamentu, jako spadkobierczyni (a nieobliczalny, przebiegły dziad mógłby mi takiego figla spłatać), to na grze tej nikt by nic nie zyskał.

 Przyznać należy, że Tobczewski nadspodziewanie dzielnie się opierał mym zamysłom, fabułę kierując w ten sposób, bym ja ciągle stał na trzecim planie wypadków. Pewnie przeczuwał moje intencje, pewnie już przeciw mnie coś knuł, ale zaczarowany własną wizją i pozorną ekspansją swego serca, nie decydował się na wyraźne ze mną zerwanie.

 Po upływie roku, w ciągu którego o dochodach z „rozrywki” mowy jeszcze nie było — czując się trochę zniechęcony, próbowałem nawrócić starca na wiarę społeczną i bezpośrednio oddać go wraz z jego złotem ogółowi.

 Działo się to w jakiś miesiąc po uroczystem uznaniu mnie za dalekiego krewniaka, co przeprowadziłem rozmyślnie, by mieć głos w sprawach rodzinnych.

 — Dlaczego wuj nie odda społeczeństwu swoich bogactw? Marnuje się to tylko niepotrzebnie.

 — Nie społeczeństwo dało mi te grosze, które łaskawie zwiesz bogactwami — odpowiedział nieoczekiwanie łagodnie. — Sam je sobie, nawet wbrew społeczeństwu, zebrałem.

 — Podobno jednak z krzywdą ludzką. Czy to prawda?

 Dziad był nieubłaganie spokojny.

 — Tembardziej nie oddam. Krzywdy pieniądzem się nie okupuje. Ofiary mojej chciwości zasługują na więcej, niż na zadośćuczynienie materjalne, bo na szczerą sympatję. Są to ludzie dobrzy, choć niedołężni, i im właśnie zawdzięczam jaki taki majątek.

 — I co wuj ma z tego majątku? Toż w razie śmierci przepadnie.

 — Niechaj. Dla siebie, nie dla kogo innego ciułałem. Że nie używam dóbr doczesnych, to tylko wskazówka, żem grosze zbijał w celach idealnej natury. Lubię mianowicie, straszliwie lubię posiadać, a nic tak, chłopcze, nie podkreśla osobowości, jak świadomość posiadania. A im więcej samowiedzy, tem doskonalszym jest się tworem, tem bliżej Stwórcy.

 Filozofja wuja wprowadziła mię na chwilę w osłupienie. Skąd ta łatwość żonglowania paradoksem, to obycie się z terminologią? Albo zwiana gdzie z jakiej powieści „kwestja”, albo może kiedyś u jakiego „filozofa do wynajęcia” zamówiony światopogląd, lub wreszcie owoc samodzielnych dociekań, mających rehabilitować przeszłość lichwiarza i rozbójnika? Ostatnie rozpoznanie najbliższej zdaje się być prawdy. Sumienie, ten sternik na mętnych fluktach pokus, pod presją wyrzutów bywa krętaczem o niesłychanej wynalazczości.

 Pan Roch poruszył się w fotelu.

 — W tem mojem, tak niepokojącem ludzi bogactwie, mieści się całe moje ja: zagadka, sekret przewagi nad bliźnimi, których umiałem zmusić do zasilania moich kas, A zresztą mogę cię uspokoić, że złoto nie przepadnie. Mam dla kogo... Żyć może? Nie, na to już zapóźno. Ale mam przynajmniej dla kogo umrzeć. Irena...

 We mnie wzruszenie zatkało dech. Zbliżała się chwila jedna z najważniejszych w grze — wspaniały wynik mojej cierpliwej walki o wyobraźnię Tobczewskiego.

 — Irena — ciągnął dymisjonowany lichwiarz — odziedziczy po mnie wszystko, w posagu rozumie się.Zastrzegę sobie tylko jakie takie dożywocie. Będzie bogatą kobietą, o ile nie splami nazwiska, które odemnie otrzymała znakomicie oczyszczone przez pieniądze.

 — Irena bardzo wuja kocha — zapewniałem gorąco, — We wczorajszym liście oświadczyła mi najwyraźniej, że ponieważ małżeństwo mogłoby ją oderwać od boku przybranego jej ojca, więc zamąż nie wyjdzie nigdy. Chyba, że za kogoś też bliskiego wujowi. Naprzykład za mnie...

 Ostatnie słowa rzuciłem już półgłosem.

 Aby nie widzieć, co się dzieje w twarzy Tobczewskiego, patrzyłem w inną zupełnie stronę. Zdawało mi się bowiem, że po krótkim dreszczu wzruszenia, w kłaczastych wąsach skąpca musiał osiąść gorzki jakiś wyraz.

 Tobczewski wszelako milczał, snąć zamyślony.Nie bez pewnej dumy wodza stwierdziłem, że śmiałe moje posunięcie teoretycznie się powiodło.

 Minęło jeszcze pół roku. Nie zarabiałem już prawie nic. Budżet mój oparł się na wyprzedawaniu bibljoteki i na drobnych, tu i tam zaciąganych pożyczkach. Mając rozleglejsze przed sobą perspektywy, niż doraźny zarobek, o pieniądze nie nagabywałem Tobczewskiego zupełnie. Prosty rachunek mi mówił, że wobec możliwości otrzymania wielkiego spadku, opłaci się nietylko wieść akcję bez doraźnych zysków, nietylko żuć biedę, ale jeszcze za oszczędzone na pożywieniu grosze fundować wujowi piwo, babki śmietankowe i ulubione jego mydła.

