Przewina - Agnieszka Jeż - ebook + audiobook + książka

Przewina ebook i audiobook

Agnieszka Jeż

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

22 osoby interesują się tą książką

Opis

Dawne sanatorium w Kowalowej zaczyna nowy etap swojej działalności – skrytej i zasłoniętej przed oczami innych. Ani właściciel, ani pacjenci nie chcą rozgłosu. „Ostoja” – to obecna nazwa placówki – przyjmuje bowiem osoby uzależnione, które mają tu zacząć nowe, lepsze życie. Tadeusz Cichosz je kończy. Po kilku dniach pobytu w ośrodku zostaje znaleziony martwy w swoim łóżku.
Komisarz Sonia Kranz tego samego ranka obserwuje, jak w poszczególnych pokojach sanatorium zapalają się i gasną światła. Wydaje się, że to mogłaby być podpowiedź, kto zabił Cichosza. A jednak w tej sprawie nic nie jest oczywiste – ani przyczyna śmierci, ani motywacje tego, kto do niej doprowadził. W toku śledztwa okazuje się, że więcej niż jedna osoba miałaby powód, żeby pozbawić bogatego biznesmena życia, a tropy prowadzą do historii, która wydarzyła się w tym miejscu kilkadziesiąt lat temu. Sonia, sąsiadka sanatorium, dopiero teraz ją odkrywa. Nie tylko zresztą tę, zamkniętą w pożółkłej teczce sprawę – także w sferze prywatnej pani komisarz dokonuje odkryć, które domagają się jej reakcji.
Dochodzenie splata się z życiem osobistym Soni Kranz. W obu przypadkach policjantka ma wrażenie, że uczestniczy w rozgrywce, w której inni grają znaczonymi kartami. Jaki będzie finał tych rozdań?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 347

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 20 min

Lektor: Agata Skórska
Oceny
4,2 (46 ocen)
24
13
4
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ali8888

Z braku laku…

Najlepszy przykład że nie wystarczy trup żeby był kryminał. To bardziej obyczajowa historia o życiu i rozterkach policjantki a zagadka kryminalna jest tylko tłem i to wątle nakreślonym.
00
coolturka

Dobrze spędzony czas

„Przewina” to trzecia część cyklu opowiadającego o losach policjantki Soni Kranz, która zajmie się sprawą morderstwa w dawnym sanatorium, obecnie pełniącym rolę placówki dla osób uzależnionych. W tej sprawie nic nie jest oczywiste – ani przyczyna śmierci, ani motywacje tego, kto do niej doprowadził. W toku śledztwa okazuje się, że więcej niż jedna osoba miałaby powód, żeby pozbawić bogatego biznesmena życia, a tropy prowadzą do historii, która wydarzyła się w tym miejscu kilkadziesiąt lat temu i ma związek z życiem osobistym Kranz. To, co wyróżnia powieści Agnieszki Jeż, to bohaterowie – normalni, zwykli ludzie i ich emocje. Autorka jest wnikliwą obserwatorką i z ogromną wrażliwością opisuje targające nimi uczucia. Prym wiedzie tutaj postać Soni, to niepozbawiona wad, a przez to niezwykle wiarygodna bohaterka, z którą łatwo się utożsamić. Poruszono tu temat specyfiki i mechanizmów uzależnień, przebiegu terapii i sposobu funkcjonowania ośrodków terapeutycznych. Miejsce akcji, czyli Ko...
00
Veronica41pl

Nie oderwiesz się od lektury

Komisarz Sonią Kranz powraca. Tym razem sprawa, która przyjdzie jej wyjaśniać nie będzie ani łatwa (tak jak to wyglądało na pierwszy rzut oka) ani oczywista. Bo czy można zabić kogoś dwa razy? Blitzengrund będzie odkrywało przed Sonia i przed nami swoją historie i tajemnice. Czy komisarz Kranz uda się dowiedzieć co tak naprawdę się stało w Ośrodku Leczenia Uzależnień? Przeczytaj i dowiedz się również co się dzieje w życiu prywatnym u Soni. Polecam i już nie mogę się doczekać kolejnego spotkania z panią komisarz!
00
rybcia0106

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam.
00
MESSY582

Dobrze spędzony czas

"Ile osób w tej spra­wie było win­nych? Ile nie­wła­ści­wych, złych czy­nów po­peł­niono – ce­lowo lub bez złych in­ten­cji? Ile grze­chów? Jak w za­pę­tlo­nej hi­sto­rii wska­zać tych, któ­rzy naj­bar­dziej przy­słu­żyli się złu? Czym jest zło?" ************ Każdy kolejny tom tej serii wciąga mnie coraz bardziej. "Przewinę" przeczytałam praktycznie na raz. W taki samym stopniu angażuje nas zagadka kryminalna jak i życie prywatne głównej bohaterki. A tajemniczy, mający za sobą niełatwą historię Dolny Śląsk, tworzy jedyny w swoim rodzaju klimat. Podobnie jak w poprzednich częściach akcja toczy się tutaj nieśpiesznym tempem, pomału odkrywając co tak naprawdę kryję się za tajemniczym zgonem mężczyzny w sanatorium. Niby nie dzieje sie dużo, ale idealnie przeplatające się wątki kryminalne i obyczajowe, tworzą historię od której trudno się oderwać. Idealne rozpoczęcie jesiennego sezonu.
00

Popularność




Co­py­ri­ght © by Agnieszka Jeż 2024 Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2024
Wy­daw­czyni: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­cja: KA­RO­LINA MA­CIOS
Ko­rekta: Irena Pie­cha / e-DY­TOR, Anna Po­pis-Wit­kow­ska / Se­qoja
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: Pa­weł Pan­cza­kie­wicz / PAN­CZA­KIE­WICZ.ART.DE­SIGN – www.pan­cza­kie­wicz.pl
Zdję­cia na okładce: fre­epik.com
Skład i ła­ma­nie: Per­pe­tuum De­sign
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji: ANNA PAW­ŁO­WICZ
War­szawa 2024 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-68226-44-7
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pro­log

Więc to ko­niec? Te­raz, już, tak?

Nie chciał umie­rać, jesz­cze nie, za wcze­śnie, tyle może się prze­cież zda­rzyć, zresztą jest ona. Wszystko by dla niej zro­bił.

Na­wet dałby się za­bić.

Prze­stra­szył się. Pierw­szy raz w ży­ciu aż tak. Zwie­rzęcy strach, na­głe spię­cie ner­wów, jakby prąd go po­ra­ził. Za­bo­lało, bar­dzo.

Za­częło mu się krę­cić w gło­wie.

Spa­dał, spa­dał i spa­dał.

Co­raz głę­biej, ciem­niej, mniej tlenu. Co­raz trud­niej było zła­pać od­dech, my­śli z mo­zo­łem prze­bi­jały się przez mrok.

Znowu lęk. Pa­niczny. Nie chciał być sam, tak bar­dzo po­trze­bo­wał, żeby ktoś go do­tknął.

Nie ktoś, tylko ona, z niego, tylko to się li­czy, zwłasz­cza w ostat­nich chwi­lach.

Roz­bły­ski, mro­wie­nie, roz­myte ob­razy.

Zo­ba­czył ją. Boże, jaka ulga. Prze­cież to wszystko dla niej, z jej po­wodu.

I te­raz ją wi­dział, miał przed oczami, na­wet po­czuł, bo to się czuje.

Krew z krwi. Po­kre­wień­stwo.

Roz­dział 1

Czuła się tak, jakby le­żała na stole ope­ra­cyj­nym. Nad nią znaj­do­wała się okrą­gła, świe­cąca na biało lampa. Nie, ten ele­ment nie pa­so­wał, ciało musi prze­cież być do­brze wi­doczne, każdy szcze­gół ana­to­mii po­dany jak na tacy – do tego po­trzebne są no­wo­cze­sne mo­duły le­dowe, a nie lekko przy­mglona ża­rówka, jakby owi­nięta gazą.

Przy­mknęła oczy, ale świa­tło i tak prze­bi­jało przez po­wieki.

Jak w dzie­ciń­stwie, kiedy sa­motne noce w ciem­nym po­koju spra­wiały, że tru­chlała ze stra­chu. Ra­cjo­nalna część jej mó­zgu mó­wiła, że nie ma żad­nego za­gro­że­nia. W po­koju nie czai się po­twór ani zło­czyńca, ko­ry­tarz też jest wolny od za­gro­żeń, a drzwi wej­ściowe za­mknięte na klucz, za­suwę i łań­cuch.

