Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dawne sanatorium w Kowalowej zaczyna nowy etap swojej działalności – skrytej i zasłoniętej przed oczami innych. Ani właściciel, ani pacjenci nie chcą rozgłosu. „Ostoja” – to obecna nazwa placówki – przyjmuje bowiem osoby uzależnione, które mają tu zacząć nowe, lepsze życie. Tadeusz Cichosz je kończy. Po kilku dniach pobytu w ośrodku zostaje znaleziony martwy w swoim łóżku.
Komisarz Sonia Kranz tego samego ranka obserwuje, jak w poszczególnych pokojach sanatorium zapalają się i gasną światła. Wydaje się, że to mogłaby być podpowiedź, kto zabił Cichosza. A jednak w tej sprawie nic nie jest oczywiste – ani przyczyna śmierci, ani motywacje tego, kto do niej doprowadził. W toku śledztwa okazuje się, że więcej niż jedna osoba miałaby powód, żeby pozbawić bogatego biznesmena życia, a tropy prowadzą do historii, która wydarzyła się w tym miejscu kilkadziesiąt lat temu. Sonia, sąsiadka sanatorium, dopiero teraz ją odkrywa. Nie tylko zresztą tę, zamkniętą w pożółkłej teczce sprawę – także w sferze prywatnej pani komisarz dokonuje odkryć, które domagają się jej reakcji.
Dochodzenie splata się z życiem osobistym Soni Kranz. W obu przypadkach policjantka ma wrażenie, że uczestniczy w rozgrywce, w której inni grają znaczonymi kartami. Jaki będzie finał tych rozdań?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 347
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog
Więc to koniec? Teraz, już, tak?
Nie chciał umierać, jeszcze nie, za wcześnie, tyle może się przecież zdarzyć, zresztą jest ona. Wszystko by dla niej zrobił.
Nawet dałby się zabić.
Przestraszył się. Pierwszy raz w życiu aż tak. Zwierzęcy strach, nagłe spięcie nerwów, jakby prąd go poraził. Zabolało, bardzo.
Zaczęło mu się kręcić w głowie.
Spadał, spadał i spadał.
Coraz głębiej, ciemniej, mniej tlenu. Coraz trudniej było złapać oddech, myśli z mozołem przebijały się przez mrok.
Znowu lęk. Paniczny. Nie chciał być sam, tak bardzo potrzebował, żeby ktoś go dotknął.
Nie ktoś, tylko ona, z niego, tylko to się liczy, zwłaszcza w ostatnich chwilach.
Rozbłyski, mrowienie, rozmyte obrazy.
Zobaczył ją. Boże, jaka ulga. Przecież to wszystko dla niej, z jej powodu.
I teraz ją widział, miał przed oczami, nawet poczuł, bo to się czuje.
Krew z krwi. Pokrewieństwo.
Rozdział 1
Czuła się tak, jakby leżała na stole operacyjnym. Nad nią znajdowała się okrągła, świecąca na biało lampa. Nie, ten element nie pasował, ciało musi przecież być dobrze widoczne, każdy szczegół anatomii podany jak na tacy – do tego potrzebne są nowoczesne moduły ledowe, a nie lekko przymglona żarówka, jakby owinięta gazą.
Przymknęła oczy, ale światło i tak przebijało przez powieki.
Jak w dzieciństwie, kiedy samotne noce w ciemnym pokoju sprawiały, że truchlała ze strachu. Racjonalna część jej mózgu mówiła, że nie ma żadnego zagrożenia. W pokoju nie czai się potwór ani złoczyńca, korytarz też jest wolny od zagrożeń, a drzwi wejściowe zamknięte na klucz, zasuwę i łańcuch.
Nie ma się czego bać.
A jednak się bała.
Truchlała, sztywniała, nawet nie drgnęła. Starała się jak najciszej oddychać, byle tylko nie zdradzić swojej obecności.
„Co pani wtedy czuła?”, zapytała terapeutka, kiedy doszły do tego momentu jej dzieciństwa.
Co czuła? Już miała dobrać odpowiednie rzeczowniki i przymiotniki, kiedy uświadomiła sobie, że właściwie to nic nie czuła. Była po prostu zamrożona. Umysł odcinał ją od świata zewnętrznego; hibernując, próbowała przeczekać noc.
„Czy myśl o tym, że w pokoju obok są rodzice, nie pomagała?”
Nie. Kiedy ojciec był w domu, sytuacja rysowała się klarownie: nie mogła im przeszkadzać. Kiedy byli we dwoje, to mieli być we dwoje, zwłaszcza gdy znajdowali się w sypialni. Przez długi czas nie rozumiała, skąd biorą się te dziwne, niepokojące odgłosy zza ściany. Ni to zawodzenie, ni to krzyk. Między grozą a ekscytacją. Trochę okropne, a trochę intrygujące.
Dotarło do niej kilka lat później, gdy obejrzała scenę erotyczną w jakimś filmie. Tam to było bardziej na miejscu: ładne dekoracje, pokoik na francuskim poddaszu, młode, jędrne ciała, oczywiste przyciąganie.
W przypadku jej rodziców obraz bardzo odbiegał od kinowego wzoru; oni w niczym nie przypominali tamtych bohaterów, ich siermiężne mieszkanie – tamtego pokoiku, a ściany z dykty przepuszczały i zniekształcały odgłosy.
Matka starała się dla ojca, jakkolwiek się to realizowało za zamkniętymi drzwiami, ojciec brał, a potem szedł do równoległego życia.
Nigdy by się nie odważyła wejść do ich sypialni. Zabronili jej oczywiście, ale i bez tego wiedziała, że nie można. O tym informował ją głos w środku, instynkt samozachowawczy, który starał się oszczędzić jej bólu, stresu i rozczarowań. Przez wiele lat pracował na najwyższych obrotach, ją też utrzymując w ciągłym napięciu.
Kiedy ojca nie było, czyli przez większą część roku, teoretycznie mogłaby zapukać do matki lub od razu po cichu wślizgnąć się pod kołdrę i bezpiecznie przespać noc przy jej boku.
Raz tak zrobiła. „Przecież muszę mieć wygodnie, wcześnie rano wstaję i cały dzień pracy przede mną. Nie możesz myśleć tylko o sobie, to egoistyczne”, usłyszała wtedy.
Nie była egoistką – wręcz przeciwnie, przejmował ją cały świat.
Zabolało i już nigdy więcej nie powtórzyła tej próby.
Wiele lat później, gdy córka kładła się obok niej w nocy, gdy czuła jej nieduże, ciepłe ciało przyklejone do swoich pleców lub brzucha, zrozumiała, co straciła. Czego ją pozbawiono.
Popłakała się wtedy.
„Tyle miesięcy po porodzie, a hormony wciąż niestabilne”, powiedział jej mąż.
Właśnie zaczynały się stabilizować, pomyślała jakiś czas potem. Rozmroziły się, doszły do głosu.
Znowu otworzyła oczy. Nie, księżyc nie przypominał lampy operacyjnej. Może pomyślała tak w pierwszym odruchu, bo leżała nago? Po kąpieli nasmarowała ciało balsamem. Nałożyła grubą warstwę, która wchłaniała się powoli. Gdyby włożyła piżamę, większość kosmetyku wtarłaby się w bawełnę. Miała tak leżeć, nieprzykryta, tylko przez kwadrans, ale zasnęła. Trzy godziny później obudziła się z kołaczącym sercem. Takie nagłe zerwanie się ze snu, z bólem w klatce piersiowej.
Nie pamiętała, co jej się śniło, ale na pewno coś złego. Chwilę zajęło, nim przypomniała sobie, gdzie jest. Przykryła się kołdrą. Przez okno widziała wielki księżyc w pełni. Być może to dlatego – niektórzy uważali, że księżycowe fazy determinują ludzkie zachowanie.
