Przewodnik z Tybetu. Na ścieżce przeznaczenia - Ben Poll - ebook

Przewodnik z Tybetu. Na ścieżce przeznaczenia ebook

Poll Ben

5,0

Opis

Powieść sensacyjna "Przewodnik z Tybetu. Na ścieżce przeznaczenia" to perypetie Marka, który po tragicznej śmierci całej swojej rodziny, wyjeżdża do Tybetu. Tam, w klasztorze buddyjskim, chce znaleźć odpowiedż na pytanie o sens życia i przeznaczenie. Przez wiele lat pomaga Tybetańczykom w walce z chińskim okupantem. Jest przekonany, że zostanie tam na zawsze, gdy nagle dostaje bardzo ważne zadanie. Ma wrócić do Europy i opisać walkę Tybetańczyków o wolność, prawo do życia, własnych zwyczajów i obyczajów oraz do swobody praktyk religijnych.

Fragment powieści

Następnego dnia jechali od rana aż do wieczora do Katmandu. Kręta droga, wijąca się nad przepaściami, momentami była tak wąska, że nie mogły się minąć dwa samochody. Marek podziwiał przepiękne widoki, wspaniałe góry ponad nimi i doliny, często zaczynające się kilkaset metrów poniżej drogi lub rozległe, opadające dość stromo łąki ciągnące się przez wiele kilometrów. Im byli wyżej, tym spotykali mniej ludzi. W górach napotykali niewielkie osady składające się z kilku zabudowań lub pojedyncze małe, biedne domki stojące na zboczach. Momentami zamiast drogi były tylko skalne półki, czasem poprzecinane przez spływające z gór strumienie. Kiedy przekroczyli wysokość 4500 metrów nad poziomem morza, roślinność zaczęła przypominać bardziej sceny z surrealistycznego filmu niż to, co Marek zazwyczaj widział w górach.

Nadal rosły drzewa i krzewy, ale były jakieś takie powyginane, jakby nierealne, mimo iż ciągle żywo zielone. To była droga tylko dla bardzo dobrego kierowcy, zaprawionego w takich podróżach. Marek sam nie odważyłby się na jazdę w takich warunkach. Po prawie całym dniu jazdy dotarli do stolicy Nepalu. Wbrew jego obawom samochód całą drogę spisywał się doskonale. W Katmandu spędzili dwa dni. Amar w tym czasie załatwiał sprawy handlowe, a Marek razem z pozostałymi przyjaciółmi zwiedzał miasto. Dopiero teraz miał okazję tak naprawdę zetknąć się z buddyjskimi świątyniami. Nie spodziewał się tylu świątyń, pałaców, pomników i zabytkowych domów. Na tle przepięknych gór obserwował wspaniałe dachy pagód. Widział przepiękne, bogato zdobione świątynie pełne zabytkowych przedmiotów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 362

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ben Poll

Przewodnik z Tybetu

Na ścieżce przeznaczenia

Wydawnictwo Psychoskok

© Copyright by Ben Poll, 2012

© Copyright by Wydawnictwo Psychoskok, 2012

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żaden fragment nie może być publikowany ani reprodukowany bez pisemnej zgody Autora.

Skład i opracowanie graficzne: Wydawnictwo Psychoskok, 2012

ISBN: 978-83-933996-2-8

Wydawnictwo Psychoskok

ul. Chopina 9, pok. 23

62-507 Konin

tel. (63) 242 02 02

http://wydawnictwo.psychoskok.pl

e-mail:[email protected]

Konwersja:NetPress Digital sp. z o.o.

Wypadek

Obudził się cały mokry od potu. Z tym potwornym lękiem. Nadal czuł szybkie bicie serca. Budzi się tak codziennie od czasu, gdy to się wydarzyło. Widzi ten wypadek, wie, że za moment wszyscy zginą, ci, których tak bardzo kocha. Woła do nich, aby ich ostrzec na chwilę przed katastrofą. Ten krzyk go budzi. Zawsze ta scena – jest tak realna, jakby działo się to naprawdę, właśnie w tej chwili. Za każdym razem ma nadzieję, że go usłyszą i nie dojdzie do tej tragedii.

A wszystko zaczęło się w piątek, 13 sierpnia 1993 roku.

Marek nie lubił wstawać wcześnie rano. Do pracy miał iść po południu. Niestety, musiał posprzątać cały dom przed powrotem żony i dzieci z wakacji. Nie przeczuwał, że od dzisiaj nic już nie będzie takie, jak dawniej. Nic nie zwiastowało nadciągającego nieszczęścia, kataklizmu, który na zawsze miał zmienić całe jego życie. To był ostatni normalny poranek w jego dotychczas spokojnym i ustabilizowanym świecie. Aż do tego dnia wszystko w jego życiu układało się według ustalonego wcześniej planu. Nie wierzył w żadne przepowiednie ani przeznaczenie, na świat patrzył przyjaźnie, ale jakby lekko z góry. Był trochę zarozumiałym i pewnym siebie 29-letnim mężczyzną. Zawsze osiągał wszystko, co sobie zaplanował. Gdyby ktoś mu teraz powiedział, że straci to w jednej chwili i nic już nigdy nie będzie takie jak dawniej, uznałby to za ponury żart.

Kilka minut po godzinie siedemnastej Agata Zielińska, przełożona pielęgniarek w przychodni rejonowej, skończyła porządkować dokumenty. Mimo pięknej słonecznej pogody musiała spędzić ten tydzień w Warszawie – wyjazd na spóźniony urlop miała dopiero w niedzielę. Chciała jeszcze omówić kilka spraw z rejestratorką Zosią Thym. O tej porze w przychodni był już tylko doktor Marek Nowakowski, który przyjmował pacjentów w gabinecie na pierwszym piętrze. Schodząc na dół, widziała, że w poczekalni czekały do lekarza jeszcze trzy osoby. Dała rejestratorce grafik na przyszły tydzień i zanim zdążyła przekazać jej ostatnie wskazówki, zadzwonił telefon.

– Przychodnia rejonowa, słucham – powiedziała do słuchawki Zosia.

Agata patrzyła ze zdumieniem, jak jej koleżanka, zawsze pewna siebie i zdecydowana, robi się blada, a w jej oczach pojawiają się łzy. Widziała, że Zosia nie może wykrztusić z siebie ani słowa. Po chwili bez żadnych wyjaśnień podała jej drżącą ręką słuchawkę. Dzwonił policjant z Komendy Powiatowej Policji w Golubiu-Dobrzyniu. Wiadomość była szokująca:

– Na skrzyżowaniu drogi wojewódzkiej nr 534 z drogą krajową nr 15 w miejscowości Lipnica tir staranował samochód osobowy marki Ford Mondeo, którego właścicielem, według ustaleń policji, jest pan Marek Nowakowski. Wszyscy podróżujący tym pojazdem zginęli na miejscu. Policja pilnie szuka właściciela samochodu.

Agata była wstrząśnięta tą wiadomością i dopiero teraz zrozumiała reakcję Zosi. Po chwili wyjaśniła, że pan Marek Nowakowski jest lekarzem w tej przychodni i właśnie przyjmuje pacjentów. Na dodatek od dwóch dni coś nie działa w ich centralce i nie może przełączyć rozmowy do jego gabinetu. Zaraz potem pomyślała, że przez tę wiadomość nie będzie miał kto przyjąć ostatnich pacjentów. Chcąc sprawdzić, czy nie jest to przypadkiem pomyłka, poprosiła policjanta o dane osób z samochodu.