Nie ma się czego bać.

A jed­nak się bała.

Tru­chlała, sztyw­niała, na­wet nie drgnęła. Sta­rała się jak naj­ci­szej od­dy­chać, byle tylko nie zdra­dzić swo­jej obec­no­ści.

„Co pani wtedy czuła?”, za­py­tała te­ra­peutka, kiedy do­szły do tego mo­mentu jej dzie­ciń­stwa.

Co czuła? Już miała do­brać od­po­wied­nie rze­czow­niki i przy­miot­niki, kiedy uświa­do­miła so­bie, że wła­ści­wie to nic nie czuła. Była po pro­stu za­mro­żona. Umysł od­ci­nał ją od świata ze­wnętrz­nego; hi­ber­nu­jąc, pró­bo­wała prze­cze­kać noc.

„Czy myśl o tym, że w po­koju obok są ro­dzice, nie po­ma­gała?”

Nie. Kiedy oj­ciec był w domu, sy­tu­acja ry­so­wała się kla­row­nie: nie mo­gła im prze­szka­dzać. Kiedy byli we dwoje, to mieli być we dwoje, zwłasz­cza gdy znaj­do­wali się w sy­pialni. Przez długi czas nie ro­zu­miała, skąd biorą się te dziwne, nie­po­ko­jące od­głosy zza ściany. Ni to za­wo­dze­nie, ni to krzyk. Mię­dzy grozą a eks­cy­ta­cją. Tro­chę okropne, a tro­chę in­try­gu­jące.

Do­tarło do niej kilka lat póź­niej, gdy obej­rzała scenę ero­tyczną w ja­kimś fil­mie. Tam to było bar­dziej na miej­scu: ładne de­ko­ra­cje, po­koik na fran­cu­skim pod­da­szu, młode, jędrne ciała, oczy­wi­ste przy­cią­ga­nie.

W przy­padku jej ro­dzi­ców ob­raz bar­dzo od­bie­gał od ki­no­wego wzoru; oni w ni­czym nie przy­po­mi­nali tam­tych bo­ha­te­rów, ich sier­miężne miesz­ka­nie – tam­tego po­ko­iku, a ściany z dykty prze­pusz­czały i znie­kształ­cały od­głosy.

Matka sta­rała się dla ojca, jak­kol­wiek się to re­ali­zo­wało za za­mknię­tymi drzwiami, oj­ciec brał, a po­tem szedł do rów­no­le­głego ży­cia.

Ni­gdy by się nie od­wa­żyła wejść do ich sy­pialni. Za­bro­nili jej oczy­wi­ście, ale i bez tego wie­działa, że nie można. O tym in­for­mo­wał ją głos w środku, in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy, który sta­rał się oszczę­dzić jej bólu, stresu i roz­cza­ro­wań. Przez wiele lat pra­co­wał na naj­wyż­szych ob­ro­tach, ją też utrzy­mu­jąc w cią­głym na­pię­ciu.

Kiedy ojca nie było, czyli przez więk­szą część roku, teo­re­tycz­nie mo­głaby za­pu­kać do matki lub od razu po ci­chu wśli­zgnąć się pod koł­drę i bez­piecz­nie prze­spać noc przy jej boku.

Raz tak zro­biła. „Prze­cież mu­szę mieć wy­god­nie, wcze­śnie rano wstaję i cały dzień pracy przede mną. Nie mo­żesz my­śleć tylko o so­bie, to ego­istyczne”, usły­szała wtedy.

Nie była ego­istką – wręcz prze­ciw­nie, przej­mo­wał ją cały świat.

Za­bo­lało i już ni­gdy wię­cej nie po­wtó­rzyła tej próby.

Wiele lat póź­niej, gdy córka kła­dła się obok niej w nocy, gdy czuła jej nie­duże, cie­płe ciało przy­kle­jone do swo­ich ple­ców lub brzu­cha, zro­zu­miała, co stra­ciła. Czego ją po­zba­wiono.

Po­pła­kała się wtedy.

„Tyle mie­sięcy po po­ro­dzie, a hor­mony wciąż nie­sta­bilne”, po­wie­dział jej mąż.

Wła­śnie za­czy­nały się sta­bi­li­zo­wać, po­my­ślała ja­kiś czas po­tem. Roz­mro­ziły się, do­szły do głosu.

Znowu otwo­rzyła oczy. Nie, księ­życ nie przy­po­mi­nał lampy ope­ra­cyj­nej. Może po­my­ślała tak w pierw­szym od­ru­chu, bo le­żała nago? Po ką­pieli na­sma­ro­wała ciało bal­sa­mem. Na­ło­żyła grubą war­stwę, która wchła­niała się po­woli. Gdyby wło­żyła pi­żamę, więk­szość ko­sme­tyku wtar­łaby się w ba­wełnę. Miała tak le­żeć, nie­przy­kryta, tylko przez kwa­drans, ale za­snęła. Trzy go­dziny póź­niej obu­dziła się z ko­ła­czą­cym ser­cem. Ta­kie na­głe ze­rwa­nie się ze snu, z bó­lem w klatce pier­sio­wej.

Nie pa­mię­tała, co jej się śniło, ale na pewno coś złego. Chwilę za­jęło, nim przy­po­mniała so­bie, gdzie jest. Przy­kryła się koł­drą. Przez okno wi­działa wielki księ­życ w pełni. Być może to dla­tego – nie­któ­rzy uwa­żali, że księ­ży­cowe fazy de­ter­mi­nują ludz­kie za­cho­wa­nie.

Ona są­dziła, że ta ko­re­la­cja jest ilu­zo­ryczna. Czasy są trudne, lu­dzie wa­riują, jest wię­cej wy­pad­ków i prze­stępstw. Ma­gii nie do­strze­gała w tym żad­nej.

Nor­mal­nie za­sło­ni­łaby okno i by­łoby po kło­po­cie. Ale nie te­raz – za­słony zdjęła do pra­nia, a po­tem się roz­my­śliła. Po­sta­no­wiła się nie spie­szyć, zrobi to w wol­nej chwili. Może po­ju­trze, a może za ty­dzień. Wtedy, kiedy bę­dzie chciała.

I te­raz srebrny ta­lerz wi­siał tuż nad nią.

I wy­glą­dał jak pla­fon. No ja­sne! Dla­czego od razu nie sko­ja­rzyła? Taką lampę miała u sie­bie w po­koju na su­fi­cie. Okrą­gły ta­lerz z gru­bego mlecz­nego szkła, które zmniej­szało ilość prze­do­sta­ją­cego się świa­tła. Nie lu­biła go. Pa­so­wał do ko­ry­ta­rza w ośrodku wcza­so­wym, biu­rze, przy­chodni – ale nie do po­koju dzie­cię­cego. Do tego trudno było od­cze­pić szklaną po­krywę od me­ta­lo­wych za­cze­pów, gdy ża­rówka się prze­pa­liła. Matka się de­ner­wo­wała, jakby to była Soni wina. Cza­sem cze­kała na świa­tło aż do po­wrotu ojca, który bez pro­blemu ra­dził so­bie z tą kon­struk­cją. „Wi­dzisz, oj­ciec to wszystko po­trafi”, mó­wiła i wo­dziła za mę­żem wzro­kiem peł­nym po­dziwu. Ale żeby zmie­nić pla­fon na zwy­kłą lampę, wi­szącą, nie chciała się zgo­dzić. „Prze­cież ta działa, poza tym ile to za­chodu”.

I dla­tego w te lę­kliwe, bez­senne noce So­nia le­żała pod mlecz­nym świa­tłem pla­fonu, czu­jąc się tak, jakby ktoś na niej, wciąż przy­tom­nej, prze­pro­wa­dzał ope­ra­cję. Wie­działa, że wy­bu­dze­nie pod­czas za­biegu ze znie­czu­le­niem i zwiot­cze­niem mię­śni zda­rza się raz na kilka ty­sięcy przy­pad­ków. Ból i nie­moż­ność ru­chu, głos wiązł w ści­śnię­tym gar­dle. Prze­ra­ża­jąca per­spek­tywa.