Ona sądziła, że ta korelacja jest iluzoryczna. Czasy są trudne, ludzie wariują, jest więcej wypadków i przestępstw. Magii nie dostrzegała w tym żadnej.
Normalnie zasłoniłaby okno i byłoby po kłopocie. Ale nie teraz – zasłony zdjęła do prania, a potem się rozmyśliła. Postanowiła się nie spieszyć, zrobi to w wolnej chwili. Może pojutrze, a może za tydzień. Wtedy, kiedy będzie chciała.
I teraz srebrny talerz wisiał tuż nad nią.
I wyglądał jak plafon. No jasne! Dlaczego od razu nie skojarzyła? Taką lampę miała u siebie w pokoju na suficie. Okrągły talerz z grubego mlecznego szkła, które zmniejszało ilość przedostającego się światła. Nie lubiła go. Pasował do korytarza w ośrodku wczasowym, biurze, przychodni – ale nie do pokoju dziecięcego. Do tego trudno było odczepić szklaną pokrywę od metalowych zaczepów, gdy żarówka się przepaliła. Matka się denerwowała, jakby to była Soni wina. Czasem czekała na światło aż do powrotu ojca, który bez problemu radził sobie z tą konstrukcją. „Widzisz, ojciec to wszystko potrafi”, mówiła i wodziła za mężem wzrokiem pełnym podziwu. Ale żeby zmienić plafon na zwykłą lampę, wiszącą, nie chciała się zgodzić. „Przecież ta działa, poza tym ile to zachodu”.
I dlatego w te lękliwe, bezsenne noce Sonia leżała pod mlecznym światłem plafonu, czując się tak, jakby ktoś na niej, wciąż przytomnej, przeprowadzał operację. Wiedziała, że wybudzenie podczas zabiegu ze znieczuleniem i zwiotczeniem mięśni zdarza się raz na kilka tysięcy przypadków. Ból i niemożność ruchu, głos wiązł w ściśniętym gardle. Przerażająca perspektywa.
Teraz, gdy za kilkanaście godzin miała się zobaczyć z matką, czuła się tak samo.
Dorosła, w swoim domu, z nastoletnią córką, znowu stała się małą, zlęknioną dziewczynką.
Jak doszło do tego, że od jutra przez najbliższy tydzień będzie gościła matkę w Kowalowej?
Zaczęło się w święta Bożego Narodzenia, kiedy razem z Julką pojechała do Kołobrzegu. Matka usilnie je zapraszała, podkreślając dewastującą ją samotność i zły stan zdrowia. Nic z tego nie było prawdą. Zdrowie jej dopisywało, z życia w pojedynkę mogłaby zrobić profesurę. Była w swoim żywiole, ustalając, ustawiając, musztrując.
Trzy dni spinania się i trzy trudne noce pod mlecznym plafonem, który wciąż wisiał pod sufitem. Gdzieś między barszczem a pierogami z kapustą i grzybami padła deklaracja, że matka przyjedzie na Dolny Śląsk. Że rozumie, jak trudno Soni się wyrwać, że praca, że samotne macierzyństwo. Wszystko to podszyte współczuciem, ale i oskarżeniem. Podanym gładko, jak ziemniak z sałatki jarzynowej otoczony grubą warstwą majonezu.
Jasne było, że sprawa się nie rozmyje. Aż wreszcie, pod koniec marca, ustalenia się sfinalizowały i teraz, w połowie kwietnia, rzecz miała się urzeczywistnić.
Sonia bała się tej wizyty. Nie chciała jej. Odczuwała wyrzuty sumienia, ale już nie miała do siebie o to pretensji. Nie da się zapanować nad sygnałami płynącymi z ciała.
Planowała generalne porządki, po których z wyróżnieniem zdałaby test białej rękawiczki, ostatecznie jednak odpuściła. To jej dom, jej bałagan. Nie, nie bałagan – odmienny styl życia. Trwała w tym przekonaniu do wczorajszego wieczora, gdy zaczęła się łamać, czy aby na pewno sprawy mogą zostać tak, jak się dotąd miały.
Mogą, zadecydowała i poszła zrobić sobie kąpiel. Długo szorowała ciało peelingiem, aż do zaczerwienienia skóry. Nałożyła dużo balsamu, żeby ukoić podrażnienie, zasnęła i obudziła się po trzech godzinach, bez szans na dalszy sen.
Był kwadrans po czwartej nad ranem.
Wstała, uważając, żeby nie nadepnąć na Boba, który wytrwale spał przy jej łóżku. Podniósł łeb i spojrzał na nią. On nie miał problemów ze snem. Już nie. Na początku, gdy do niej trafił, zawsze miał włączoną funkcję czuwania. Nie potrafił się odprężyć – byle szelest i natychmiast był gotowy do ucieczki. Teraz to się zmieniło. Leżał na plecach, odsłaniając brzuch i szyję. Ufny i zrelaksowany. Zazdrościła mu, chociaż wiedziała, że to dzięki niej. Że potrafi dać komuś takie wsparcie i poczucie bezpieczeństwa, choć sama nie osiągnęła podobnego stanu w życiu.
Podeszła do komody i wyciągnęła z niej bieliznę. Z oparcia krzesła ściągnęła dżinsy i bluzę. Ubrała się, a potem spojrzała na Boba.
– Chodź – powiedziała cicho.
Był trochę zdziwiony.
Psy przyzwyczajają się do rutyny. Czasem ludzie myślą, że mają szósty zmysł, bo potrafią zgadnąć, że za kilka minut opiekun lub opiekunka staną w drzwiach. Albo wiedzą, że właśnie wybiła trzecia, i przynoszą w pysku smycz, bo to zwyczajowa pora ich spacerów. To nie cuda, tylko świetne działanie wewnętrznych psich zegarów i dopasowanie się do ludzkiego rozkładu dnia.
Nie ociągał się jednak. Poderwał się i ruszył za nią do przedpokoju.
– Cicho – szepnęła, powstrzymując prawdopodobny wybuch jego entuzjazmu. Spacery nieodmiennie wprawiały go w ekscytację. Wiercił się przy drzwiach, próbując wytrwać w przysiadzie, bo wiedział, że tylko w tej pozycji Sonia przypnie smycz do jego obroży i będą mogli wyjść.
Nie chciała, żeby Julka się obudziła. Prawdopodobieństwo wyrwania nastolatki z głębokiego snu było niewielkie, ale lepiej zachować ciszę.
Przekręciła klucz w zamku i wyszli na zewnątrz.
Zapach wiosennych poranków jest nie do podrobienia. Mokra ziemia, w której zaczęły się procesy intensywnego wzrostu, a miejscami jeszcze zalegająca butwiejąca ściółka. Śmierć i rozkład przeplatające się z nowym życiem.
Ruszyła w dół, w stronę pensjonatu.