– W wypadku zginęli: Anna Nowakowska, lat dwadzieścia osiem, żona doktora; jego rodzice Anastazja i Bernard Nowakowscy oraz dzieci: trzyletni Maciej i dwuletnia Justyna.

Agata wiedziała, że nie jest w stanie przekazać tej wiadomości lekarzowi. Próbując odwlec tę straszną chwilę i dostarczyć wiadomość, gdy już nie będzie pacjentów w przychodni, poprosiła policjanta o potwierdzenie informacji faksem. Chciała, aby jak najmniej osób widziało doktora w przychodni po tej wiadomości. Podała numer faksu i siedziała z Zosią w rejestracji, modląc się w duchu, aby to wszystko nie było prawdą. Po prawie trzydziestu minutach przyszedł faks ze szczegółowym opisem wypadku, listą ofiar, ich pełnymi danymi osobowymi oraz informacją, gdzie są ciała i z kim ma się skontaktować rodzina. Na faksie były wyraźne pieczątki i dane komendy policji oraz policjanta, który się pod tym podpisał. Teraz nie było już żadnych wątpliwości. To była prawda. Straszliwa prawda. Obie wiedziały, że doktor stracił w wypadku całą rodzinę, ale żadna nie chciała przekazać mu tej wiadomości. Nie wyobrażały sobie, jak można coś takiego powiedzieć do tego miłego, sympatycznego i zawsze uśmiechniętego człowieka. Czekały, aż przychodnia opustoszeje, bojąc się tej chwili, kiedy wiadomość będzie musiała zostać przekazana. Niestety, czas biegł nieubłaganie.

Gdy ostatni pacjent zamknął za sobą drzwi przychodni, Agata wzięła faks i powoli zaczęła wchodzić po schodach na piętro. Szła jak na ścięcie. W gardle czuła ucisk, miała spocone i zimne dłonie. Serce kołatało jej w klatce piersiowej w szaleńczym tempie. Czuła, że trzęsą jej się ręce. Nigdy nie była w takiej sytuacji i nie wiedziała, jak się ma zachować. Niestety, musiała to zrobić. Weszła do gabinetu i kiedy doktor wstał i spojrzał na nią, wybuchnęła płaczem. Zdziwionemu lekarzowi bez słowa podała faks. Przez chwilę stał i patrzył na tekst, jakby nie rozumiał, co czyta. Potem zbladł i usiadł z powrotem na krzesło. W milczeniu zakrył twarz rękami. Agata nie mogła wykrztusić z siebie ani słowa. Odwróciła się i uciekła z gabinetu, a łzy same płynęły jej po policzkach. Na dole siedziała zapłakana Zosia. Teraz obie czekały w rejestracji, nie wiedząc, co dalej mają zrobić. Po pół godzinie lekarz z poszarzałą od bólu twarzą zszedł na dół i bez słowa wyszedł z przychodni.

Szedł do domu powoli, tak jakby nie widział nikogo i niczego przed sobą. W zeszłym roku skończył budować dom zaledwie trzy kilometry od przychodni i do pracy chodził pieszo. Po parnym, gorącym dniu właśnie zaczął padać lekki deszczyk i nie było widać, że po jego twarzy płyną łzy. W głowie kołatało mu tylko jedno pytanie:, Dlaczego? Dlaczego oni zginęli? Dlaczego…

Już wiedział, że stracił sens życia. Nie miał po co i dla kogo żyć. Nie widział dla siebie żadnej przyszłości. Żadnego celu. Doszedł, a raczej dowlókł się ostatkiem sił do domu. Wszedł do sypialni i rzucił się w ubraniu na łóżko. Chciał o niczym nie myśleć i nic nie czuć. Przez cały czas w głowie kołatało mu to samo pytanie:, Dlaczego mnie to spotkało? Dlaczego oni zginęli? Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Potworny żal i smutek obezwładniał całe jego ciało. Nic wokół nie miało już znaczenia. Nic, co robił do tej pory, nie miało już sensu. Cały jego świat legł w gruzach. Stracić w jednej chwili wszystkich, których tak bardzo kochał, bez powodu…, Dlaczego? Za co?

Wieczorem Elżbieta Kwiatkowska, żona Roberta, usłyszała w wiadomościach o wypadku i zobaczyła rozbity samochód podobny do samochodu Marka. Wiedziała, że Marek musiał zostać w pracy, a cała jego rodzina była na wakacjach nad morzem. Dzisiaj mieli wrócić do Warszawy. Zaniepokojona zawołała Roberta i po krótkiej naradzie poszli razem do domu Marka i Anny. Drzwi były otwarte. W domu było ciemno. Żadnych dźwięków i śladu obecności gospodarzy. W sypialni na łóżku leżał w ubraniu Marek. Bez słów zrozumieli, co się stało. Robert dał Elżbiecie znak, żeby wróciła do domu, a sam został z przyjacielem.

Od dziecka zawsze wspólnie bawili się na podwórku i w przedszkolu, potem razem chodzili do szkoły podstawowej i średniej. Robert mieszkał obok Marka i zastępował mu brata. Dopiero na studiach musieli się rozdzielić – Robert wybrał prawo, a Marek medycynę. Do tej pory żyli w wielkiej przyjaźni, dlatego też razem obok siebie wybudowali domy. Marek z Anną mieli dwoje dzieci, a Robert z Elżbietą tylko jedną córeczkę, pięcioletnią Zuzannę.

Robert wrócił do domu po kilku godzinach, późno w nocy. Elżbieta nie pytała o nic. Wiedziała, że to, co się stało, było bardzo trudne dla nich obu. Następnego dnia rano Robert prawie siłą zabrał Marka do swojego samochodu i pojechali – jak to określił – pozałatwiać formalności. Elżbieta zdawała sobie sprawę z tego, że jest to dla Marka najgorsza do zrobienia rzecz w życiu. Niestety, było to konieczne. Wrócili po południu, ale Robert nigdy nie powiedział żonie ani słowa na temat tego, co się tam działo. Przez następne dni Marek wydawał się nieobecny wśród żywych. Co prawda, chodził, jak musiał, i jadł, jak go pilnowali, ale nic więcej. Pogrzebem, stypą i innymi sprawami zajmował się Robert, wzbudzając przy tym zdziwienie żony, która nie spodziewała się po nim takiej zaradności.

Dalsze komplikacje

Mijały dni. Marek nadal czuł się rozbity i zagubiony. Stale dręczyło go pytanie:, dlaczego? Nie mógł spać po nocach i skupić się na czymkolwiek w ciągu dnia. Co noc długo nie mógł zasnąć, a potem śniły mu się koszmary, przedstawiające ten straszny wypadek, którego nigdy nie widział. Wtedy budził się z krzykiem i lękiem. Robert odwiedzał go codziennie po pracy i zmuszał do przyjścia do nich wieczorem. Marek wcale nie chciał wychodzić z domu, ale ostatecznie zgadzał się na wspólne kolacje u przyjaciela, jak ich córka Zuzia już spała. Mijał dzień za dniem, a Marek ciągle był w szoku. Nie zastanawiał się nad przyszłością, nad tym, co się wokół niego dzieje. Jednakże Robert czuwał nad wszystkim. Znał go jak nikt inny na świecie i sam bardzo mocno przeżywał to, co się stało. To on załatwił dla Marka urlop okolicznościowy, a potem wypoczynkowy. Niestety, nic nie wskazywało na to, by stan psychiczny przyjaciela się poprawiał. Marek nadal nie był gotów do powrotu do pracy i w miarę normalnego życia. W tej sytuacji Robert poprosił o pomoc ich wspólnego kolegę Zenka Górnowicza, który był psychiatrą. Zenek wpadł do nich w sobotę na kolację. Najpierw wszyscy razem porozmawiali o starych czasach, potem Zenek poszedł z Markiem do jego domu na dłuższą rozmowę. Do Roberta wrócił dopiero po jedenastej wieczorem.