Te­raz, gdy za kil­ka­na­ście go­dzin miała się zo­ba­czyć z matką, czuła się tak samo.

Do­ro­sła, w swoim domu, z na­sto­let­nią córką, znowu stała się małą, zlęk­nioną dziew­czynką.

Jak do­szło do tego, że od ju­tra przez naj­bliż­szy ty­dzień bę­dzie go­ściła matkę w Ko­wa­lo­wej?

Za­częło się w święta Bo­żego Na­ro­dze­nia, kiedy ra­zem z Julką po­je­chała do Ko­ło­brzegu. Matka usil­nie je za­pra­szała, pod­kre­śla­jąc de­wa­stu­jącą ją sa­mot­ność i zły stan zdro­wia. Nic z tego nie było prawdą. Zdro­wie jej do­pi­sy­wało, z ży­cia w po­je­dynkę mo­głaby zro­bić pro­fe­surę. Była w swoim ży­wiole, usta­la­jąc, usta­wia­jąc, musz­tru­jąc.

Trzy dni spi­na­nia się i trzy trudne noce pod mlecz­nym pla­fo­nem, który wciąż wi­siał pod su­fi­tem. Gdzieś mię­dzy barsz­czem a pie­ro­gami z ka­pu­stą i grzy­bami pa­dła de­kla­ra­cja, że matka przy­je­dzie na Dolny Śląsk. Że ro­zu­mie, jak trudno Soni się wy­rwać, że praca, że sa­motne ma­cie­rzyń­stwo. Wszystko to pod­szyte współ­czu­ciem, ale i oskar­że­niem. Po­da­nym gładko, jak ziem­niak z sa­łatki ja­rzy­no­wej oto­czony grubą war­stwą ma­jo­nezu.

Ja­sne było, że sprawa się nie roz­myje. Aż wresz­cie, pod ko­niec marca, usta­le­nia się sfi­na­li­zo­wały i te­raz, w po­ło­wie kwiet­nia, rzecz miała się urze­czy­wist­nić.

So­nia bała się tej wi­zyty. Nie chciała jej. Od­czu­wała wy­rzuty su­mie­nia, ale już nie miała do sie­bie o to pre­ten­sji. Nie da się za­pa­no­wać nad sy­gna­łami pły­ną­cymi z ciała.

Pla­no­wała ge­ne­ralne po­rządki, po któ­rych z wy­róż­nie­niem zda­łaby test bia­łej rę­ka­wiczki, osta­tecz­nie jed­nak od­pu­ściła. To jej dom, jej ba­ła­gan. Nie, nie ba­ła­gan – od­mienny styl ży­cia. Trwała w tym prze­ko­na­niu do wczo­raj­szego wie­czora, gdy za­częła się ła­mać, czy aby na pewno sprawy mogą zo­stać tak, jak się do­tąd miały.

Mogą, za­de­cy­do­wała i po­szła zro­bić so­bie ką­piel. Długo szo­ro­wała ciało pe­elin­giem, aż do za­czer­wie­nie­nia skóry. Na­ło­żyła dużo bal­samu, żeby ukoić po­draż­nie­nie, za­snęła i obu­dziła się po trzech go­dzi­nach, bez szans na dal­szy sen.

Był kwa­drans po czwar­tej nad ra­nem.

Wstała, uwa­ża­jąc, żeby nie na­dep­nąć na Boba, który wy­trwale spał przy jej łóżku. Pod­niósł łeb i spoj­rzał na nią. On nie miał pro­ble­mów ze snem. Już nie. Na po­czątku, gdy do niej tra­fił, za­wsze miał włą­czoną funk­cję czu­wa­nia. Nie po­tra­fił się od­prę­żyć – byle sze­lest i na­tych­miast był go­towy do ucieczki. Te­raz to się zmie­niło. Le­żał na ple­cach, od­sła­nia­jąc brzuch i szyję. Ufny i zre­lak­so­wany. Za­zdro­ściła mu, cho­ciaż wie­działa, że to dzięki niej. Że po­trafi dać ko­muś ta­kie wspar­cie i po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa, choć sama nie osią­gnęła po­dob­nego stanu w ży­ciu.

Po­de­szła do ko­mody i wy­cią­gnęła z niej bie­li­znę. Z opar­cia krze­sła ścią­gnęła dżinsy i bluzę. Ubrała się, a po­tem spoj­rzała na Boba.

– Chodź – po­wie­działa ci­cho.

Był tro­chę zdzi­wiony.

Psy przy­zwy­cza­jają się do ru­tyny. Cza­sem lu­dzie my­ślą, że mają szó­sty zmysł, bo po­tra­fią zgad­nąć, że za kilka mi­nut opie­kun lub opie­kunka staną w drzwiach. Albo wie­dzą, że wła­śnie wy­biła trze­cia, i przy­no­szą w py­sku smycz, bo to zwy­cza­jowa pora ich spa­ce­rów. To nie cuda, tylko świetne dzia­ła­nie we­wnętrz­nych psich ze­ga­rów i do­pa­so­wa­nie się do ludz­kiego roz­kładu dnia.

Nie ocią­gał się jed­nak. Po­de­rwał się i ru­szył za nią do przed­po­koju.

– Ci­cho – szep­nęła, po­wstrzy­mu­jąc praw­do­po­dobny wy­buch jego en­tu­zja­zmu. Spa­cery nie­odmien­nie wpra­wiały go w eks­cy­ta­cję. Wier­cił się przy drzwiach, pró­bu­jąc wy­trwać w przy­sia­dzie, bo wie­dział, że tylko w tej po­zy­cji So­nia przy­pnie smycz do jego ob­roży i będą mo­gli wyjść.

Nie chciała, żeby Julka się obu­dziła. Praw­do­po­do­bień­stwo wy­rwa­nia na­sto­latki z głę­bo­kiego snu było nie­wiel­kie, ale le­piej za­cho­wać ci­szę.

Prze­krę­ciła klucz w zamku i wy­szli na ze­wnątrz.

Za­pach wio­sen­nych po­ran­ków jest nie do pod­ro­bie­nia. Mo­kra zie­mia, w któ­rej za­częły się pro­cesy in­ten­syw­nego wzro­stu, a miej­scami jesz­cze za­le­ga­jąca bu­twie­jąca ściółka. Śmierć i roz­kład prze­pla­ta­jące się z no­wym ży­ciem.

Ru­szyła w dół, w stronę pen­sjo­natu.

Nie do­szła tam jed­nak. Za­trzy­mała się przy bu­dynku z na­pi­sem „Blit­zen­grund”. In­try­go­wał ją od dawna, od pierw­szej chwili, gdy tu przy­je­chała i go zo­ba­czyła. „Ze śla­dami daw­nej urody”, ta zbitka zna­cze­niowa od razu przy­szła jej do głowy. Ślady były nie­miec­kie, to, co po­psuło pier­wotne za­ło­że­nia, czyli wi­doczna od frontu do­bu­dówka, mu­siało po­wstać „za Po­laka”. Ory­gi­nalna bu­dowla miała pro­por­cje, cha­rak­ter, piękny sza­chul­cowy sznyt, fi­ne­zję drew­nia­nych wy­koń­czeń. Do­sta­wio­nego do przed­niej ściany po­wo­jen­nego kloca na pewno nikt nie pro­jek­to­wał – po pro­stu przy­szła bry­gada z ce­głami oraz za­prawą i po­sta­wiła trzy mury. Wy­da­wało się, że w tym po­miesz­cze­niu dzia­łała kie­dyś sto­łówka. To by pa­so­wało, bo So­nia prze­czy­tała w in­ter­ne­cie, że od lat sześć­dzie­sią­tych do osiem­dzie­sią­tych ubie­głego wieku od­by­wały się tu let­nie ko­lo­nie dla dzieci. A wcze­śniej, to zna­czy przed wojną, pro­wa­dzono dzia­łal­ność lecz­ni­czą. „Nowe, wy­godne, małe, przy­tulne, wy­jąt­kowo ci­che po­koje. Ką­piel po­wietrzna dla osób po­trze­bu­ją­cych re­laksu, re­kon­wa­le­scen­tów i osób ner­wo­wych”. Taką in­for­ma­cję zna­la­zła po nie­miecku; trans­la­tor prze­ło­żył w ten spo­sób. Wy­ni­kało z tego, że wła­ści­ciele nie za­mie­rzali or­ga­ni­zo­wać tu ży­cia to­wa­rzy­skiego, tylko stwo­rzyć wa­runki umoż­li­wia­jące doj­ście do sie­bie. Co­kol­wiek to zna­czyło i z ja­kie­go­kol­wiek pu­łapu „odej­ścia od sie­bie” star­to­wano.