Nie doszła tam jednak. Zatrzymała się przy budynku z napisem „Blitzengrund”. Intrygował ją od dawna, od pierwszej chwili, gdy tu przyjechała i go zobaczyła. „Ze śladami dawnej urody”, ta zbitka znaczeniowa od razu przyszła jej do głowy. Ślady były niemieckie, to, co popsuło pierwotne założenia, czyli widoczna od frontu dobudówka, musiało powstać „za Polaka”. Oryginalna budowla miała proporcje, charakter, piękny szachulcowy sznyt, finezję drewnianych wykończeń. Dostawionego do przedniej ściany powojennego kloca na pewno nikt nie projektował – po prostu przyszła brygada z cegłami oraz zaprawą i postawiła trzy mury. Wydawało się, że w tym pomieszczeniu działała kiedyś stołówka. To by pasowało, bo Sonia przeczytała w internecie, że od lat sześćdziesiątych do osiemdziesiątych ubiegłego wieku odbywały się tu letnie kolonie dla dzieci. A wcześniej, to znaczy przed wojną, prowadzono działalność leczniczą. „Nowe, wygodne, małe, przytulne, wyjątkowo ciche pokoje. Kąpiel powietrzna dla osób potrzebujących relaksu, rekonwalescentów i osób nerwowych”. Taką informację znalazła po niemiecku; translator przełożył w ten sposób. Wynikało z tego, że właściciele nie zamierzali organizować tu życia towarzyskiego, tylko stworzyć warunki umożliwiające dojście do siebie. Cokolwiek to znaczyło i z jakiegokolwiek pułapu „odejścia od siebie” startowano.
A jak było teraz?
Do niedawna nic nie było. Obiekt wyglądał na zadbany, doglądany, ewidentnie ktoś nad nim czuwał, ktoś niewidoczny. W każdym razie nawet jeśli tu mieszkał czy pomieszkiwał, to w pojedynkę. I nie w głównym, starym budynku, tylko ciut nowszym niedużym domu wybudowanym na tyłach sanatorium Blitzengrund.
Aż kilka tygodni temu zaszła jakaś zmiana. Ktoś przechodził przez podwórko, gdzieś wieczorem paliło się światło, czasem dobiegały odgłosy rozmów, a czasem zwykłego domowego życia. Kilka razy mijała na drodze auta, które wjeżdżały do Kowalowej i nie zatrzymywały się na parkingu na dole. A potem znowu wszystko zamierało.
Ale od kilku dni na podjeździe stało auto. Luksusowe. Porsche. Niby też mogło należeć do właściciela, choć...
W budynku zaczął się regularny ruch. Stałe życie, aczkolwiek utajone. Kilka dni wcześniej Soni wydawało się, że wieczorem słyszy głosy dolatujące gdzieś z tej strony. Szept rozmów, żadna impreza. Potem zauważyła parasol ogrodowy. Wystawał zza ściany. Nie ustawiono go w ogrodzie przed tą brzydką dobudówką, mimo że było tu dużo ładnie zagospodarowanego, zielonego miejsca, tylko w głębi, pod lasem. Z tyłu, żeby uniknąć wystawiania się na widok, choć przecież i tak było tu bezludnie, nie licząc jej i Julki. Nawet w sezonie turyści rzadko tu docierali, a co dopiero w kwietniu.
Co do auta, to rejestracja była polska, a dokładniej warszawska. Samochód wyglądał na nowy. Cena – pewnie od pół miliona w górę. Porsche Panamera. Trzeba było mieć kasę, żeby czymś takim jeździć. I nie przejmować się ewentualnymi uszkodzeniami, bo na tylnym lewym nadkolu widniały mocne rysy. Sonia wczoraj rano wspięła się po zboczu, wzdłuż ogrodzenia, żeby obejrzeć samochód. I wtedy je zauważyła. Aż cmoknęła. Brutalne wyżłobienia w karoserii na tak wypasionym produkcie wzornictwa przemysłowego robiły wrażenie. Kiedy zeszła na drogę, przyjrzała się bramie. Bingo. Na metalowym słupku dostrzegła drobinki czerwonego lakieru. Tak, porsche było czerwone, czyli komplet stereotypów zebrany. A właściciel pojazdu? Bo chyba raczej nie właścicielka. Po co tu przyjechał? Kim był?
Zaciekawiło ją to. Na razie prywatnie, choć... Po tylu latach pracy w policji prywatne i służbowe się mieszało. Intuicja nie rozdzielała tych obszarów.
– Chodź – powiedziała cicho do Boba.
Pies ruszył do przodu, asfaltówką w dół.
– Nie, nie tam. – Lekko pociągnęła smycz.
Stanął zdziwiony. Niechętnie do niej podszedł, ale kiedy zobaczył, że nie wracają do domu, tylko wchodzą na łąkowe zbocze i pną się ku lasowi, ożywił się.
– Razem – upomniała go Sonia.
Zatrzymał się. Odnosili wspólne sukcesy edukacyjne.
– Dobry pies. – Przeciągnęła „o”, co było jasnym sygnałem, że jest zadowolona z jego zachowania.
Zamerdał i wydał z siebie pisk zadowolenia.
– Ciiii – uciszyła go natychmiast.
Zwierzęta są proste w obsłudze, pomyślała. Pochwaliła go, no to się ucieszył. To ona zachowała się nieprzewidywalnie. Po ludzku.
Powoli ruszyła w górę. Minęli stojące przed garażem porsche i poszli dalej. Zatrzymała się powyżej niedużego budynku gospodarczego, mniej więcej na wysokości dawnego sanatorium. Księżyc nieźle oświetlał zabudowania, ale tylko od frontu. Tył pozostawał zaciemniony. Choć...
Dostrzegła światło. Niezbyt silne, może przytłumione przez zasłonę w oknie. Na piętrze, skrajny pokój po prawej stronie. Sięgnęła do kieszeni dżinsów po komórkę. Była czwarta czterdzieści trzy. Można sobie wyobrazić, że ktoś wstaje o tej godzinie. Zwłaszcza starsi ludzie tak mają. Pomyślała o matce. Ona pewnie też już na nogach. Pociąg ma po dziewiątej, ale znając ją, sprawdzi wszystko po kilka razy przed wyjściem, a przede wszystkim będzie się bała zaspać.
Sonia poczuła nieprzyjemny skurcz. Tydzień. Siedem dni. Zleci. Poza tym ona przecież pracuje. No i trzeba to mieć za sobą. Zresztą to matka, nie będzie tak źle.
Światło zgasło. Ktoś pewnie wstał tylko do łazienki i wrócił.
Już miała odejść, gdy znowu coś błysnęło. Zastygła. Bob wyczuł jej nastrój, usiadł.
Znowu nastała ciemność. Upłynęło może kilkanaście sekund, zanim coś usłyszała. Poczuła napięcie smyczy. Bob podniósł się i naprężył. Nastawił uszu. Doleciał do nich dźwięk drzwi otwieranych szybko, z impetem. I kroki, też prędkie. Jakby ktoś biegł. Odruchowo spojrzała w dół, w kierunku podjazdu prowadzącego do bramy i furtki, ale nikogo tam nie dostrzegła. Odgłos, tym razem ewidentnie z tyłu posesji. Metaliczny. I wszystko ucichło.
Bob w przeciwieństwie do niej chyba cały czas wpatrywał się w las porastający zbocze ponad nimi. Szarpnął smyczą, jakby chciał pobiec w tamtą stronę.
Sonia go przytrzymała. Stała w miejscu. Nie potrafiła ocenić, co właśnie zaobserwowała. Włamanie? Inne przestępstwo? Zawahała się. Wystarczająco długo była policjantką, żeby wiedzieć, że w czterech ścianach dzieją się różne rzeczy. Niektóre można by zakwalifikować jako czyn karalny, gdyby nie to, że wydarzyły się pomiędzy ludźmi, którzy nie chcą przeciwko sobie zeznawać.
Czy tak było tym razem?
Znowu dostrzegła światło. Z dwóch okien i dwóch oddzielnych pokoi, bo pojawiło się w odstępie kilkunastu sekund. Zgasło. Po chwili zajaśniało w kolejnych pomieszczeniach. Pewnie korytarz, część wspólna, pomyślała. Za szybą przesłoniętą jedynie firanką pojawiły się dwie sylwetki, wyglądały na męskie. Spokojne ruchy, żadnej nerwowości. Jedna stała w miejscu, druga się oddaliła i wróciła po kilku minutach. Ludzie, na których Sonia patrzyła, musieli usiąść, ponieważ teraz widziała tylko głowy nad parapetem.