– No i co? – zapytał Robert.

Zenek rozłożył bezradnie ręce:

– Nic. Leków nie chce, pomocy żadnej też nie. Do pracy w takim stanie nie może wrócić. Wypiszę mu zwolnienie z pracy na miesiąc, ale musisz nad nim popracować, aby chociaż trochę nabrał ochoty do życia. Dzwoń do mnie o każdej porze, jak będzie się działo coś złego. Na razie nie mogę nic więcej pomóc. Zajrzę do niego za miesiąc, może wtedy będzie można się z nim łatwiej dogadać.

Marek był dość wysokim, dobrze zbudowanym, przystojnym mężczyzną o czarnych, bujnych włosach i czarnych oczach. Zawsze uchodził za bardzo miłego, wesołego i uprzejmego człowieka. Wszyscy go lubili. Niestety, teraz, po tej tragedii, stał się cichy i zamknięty w sobie. Nie interesował się otoczeniem ani innymi ludźmi. Nie było w nim żadnej energii ani chęci do robienia czegokolwiek. Tymczasem sytuacja wokół Marka zaczęła się zmieniać w sposób najmniej spodziewany. Dwie koleżanki Anny zapragnęły go pocieszać. Obie dzwoniły prawie codziennie, mimo iż Marek nie odbierał większości telefonów. Dopytywały się, czy czegoś nie potrzebuje, czy mogą mu w czymś pomóc. Przychodziły, oczywiście każda oddzielnie, co najmniej dwa lub trzy razy na tydzień, a to z upieczoną kaczką, a to ze słoiczkiem bigosu czy knedlami własnej roboty. Przynosiły ciasta i ciasteczka i stale były chętne do pomocy w domu. Zazwyczaj Marek nie otwierał drzwi, udając, że nie ma go w domu. Wchodziły więc do Elżbiety poczekać i pogadać. Wszystkie znały się dzięki Annie od lat. Robert zaczął nawet żartować, że jak Marek pójdzie do pracy, to liczba wielbicielek, a więc i smakołyków, znacznie się zwiększy. Będą wtedy mogli żywić się za darmo. Markowi nie było jednak do śmiechu. Nie chciał ich widzieć ani dostawać od nich czegokolwiek.

Po miesiącu przybyła następna pocieszycielka. Najpierw zjawiła się księgowa, aby Marek podpisał kilka dokumentów dotyczących zaległych rozliczeń. Potem przysłała z czymś do podpisu swoją siostrzenicę. Robert z Elżbietą bardzo się zdziwili, gdy pewnego razu ich córka przy kolacji oświadczyła, że nie pójdzie spać, zanim nie porozmawia z wujkiem Markiem. Z jej wyjaśnień wynikało, że dzisiaj była u niego prawdziwa Barbie. Zuzia widziała ją przez okno. Teraz uparła się, że musi mieć jej autograf, a najlepiej, żeby miała zdjęcie z prawdziwą Barbie. Na dowód tego przyniosła jedną ze swoich lalek i oświadczyła, że Barbie była właśnie w takim samym stroju. Dokładnie taka sama. Tylko, że ona była prawdziwa i duża, a nie taka mała i sztuczna, jak jej lalka. Po długich namowach i obietnicy, że jak tylko będzie to możliwe, wujek postara się o autograf prawdziwej Barbie, Zuzia poszła do łóżka. Kiedy Marek przyszedł do nich na kolację, Elżbieta z niewinną minką zapytała:

– Czy mógłbyś dla Zuzi załatwić autograf lub jeszcze lepiej zdjęcie prawdziwej Barbie?

Marek ciężko westchnął i odpowiedział:

– Przysłała ją księgowa po podpis pod jakimś zaległym rozliczeniem. Ale tak naprawdę to te wszystkie trzy panie przychodzą w tym samym celu, a ta przebrana za lalkę to już zupełnie przesadziła.

Elżbieta położyła mu rękę na ramieniu i z uśmiechem powiedziała:

– My to wiemy. Jesteś łakomym kąskiem dla wielu kobiet. Młody, wolny, bez zobowiązań, przystojny lekarz i do tego na pewno potrzebujący pocieszenia. Jak wrócisz do pracy, będziesz miał jeszcze więcej wielbicielek.

– Nie wrócę – oświadczył Marek, czym wprawił w zdumienie zarówno Roberta, jak i jego żonę.

– Co zamierzasz robić? – spytała Elżbieta.

– Chcę wyjechać, najchętniej daleko stąd. Myślałem o wyjeździe do Indii lub Tybetu.

– A co będzie z domem, spłatą twojego kredytu, pracą? – tym razem zapytał Robert.

– Dom możesz sprzedać lub wynająć – powiedział Marek. – Nie mogę tu już dłużej zostać. Proszę tylko, pomóżcie mi przygotować się do wyjazdu.

Robert nie próbował nawet dyskutować z Markiem. Znał przyjaciela i wiedział, że decyzja już zapadła.

Wyjazd – 6 listopada 1993

W ciągu tygodnia Robert pozałatwiał wszelkie formalności. Jak na prawnika przystało, przygotował różne upoważnienia, aby podczas nieobecności przyjaciela mógł zarządzać jego majątkiem. Elżbieta przygotowała dla Marka najpotrzebniejsze rzeczy na dłuższy pobyt w Indiach. W plecaku, kurtce oraz we wszystkich spodniach wszyła mu dodatkowe schowki na pieniądze i dokumenty. Robert znalazł najlepsze połączenie z Warszawy do Indii i kupił bilet na samolot do Bombaju z przesiadką we Frankfurcie. Kiedy wszystko już było gotowe, w sobotę rano 6 listopada zawiózł go na lotnisko. Samolot planowo odlatywał o 9:40 z Okęcia. We Frankfurcie Marek miał przerwę od 11:30 do 13:10, a do Bombaju przylatywał późno w nocy. Robert zarezerwował mu także hotel na pierwszą noc w Bombaju. To było wszystko, co mogli dla niego zrobić. Marek nie chciał żadnych rozmów na temat możliwości pozostania w Warszawie. Myślał tylko o wyjeździe jak najdalej od domu. Tam, gdzie nikt i nic nie będzie mu przypominał o tych, których stracił.

Na lotnisku pożegnali się prawie bez słów. Wszystko już sobie powiedzieli w ostatnich dniach. Robertowi było bardzo ciężko rozstawać się z Markiem, ale rozumiał, że nie może go zatrzymać. Myślał tylko o tym, by wrócił on cały i zdrowy. Nie miał pojęcia, kiedy przyjaciel pogodzi się z losem.

Marek dotarł do Bombaju w nocy o 1:30. Na lotnisku wsiadł w taksówkę. Po przyjeździe do hotelu rzucił się na łóżko, ale długo nie mógł zasnąć. Nad ranem śniły mu się jakieś dziwne miejsca, podróż przez Tybet i samotny klasztor na odludziu, a potem jeszcze śpiewy i modły mnichów. We śnie wydawało mu się, że rozumie słowa ich pieśni i modlitw. Obudził się dość późno i stwierdził ze zdziwieniem, że po raz pierwszy od wypadku spał bardzo mocno przez kilka godzin.