A jak było te­raz?

Do nie­dawna nic nie było. Obiekt wy­glą­dał na za­dbany, do­glą­dany, ewi­dent­nie ktoś nad nim czu­wał, ktoś nie­wi­doczny. W każ­dym ra­zie na­wet je­śli tu miesz­kał czy po­miesz­ki­wał, to w po­je­dynkę. I nie w głów­nym, sta­rym bu­dynku, tylko ciut now­szym nie­du­żym domu wy­bu­do­wa­nym na ty­łach sa­na­to­rium Blit­zen­grund.

Aż kilka ty­go­dni temu za­szła ja­kaś zmiana. Ktoś prze­cho­dził przez po­dwórko, gdzieś wie­czo­rem pa­liło się świa­tło, cza­sem do­bie­gały od­głosy roz­mów, a cza­sem zwy­kłego do­mo­wego ży­cia. Kilka razy mi­jała na dro­dze auta, które wjeż­dżały do Ko­wa­lo­wej i nie za­trzy­my­wały się na par­kingu na dole. A po­tem znowu wszystko za­mie­rało.

Ale od kilku dni na pod­jeź­dzie stało auto. Luk­su­sowe. Po­rsche. Niby też mo­gło na­le­żeć do wła­ści­ciela, choć...

W bu­dynku za­czął się re­gu­larny ruch. Stałe ży­cie, acz­kol­wiek uta­jone. Kilka dni wcze­śniej Soni wy­da­wało się, że wie­czo­rem sły­szy głosy do­la­tu­jące gdzieś z tej strony. Szept roz­mów, żadna im­preza. Po­tem za­uwa­żyła pa­ra­sol ogro­dowy. Wy­sta­wał zza ściany. Nie usta­wiono go w ogro­dzie przed tą brzydką do­bu­dówką, mimo że było tu dużo ład­nie za­go­spo­da­ro­wa­nego, zie­lo­nego miej­sca, tylko w głębi, pod la­sem. Z tyłu, żeby unik­nąć wy­sta­wia­nia się na wi­dok, choć prze­cież i tak było tu bez­lud­nie, nie li­cząc jej i Julki. Na­wet w se­zo­nie tu­ry­ści rzadko tu do­cie­rali, a co do­piero w kwiet­niu.

Co do auta, to re­je­stra­cja była pol­ska, a do­kład­niej war­szaw­ska. Sa­mo­chód wy­glą­dał na nowy. Cena – pew­nie od pół mi­liona w górę. Po­rsche Pan­amera. Trzeba było mieć kasę, żeby czymś ta­kim jeź­dzić. I nie przej­mo­wać się ewen­tu­al­nymi uszko­dze­niami, bo na tyl­nym le­wym nad­kolu wid­niały mocne rysy. So­nia wczo­raj rano wspięła się po zbo­czu, wzdłuż ogro­dze­nia, żeby obej­rzeć sa­mo­chód. I wtedy je za­uwa­żyła. Aż cmok­nęła. Bru­talne wy­żło­bie­nia w ka­ro­se­rii na tak wy­pa­sio­nym pro­duk­cie wzor­nic­twa prze­my­sło­wego ro­biły wra­że­nie. Kiedy ze­szła na drogę, przyj­rzała się bra­mie. Bingo. Na me­ta­lo­wym słupku do­strze­gła dro­binki czer­wo­nego la­kieru. Tak, po­rsche było czer­wone, czyli kom­plet ste­reo­ty­pów ze­brany. A wła­ści­ciel po­jazdu? Bo chyba ra­czej nie wła­ści­cielka. Po co tu przy­je­chał? Kim był?

Za­cie­ka­wiło ją to. Na ra­zie pry­wat­nie, choć... Po tylu la­tach pracy w po­li­cji pry­watne i służ­bowe się mie­szało. In­tu­icja nie roz­dzie­lała tych ob­sza­rów.

– Chodź – po­wie­działa ci­cho do Boba.

Pies ru­szył do przodu, as­fal­tówką w dół.

– Nie, nie tam. – Lekko po­cią­gnęła smycz.

Sta­nął zdzi­wiony. Nie­chęt­nie do niej pod­szedł, ale kiedy zo­ba­czył, że nie wra­cają do domu, tylko wcho­dzą na łą­kowe zbo­cze i pną się ku la­sowi, oży­wił się.

– Ra­zem – upo­mniała go So­nia.

Za­trzy­mał się. Od­no­sili wspólne suk­cesy edu­ka­cyjne.

– Do­bry pies. – Prze­cią­gnęła „o”, co było ja­snym sy­gna­łem, że jest za­do­wo­lona z jego za­cho­wa­nia.

Za­mer­dał i wy­dał z sie­bie pisk za­do­wo­le­nia.

– Ciiii – uci­szyła go na­tych­miast.

Zwie­rzęta są pro­ste w ob­słu­dze, po­my­ślała. Po­chwa­liła go, no to się ucie­szył. To ona za­cho­wała się nie­prze­wi­dy­wal­nie. Po ludzku.

Po­woli ru­szyła w górę. Mi­nęli sto­jące przed ga­ra­żem po­rsche i po­szli da­lej. Za­trzy­mała się po­wy­żej nie­du­żego bu­dynku go­spo­dar­czego, mniej wię­cej na wy­so­ko­ści daw­nego sa­na­to­rium. Księ­życ nie­źle oświe­tlał za­bu­do­wa­nia, ale tylko od frontu. Tył po­zo­sta­wał za­ciem­niony. Choć...

Do­strze­gła świa­tło. Nie­zbyt silne, może przy­tłu­mione przez za­słonę w oknie. Na pię­trze, skrajny po­kój po pra­wej stro­nie. Się­gnęła do kie­szeni dżin­sów po ko­mórkę. Była czwarta czter­dzie­ści trzy. Można so­bie wy­obra­zić, że ktoś wstaje o tej go­dzi­nie. Zwłasz­cza starsi lu­dzie tak mają. Po­my­ślała o matce. Ona pew­nie też już na no­gach. Po­ciąg ma po dzie­wią­tej, ale zna­jąc ją, spraw­dzi wszystko po kilka razy przed wyj­ściem, a przede wszyst­kim bę­dzie się bała za­spać.

So­nia po­czuła nie­przy­jemny skurcz. Ty­dzień. Sie­dem dni. Zleci. Poza tym ona prze­cież pra­cuje. No i trzeba to mieć za sobą. Zresztą to matka, nie bę­dzie tak źle.

Świa­tło zga­sło. Ktoś pew­nie wstał tylko do ła­zienki i wró­cił.

Już miała odejść, gdy znowu coś bły­snęło. Za­sty­gła. Bob wy­czuł jej na­strój, usiadł.

Znowu na­stała ciem­ność. Upły­nęło może kil­ka­na­ście se­kund, za­nim coś usły­szała. Po­czuła na­pię­cie smy­czy. Bob pod­niósł się i na­prę­żył. Na­sta­wił uszu. Do­le­ciał do nich dźwięk drzwi otwie­ra­nych szybko, z im­pe­tem. I kroki, też pręd­kie. Jakby ktoś biegł. Od­ru­chowo spoj­rzała w dół, w kie­runku pod­jazdu pro­wa­dzą­cego do bramy i furtki, ale ni­kogo tam nie do­strze­gła. Od­głos, tym ra­zem ewi­dent­nie z tyłu po­se­sji. Me­ta­liczny. I wszystko uci­chło.

Bob w prze­ci­wień­stwie do niej chyba cały czas wpa­try­wał się w las po­ra­sta­jący zbo­cze po­nad nimi. Szarp­nął smy­czą, jakby chciał po­biec w tamtą stronę.

So­nia go przy­trzy­mała. Stała w miej­scu. Nie po­tra­fiła oce­nić, co wła­śnie za­ob­ser­wo­wała. Wła­ma­nie? Inne prze­stęp­stwo? Za­wa­hała się. Wy­star­cza­jąco długo była po­li­cjantką, żeby wie­dzieć, że w czte­rech ścia­nach dzieją się różne rze­czy. Nie­które można by za­kwa­li­fi­ko­wać jako czyn ka­ralny, gdyby nie to, że wy­da­rzyły się po­mię­dzy ludźmi, któ­rzy nie chcą prze­ciwko so­bie ze­zna­wać.