Nie wiedziała, czy iść, czy zostać. Gdyby wydarzyło się tam coś, czym powinna się zająć policja, już by podniesiono alarm.
Mimo wszystko nie ruszyła się z miejsca.
Jedna z postaci się podniosła. Poszła dokądś. Po niecałej minucie zapaliło się światło na parterze, w środkowym pokoju. Potem zgasło i na piętrze pojawiły się dwie sylwetki. Ta trzecia, która do tej pory siedziała, wstała na ich widok. Wyglądało na to, że rozmawiają. Sonia wciąż czekała. Kilka minut później towarzystwo się rozeszło.
Rozbłysły dwa pokoje na górze i jeden na dole – te same co poprzednio.
– Już, zaraz – przemówiła cicho do Boba.
Coś ją przytrzymywało w tym miejscu. Była już całkowicie rozbudzona. Sprawdziła godzinę – piąta siedem.
Zgasło światło na parterze, po chwili także dwa górne. Budynek znowu pogrążył się w ciemności.
– Chodź. – Sonia pociągnęła lekko za smycz. Chciała zejść do drogi i przejść się w stronę Sokołowska po asfalcie. Uznała, że nic tu po nich. Bob zdecydowanie wolał ciemniejący w oddali las.
– Nie, stary, żadnych łowów. Bez szans – powiedziała cicho.
Bob wciąż patrzył w górę.
Przyszło jej do głowy, że chciałby ruszyć śladem tego kogoś, kto wybiegł z budynku i rozmył się w mroku. Gdyby była sama, miałaby wątpliwości, czy dobrze interpretuje to, co się tu wydarzyło, ale Bob miał pewność – uparcie wpatrywał się w teren ponad nimi.
Zawahała się. Las w tym miejscu był wysoki i gęsty. Nawet przy świetle księżyca niczego tam teraz nie wypatrzy.
Poza tym gdyby coś się stało, tamci w środku wszczęliby przecież alarm.
Chyba.
Ciekawość wzięła górę. Kim byli ci ludzie? Do kogo należało to auto? Kto tu się sprowadził? Co tu się właściwie działo?
Odbija ci, pomyślała. Może coś jednak było na rzeczy z tym Księżycem? Kto pisał o jego winie? Że się zbliża do Ziemi i wpędza ludzi w szaleństwo? Chyba Szekspir. Julka miała ostatnio czytać fragmenty Romea i Julii i kwękała, że nie da rady, że po co. Z Szekspira możesz się nauczyć wszystkiego o naturze ludzkiej, odparła wtedy Sonia, a córka w sposób typowy dla nastolatków wzruszyła ramionami. „Od tego są podcasty”.
Podcasty. Choć i tak dobrze, że nie TikTok.
– Dobra, tylko kawałek – szepnęła znowu.
Przeszła wzdłuż ogrodzenia w górę i skręciła w prawo, tak jak prowadziła metalowa siatka. Bob wystrzelił przed siebie. Z nosem przy ziemi węszył, niespokojnie się poruszając. Zatrzymał się, spojrzał w dół, potem znowu dostawił nos do ściółki i wyrwał do przodu.
– Nie. – Sonia lekko pociągnęła smycz. Nie wciągnie jej w las, to przecież bez sensu.
Włączyła latarkę w telefonie i przyjrzała się siatce. Nie zobaczyła żadnych wgnieceń, ale to był solidny materiał sprzed lat, nie to co współczesne produkty. Na ziemi pokrytej igliwiem też nic, choć...
Tuż obok swojego buta dostrzegła dołek. Nierówny, w jednym miejscu głębszy. Taki, jakby ktoś skoczył i odcisnął ślad, choć równie dobrze pochodzenie tego wgłębienia mogło być inne.
Kucnęła i postanowiła zrobić zdjęcie. Na wszelki wypadek. Nie przesadzasz?, pomyślała, ale sięgnęła po aparat i nacisnęła przycisk. Zmrużyła oczy podrażnione lampą błyskową. Błysk się powtórzył. Zamrugała i pomyślała, że niechcący po raz drugi dotknęła ekranu. Weszła w galerię w telefonie. Fotografia była pojedyncza. Spojrzała w stronę budynku dawnego sanatorium. Jeśli to nie z lampy błyskowej w jej aparacie, to znaczy, że...
Wszystkie prostokąty okien spowijała ciemność, ale przecież jej się nie przywidziało.
Usłyszała trzask, tuż za sobą. Bob szarpnął smycz, a ona z trudem utrzymała równowagę. Przez jej ciało przeszedł dreszcz strachu.
Między drzewami, kawałek od nich, dostrzegła oddalający się biały kulisty przedmiot.
Sarna. To była sarna. Te zwierzęta mają białe zady; kiedy uciekają, stroszą sierść w tym miejscu, co sprawia, że „plama” się powiększa. Za tym „znakiem” porusza się reszta stada, unikając rozproszenia czy zagubienia.
Ta sarna była sama. Outsiderka, pomyślała Sonia. Trochę jak ona. Spojrzała na zegarek. Szesnaście minut po piątej. Za dziesięć godzin dołączy do niej matka.
Otrząsnęła się.
– Chodź, Bob. – Lekko pociągnęła smycz.
Pies niechętnie się odwrócił i ruszył za nią. W dół, do drogi. Przeszli do końca asfaltu, a potem wrócili do domu. Kiedy mijali budynek z wytartym napisem „Blitzengrund”, zaczynało świtać. Dawne sanatorium wyglądało teraz na uśpione i puste.
Sonia usłyszała dźwięk przychodzącej wiadomości. O tej porze? Odblokowała telefon. SMS był od Piotra Dębskiego.
„Jak nastrój przed godziną zero? Instynkt ucieczki czy walki?”
Dołożył uśmiechniętą buźkę na końcu. Trochę mu opowiedziała, tyle, żeby zrozumiał, choć wątpiła, by zdołał. Jego matka umarła kilka lat temu. Był z nią związany, ciężko przeżył jej odejście. Kochali się, jak rodzina, w zwyczajny, dobry sposób.
„Konfrontacji. Ale bez morderczych instynktów”. Też kliknęła w emotkę uśmiechu.
„To dobrze. Morderstwo to zawsze kłopot”.
„Albo praca”, odpisała.
„Albo praca”, zgodził się. „A właściwie – dlaczego nie śpisz?”
„Zawsze na stanowisku”.
„A mogłabyś być gdzie indziej. Na przykład obok mnie”.
Poczuła skurcz w dole brzucha. To, co dziś się wydarzyło, było intrygujące i niepokojące, wywołało w niej delikatne napięcie, a napięcie – wiadomo – domaga się ujścia. Najlepiej w towarzystwie Piotra.
„Obowiązki”, odpisała jednak krótko. Nie była w nastroju romantycznym.
„Zatem dobrej pracy. I dobrego spotkania”.
Tym razem na końcu pojawiło się czerwone serduszko. Błyszczało jak porsche na podjeździe.
Z tej ładnej, nieporysowanej strony.
Rozdział 2
Wszystko jest kwestią odpowiedniej dawki, myślała, jadąc w stronę Mieroszowa. Odstawiła Julkę do szkoły, a teraz wybierała się na posterunek.
Choć w przypadku uzależnienia każda dawka, nawet najmniejsza, jest szkodliwa. Czy ona była uzależniona od swojej matki? Nie w sensie fizycznej obecności, bo tej przecież od lat już nie doświadczała, ale psychicznie. Wciąż zdarzały jej się nagłe myśli w stylu „a co by matka powiedziała?” lub „matce by się to nie podobało”. Matka była obecna w jej głowie jako cenzorka. Miała swój zakurzony kąt, z którego od czasu do czasu się wychylała i ją musztrowała. Sonia nie potrafiła jej usunąć, czyli jednak była to forma jakiegoś uzależnienia. A skoro tak, to...