 Irena tymczasem kończyła jakiś arystokratyczny zakład naukowy na południu Francji, dokąd wuj posłał był ją przed rokiem na ukończenie edukacji.Co wieczór w nieoświetlonym pokoju, zapatrzeni w stojącą za oknami łunę wielkiego miasta, gwarzyliśmy o przyszłości ukochanego dziewczęcia. Najwięcej, rzecz prosta, mówił wuj; rozczulał się przytem nie na żarty, a w głosie drżały łzy.

 — Pisała przełożona — rzekłem kiedyś, siląc się na obojętny ton. — Prosi o niezwłoczne nadesłanie wpisowego za drugie półrocze i za korepetycje.Jeżeli wuj chce, to mógłbym się zająć wysyłką pieniędzy.

 Wtedy rozległo się głuche, pełne niechęci mruknięcie.

 — To dopiero podła baba! Przecie zapłaciłem za cały rok szkoły i pensjonatu, już z korepetycjami!

 — To ja jej tak, wuju, odpiszę. Ale Irena zamało dostaje na drobne wydatki. Pozatem dentysta.

 — Nie przesadzaj — strofował mnie pan Roch.— Ma dwieście franków miesięcznie, a oprócz tego na dentystę.O Irenę się nie troszcz — już ja niczego jej nie poskąpię.

 Atak mój był odparty. Stary robił to z chwalebną przytomnością umysłu.

 Żeby jeszcze bardziej zgęścić atmosferę bajki i silniej oddzilałać na wyobraźnię klijenta, do domu jego sprowadziłem arfę i ukryłem ją na facjatce, a o zmroku przystępowałem do hypnotyzowania Tobczewskiego lichą zresztą muzyką. Albo z silną latarką rowerową stanąwszy na placu, w okna stancji wujowej puszczałem różnobarwne smużki, by następnie opowiedzieć mu bajeczkę o tem, jak to tęsknota Ireny koło domu opiekuna błąka się pod postacią kolorowych światełek i pieśni archanielskich.

 Nie zawahałem się wystąpić też kiedyś na śniegu pod oknami w stroju cheruba i z papierową lilją w ręku. Chociaż taki aniołek z bakami, w binoklach i w futrzanej czapie na krótko ostrzyżonej głowie wyglądać musiał raczej zabawnie, niż nastrojowo, niemniej jednak po drugiej stronie ramy, widziałem spłaszczoną na szybie twarz z oznakami szczerego zachwytu.

 Nazajutrz, po tem objawieniu, Tobczewski opowiedział mi z mrowiem fantastycznych szczegółów, jak to mu się wczoraj ukazała oskrzydlona anielsko Irena.

 Rosłem z dumy, zacierałem ręce, czując, że naiwna moja maszyna spełnia swe zadanie należycie.

 Kiedyś postanowiłem prosić Tobczewskiego o rękę Ireny. Miało to być jednem z najważniejszych posunięć, od którego zależała cała moja przyszłość.

 — Zbyt bliski mi jesteś krewny, żebyś mógł żenić się z moją córką — wykrętnie odpowiedział skąpiec, niemile widać zaskoczony propozycją.

 Kwestjonować teraz swoje pokrewieństwo z „wujem” byłoby dla sprawy niebezpieczne. Wolałem z innej podejść go strony.

 — Wuju, nie z córką, ale z adoptowaną wychowanką, która... Cóż, muszę to wyznać — która kocha mię oddawna pierwszą i czystą miłością. Posagu nie wymagalibyśmy odrazo. Należałoby narazie dać mi przyzwoitą sumę na kupno wyprawy, oczywiście jeszcze przed przyjazdem Ireny...

 Wuj wykręcał się, jak umiał, ale padając pod ciosami mej argumentacją zażądał doby do namysłu.

 Po upływie tego terminu pokazał własnoręcznie przez się nagryzmolony list, rzekomo od Ireny, w którym ta oświadcza, że zamąż nie wyjdzie, gdyż wstępuje do klasztoru, a mnie nie kocha.

 — Czytaj! — tryumfująco wołał sknera.

 — Czytaj, co tu o tobie stoi: Pożegnaj go, wujaszku, odemnie. Niech mi już więcej głupiemi swemi zalecankami nie dokucza”.

 Przygryzłem wargi. Tobczewski, gdy chodziło o nietykalność jego majątku, umiał puścić się nawet i na dowcip.

 Nazajutrz przybywam ze sfabrykowanym telegramem.

 — Depesza od Irenki! — wołam od progu ze sztucznem zdyszeniem. — Żąda, byśmy wczorajszy jej list uznali za nieważny. Pisała go w chwili rozterki, dziś atoli oświadcza, że kocha tylko mnie i tylko za mnie wyjdzie. Czytaj wuju: „jeżeli mój najdroższy tatuś, a twój wujaszek, będzie mi stawał na drodze do szczęścia, to umrę z rozpaczy. Doktór powiedział, że takiej zgryzoty organizm mój nie wytrzyma, i kazał natychmiast wyjść za mąż, oraz zażywać „Aurein”, jakieś lekarstwo ze złota, bardzo drogie, na które proszę zaraz przysłać 5.000 franków. Powiedz też wujowi, żeby ci zwrócił te tysiąc franków, które od ciebie niedawno pożyczyłam”.

 Wuj ze