Czy tak było tym ra­zem?

Znowu do­strze­gła świa­tło. Z dwóch okien i dwóch od­dziel­nych po­koi, bo po­ja­wiło się w od­stę­pie kil­ku­na­stu se­kund. Zga­sło. Po chwili za­ja­śniało w ko­lej­nych po­miesz­cze­niach. Pew­nie ko­ry­tarz, część wspólna, po­my­ślała. Za szybą prze­sło­niętą je­dy­nie fi­ranką po­ja­wiły się dwie syl­wetki, wy­glą­dały na mę­skie. Spo­kojne ru­chy, żad­nej ner­wo­wo­ści. Jedna stała w miej­scu, druga się od­da­liła i wró­ciła po kilku mi­nu­tach. Lu­dzie, na któ­rych So­nia pa­trzyła, mu­sieli usiąść, po­nie­waż te­raz wi­działa tylko głowy nad pa­ra­pe­tem.

Nie wie­działa, czy iść, czy zo­stać. Gdyby wy­da­rzyło się tam coś, czym po­winna się za­jąć po­li­cja, już by pod­nie­siono alarm.

Mimo wszystko nie ru­szyła się z miej­sca.

Jedna z po­staci się pod­nio­sła. Po­szła do­kądś. Po nie­ca­łej mi­nu­cie za­pa­liło się świa­tło na par­te­rze, w środ­ko­wym po­koju. Po­tem zga­sło i na pię­trze po­ja­wiły się dwie syl­wetki. Ta trze­cia, która do tej pory sie­działa, wstała na ich wi­dok. Wy­glą­dało na to, że roz­ma­wiają. So­nia wciąż cze­kała. Kilka mi­nut póź­niej to­wa­rzy­stwo się ro­ze­szło.

Roz­bły­sły dwa po­koje na gó­rze i je­den na dole – te same co po­przed­nio.

– Już, za­raz – prze­mó­wiła ci­cho do Boba.

Coś ją przy­trzy­my­wało w tym miej­scu. Była już cał­ko­wi­cie roz­bu­dzona. Spraw­dziła go­dzinę – piąta sie­dem.

Zga­sło świa­tło na par­te­rze, po chwili także dwa górne. Bu­dy­nek znowu po­grą­żył się w ciem­no­ści.

– Chodź. – So­nia po­cią­gnęła lekko za smycz. Chciała zejść do drogi i przejść się w stronę So­ko­łow­ska po as­fal­cie. Uznała, że nic tu po nich. Bob zde­cy­do­wa­nie wo­lał ciem­nie­jący w od­dali las.

– Nie, stary, żad­nych ło­wów. Bez szans – po­wie­działa ci­cho.

Bob wciąż pa­trzył w górę.

Przy­szło jej do głowy, że chciałby ru­szyć śla­dem tego ko­goś, kto wy­biegł z bu­dynku i roz­mył się w mroku. Gdyby była sama, mia­łaby wąt­pli­wo­ści, czy do­brze in­ter­pre­tuje to, co się tu wy­da­rzyło, ale Bob miał pew­ność – upar­cie wpa­try­wał się w te­ren po­nad nimi.

Za­wa­hała się. Las w tym miej­scu był wy­soki i gę­sty. Na­wet przy świe­tle księ­życa ni­czego tam te­raz nie wy­pa­trzy.

Poza tym gdyby coś się stało, tamci w środku wsz­czę­liby prze­cież alarm.

Chyba.

Cie­ka­wość wzięła górę. Kim byli ci lu­dzie? Do kogo na­le­żało to auto? Kto tu się spro­wa­dził? Co tu się wła­ści­wie działo?

Od­bija ci, po­my­ślała. Może coś jed­nak było na rze­czy z tym Księ­ży­cem? Kto pi­sał o jego wi­nie? Że się zbliża do Ziemi i wpę­dza lu­dzi w sza­leń­stwo? Chyba Szek­spir. Julka miała ostat­nio czy­tać frag­menty Ro­mea i Ju­lii i kwę­kała, że nie da rady, że po co. Z Szek­spira mo­żesz się na­uczyć wszyst­kiego o na­tu­rze ludz­kiej, od­parła wtedy So­nia, a córka w spo­sób ty­powy dla na­sto­lat­ków wzru­szyła ra­mio­nami. „Od tego są pod­ca­sty”.

Pod­ca­sty. Choć i tak do­brze, że nie Tik­Tok.

– Do­bra, tylko ka­wa­łek – szep­nęła znowu.

Prze­szła wzdłuż ogro­dze­nia w górę i skrę­ciła w prawo, tak jak pro­wa­dziła me­ta­lowa siatka. Bob wy­strze­lił przed sie­bie. Z no­sem przy ziemi wę­szył, nie­spo­koj­nie się po­ru­sza­jąc. Za­trzy­mał się, spoj­rzał w dół, po­tem znowu do­sta­wił nos do ściółki i wy­rwał do przodu.

– Nie. – So­nia lekko po­cią­gnęła smycz. Nie wcią­gnie jej w las, to prze­cież bez sensu.

Włą­czyła la­tarkę w te­le­fo­nie i przyj­rzała się siatce. Nie zo­ba­czyła żad­nych wgnie­ceń, ale to był so­lidny ma­te­riał sprzed lat, nie to co współ­cze­sne pro­dukty. Na ziemi po­kry­tej igli­wiem też nic, choć...

Tuż obok swo­jego buta do­strze­gła do­łek. Nie­równy, w jed­nym miej­scu głęb­szy. Taki, jakby ktoś sko­czył i od­ci­snął ślad, choć rów­nie do­brze po­cho­dze­nie tego wgłę­bie­nia mo­gło być inne.

Kuc­nęła i po­sta­no­wiła zro­bić zdję­cie. Na wszelki wy­pa­dek. Nie prze­sa­dzasz?, po­my­ślała, ale się­gnęła po apa­rat i na­ci­snęła przy­cisk. Zmru­żyła oczy po­draż­nione lampą bły­skową. Błysk się po­wtó­rzył. Za­mru­gała i po­my­ślała, że nie­chcący po raz drugi do­tknęła ekranu. We­szła w ga­le­rię w te­le­fo­nie. Fo­to­gra­fia była po­je­dyn­cza. Spoj­rzała w stronę bu­dynku daw­nego sa­na­to­rium. Je­śli to nie z lampy bły­sko­wej w jej apa­ra­cie, to zna­czy, że...

Wszyst­kie pro­sto­kąty okien spo­wi­jała ciem­ność, ale prze­cież jej się nie przy­wi­działo.

Usły­szała trzask, tuż za sobą. Bob szarp­nął smycz, a ona z tru­dem utrzy­mała rów­no­wagę. Przez jej ciało prze­szedł dreszcz stra­chu.

Mię­dzy drze­wami, ka­wa­łek od nich, do­strze­gła od­da­la­jący się biały ku­li­sty przed­miot.

Sarna. To była sarna. Te zwie­rzęta mają białe zady; kiedy ucie­kają, stro­szą sierść w tym miej­scu, co spra­wia, że „plama” się po­więk­sza. Za tym „zna­kiem” po­ru­sza się reszta stada, uni­ka­jąc roz­pro­sze­nia czy za­gu­bie­nia.

Ta sarna była sama. Out­si­derka, po­my­ślała So­nia. Tro­chę jak ona. Spoj­rzała na ze­ga­rek. Szes­na­ście mi­nut po pią­tej. Za dzie­sięć go­dzin do­łą­czy do niej matka.

Otrzą­snęła się.

– Chodź, Bob. – Lekko po­cią­gnęła smycz.

Pies nie­chęt­nie się od­wró­cił i ru­szył za nią. W dół, do drogi. Prze­szli do końca as­faltu, a po­tem wró­cili do domu. Kiedy mi­jali bu­dy­nek z wy­tar­tym na­pi­sem „Blit­zen­grund”, za­czy­nało świ­tać. Dawne sa­na­to­rium wy­glą­dało te­raz na uśpione i pu­ste.