„Ile byś dała, żeby się wywinąć od tej wizyty, co?”, zaczepiła ją Julka przy śniadaniu. „Może tyle, co na te twoje nowe najki”, odparła. „Ej, nie żartuj sobie”, córka się spięła. „To trafniej dobieraj żarty”, rzuciła Sonia. „Będzie dobrze. I pamiętaj, że niedługo masz ostatnie egzaminy próbne. Przyłóż się”. Julka wzruszyła ramionami. Chwilowo bardziej się przykładała do swojego związku. Związku – jak to brzmiało w odniesieniu do piętnastoletnich dzieciaków! A może właśnie wtedy uczucia są najlepsze, bo najszczersze? Kacper, kolega z klasy, był sympatycznym chłopakiem z rodziny lokalnych przedsiębiorców. Dwa sklepy spożywcze, wypożyczalnia rowerów, hurtownia kosmetyczna w Wałbrzychu. Powodziło im się. Matkę Sonia poznała na zebraniu. Miła, umalowana, na obcasach. Otaksowała ją wzrokiem i zapewniła, że kiedy Julka do nich przychodzi – mieli duży, dwurodzinny budynek na obrzeżach miasta, z wypielęgnowanym ogrodem – to ma „jak w domu”. Chyba nie było w tym przytyku. Kacper zjawił się w Kowalowej kilka razy, zawsze pod nieobecność Soni. Zostawiała im wtedy naleśniki i lodówkę z produktami do kanapek. Dwudaniowego obiadu z deserem nie było. Była za to wolność.
Czy Julka już...?
Sonia nie pytała. Zimą zagaiła na temat antykoncepcji. Ostrożnie; miała nadzieję, że na to za wcześnie, ale akurat oglądały razem „Fakty” i leciał reportaż na temat pigułki „dzień po”. Julka spojrzała na nią i odparła: „Dżizas, ja wiem wszystko, jakby co. Naprawdę nie musimy przez to przechodzić”. „A skąd wiesz?”, zapytała Sonia. „Z różnych miejsc. I nie bój się, żadne nawiedzone albo głupie strony”.
Mimo wszystko trochę się bała – ewentualnej ciąży właściwie najmniej. Julka w gruncie rzeczy była rozsądna i chyba nie planowała jeszcze współżycia. Większym niepokojem napawało Sonię przechodzenie ich relacji na nowy poziom – jej jako matki, a Julki jako córki, ale i młodej kobiety. Nie wiedziała, jak się w tym odnajdzie. Żadnych wzorców z dzieciństwa, to znaczy dobrych wzorców, a temat był jak pole minowe. Na ile można się kumplować z własnym dzieckiem, a na ile trzeba być autorytetem? O ile można zapytać w ramach matczynej troski, a kiedy zaczyna się wścibstwo? Co z zagadnień prywatnych można podać swojemu dorastającemu potomkowi, a co powinno zostać ukryte? Najtrudniejsze sprawy kryminalne przy tym wszystkim wydawały się czasem banalnie proste.
Zaparkowała przed kamienicą z niebieską fasadą. Kiedy wysiadła z samochodu, zobaczyła sierżanta Ranika, który z dużym bukietem róż w rękach szedł środkiem placu.
– Cześć. – Zauważył ją, mimo że kwiaty trzymał centralnie przed sobą, mocno ograniczając sobie widoczność.
– Cześć. To jakiś dowód w sprawie? – Sonia patrzyła na bukiet.
Robił wrażenie. Dużo róż, pewnie kilkanaście, a może więcej, z długimi sztywnymi łodyżkami. Płatki ciemnoczerwone, prawie bordowe. Do tego gipsówka i wstążki. Solidny bukiet w starym stylu.
– Co...? A nie, nie. To dla mamy. Na urodziny. Ładny, nie? – Z nieskrywaną dumą spojrzał na kwiaty. – Mama kończy pięćdziesiąt lat. Nieźle, co?
Zabrzmiało to tak, jakby dobicie do tego wieku było nie lada wyczynem. Czterdziestotrzyletnia Sonia odparła:
– Tak. Niektórym się udaje tyle przeżyć. Też mam taki plan. Niedługo zobaczymy, czy się powiedzie.
Nie miało zabrzmieć złośliwie, a jednak chyba wbiła szpilę ironii. Była lekko podenerwowana, co trochę tłumaczyło, ale tylko trochę. No i Ranik nie zawsze miał dystans do niewinnych złośliwości.
– Żartuję – rzuciła szybko, bo sierżant stał przed nią i ewidentnie nie wiedział, co powiedzieć.
– A, no tak. No tak. – Z ulgą się roześmiał.
– Idziesz z tymi kwiatami na posterunek?
– Tak wyszło. Kupiłem rano, bo wtedy przywożą z giełdy, najświeższe, najładniejsze. No i chciałem już mieć to załatwione, żeby od razu po pracy pojechać do domu.
Pokiwała głową. Ona od razu po pracy pojedzie do Wałbrzycha na dworzec. Bez kwiatów. A może też powinna kupić? Czy raczej matka dla niej, skoro to ona przyjeżdża w odwiedziny?
Na posterunku Ranik wyciągnął z torby duży pusty słoik, nalał do niego wody i postawił na parapecie. Kiedy włożył do środka bukiet, musiał go oprzeć o okno, żeby się nie przewrócił.
– O, co to za okazja? – W drzwiach stanął Jacek Majkowski. – Coś przegapiłem? – Zaniepokoił się.
– Nic. To kwiaty Marka. Sprawa osobista. – Sonia mrugnęła do niego.
– Wreszcie się oświadczasz? – Majkowski szczerze się ucieszył.
– Nieee... Znaczy jeszcze nie teraz. Najpierw urodziny mamy, takie okrągłe, pięćdziesiąte, a potem zaręczyny. Mama prosiła, żeby w tej kolejności. Mówiła, że jak ma czterdzieści kilka, to jeszcze tak się czuje całkiem, całkiem... No, jeszcze nie na teściową i babcię.
Majkowski gwizdnął. Ładnie to robił, filmowo.
– Małe Raniki. – Znowu się uśmiechnął. – Dzieci są fajne – dodał i lekko posmutniał.
Soni też zrobiło się nieswojo. Można być hetero i nie chcieć dzieci, a można być homo i właśnie tego pragnąć.
– Ale koty też niczego sobie. Zwłaszcza mój Hemingway. – Majkowski szybko wrócił do formy.
– Nazwałeś kota Hemingway? – spytał zaskoczony Ranik, a Sonia się zastanowiła, czy sierżantowi coś to miano mówi.
– Tak. Bo jest podobny. Też ma taką białą brodę – odparł Majkowski.
– Brodę? On ma wąsy – zdziwił się Ranik.
– Kto? – Teraz zdumienie pojawiło się na twarzy Majkowskiego.
– No Hemingway. Taco Hemingway.
I niezadane pytanie Soni doczekało się odpowiedzi.
– Mój kot nazywa się jak ten amerykański pisarz – wyjaśnił Jacek.
– Aha.
To było maskujące „aha”, co do tego nie miała wątpliwości. Ranik też. Schylił się i sięgnął do szuflady biurka po baton czekoladowy. Sonia znała ten mechanizm. Kiedy Marek się stresował, wsuwał jakąś przekąskę. Teraz jednak zastygł z jedzeniem w dłoni.