Indie

Bombaj

Ten kraj zawsze ciekawił i fascynował Marka – zamierzał nawet kiedyś pojechać do Indii na wycieczkę, ale ze względu na pracę i rodzinę nigdy nie znalazł na to czasu. Teraz był w Bombaju, chociaż nie przypuszczał, że może tu trafić w takich okolicznościach. Wyszedł z hotelu zaraz po śniadaniu, aby obejrzeć miasto. Na zewnątrz było gorąco i parno. Nie spodziewał się 30 stopni Celsjusza i bezchmurnego nieba w listopadzie. To był jego błąd – nie pomyślał o warunkach życia w kraju, do którego się wybierał, gdyż nadal był skoncentrowany tylko na swoim nieszczęściu.

Nowy kraj, odmienna kultura i tysiące nowych, interesujących rzeczy na ulicy, różnokolorowy tłum będący mieszanką przeróżnych ras, narodów, religii i kultur, a także przedziwne, różnorodne, wielobarwne stroje i obca mowa – te nowe wrażenia tłumiły częściowo jego ból i rozpacz po stracie najbliższych. Przyleciał do Indii, ale celem jego podróży był Tybet. Miał nadzieję, że w tybetańskim klasztorze, z dala od cywilizacji, w zupełnie innym świecie odnajdzie spokój i odpowiedzi na nurtujące go pytania. Wiedział, że dotarcie tam nie będzie łatwe, ale na razie o to się nie martwił. Miał czas i nigdzie się nie spieszył. W tej chwili, chodząc ulicami Bombaju, chłonął nowe widoki, nie myśląc, co przyniesie jutro. W głębi duszy czuł, że musi znaleźć dla siebie nowy świat, nowe miejsce do życia i wewnętrzny spokój, a przede wszystkim odpowiedź na pytania o sens istnienia i własne przeznaczenie. Jedyną pociechą w tym wszystkim było to, że nikt go tu nie znał i o nic nie pytał. Nie było ciekawskich spojrzeń i zainteresowania jego osobą, tak jak w Warszawie. Cały czas jego duszę rozdzierał potworny ból po stracie ukochanych osób. Nie wyobrażał sobie, że mógłby teraz, po śmierci żony, zainteresować się jakąś inną kobietą, żyć dalej w ich wspólnym domu z inną osobą tak, jakby nic się nie stało. W jednej chwili stracił ukochaną żonę i cudowne dzieci oraz wspaniałych rodziców. Chciał być tam, gdzie nic nie będzie przypominać mu o nich i utraconym szczęściu.

Wszedł w boczną, wąską brukowaną uliczkę. Nagle, gdy chciał przejść na drugą stronę, zobaczył jadący zbyt szybko z góry stary, rozklekotany samochód dostawczy. Mężczyzna w stroju sikha przechodził właśnie przed nim przez jezdnię, nie widząc tego pojazdu i nie zdając sobie sprawy z zagrożenia. Marek złapał go za pas i mocno pociągnął do tyłu. W tym momencie samochód przejechał z łoskotem tuż obok. Marek usłyszał jakiś dziwny trzask i dopiero chwilę później zrozumiał, że było to uderzenie lusterka w głowę sikha. Mężczyzna osunął się bezwładnie zamroczony uderzeniem. Natychmiast zebrała się wokół nich spora grupka osób. Wszyscy gratulowali Markowi refleksu i uratowania życia temu człowiekowi. Po chwili, gdy niedoszła ofiara ocknęła się i minęło pierwsze oszołomienie, nieznajomy sam zaczął mu serdecznie dziękować. Nazywał się Amar Singh. Był szczupłym mężczyzną średniego wzrostu, o dość ciemnej skórze i czarnej brodzie, a na głowie miał czarny turban. Usiedli na chwilę na ławce, pod ścianą pobliskiej restauracji, bo Amarowi jeszcze kręciło się w głowie po niespodziewanym uderzeniu. Po krótkiej rozmowie poczuł się znacznie lepiej i zaprosił Marka do swojego domu. Marek zgodził się niemal bez wahania. Nie miał żadnych planów na resztę dnia, a poza tym nie był pewien, czy wszystko jest z Amarem w porządku po tym urazie. Na dodatek był bardzo ciekawy tych dziwnych ludzi i chciał ich bliżej poznać. Od rana na ulicy kilkakrotnie widział mężczyzn w kolorowych turbanach z czarnymi brodami. Wielu miało mały miecz lub sztylet u pasa.

Amar Singh i jego rodzina

Amar od kilku lat mieszkał w Bombaju. Jego dom znajdował się blisko miejsca wypadku, rozmawiając, dotarli tam w ciągu kilku minut. Ku zdumieniu Marka, rodzina Amara składała się z piętnastu osób mieszkających razem w dość dużym domu. Gospodarz miał tylko czwórkę dzieci, ale mieszkali z nim bracia, siostry i inni krewni. Po wstępnej prezentacji i opowieści o wypadku cała rodzina patrzyła na Marka jak na bohatera. Wszyscy byli bardzo mili i serdeczni, dzięki czemu szybko poczuł się tak, jakby się znali od dawna. Po skromnym poczęstunku, gdyż nie była to jeszcze pora na obiad, Marek zbadał Amara. Tak jak się spodziewał, na jego głowie był tylko duży guz. Miał on pod turbanem bardzo długie włosy, które mocno splecione zamortyzowały uderzenie.

Nowi znajomi zaproponowali Markowi, aby przeniósł się z hotelu do ich domu, co też przyjął z radością. Od dawna nie czuł się tak dobrze w żadnym towarzystwie, jak teraz w rodzinie Amara. Wieczorem przy wspólnym posiłku opowiedział im o sobie i planach podróży do klasztoru w Tybecie. Po pierwszym zaskoczeniu zaczęli namawiać Marka, by wybrał się w podróż razem z nimi. Amar, razem z synem, bratem i dwoma kuzynami, właśnie przygotowywali się do wyjazdu do najważniejszego miejsca kultu sikhów, jakim jest Złota Świątynia (Darbar Sahib) w Amritsarze. Przechowywany jest tam oryginał świętej księgi zwanej Sri Guru Granth Sahib. Po drodze chcieli jeszcze odwiedzić Katmandu, gdzie mieli do załatwienia jakieś sprawy handlowe. Potem planowali zabrać ze sobą krewnego z miasta, Pokhara, który razem z nimi miał jechać do Amritsaru. Mogli więc razem bez żadnych przeszkód podróżować aż do Nepalu. Dla Marka była to doskonała okazja, aby bez zbędnych kosztów i w miłym towarzystwie przejechać Indie i dotrzeć w Himalaje.

Po kolacji rozmawiali o podróży jak zgrana grupa traperów. Marek dopiero teraz mógł docenić pomoc Anny przy nauce języka angielskiego. Jako anglistka i nauczycielka z zamiłowania, uczyła go systematycznie przez lata języka, bez którego teraz nie poradziłby sobie w Indiach. Sikhowie planowali wyruszyć w podróż za kilka dni, tak więc Marek miał jeszcze czas na aklimatyzację i zwiedzanie Bombaju. Jego nowi przyjaciele przygotowali na wyprawę stary i trochę sfatygowany ośmioosobowy minibus. Ale, jak zapewnił go Amar, ten samochód potrafi wszędzie dojechać i nawet w górach nie będzie z nim żadnych problemów. Pojazd był bardzo pojemny i przystosowany do dalekich podróży, więc z dodatkowym miejscem dla Marka nie było problemu. Większość bagaży i tak przewozili na dachu.