So­nia usły­szała dźwięk przy­cho­dzą­cej wia­do­mo­ści. O tej po­rze? Od­blo­ko­wała te­le­fon. SMS był od Pio­tra Dęb­skiego.

„Jak na­strój przed go­dziną zero? In­stynkt ucieczki czy walki?”

Do­ło­żył uśmiech­niętą buźkę na końcu. Tro­chę mu opo­wie­działa, tyle, żeby zro­zu­miał, choć wąt­piła, by zdo­łał. Jego matka umarła kilka lat temu. Był z nią zwią­zany, ciężko prze­żył jej odej­ście. Ko­chali się, jak ro­dzina, w zwy­czajny, do­bry spo­sób.

„Kon­fron­ta­cji. Ale bez mor­der­czych in­stynk­tów”. Też klik­nęła w emotkę uśmie­chu.

„To do­brze. Mor­der­stwo to za­wsze kło­pot”.

„Albo praca”, od­pi­sała.

„Albo praca”, zgo­dził się. „A wła­ści­wie – dla­czego nie śpisz?”

„Za­wsze na sta­no­wi­sku”.

„A mo­gła­byś być gdzie in­dziej. Na przy­kład obok mnie”.

Po­czuła skurcz w dole brzu­cha. To, co dziś się wy­da­rzyło, było in­try­gu­jące i nie­po­ko­jące, wy­wo­łało w niej de­li­katne na­pię­cie, a na­pię­cie – wia­domo – do­maga się uj­ścia. Naj­le­piej w to­wa­rzy­stwie Pio­tra.

„Obo­wiązki”, od­pi­sała jed­nak krótko. Nie była w na­stroju ro­man­tycz­nym.

„Za­tem do­brej pracy. I do­brego spo­tka­nia”.

Tym ra­zem na końcu po­ja­wiło się czer­wone ser­duszko. Błysz­czało jak po­rsche na pod­jeź­dzie.

Z tej ład­nej, nie­po­ry­so­wa­nej strony.

Roz­dział 2

Wszystko jest kwe­stią od­po­wied­niej dawki, my­ślała, ja­dąc w stronę Mie­ro­szowa. Od­sta­wiła Julkę do szkoły, a te­raz wy­bie­rała się na po­ste­ru­nek.

Choć w przy­padku uza­leż­nie­nia każda dawka, na­wet naj­mniej­sza, jest szko­dliwa. Czy ona była uza­leż­niona od swo­jej matki? Nie w sen­sie fi­zycz­nej obec­no­ści, bo tej prze­cież od lat już nie do­świad­czała, ale psy­chicz­nie. Wciąż zda­rzały jej się na­głe my­śli w stylu „a co by matka po­wie­działa?” lub „matce by się to nie po­do­bało”. Matka była obecna w jej gło­wie jako cen­zorka. Miała swój za­ku­rzony kąt, z któ­rego od czasu do czasu się wy­chy­lała i ją musz­tro­wała. So­nia nie po­tra­fiła jej usu­nąć, czyli jed­nak była to forma ja­kie­goś uza­leż­nie­nia. A skoro tak, to...

„Ile byś dała, żeby się wy­wi­nąć od tej wi­zyty, co?”, za­cze­piła ją Julka przy śnia­da­niu. „Może tyle, co na te twoje nowe najki”, od­parła. „Ej, nie żar­tuj so­bie”, córka się spięła. „To traf­niej do­bie­raj żarty”, rzu­ciła So­nia. „Bę­dzie do­brze. I pa­mię­taj, że nie­długo masz ostat­nie eg­za­miny próbne. Przy­łóż się”. Julka wzru­szyła ra­mio­nami. Chwi­lowo bar­dziej się przy­kła­dała do swo­jego związku. Związku – jak to brzmiało w od­nie­sie­niu do pięt­na­sto­let­nich dzie­cia­ków! A może wła­śnie wtedy uczu­cia są naj­lep­sze, bo naj­szczer­sze? Kac­per, ko­lega z klasy, był sym­pa­tycz­nym chło­pa­kiem z ro­dziny lo­kal­nych przed­się­bior­ców. Dwa sklepy spo­żyw­cze, wy­po­ży­czal­nia ro­we­rów, hur­tow­nia ko­sme­tyczna w Wał­brzy­chu. Po­wo­dziło im się. Matkę So­nia po­znała na ze­bra­niu. Miła, uma­lo­wana, na ob­ca­sach. Otak­so­wała ją wzro­kiem i za­pew­niła, że kiedy Julka do nich przy­cho­dzi – mieli duży, dwu­ro­dzinny bu­dy­nek na obrze­żach mia­sta, z wy­pie­lę­gno­wa­nym ogro­dem – to ma „jak w domu”. Chyba nie było w tym przy­tyku. Kac­per zja­wił się w Ko­wa­lo­wej kilka razy, za­wsze pod nie­obec­ność Soni. Zo­sta­wiała im wtedy na­le­śniki i lo­dówkę z pro­duk­tami do ka­na­pek. Dwu­da­nio­wego obiadu z de­se­rem nie było. Była za to wol­ność.

Czy Julka już...?

So­nia nie py­tała. Zimą za­ga­iła na te­mat an­ty­kon­cep­cji. Ostroż­nie; miała na­dzieję, że na to za wcze­śnie, ale aku­rat oglą­dały ra­zem „Fakty” i le­ciał re­por­taż na te­mat pi­gułki „dzień po”. Julka spoj­rzała na nią i od­parła: „Dżi­zas, ja wiem wszystko, jakby co. Na­prawdę nie mu­simy przez to prze­cho­dzić”. „A skąd wiesz?”, za­py­tała So­nia. „Z róż­nych miejsc. I nie bój się, żadne na­wie­dzone albo głu­pie strony”.

Mimo wszystko tro­chę się bała – ewen­tu­al­nej ciąży wła­ści­wie naj­mniej. Julka w grun­cie rze­czy była roz­sądna i chyba nie pla­no­wała jesz­cze współ­ży­cia. Więk­szym nie­po­ko­jem na­pa­wało So­nię prze­cho­dze­nie ich re­la­cji na nowy po­ziom – jej jako matki, a Julki jako córki, ale i mło­dej ko­biety. Nie wie­działa, jak się w tym od­naj­dzie. Żad­nych wzor­ców z dzie­ciń­stwa, to zna­czy do­brych wzor­ców, a te­mat był jak pole mi­nowe. Na ile można się kum­plo­wać z wła­snym dziec­kiem, a na ile trzeba być au­to­ry­te­tem? O ile można za­py­tać w ra­mach mat­czy­nej tro­ski, a kiedy za­czyna się wścib­stwo? Co z za­gad­nień pry­wat­nych można po­dać swo­jemu do­ra­sta­ją­cemu po­tom­kowi, a co po­winno zo­stać ukryte? Naj­trud­niej­sze sprawy kry­mi­nalne przy tym wszyst­kim wy­da­wały się cza­sem ba­nal­nie pro­ste.

Za­par­ko­wała przed ka­mie­nicą z nie­bie­ską fa­sadą. Kiedy wy­sia­dła z sa­mo­chodu, zo­ba­czyła sier­żanta Ra­nika, który z du­żym bu­kie­tem róż w rę­kach szedł środ­kiem placu.

– Cześć. – Za­uwa­żył ją, mimo że kwiaty trzy­mał cen­tral­nie przed sobą, mocno ogra­ni­cza­jąc so­bie wi­docz­ność.

– Cześć. To ja­kiś do­wód w spra­wie? – So­nia pa­trzyła na bu­kiet.

Ro­bił wra­że­nie. Dużo róż, pew­nie kil­ka­na­ście, a może wię­cej, z dłu­gimi sztyw­nymi ło­dyż­kami. Płatki ciem­no­czer­wone, pra­wie bor­dowe. Do tego gip­sówka i wstążki. So­lidny bu­kiet w sta­rym stylu.

– Co...? A nie, nie. To dla mamy. Na uro­dziny. Ładny, nie? – Z nie­skry­waną dumą spoj­rzał na kwiaty. – Mama koń­czy pięć­dzie­siąt lat. Nie­źle, co?

Za­brzmiało to tak, jakby do­bi­cie do tego wieku było nie lada wy­czy­nem. Czter­dzie­sto­trzy­let­nia So­nia od­parła:

– Tak. Nie­któ­rym się udaje tyle prze­żyć. Też mam taki plan. Nie­długo zo­ba­czymy, czy się po­wie­dzie.