– Nie, w sumie to nie. – Zauważył, że tamci mu się przyglądają. – Kasia się odchudza. Już, a nawet nie ma jeszcze daty ślubu. To znaczy będzie w grudniu, a oświadczyny chyba w czerwcu, bo maj to nieszczęśliwy, bo bez r...
– W tym przesądzie chodzi o miesiące ślubu, nie zaręczyn – przerwała mu Sonia.
– Może, ale lepiej dmuchać na zimne. Więc w grudniu, a ona już się szykuje. Zresztą u niej to też teraz sprawa wyglądu, bo kończy szkołę kosmetyczną i idzie na swoje.
– To już nie policja? – zapytała.
– Nie. – Pokręcił głową. – Słabo płacą, perspektyw brak. No i średnio to interesujące, znaczy dla niej, bo mnie to kręci. No i będzie pracowała na siebie, więc musi być wizytówką swojego biznesu. No. – Odłożył batonik do szuflady. – Ciężko mi zmienić te przyzwyczajenia. Czytałem gdzieś, że cukier też może być nałogiem. Nie tylko fajki czy wódka. Człowieka tak ciągnie do czekolady albo cukierka, bo to rzeczywiście jak uzależnienie. Coś w tym jest – westchnął. – Chociaż w sumie to lepiej, że mnie ciśnie ze słodkim, bo jak patrzę na siebie i swój brak wolnej woli czy wytrwałości, to gdyby chodziło o procenty czy inne świństwo, marnie bym skończył. Nałogi są okropne. Trzymają człowieka w garści. Mnie to by trzeba było gdzieś zamknąć, bez dostępu do tego, co kusi, bo inaczej to bez szans. Umarłbym z tym nałogiem.
– Chyba lepiej umrzeć z nałogiem niż przez nałóg – stwierdziła Sonia.
– Najlepiej to... – zaczął sierżant Majkowski, ale jego wypowiedź przerwał dźwięk telefonu. Odebrał. – Posterunek policji w Mieroszowie, słucham.
Sonia usiadła przy swoim biurku. Był kwadrans po ósmej. Julka miała dziś lekcje do trzeciej, długo. Odbierze ją, potem do domu, żeby na krótko wyjść z Bobem, i do Wałbrzycha na dworzec po matkę i...
– ...przyjąłem zgłoszenie. Podjedziemy w ciągu kwadransa. – Majkowski odłożył słuchawkę i spojrzał na Sonię. – Mamy zgłoszenie śmierci. To znaczy prawdopodobnie samobójstwa. W ośrodku leczenia uzależnień w Kowalowej. To obok ciebie, w tym dawnym sanatorium. Wiedziałaś, że tam takie rzeczy?
Przy bramie czekał na nich wysoki mężczyzna. Szczupły i szpakowaty, miał na sobie niebieskie dżinsy i granatową sztruksową koszulę.
– Piotr Zaręba, terapeuta. – Wyciągnął rękę w ich stronę.
– Komisarz Sonia Kranz, sierżant Jacek Majewski. – Uścisnęła jego dłoń, przedstawiając siebie i swojego towarzysza. – To co tu się stało?
Wcześniej Majkowski zrelacjonował rozmowę, która była krótka, treściwa i pozbawiona emocji, jak to ujął. Zwykle śmierć człowieka oddziałuje jakoś na nastrój tego, kto ją odkryje, tym bardziej, jeśli chodzi o samobójstwo. Tymczasem dzwoniący sprawiał wrażenie opanowanego, mówił rzeczowo, co mogło oznaczać albo pomyłkę w odbiorze sytuacji, albo psychopatię. Była też trzecia ewentualność: o zabójstwie informował doświadczony terapeuta. I właśnie to miało miejsce w tym przypadku.
Mężczyzna miał ładne jasnoszare oczy i trochę zmęczone spojrzenie.
– Szczerze powiedziawszy, to nie wiem, co tu się wydarzyło. Sytuacja jest dla mnie zupełnie niezrozumiała. Oczywiście poza jednym faktem, bo ten nie ulega wątpliwości: Tadeusz nie żyje.
– Tadeusz? – Sonia wyciągnęła notes.
– Cichosz. Tadeusz Cichosz. Chodźmy, proszę.
Ruszyli podjazdem ku górze.
– Pięćdziesiąt sześć lat, wykształcenie średnie, człowiek bardzo majętny i bardzo uzależniony. To jego auto. – Zaręba na chwilę przystanął przy porsche.
– Nowe i zarysowane.
– Tak. Ale skąd pani wie? Przecież to z drugiej strony. – Zdziwił się.
Kranz pomyślała, że Zaręba jest bystrym człowiekiem.
– Zauważyłam wcześniej.
Na tym etapie nie było żadnego powodu, żeby się zdradzać z tym, co zaobserwowała przed świtem. Nic nie odpowiedział; widziała, że przetwarza tę informację. Był spokojny, zachowywał uprzejmy dystans, który nie oznaczał poczucia wyższości, tylko ofiarowanie innym swobody. Jak na razie – pełen profesjonalizm.
– Możemy iść dalej – powiedziała.
Znowu ruszyli do góry.
– Chciałbym od razu powiedzieć jedną rzecz: jesteśmy ośrodkiem terapeutycznym. Pomagamy osobom, które utraciły możliwość świadomego kierowania swoim życiem. Nie oceniamy, to bardzo ważna zasada. Ani w rozmowach indywidualnych między terapeutą i pacjentem, ani na sesjach grupowych. To znaczy ocenie może podlegać zachowanie, ale nigdy osoba. Poza tym przyjmujemy ludzi, którzy mogliby wzbudzać zainteresowanie różnych służb, ale my nie tropimy i nie przekazujemy informacji o wykroczeniach, które stały się ich udziałem.
Stanęli przed wejściem, obok parasola. Ustawiono tu dwa okrągłe stoliki i osiem krzeseł. Mało miejsca, zdecydowanie lepsze warunki były od ulicy. Nikt z pensjonariuszy nie chce się wystawiać na widok, pomyślała.
– Teraz rozmawia pan ze mną, te zasady możemy więc na chwilę odsunąć. Co miał za uszami Tadeusz Cichosz?
Terapeuta lekko się skrzywił.
– Przepraszam – poprawiła się. – Na co chorował Tadeusz Cichosz? Bo tak się na to mówi: choroba, prawda?
Pokiwał głową.
– Tak, uzależnienie jest chorobą. Może z zewnątrz wygląda na to, że ci ludzie się bawią, pijąc, imprezując, uprawiając seks, chodząc do kasyna, ale to wszystko są sposoby na radzenie sobie z emocjami. Destrukcyjne i przynoszące cierpienie. Tadeusz przyjechał do nas sam, cztery dni temu. Zaliczył kolizję z bramą, choć wjazd jest szeroki. U każdego pacjenta przed przyjęciem sprawdzamy trzeźwość lub robimy test na obecność narkotyków. U niego alkomat wskazał dwa i sześć dziesiątych promila.
– I...?
– Cóż... – Zaręba rozłożył ręce w geście bezradności. – Umowę na turnus...
– Turnus?
– Turnus terapeutyczny. Zwykle przyjmujemy pacjentów na dwadzieścia osiem dni, to czas, który pozwala „przemeblować” sobie w głowie i okrzepnąć na tyle, by w bezpieczny sposób, czyli bez używek, wrócić do codzienności. Bywają jednak i krótsze pobyty, w zależności od potrzeb i możliwości. Oczywiście potem dalsza terapia, grupy wsparcia, mitingi. Praca na lata, zwykle do końca życia. Zatem zadzwoniłem do szefa, Jerzego Nowaka, z pytaniem, jak się zachować. Z jednej strony kontakt z kimś, kto jest pod wpływem środków odurzających, źle działa na grupę, z drugiej... Co zrobić z człowiekiem, który ma ponad dwa i pół promila alkoholu we krwi? Odesłać z powrotem własnym autem? Gdybyśmy działali w dużym mieście, można by to rozważyć, zamówić taksówkę, ale tu... – Zaręba wzruszył ramionami. – Jurek zdecydował, że go przyjmiemy. Pierwszą dobę Tadeusz spędził w odosobnieniu, dopiero kiedy wytrzeźwiał, dołączył do grupy.