Z powodu urazu głowy Amar przez te kilka dni, które pozostały do podróży, nie pracował intensywnie w firmie. Wolny czas spędzał na rozmowach z Markiem. Był bardzo dobrym rozmówcą. Codziennie rozprawiali o życiu, religii i obyczajach sikhów. Syn gospodarza Deepwant był zapalonym adeptem sztuk walki i codziennie sam lub z kuzynami ćwiczył jakieś układy. Brat Amara Shaminder pracował na co dzień razem z nim w firmie handlowej i dużo podróżował. Interesował się filozofią i religią. To on wyjaśniał Markowi różnice między religiami i obyczajami różnych narodów zamieszkujących Indie oraz opowiadał o historii sikhów. Jako młody chłopak spędził pięć lat w klasztorze, co było często praktykowane, aby zdobyć dobre wykształcenie bez konieczności ponoszenia specjalnych kosztów.

Podróż na północ

Po czterech dniach przygotowań i zwiedzeniu Bombaju, głównie w towarzystwie Deepwanta, Marek wyruszył z nowymi przyjaciółmi w podróż. Ze względu na gościa Amar zaplanował pierwszy postój w Agrze, aby pokazać mu jeden z najbardziej znanych na świecie zabytków, jakim jest Tadż Mahal. Mauzoleum zostało wzniesione przez cesarza Szahdżahana nad brzegiem rzeki Jamuny dla upamiętnienia ukochanej żony Mumtal Mahal, która zmarła w 1631 roku. Miejsce to wywarło na Marku wielkie wrażenie. Wielokrotnie widział je wcześniej w różnych albumach i przewodnikach, ale żadne zdjęcia i opisy nie są w stanie oddać piękna i rozmachu tej wspaniałej budowli. Po zwiedzeniu Agry wyruszyli następnego dnia w dalszą podróż. Jeden z kuzynów Amara Thakur Singh znał język tybetański i postanowił pomóc Markowi opanować jego podstawy. Podróż przebiegała w wesołej atmosferze. Nie spieszyli się zbytnio z jazdą – zatrzymywali się w zacienionych miejscach w południe, a wieczorem po zakupach na targu sami gotowali jedzenie. Przez cały czas Marek był czymś zajęty. Zazwyczaj słuchał opowieści o historii i życiu sikhów, a także obyczajach narodów zamieszkujących różne regiony kraju. Co jakiś czas dla urozmaicenia śpiewali piosenki. Gdy już nie mieli innego zajęcia, uczyli Marka zwrotów z języka sikhów lub Thakur uczył go tybetańskiego. Na postojach wieczorem i wcześnie rano Marek ćwiczył z synem Amara różne elementy walk wschodnich. Chłopak był szczęśliwy z tego powodu, bo nikt inny nie chciał z nim tego robić, zwłaszcza walczyć na kije.

Marek nie wiedział, że przyjaciele specjalnie zajmowali mu cały czas, aby nie rozmyślał o swojej tragedii. Nadmiar wiadomości nie mógł mu zaszkodzić. Zajęty poznawaniem ciągle nowych rzeczy umysł Marka nie miał czasu na rozpamiętywanie swojego problemu. Pytanie, „dlaczego?” Powracało jedynie przed snem i zaraz po przebudzeniu. A każdej nocy, od pierwszego dnia po przylocie do Bombaju, śniły mu się jakieś obrzędy religijne i śpiewy mnichów w klasztorze. Zapamiętywał z nich coraz dłuższe fragmenty i gdy spytał Thakura o znaczenie kilku zdań, okazało się, że są to słowa modlitw w języku tybetańskim. Wszyscy byli tym bardzo zdziwieni, ale nikt nie potrafił znaleźć wytłumaczenia dla tego nadzwyczaj dziwnego faktu.

Edukacja Marka przebiegała bardzo szybko – już wiedział, że sikhowie wierzą w Boga Stwórcę będącego ponad czasem, życiem i śmiercią, który istnieje sam w sobie oraz jest pozbawiony gniewu, strachu i nienawiści. To on stwarza, podtrzymuje, unicestwia i odtwarza świat, sam jednak nie ma początku ani końca – jest wieczny. Bóg po śmierci sądzi każdą duszę i może skierować ją do ponownej reinkarnacji lub (jeśli jest czysta) pozwolić jej zostać przy sobie. Każdy jest równy w oczach Boga. Trzy najważniejsze dla sikhów zasady to: pracuj, módl się, dziel się z innymi. Dziesiąty guru, Gobind Singh, ustanowił reguły wspólnoty sikhijskiej i nadał wszystkim męskim członkom wspólnoty przydomek Singh – lew. Kobiety sikhijskie noszą zaś imię Kaur – księżniczka. Sikhizm uznaje równość kobiet i mężczyzn. Mają one prawo uczestniczyć we wszystkich obrzędach i czytać Księgę przed wiernymi w gurdwarze. Aby odróżnić się od wyznawców innych religii, sikhowie mieli obowiązek nosić Pięć Ka – symboli sikhijskiej wiary: długie włosy (kes), grzebień (kangha), sztylet (kirpan), krótkie spodenki (kaćh) i stalową bransoletę (kara). Do dzisiaj wszyscy sikhowie noszą długie włosy, posiadają grzebień i bransoletę, ale sztylet i spodenki obecnie są wyróżnikami jedynie strażników wiary, tak zwanych Świętych Wojowników.

Sikhowie nie piją alkoholu i nie palą tytoniu. Dzień sikha powinien być wypełniony pracą, którą otacza on głębokim szacunkiem, i rozmyślaniami zbliżającymi go do Boga. Nie wolno im także zajmować się hazardem, sprzedażą alkoholu i tytoniu. Wspieranie ubogich i pomoc potrzebującym jest ich obowiązkiem. Dlatego też pomoc dla Marka traktowali jako swój obowiązek, przyjemną odmianę w życiu i zasługę przed Bogiem. Życie religijne sikhów koncentruje się w świątyni, gurdwarze. Nabożeństwa polegają na czytaniu wybranych wcześniej fragmentów Sri Guru Granth Sahib, świętej księgi sikhów. Nie ma określonych godzin nabożeństw. Zazwyczaj zbierają się na modlitwy rano i wieczorem, a w ciągu dnia powinni jak najczęściej wstępować do gurdwary. Dlatego też kilka razy w czasie podróży zajeżdżali do sikhijskich świątyń. Pierwszy raz weszli razem do gurdwary w Agrze. Przy tej okazji Marek dowiedział się, że osoby innych religii są mile widziane w świątyni, jednakże wszystkich obowiązuje kilka zasad: zdjęcie obuwia, nakrycie głowy, obmycie rąk i zakaz wnoszenia papierosów. W przeciwieństwie do świątyń hinduistycznych, w gurdwarze nie ma wizerunków bóstw i świętych, natomiast na honorowym podwyższeniu, zwanym tacht, spoczywa święta księga sikhów.

Podróżowali niezbyt szybko, zatrzymując się w dogodnych miejscach na nocleg. Sami gotowali, wieczorami śpiewali i modlili się. Marek nie miał się gdzie spieszyć, więc taki sposób podróżowania bardzo mu odpowiadał. Był listopad, a temperatury nadal jak w Polsce w czasie wielkich upałów. 20 Listopada zobaczył po raz pierwszy Himalaje. Góry wielkie, majestatyczne, wyniosłe, wyglądające, jakby nagle wyrosły z równiny. Już z daleka sprawiały wrażenie ogromnych i niedostępnych.