Nie miało za­brzmieć zło­śli­wie, a jed­nak chyba wbiła szpilę iro­nii. Była lekko po­de­ner­wo­wana, co tro­chę tłu­ma­czyło, ale tylko tro­chę. No i Ra­nik nie za­wsze miał dy­stans do nie­win­nych zło­śli­wo­ści.

– Żar­tuję – rzu­ciła szybko, bo sier­żant stał przed nią i ewi­dent­nie nie wie­dział, co po­wie­dzieć.

– A, no tak. No tak. – Z ulgą się ro­ze­śmiał.

– Idziesz z tymi kwia­tami na po­ste­ru­nek?

– Tak wy­szło. Ku­pi­łem rano, bo wtedy przy­wożą z giełdy, naj­śwież­sze, naj­ład­niej­sze. No i chcia­łem już mieć to za­ła­twione, żeby od razu po pracy po­je­chać do domu.

Po­ki­wała głową. Ona od razu po pracy po­je­dzie do Wał­brzy­cha na dwo­rzec. Bez kwia­tów. A może też po­winna ku­pić? Czy ra­czej matka dla niej, skoro to ona przy­jeż­dża w od­wie­dziny?

Na po­ste­runku Ra­nik wy­cią­gnął z torby duży pu­sty słoik, na­lał do niego wody i po­sta­wił na pa­ra­pe­cie. Kiedy wło­żył do środka bu­kiet, mu­siał go oprzeć o okno, żeby się nie prze­wró­cił.

– O, co to za oka­zja? – W drzwiach sta­nął Ja­cek Maj­kow­ski. – Coś prze­ga­pi­łem? – Za­nie­po­koił się.

– Nic. To kwiaty Marka. Sprawa oso­bi­sta. – So­nia mru­gnęła do niego.

– Wresz­cie się oświad­czasz? – Maj­kow­ski szcze­rze się ucie­szył.

– Nieee... Zna­czy jesz­cze nie te­raz. Naj­pierw uro­dziny mamy, ta­kie okrą­głe, pięć­dzie­siąte, a po­tem za­rę­czyny. Mama pro­siła, żeby w tej ko­lej­no­ści. Mó­wiła, że jak ma czter­dzie­ści kilka, to jesz­cze tak się czuje cał­kiem, cał­kiem... No, jesz­cze nie na te­ściową i bab­cię.

Maj­kow­ski gwizd­nął. Ład­nie to ro­bił, fil­mowo.

– Małe Ra­niki. – Znowu się uśmiech­nął. – Dzieci są fajne – do­dał i lekko po­smut­niał.

Soni też zro­biło się nie­swojo. Można być he­tero i nie chcieć dzieci, a można być homo i wła­śnie tego pra­gnąć.

– Ale koty też ni­czego so­bie. Zwłasz­cza mój He­min­gway. – Maj­kow­ski szybko wró­cił do formy.

– Na­zwa­łeś kota He­min­gway? – spy­tał za­sko­czony Ra­nik, a So­nia się za­sta­no­wiła, czy sier­żan­towi coś to miano mówi.

– Tak. Bo jest po­dobny. Też ma taką białą brodę – od­parł Maj­kow­ski.

– Brodę? On ma wąsy – zdzi­wił się Ra­nik.

– Kto? – Te­raz zdu­mie­nie po­ja­wiło się na twa­rzy Maj­kow­skiego.

– No He­min­gway. Taco He­min­gway.

I nie­za­dane py­ta­nie Soni do­cze­kało się od­po­wie­dzi.

– Mój kot na­zywa się jak ten ame­ry­kań­ski pi­sarz – wy­ja­śnił Ja­cek.

– Aha.

To było ma­sku­jące „aha”, co do tego nie miała wąt­pli­wo­ści. Ra­nik też. Schy­lił się i się­gnął do szu­flady biurka po ba­ton cze­ko­la­dowy. So­nia znała ten me­cha­nizm. Kiedy Ma­rek się stre­so­wał, wsu­wał ja­kąś prze­ką­skę. Te­raz jed­nak za­stygł z je­dze­niem w dłoni.

– Nie, w su­mie to nie. – Za­uwa­żył, że tamci mu się przy­glą­dają. – Ka­sia się od­chu­dza. Już, a na­wet nie ma jesz­cze daty ślubu. To zna­czy bę­dzie w grud­niu, a oświad­czyny chyba w czerwcu, bo maj to nie­szczę­śliwy, bo bez r...

– W tym prze­są­dzie cho­dzi o mie­siące ślubu, nie za­rę­czyn – prze­rwała mu So­nia.

– Może, ale le­piej dmu­chać na zimne. Więc w grud­niu, a ona już się szy­kuje. Zresztą u niej to też te­raz sprawa wy­glądu, bo koń­czy szkołę ko­sme­tyczną i idzie na swoje.

– To już nie po­li­cja? – za­py­tała.

– Nie. – Po­krę­cił głową. – Słabo płacą, per­spek­tyw brak. No i śred­nio to in­te­re­su­jące, zna­czy dla niej, bo mnie to kręci. No i bę­dzie pra­co­wała na sie­bie, więc musi być wi­zy­tówką swo­jego biz­nesu. No. – Odło­żył ba­to­nik do szu­flady. – Ciężko mi zmie­nić te przy­zwy­cza­je­nia. Czy­ta­łem gdzieś, że cu­kier też może być na­ło­giem. Nie tylko fajki czy wódka. Czło­wieka tak cią­gnie do cze­ko­lady albo cu­kierka, bo to rze­czy­wi­ście jak uza­leż­nie­nie. Coś w tym jest – wes­tchnął. – Cho­ciaż w su­mie to le­piej, że mnie ci­śnie ze słod­kim, bo jak pa­trzę na sie­bie i swój brak wol­nej woli czy wy­trwa­ło­ści, to gdyby cho­dziło o pro­centy czy inne świń­stwo, mar­nie bym skoń­czył. Na­łogi są okropne. Trzy­mają czło­wieka w gar­ści. Mnie to by trzeba było gdzieś za­mknąć, bez do­stępu do tego, co kusi, bo ina­czej to bez szans. Umarł­bym z tym na­ło­giem.

– Chyba le­piej umrzeć z na­ło­giem niż przez na­łóg – stwier­dziła So­nia.

– Naj­le­piej to... – za­czął sier­żant Maj­kow­ski, ale jego wy­po­wiedź prze­rwał dźwięk te­le­fonu. Ode­brał. – Po­ste­ru­nek po­li­cji w Mie­ro­szo­wie, słu­cham.

So­nia usia­dła przy swoim biurku. Był kwa­drans po ósmej. Julka miała dziś lek­cje do trze­ciej, długo. Od­bie­rze ją, po­tem do domu, żeby na krótko wyjść z Bo­bem, i do Wał­brzy­cha na dwo­rzec po matkę i...

– ...przy­ją­łem zgło­sze­nie. Pod­je­dziemy w ciągu kwa­dransa. – Maj­kow­ski odło­żył słu­chawkę i spoj­rzał na So­nię. – Mamy zgło­sze­nie śmierci. To zna­czy praw­do­po­dob­nie sa­mo­bój­stwa. W ośrodku le­cze­nia uza­leż­nień w Ko­wa­lo­wej. To obok cie­bie, w tym daw­nym sa­na­to­rium. Wie­dzia­łaś, że tam ta­kie rze­czy?

***

Przy bra­mie cze­kał na nich wy­soki męż­czy­zna. Szczu­pły i szpa­ko­waty, miał na so­bie nie­bie­skie dżinsy i gra­na­tową sztruk­sową ko­szulę.

– Piotr Za­ręba, te­ra­peuta. – Wy­cią­gnął rękę w ich stronę.

– Ko­mi­sarz So­nia Kranz, sier­żant Ja­cek Ma­jew­ski. – Uści­snęła jego dłoń, przed­sta­wia­jąc sie­bie i swo­jego to­wa­rzy­sza. – To co tu się stało?