Byli już wewnątrz budynku. Sonia wciągnęła powietrze do płuc. Odruch – zawsze tak robiła w miejscach z przeszłością. Lubiła czuć zapachy, które wiele mówiły o charakterze danej lokalizacji. Tu czuła pastę do podłóg, słodko-chemiczno-olejkową woń, płyn do prania i najprzyjemniejszy zapach – drewna.
– Jego pokój jest na piętrze.
Bordowymi metalowymi schodami z ładnym kwiatowym ażurem weszli na wyższą kondygnację.
Skręcimy w prawo, pomyślała Sonia, gdy dotarli do szczytu schodów.
– A teraz w prawo – powiedział Zaręba.
Stanęli przed ostatnim pokojem po prawej stronie korytarza. Tym, w którego okno wpatrywała się minionej nocy. Drewniane drzwi były przeszklone – gęsty wzorek na dwóch szybach w kolorze musztardowym uniemożliwiał dostrzeżenie tego, co w środku. To znaczy w sytuacji, gdy obie szyby znajdowały się na miejscu, bo teraz brakowało tej dolnej. W dwóch miejscach kit mocno trzymał nieduże kawałki szkła, ale reszty nie było. Sonia lekko się schyliła i zobaczyła przed sobą tylko drewnianą szafę.
Terapeuta zauważył, że komisarz przygląda się temu szczegółowi.
– To efekt dzisiejszego poranka. Tadeusz nie przyszedł na poranną gimnastykę. Trzy dni temu był z tego zwolniony, bo jego kondycja psychofizyczna nie pozwalała na taką aktywność, ale później już ćwiczył. Dziś się nie pojawił. Krzysztof i Janusz, znaczy inni pacjenci, poszli sprawdzić, co się dzieje.
– Nie pan?
– Nie, ja nie zostawiam grupy.
– A teraz?
– Teraz jest z nimi mój zmiennik, Marcin Kruk. Pracujemy w trybie dwudziestoczterogodzinnym, wymiana następuje rano, między gimnastyką a śniadaniem. Dziś ten rytm się zaburzył.
– Okej. I co dalej się wydarzyło? Weszli do pokoju i zobaczyli nieżywego Tadeusza?
– Tak. A potem nastąpiło zamieszanie. Janusz chyba się przejął, choć twierdzi, że po prostu się zachwiał, i niechcący stłukł jedną z szybek. Co dziwne, w drzwiach był klucz. Zgodnie z naszymi zasadami pacjenci nie zamykają pokojów, zresztą nie dostają swoich kluczy.
– On miał. Skąd?
Zaręba westchnął.
– Widzi pani, pobyt tu nie jest przymusowy. Reguły są, ale to nie więzienie. Klucze znajdują się w pokoju terapeuty. To pomieszczenie zamykamy, ale zamki w drzwiach pamiętają dawne czasy. Nie trzeba być specjalistą, żeby je otworzyć. Powinienem mieć dwa klucze do każdego pokoju. Tu brakowało jednego.
– Ale drzwi nie były zamknięte? – upewniła się Kranz.
– Nie. Nie wiem, dlaczego Tadeusz włożył klucz do zamka. I od razu powiem, że nie wiem, kiedy to zrobił. Może wczoraj, a może wcześniej. Nie mam natury kontrolera. Krzysztof wszedł i zobaczył to, co zaraz pani zobaczy. Potem oczywiście zamknąłem drzwi. – Terapeuta włożył do zamka klucz i przekręcił go. – Proszę.
– Ja przodem – powiedziała, choć z opisu wynikało, że przez pokój już zdążyło się przewinąć kilka osób. Na pewno zadeptały ślady, pytanie tylko, jak duża była skala tego bałaganu.
Na wprost wejścia stała szafa zrobiona z ciemnego drewna. Za wąskim korytarzykiem znajdowały się biurko i komódka utrzymane w podobnej stylistyce oraz łóżko z metalowym stelażem, też stare albo stylizowane na takie. Ustawiono je wezgłowiem do okna, w którym wisiały koronkowa firanka i zasłona w kwiatowy wzór. Całość wyglądała tak, jakby od czasu pierwszych, niemieckich właścicieli niewiele się tu zmieniło.
Na łóżku leżał martwy mężczyzna.
Zaręba został z tyłu, Sonia podeszła do denata. Ułożony na wznak, lewa ręka zwisała z materaca. Widać było na niej cięcie na wysokości nadgarstka. Pod nią znajdował się bawełniany chodnik, zszyty z kawałków materiału w różnych odcieniach czerwieni. Sonia włożyła lateksowe rękawiczki, schyliła się i podniosła materiał. Na drewnianej podłodze widniała bordowa plama, nieduża – to, co skapało z rany, tylko nieznacznie przesiąkło przez chodniczek.
Druga ręka leżała wzdłuż ciała, zgięta w łokciu, z dłonią spoczywającą na brzuchu. W niej tkwił nóż z zakrwawionym ostrzem.
Soni przypomniały się stare spektakle Teatru Telewizji, gdzie widywała podobne inscenizacje. Nachyliła się nad Cichoszem. Był ewidentnie nieżywy, ale i tak przyłożyła dwa palce do jego szyi. Doświadczenie mówiło jej, że nie żyje od kilku godzin. Czterech? Ośmiu? Raczej nie dłużej. Czy zginął wtedy, gdy ona szła z Bobem na wczesny spacer?
Mężczyzna, podobnie jak ten budynek, nosił ślady dawnej urody. Ładna twarz z wyraźnie zarysowaną żuchwą, ale oczy podpuchnięte, a skóra zsiniała – widać było, że właściciel ciała lubił żyć na krawędzi. Zarost dwu-, trzydniowy, wynikający chyba ze stylizacji. Ciuchy markowe – spodnie chinosy i koszulka polo z logo znanej amerykańskiej firmy. Skarpetki też. Tak, dało się tu wyczuć pieniądze. Podobnie jak fakt, że majętność nie zapewnia szczęścia.
Na stoliku przy łóżku zauważyła pudełko z kartami. Duże, musiało zawierać więcej niż jedną talię. Otworzyła je. Pachniało nowością i elegancją, talie były trzy.
Podeszła do biurka. Na blacie stała pusta butelka po wódce i leżały blistry po lekach. Obejrzała je – relanium. Wszystkie osiem. I wszystkie puste.
– To chyba też zabronione? – zapytała Zarębę.
– Oczywiście – odparł spokojnie. – Nie wiedziałem, że ma to u siebie w pokoju. Teraz byłby to powód do usunięcia go z turnusu. Zresztą gdyby pijany dołączył do grupy, też bym go odesłał.
– Przeszukuje pan torby, które pacjenci przywożą ze sobą do ośrodka?
– Tak. Tadeusz nie miał ze sobą niczego, co byłoby niedozwolone.
– Zatem skąd...?
– Samochodu nie przeszukiwałem, choć kluczyki są u mnie. Podobno nie miał drugiego kompletu. Powtórzę: nie jesteśmy strażnikami. Pacjenci choćby w minimalnym stopniu muszą mieć wolę i samokontrolę.
Na biurku leżały też kartka, niezapisana, długopis i zdjęcie dziewczyny.