Królestwo Nepalu

Nepal wywarł na Marku dobre wrażenie. Ludzie byli tu lepiej ubrani, nie było takiej nędzy na ulicach i wszechobecnych żebraków, jak w Indiach. Po tym, co widział, jadąc przez Indie, Nepal wydawał się znacznie bogatszym krajem. Marek nie komentował ani nie podejmował tematu tej straszliwej biedy. Jednakże nie mógł spokojnie patrzeć na ludzi mieszkających całymi rodzinami na kartonach, śpiących w miastach na chodnikach lub na wsi w wykopanych w ziemi jamach. Najbardziej wstrząsnął nim widok malutkich dzieci leżących wieczorem na kartonach ułożonych wzdłuż jezdni, na chodniku w Bombaju. Tylko świadomość, że jest tu przejazdem i nie zostanie dłużej, pozwalała mu uniknąć załamania. Po przejściu granicy odetchnął z ulgą. Nepal, po pobycie w Indiach, wydawał się innym światem. Kilka kilometrów za granicą zatrzymali się na nocleg. Następnego dnia jechali od rana aż do wieczora drogą do Katmandu. Kręta droga, wijąca się nad przepaściami, momentami była tak wąska, że nie mogły się minąć dwa samochody. Marek podziwiał przepiękne widoki, wspaniałe góry ponad nimi i doliny, często zaczynające się kilkaset metrów poniżej drogi lub rozległe, opadające dość stromo łąki ciągnące się przez wiele kilometrów. Im byli wyżej, tym spotykali mniej ludzi. W górach napotykali niewielkie osady składające się z kilku zabudowań lub pojedyncze małe, biedne domki stojące na zboczach. Momentami zamiast drogi były tylko skalne półki, czasem poprzecinane przez spływające z gór strumienie. Kiedy przekroczyli wysokość 4500 metrów nad poziomem morza, roślinność zaczęła przypominać bardziej sceny z surrealistycznego filmu niż to, co Marek zazwyczaj widział w górach.

Nadal rosły drzewa i krzewy, ale były jakieś takie powyginane, jakby nierealne, mimo iż ciągle żywo zielone. To była droga tylko dla bardzo dobrego kierowcy, zaprawionego w takich podróżach. Marek sam nie odważyłby się na jazdę w takich warunkach. Po prawie całym dniu jazdy dotarli do stolicy Nepalu. Wbrew jego obawom samochód całą drogę spisywał się doskonale. W Katmandu spędzili dwa dni. Amar w tym czasie załatwiał sprawy handlowe, a Marek razem z pozostałymi przyjaciółmi zwiedzał miasto. Dopiero teraz miał okazję tak naprawdę zetknąć się z buddyjskimi świątyniami. Nie spodziewał się tylu świątyń, pałaców, pomników i zabytkowych domów. Na tle przepięknych gór obserwował wspaniałe dachy pagód. Widział przepiękne, bogato zdobione świątynie pełne zabytkowych przedmiotów. Jednak po dwóch cudownych dniach spędzonych na zwiedzaniu stolicy Nepalu, z uczuciem żalu, że to już koniec, Marek musiał wyruszyć z przyjaciółmi w dalszą drogę.

Czcigodny Mędrzec

W drodze do Pokhary zatrzymali się przy maleńkim domku stojącym na zboczu góry, niedaleko od drogi. Mieszkał tam samotnie stary człowiek – mędrzec, uzdrowiciel i chyba także jasnowidz w jednym. Wszyscy zwracali się do niego „Czcigodny Mędrcze”. Na widok gości ucieszył się niezmiernie. Sikhowie znali się z nim od lat – zawsze, kiedy jechali tą drogą, wstępowali do niego na herbatę, często także nocowali. Zazwyczaj przywozili dla niego jakiś mały podarek. Tym razem mieli większy prezent – nowe szaty (bardzo go tym zaskoczyli). Zaprosił ich na herbatę, którą z powodu zbyt ciasnego domku podał na podwórku. Siedzieli na pociętych belkach i wesoło rozmawiali. Gospodarz był bardzo interesującym rozmówcą. Na koniec dnia Thakur razem z gospodarzem przygotowali kolację dla wszystkich, zrobioną z przywiezionego przez sikhów jedzenia. Po posiłku Czcigodny Mędrzec powiedział do Marka:

– Miałem sen, że przybędzie do mnie ktoś, kto zostanie u mnie na zimę i będzie moim uczniem aż do wiosny. Myślę, że twoja podróż do Tybetu wymaga małej przerwy. Sądzę, że nie dotrzesz o tej porze roku tam, gdzie chciałbyś się znaleźć. Listopad jest dobrą porą na krótkie wycieczki w okoliczne góry, ale ciebie czeka jeszcze daleka droga, do której nie jesteś przygotowany.

Marek był zdumiony jego słowami. Tymczasem sikhowie przytaknęli mędrcowi:

– Jesteś bardzo dobry, wielki i mądry – odpowiedział Amar. – Jako nauczyciel będziesz, Czcigodny Mędrcze, wymarzonym przewodnikiem w nowym świecie i doradcą przed wielkimi wyzwaniami, jakie ze sobą niesie dla Marka podróż w dalekie rejony Tybetu. Myślę, że nasz przyjaciel z wielką radością przyjmie twoją wspaniałą ofertę.

Markowi nie pozostało nic innego, jak tylko przytaknąć. I w taki oto sposób rozpoczął się niespodziewanie nowy rozdział w jego życiu. Spędzili jeszcze wspólnie noc wokół ogniska na podwórzu gospodarza. Rankiem jego przyjaciele pojechali dalej. Po pożegnaniu się z nimi pomyślał tylko, że chyba nic nie dzieje się przez przypadek. Gdy samochód z sikhami zniknął za zakrętem, Czcigodny Mędrzec popatrzył na Marka przez chwilę, uśmiechnął się i powiedział:

– Wiedziałem, że przyjedziesz – a po chwili milczenia dodał: – Masz niezwykłą aurę. Przygotowałem dla ciebie pokój.

Po oprowadzeniu Marka po domku i okolicy zasiedli do obiadu. Wtedy gospodarz opowiedział, czym się zajmuje, a było tego całkiem sporo. Leczył miejscową ludność, stosując homeopatię. Pomagał potrzebującym, głównie udzielając im rad. Zbierał w górach zioła i minerały, z których potem robił leki, czasem leczył też zwierzęta i przepowiadał pogodę. Oczywiście, dużo chodził po górach i na różne sposoby ćwiczył zarówno ciało, jak i umysł. Kontemplował w wolnych chwilach, zazwyczaj wtedy, gdy pogoda nie pozwalała na wyjście w góry. Czasem uczył młodych chłopców, których rodziców nie było stać na naukę w szkołach, a nie mogli opuścić domów, aby zdobywać wiedzę w klasztorze. Teraz Marek był jego nowym uczniem. Miał czas aż do wiosny, bo o tej porze roku dotarcie do klasztorów w odległych i mało dostępnych rejonach Tybetu było dla niego zadaniem nie tyle karkołomnym, co wręcz nierealnym.

Na drugi dzień po śniadaniu starzec, patrząc na Marka, powiedział:

– Widzę w twojej aurze świeże ślady po śmierci bliskich. Im życia nikt już nie przywróci, ale są leki homeopatyczne, które zabliźniają rany tak, abyś mógł ich wspominać z radością i bez takiego bólu, jak teraz.

Marek nic nie wiedział o homeopatii, ale przyjął lekarstwo.

– Co to jest? – zapytał.

– Ignatia amara – odpowiedział Czcigodny Mędrzec. – Trochę potrwa, zanim zrozumiesz, co to jest homeopatia i jak działa.

Już od następnego dnia Marek czuł, że coś się w nim zmieniło. Żal i ból były mniejsze i mógł myśleć o tragicznie zmarłych bliskich bez tej strasznej, przytłaczającej rozpaczy. Z dnia na dzień było lepiej i po kilkunastu dniach widział w swoim myśleniu, zachowaniu i reakcjach znaczne różnice. Nigdy nie sądził, że istnieją leki, które zmieniają człowieka, jego umysł i spojrzenie na własne problemy, w tym na takie straszne nieszczęścia, jak to, które go spotkało.

Przeznaczenie czy przypadek?

Mijał dzień za dniem i po pewnym czasie Marek odważył się spytać Czcigodnego Mędrca o przeznaczenie.

– To nie jest tak, jak myślisz – odpowiedział. – Przeznaczenie dotyczy tylko niektórych osób i to nie przez całe ich życie. Wyobraź sobie wypadek samolotowy lub spadający autobus pełen ludzi na tej drodze, którą ostatnio jechałeś. Jakim sposobem można znaleźć tyle osób, którym to samo będzie w tym samym czasie przeznaczone?

– Jest coś takiego, jak ścieżka przeznaczenia – kontynuował Czcigodny Mędrzec. – Wchodzą na nią tylko nieliczni, ci, którzy mają do spełnienia bardzo ważne zadanie dla dobra innych. Ci, którzy na takie wyróżnienie zasłużyli lub muszą się tego podjąć ze względu na okoliczności. Od nich ktoś tam na górze oczekuje, że dokonają niezwykłych czynów, niezbędnych tu na ziemi, właśnie teraz. Ten, kto wchodzi na ścieżkę przeznaczenia, jest specjalnie chroniony i wspomagany przez Siły Wyższe. Ktoś bardzo potężny mu pomaga, aby osiągnął cel. To nie jest tak, że bohater staje sam do walki z całym światem albo z Siłami Zła. Ma on po swojej stronie Dobre Moce. Kiedy idzie ścieżką przeznaczenia do celu, w tym czasie jest chroniony przed zwykłymi wypadkami i zdarzeniami losowymi. Wyobraź sobie, że ktoś, kto ma do wykonania bardzo ważne zadanie, które uratuje od śmierci tysiące ludzi lub cały naród, po drodze wpada pod samochód lub ginie pod lawiną w górach. Dlatego aby tego uniknąć, ten, kto idzie ścieżką przeznaczenia, ma specjalną ochronę. Dostaje pomoc, ale stawia mu się wyższe wymagania i trudniejsze cele niż zwykłym śmiertelnikom. Tę dodatkową moc może używać wyłącznie do realizacji wyznaczonego zadania. Jeśli spróbuje ją wykorzystać w złym celu, czeka go surowa kara.

Czcigodny Mędrzec zamyślił się, a potem dodał:

– Śmierć twoich bliskich nie była przeznaczeniem. Nikt nie zrobiłby tego z żadnego powodu. To był tylko wypadek.

Zamilkł, ale po chwili znowu zaczął mówić:

– Teraz jest inna sytuacja. W Indiach lub Tybecie masz możliwość rozpoczęcia nowego życia. Myślę, że od chwili, gdy przybyłeś do Bombaju, ktoś chce ci pomóc. Twoja droga i wydarzenia, do których doszło w tym czasie, wskazują, że ktoś chciał, abyś się tu zjawił. Mam na myśli nie tylko mój skromny domek, ale i Tybet. Tu wokół nas są Himalaje, ale po drugiej stronie gór znajduje się rozległa i wspaniała kraina licząca około dwóch i pół miliona kilometrów kwadratowych. Wielki kraj, w którym nadal żyją wspaniali, wolni ludzie i dzikie zwierzęta. Kraina z wielowiekową kulturą i tradycją. Teraz, pod okupacją armii chińskiej, a nie zniewolona i zdobyta na wieki.

Starzec zamyślił się i milczał przez jakiś czas, zanim odezwał się ponownie:

– Podobno w wysokich niedostępnych górach nadal mieszka ktoś bardzo stary, kto kiedyś władał duszami i umysłami ludzi tej krainy. Dziś jest już słaby i osamotniony w walce o wolność swojej ojczyzny, ale nadal ma niezwykłą moc. Czasem daje komuś cząstkę swojej mocy, aby walczył o wolność i sprawiedliwość. Może to właśnie tam zdążasz? Nikt nie wie, czy on istnieje naprawdę. To są ludowe opowieści, ale może jest w nich jakaś cząstka prawdy. Sądzę, że to jego wola skłania innych do pomocy tobie. Twoje zalety i sytuacja, w jakiej się znalazłeś, dają ci szansę na coś niezwykłego. Te sny i podróż tutaj to nie przypadek – powtórzył, aby Marek uświadomił sobie wagę tych słów. – Ktoś potężny i wielki chciałby cię zobaczyć tam, w Tybecie. Czeka na ciebie w klasztorze, o którego istnieniu mało kto wie. Czyta w myślach większości ludzi i widzi całą przeszłość każdego człowieka, jego dobre i złe uczynki. Możliwe, że zna także przyszłość niektórych ludzi.

Starzec zamilkł tym razem na nieco dłużej, a potem znów zaczął mówić:

– Ja dostałem znak, że tu będziesz i że mam cię nauczyć wszystkiego, co sam potrafię. Nie wiem, co masz osiągnąć, jakie zadania na ciebie czekają i o jaką pomoc będziesz proszony. Pamiętaj, że wszystko zależy tylko od ciebie. Wolna wola i świadome uczynki są ważniejsze od urodzenia i przeznaczenia. Bóg dał nam wolną wolę i nikt za ciebie nie zdecyduje, co będziesz dalej robił.

Mijał dzień za dniem, a Marek z wielkim zapałem i radością uczył się wszystkiego, co mógł mu zaoferować Czcigodny Mędrzec: od chodzenia po górach, poprzez rozpoznawanie nowych zwierząt i roślin, robienie leków i leczenie, zarówno ludzi, jak i zwierząt, po naukę języka tybetańskiego i rozważania filozoficzne. Oczywiście, nie wspominając o takich zwykłych, codziennych rzeczach, jak słuchanie ptaków i zwierząt, aby je czuć i rozumieć. Nauczyciel Marka bardzo dużą wagę przykładał do przewidywania pogody w każdym możliwym miejscu z taką dokładnością, jakby od tego zależało ich życie. Znajdowanie pożywienia w niedostępnych górach i wody do picia stanowiło podstawę przeżycia podczas ich wspólnych wędrówek. Ćwiczenia zapewniające długowieczność i siły do długich wypraw w rozrzedzonym górskim powietrzu też nie wymagały dyskusji. Marek uczył się szybko, zwłaszcza przewidywania pogody, orientacji w terenie i homeopatii. Z dnia na dzień stawał się innym człowiekiem. Już wiedział, jak działają leki homeopatyczne i dlaczego Ignatia amara dała mu powrót do równowagi po śmierci bliskich, a Natrium muriaticum pozwoliło nabrać dystansu do odległych wydarzeń i rozwiało tęsknotę za Polską. Dzięki kropelkom z Rhus toxicodendron mógł powoli wracać do swojej odległej przeszłości, przypominając sobie dzieciństwo, oraz uzyskać możliwość widzenia aury innych osób. Rozumiał coraz lepiej ludzi napotykanych w czasie wędrówek, jak i tych, co przychodzili leczyć się do domku Czcigodnego Mędrca. Powoli zaczynał też mieć coraz lepszy kontakt ze zwierzętami.