Kochanka, pomyślała Sonia w pierwszym odruchu. Pasowałoby do całokształtu. Ale kiedy przyjrzała się fotografii, zauważyła podobieństwo kobiety do Tadeusza Cichosza. Ładna twarz, niebieski kolor oczu podbity przez intensywną kobaltową barwę sukienki. Zdjęcie zrobiono na ulicy, w ruchu, nie wyglądało na pozowane, choć jednocześnie było w nim coś profesjonalnego.
– Córka? – Spojrzała na terapeutę.
– Chyba tak. Opowiadał o niej. Dwadzieścia jeden lat, piękna.
Zgadzało się.
– Bardzo ją kocha, to znaczy kochał. Tak deklarował i wydawało się to szczere.
– Kogoś jeszcze kochał?
– Ma żonę. I kochankę. To znaczy miał, przepraszam. Żona mieszka w Warszawie, córka jest z tego związku. Nie żyją ze sobą. On zostawił sobie willę, żonie i córce kupił apartament. Kochance zresztą też, tyle że we Wrocławiu. Stamtąd do nas przyjechał. Kochankę zdradził z inną kobietą, ale ona chyba o tym nie wie. Alkohol zupełnie rozhamowywał.
– Jak pan ocenia, mógł chcieć popełnić samobójstwo? – zapytała Sonia.
Terapeuta się zawahał.
– Nic na to nie wskazywało, ale pierwsze dni na przymusowym odwyku są trudne. Zespół odstawienny to nic miłego. Wielu naszych pacjentów ma obniżony nastrój i depresję. Nie zaobserwowałem tego ostatniego u Tadeusza, choć głowy bym za to nie położył. Generalnie, powiedziałbym, że to człowiek, który lubi życie, mimo wszystko. Lubił – poprawił się. – Przepraszam, trudno tak... Od razu powiem, bo to może ważne, z punktu widzenia policji na pewno. Kiedy przyjmowałem go do ośrodka, zobaczyłem w jego torbie gotówkę, dużą. Spięte banderolami pliki banknotów. Podobno czterdzieści pięć tysięcy. Tadeusz wyjął z tej torby chusteczki i nie zapiął zamka, wręcz jakby zależało mu, żeby to pokazać, ale zaprzeczył, gdy zapytałem. Może naprawdę nie robiło to już na nim wrażenia. Powiedziałem mu, że mamy tu zamykaną szafę, z dobrym zamkiem, na leki, ale...
– A to relanium to skąd? Nie z tej szafy?
– Nie. Szafa ma nienaruszony zamek, leków nie ubyło – odparł. – Odmówiłem przechowania tej gotówki, żeby nie odpowiadać za jej ewentualne zaginięcie, ale nie przejął się tym. Chyba nie uznał tego za istotną sprawę. Być może z jego punktu widzenia nie była to duża suma. Wiem też, ale tylko tyle, co teraz pani powiem, że Tadeusz zajmował się handlem bronią. I że trafił, zacytuję go, na „złych ludzi”.
– Ciekawa opinia kogoś, kto był na bakier z prawem – zauważyła.
Zaręba lekko się uśmiechnął.
– Nasza praca polega w dużej mierze na urealnianiu pacjentom świata. Ci „źli ludzie” to podobno politycy i gangsterzy. Powiedział, że wsadził ich na minę. Co to miało znaczyć, nie wiem. Czy to mogło spowodować, że targnął się na swoje życie? Nie da się tego wykluczyć.
Chyba się da, pomyślała Sonia. Jakkolwiek zakończyło się życie tego faceta, raczej nie zrobił tego z własnej woli. Sprawa była zdecydowanie rozwojowa, choć główny aktor właśnie się zwinął.
Wyjrzała przez okno. Przed budynkiem zobaczyła Majkowskiego, który rozmawiał z mężczyzną z długimi włosami spiętymi w kitkę. Obok stała grupka, zapewne pacjentów.
Zaręba też spojrzał w tamtą stronę.
– Marcin, mój zmiennik. Grupa wyszła na zewnątrz, tak łatwiej im poradzić sobie z emocjami. Martwię się, jaki wpływ to wydarzenie będzie miało na ich terapię.
Gdy Sonia sięgnęła po telefon, żeby zadzwonić po techników, zapytał:
– Czy to wszystko?
Kiwnęła głową.
– Na razie tak.
– Dołączę do grupy, dobrze?
Znowu przytaknęła.
– Proszę im powiedzieć, żeby się nie rozchodzili. Będę chciała porozmawiać z każdym z nich.
– Teraz?
– Tak.
– Mamy ustalony plan dnia, więc...
Sonia pomyślała, że ten facet żyje w swoim świecie. Albo naprawdę wierzy w samobójstwo Cichosza.
– Trudno – odparła. – Potrzebne będą modyfikacje.
– Rutyna jest dla tych ludzi bardzo ważna.
Poczuła, że zaczyna się denerwować. Ta sprawa i jeszcze matka...
Matka.
– Rutyna będzie musiała się uelastycznić, przykro mi. Przepraszam, chciałabym teraz zostać sama. Może pan już iść na dół, zaraz dołączę.
Gdy terapeuta opuścił pokój, znowu rozejrzała się po pomieszczeniu. Podeszła do komody i wysunęła pierwszą szufladę. Skarpety i bokserki. W drugiej piżama, wyglądała na nieużywaną. Trzecia była pusta. Szafa mieściła w sobie kilka par spodni na wieszakach, starannie ułożone koszulki polo, dwa swetry i dwie bluzy. Na dole stała torba, ciemna, w sportowym typie. Z takimi faceci chodzą na siłownię. Sonia ją otworzyła. Banknoty. Pewnie pieniądze, o których wspominał terapeuta. Dużo, więc chyba nic nie ubyło, ale to się dopiero okaże.
Zerknęła na górną, pojedynczą półkę. Leżał tam zegarek, być może wart więcej niż to, co znajdowało się w torbie. Srebrny albo z białego złota, szwajcarski, z grawerunkiem „Tadeusz Cichosz”. Mitoman, przeleciało jej przez głowę. Bogaci dzielili się na dwie kategorie: jedni bez poczucia obciachu obnosili się ze swoim stanem posiadania, drudzy byli ponad materialne oznaki bogactwa. Cichosz zdecydowanie należał do tej pierwszej grupy. Obok tego cuda sztuki zegarmistrzowskiej i jubilerskiej zarazem znajdował się plik kartek. Papeteria, jak się okazało. Też elegancka, kremowa, z nadrukiem „TC”. Sonia zauważyła, że jedna z kartek jest częściowo zapisana. Leżała w pudełku odwrócona tyłem, ale można się było dopatrzeć śladów długopisu. Pióra, stwierdziła komisarz, obracając ją. Pełen pakiet majętności na pokaz w pierwszym pokoleniu dorobkiewicza. Pióro pewnie było wysadzane brylantami albo czymś równie drogim. „Kochana Córeczko, bardzo mi przykro, że sprawy tak się potoczyły. Przecież wiesz, że nie chcę robić niczego, co by Ci sprawiło przykrość. Nic przeciwko Tobie. Po prostu taka jest natura tej choroby. Znów podejmę działania, by z tego wyjść. Obiecuję Ci to. Tęsknię, kocham, Tata”.
Sonia patrzyła na ten krótki list. Z jednej strony manipulacja, bo sprawy same się „toczą”, chociaż to Cichosz się doprowadził do takiego stanu, ale z drugiej „tęsknię” i „kocham”... Czy brzmiało szczerze? Adresatką musiała być dziewczyna z fotografii. Sonia mogła podejrzewać, że relacja między tym dwojgiem była ostatnio chłodna, ale Cichosz miał nadzieję na ocieplenie stosunków. Tu już się nic nie wydarzy, przeleciało jej przez głowę.