Warszawa – przygody Roberta

Rayagopal Dipak

Po wyjeździe Marka Robert szukał sposobu na zagospodarowanie domu przyjaciela i pozyskanie pieniędzy na spłatę kredytu. Niewiele myśląc, od razu dał ogłoszenie do kilku gazet o wolnym domu z garażem na wynajem. Wszyscy znajomi orzekli, że może to potrwać dość długo, zanim znajdzie się ktoś odpowiedni. Straszyli też opowieściami o różnych dziwnych przypadkach, satanistach, agencjach towarzyskich, sektach religijnych czy innych mało prawdopodobnych sytuacjach. Opowiadali o problemach, jakie mieli ich znajomi z wyegzekwowaniem płatności, a potem z wyrzuceniem niesolidnych najemców. Tymczasem chętny do wynajęcia domu Marka zgłosił się bardzo szybko. Osoba, która dzwoniła, nie mówiła zbyt dobrze po polsku, ale firma potrzebowała domu dla szefa obcokrajowca z rodziną, a nie na działalność produkcyjną czy handlową.

Było to najlepsze z możliwych rozwiązań. Roberta bardzo ciekawiło, kto się zjawi w sobotę na umówione spotkanie. Punktualnie o czternastej przed domem zatrzymał się duży czarny mercedes, a z niego wysiadło dwóch dziwnych ludzi. W pierwszej chwili Robert trochę się wystraszył, nie spodziewając się dość ciemnych gości ubranych w bardzo dziwne szaty. Za chwilę za nimi pojawił się jeszcze kierowca. Szefem firmy był Hindus Rayagopal Dipak, drugim gościem – Mohinder Rey. Rayagopal przedstawił go jako Świętego Mędrca, który ma sprawdzić, czy dom stoi w dobrym miejscu i nie ma w nim złych mocy oraz czy aby na pewno będzie on mógł dobrze wypoczywać po pracy, a jego rodzina cieszyć się szczęśliwym życiem i zdrowiem w tym miejscu. Robert oprowadził ich po całym domu. Mohinder wchodził po kolei do każdego pomieszczenia, przez chwilę medytował, a potem szedł dalej. Na koniec orzekł, że w całym budynku nie ma złych mocy, i odjechał z kierowcą.

Po prezentacji posesji, Rayagopal przeszedł do domu Roberta omówić szczegóły. Usiedli w salonie. Elżbieta przygotowała herbatę i ciasteczka. Ze względu na niepewną sytuację z Markiem, Robert uprzedził gościa, że nie wie, na jak długo może wynająć mu dom. Gość bez chwili wahania zadzwonił do Świętego Mędrca, jak cały czas nazywał Mohindera, a ten po krótkim transie stwierdził, że Marek nie wróci przez co najmniej pięć lat, a może nawet znacznie dłużej. Robert, jako twardo stąpający po ziemi prawnik, nie wierzył w takie metody ustalania przyszłości, ale dla Rayagopala ta wiadomość była ważna, więc łatwo uzgodnili szczegóły kontraktu. Obie strony były zadowolone: Robert miał w umowie klauzulę, że najemcy opuszczą dom, jak wróci Marek, i to w ciągu trzech tygodni, a Rayagopal był spokojny, że może mieszkać przez lata, bo gospodarz tak szybko się nie zjawi. Dobry czynsz za wynajem i spokojni lokatorzy, gwarantujący wypłacalność – to było to, o czym marzy każdy wynajmujący. Hindus, chcąc przyspieszyć termin sprowadzenia rodziny do Polski, przysłał Elżbiecie ludzi do pomocy w pakowaniu i sprzątaniu. Wszystkie osobiste rzeczy Marka przewieźli do mieszkania po jego rodzicach, dzięki czemu już po kilku dniach nowi lokatorzy mogli się wprowadzić.

Rodzina hinduska, która zamieszkała w domu Marka, składała się z pięciu osób. Oprócz Rayagopala była to jego żona imieniem Najman, jej matka Farida i dwójka dzieci. Nie sprawiali żadnych kłopotów, a na dodatek byli bardzo uczynni i pomagali Elżbiecie w różnych sytuacjach. Mijał dzień za dniem. Robert oczekiwał na wiadomości od Marka. Niestety, żadnych informacji o tym, gdzie jest jego przyjaciel i co robi, nie dostawał. Dbając o jego interesy, za wszystkie pieniądze z wynajmu domu, po odliczeniu kosztów kredytu, kupował akcje na giełdzie. Swoje dochody też lokował w akcjach, był to bowiem czas, gdy giełda w Warszawie przynosiła duże zyski i każdy, kto mógł, kupował akcje.

Szantaż

Nagle coś się zmieniło w spokojnym i ustabilizowanym dotąd życiu Roberta. Na początku marca zaczęły się dziwne sny. Co noc widział starca o dziwnej twarzy siedzącego na dywanie w pozycji lotosu. Był on w pomieszczeniu wyglądającym jak komnata w pałacu albo świątyni. Mówił do niego, że ma jak najszybciej sprzedać akcje Marka, a najlepiej także swoje, bo inaczej straci wszystkie pieniądze. Po trzech nocach, gdy Robert nie robił tego, co miał przykazane – usłyszał groźbę:

– Stanie się coś złego z twoją córką, jeśli nie wykonasz mojego polecenia – powiedział starzec.

Rano Robert był bardzo zajęty i nie rozmyślał nad słowami ze snu. Gdy po południu zadzwoniła Elżbieta, że córka nie wróciła z przedszkola i nikt nie wie, gdzie jest, od razu pomyślał, że to nie przypadek. Po gorączkowych poszukiwaniach trzy godziny później Zuzia odnalazła się pod drzwiami domu. Przywiózł ją jakiś nieznajomy. Wysadził przed bramą i kiedy mama ze łzami w oczach tuliła dziecko, zostawił na podjeździe zapakowany obraz, oparty o płot, i odjechał. Z opowieści córki wynikało, że mężczyzna, z wyglądu nieco podobny do sąsiada, zaprosił ją do samochodu, gdy wychodziła z przedszkola. Powiedział, że mama prosiła, aby zawiózł ją do fryzjera. Najpierw pojechali do jego domu, gdzie były piękne zabawki i Zuzia chciała się trochę pobawić. Potem ten pan stwierdził, że jest już dość późno i mama będzie się denerwowała, że tak długo jej nie ma, więc sam obciął jej włosy.

– Takim wielkim mieczem na drewnianym pieńku w pokoju – z przejęciem i dumą, że jest w centrum zainteresowania, opowiadała Zuzia.

Robert i Elżbieta byli przerażeni tą opowieścią, mimo iż dziwny człowiek skrócił córce włosy tylko trochę i dość ładnie. Robert uznał to za ostrzeżenie, że następnym razem nieznajomy może na tym samym pieńku obciąć mieczem córce coś innego. Szybko udał się do Rajagopala. Niestety, sąsiada nie było w domu. Najman, jego żona, gdy usłyszała, co się stało, sama przyszła do ich domu i wypytała dokładnie Zuzię o tajemniczego mężczyznę. Poza tym, że prawdopodobnie był Hindusem, nic więcej nie zdołała ustalić.

– Z całą pewnością – oświadczyła – nie był to nikt z naszych pracowników czy znajomych.

Obejrzała obraz, który Robert zamierzał wyrzucić, i powiedziała:

– Zatrzymajcie go, bo stanowi klucz do zagadki i jest zupełnie nowy.

A po chwili dodała:

– Ten człowiek na obrazie jest Tybetańczykiem. Obraz wygląda, jakby go ktoś specjalnie dla was namalował – stwierdziła na zakończenie wizyty i poszła do siebie.

Robert nie przyznał się, że mężczyzna z obrazu był tym samym, którego widział kilka razy we śnie.