Wcze­śniej Maj­kow­ski zre­la­cjo­no­wał roz­mowę, która była krótka, tre­ściwa i po­zba­wiona emo­cji, jak to ujął. Zwy­kle śmierć czło­wieka od­dzia­łuje ja­koś na na­strój tego, kto ją od­kryje, tym bar­dziej, je­śli cho­dzi o sa­mo­bój­stwo. Tym­cza­sem dzwo­niący spra­wiał wra­że­nie opa­no­wa­nego, mó­wił rze­czowo, co mo­gło ozna­czać albo po­myłkę w od­bio­rze sy­tu­acji, albo psy­cho­pa­tię. Była też trze­cia ewen­tu­al­ność: o za­bój­stwie in­for­mo­wał do­świad­czony te­ra­peuta. I wła­śnie to miało miej­sce w tym przy­padku.

Męż­czy­zna miał ładne ja­sno­szare oczy i tro­chę zmę­czone spoj­rze­nie.

– Szcze­rze po­wie­dziaw­szy, to nie wiem, co tu się wy­da­rzyło. Sy­tu­acja jest dla mnie zu­peł­nie nie­zro­zu­miała. Oczy­wi­ście poza jed­nym fak­tem, bo ten nie ulega wąt­pli­wo­ści: Ta­de­usz nie żyje.

– Ta­de­usz? – So­nia wy­cią­gnęła no­tes.

– Ci­chosz. Ta­de­usz Ci­chosz. Chodźmy, pro­szę.

Ru­szyli pod­jaz­dem ku gó­rze.

– Pięć­dzie­siąt sześć lat, wy­kształ­ce­nie śred­nie, czło­wiek bar­dzo ma­jętny i bar­dzo uza­leż­niony. To jego auto. – Za­ręba na chwilę przy­sta­nął przy po­rsche.

– Nowe i za­ry­so­wane.

– Tak. Ale skąd pani wie? Prze­cież to z dru­giej strony. – Zdzi­wił się.

Kranz po­my­ślała, że Za­ręba jest by­strym czło­wie­kiem.

– Za­uwa­ży­łam wcze­śniej.

Na tym eta­pie nie było żad­nego po­wodu, żeby się zdra­dzać z tym, co za­ob­ser­wo­wała przed świ­tem. Nic nie od­po­wie­dział; wi­działa, że prze­twa­rza tę in­for­ma­cję. Był spo­kojny, za­cho­wy­wał uprzejmy dy­stans, który nie ozna­czał po­czu­cia wyż­szo­ści, tylko ofia­ro­wa­nie in­nym swo­body. Jak na ra­zie – pe­łen pro­fe­sjo­na­lizm.

– Mo­żemy iść da­lej – po­wie­działa.

Znowu ru­szyli do góry.

– Chciał­bym od razu po­wie­dzieć jedną rzecz: je­ste­śmy ośrod­kiem te­ra­peu­tycz­nym. Po­ma­gamy oso­bom, które utra­ciły moż­li­wość świa­do­mego kie­ro­wa­nia swoim ży­ciem. Nie oce­niamy, to bar­dzo ważna za­sada. Ani w roz­mo­wach in­dy­wi­du­al­nych mię­dzy te­ra­peutą i pa­cjen­tem, ani na se­sjach gru­po­wych. To zna­czy oce­nie może pod­le­gać za­cho­wa­nie, ale ni­gdy osoba. Poza tym przyj­mu­jemy lu­dzi, któ­rzy mo­gliby wzbu­dzać za­in­te­re­so­wa­nie róż­nych służb, ale my nie tro­pimy i nie prze­ka­zu­jemy in­for­ma­cji o wy­kro­cze­niach, które stały się ich udzia­łem.

Sta­nęli przed wej­ściem, obok pa­ra­sola. Usta­wiono tu dwa okrą­głe sto­liki i osiem krze­seł. Mało miej­sca, zde­cy­do­wa­nie lep­sze wa­runki były od ulicy. Nikt z pen­sjo­na­riu­szy nie chce się wy­sta­wiać na wi­dok, po­my­ślała.

– Te­raz roz­ma­wia pan ze mną, te za­sady mo­żemy więc na chwilę od­su­nąć. Co miał za uszami Ta­de­usz Ci­chosz?

Te­ra­peuta lekko się skrzy­wił.

– Prze­pra­szam – po­pra­wiła się. – Na co cho­ro­wał Ta­de­usz Ci­chosz? Bo tak się na to mówi: cho­roba, prawda?

Po­ki­wał głową.

– Tak, uza­leż­nie­nie jest cho­robą. Może z ze­wnątrz wy­gląda na to, że ci lu­dzie się ba­wią, pi­jąc, im­pre­zu­jąc, upra­wia­jąc seks, cho­dząc do ka­syna, ale to wszystko są spo­soby na ra­dze­nie so­bie z emo­cjami. De­struk­cyjne i przy­no­szące cier­pie­nie. Ta­de­usz przy­je­chał do nas sam, cztery dni temu. Za­li­czył ko­li­zję z bramą, choć wjazd jest sze­roki. U każ­dego pa­cjenta przed przy­ję­ciem spraw­dzamy trzeź­wość lub ro­bimy test na obec­ność nar­ko­ty­ków. U niego al­ko­mat wska­zał dwa i sześć dzie­sią­tych pro­mila.

– I...?

– Cóż... – Za­ręba roz­ło­żył ręce w ge­ście bez­rad­no­ści. – Umowę na tur­nus...

– Tur­nus?

– Tur­nus te­ra­peu­tyczny. Zwy­kle przyj­mu­jemy pa­cjen­tów na dwa­dzie­ścia osiem dni, to czas, który po­zwala „prze­me­blo­wać” so­bie w gło­wie i okrzep­nąć na tyle, by w bez­pieczny spo­sób, czyli bez uży­wek, wró­cić do co­dzien­no­ści. By­wają jed­nak i krót­sze po­byty, w za­leż­no­ści od po­trzeb i moż­li­wo­ści. Oczy­wi­ście po­tem dal­sza te­ra­pia, grupy wspar­cia, mi­tingi. Praca na lata, zwy­kle do końca ży­cia. Za­tem za­dzwo­ni­łem do szefa, Je­rzego No­waka, z py­ta­niem, jak się za­cho­wać. Z jed­nej strony kon­takt z kimś, kto jest pod wpły­wem środ­ków odu­rza­ją­cych, źle działa na grupę, z dru­giej... Co zro­bić z czło­wie­kiem, który ma po­nad dwa i pół pro­mila al­ko­holu we krwi? Ode­słać z po­wro­tem wła­snym au­tem? Gdy­by­śmy dzia­łali w du­żym mie­ście, można by to roz­wa­żyć, za­mó­wić tak­sówkę, ale tu... – Za­ręba wzru­szył ra­mio­nami. – Ju­rek zde­cy­do­wał, że go przyj­miemy. Pierw­szą dobę Ta­de­usz spę­dził w od­osob­nie­niu, do­piero kiedy wy­trzeź­wiał, do­łą­czył do grupy.

Byli już we­wnątrz bu­dynku. So­nia wcią­gnęła po­wie­trze do płuc. Od­ruch – za­wsze tak ro­biła w miej­scach z prze­szło­ścią. Lu­biła czuć za­pa­chy, które wiele mó­wiły o cha­rak­te­rze da­nej lo­ka­li­za­cji. Tu czuła pa­stę do pod­łóg, słodko-che­miczno-olej­kową woń, płyn do pra­nia i naj­przy­jem­niej­szy za­pach – drewna.

– Jego po­kój jest na pię­trze.

Bor­do­wymi me­ta­lo­wymi scho­dami z ład­nym kwia­to­wym ażu­rem we­szli na wyż­szą kon­dy­gna­cję.

Skrę­cimy w prawo, po­my­ślała So­nia, gdy do­tarli do szczytu scho­dów.

– A te­raz w prawo – po­wie­dział Za­ręba.

Sta­nęli przed ostat­nim po­ko­jem po pra­wej stro­nie ko­ry­ta­rza. Tym, w któ­rego okno wpa­try­wała się mi­nio­nej nocy. Drew­niane drzwi były prze­szklone – gę­sty wzo­rek na dwóch szy­bach w ko­lo­rze musz­tar­do­wym unie­moż­li­wiał do­strze­że­nie tego, co w środku. To zna­czy w sy­tu­acji, gdy obie szyby znaj­do­wały się na miej­scu, bo te­raz bra­ko­wało tej dol­nej. W dwóch miej­scach kit mocno trzy­mał nie­duże ka­wałki szkła, ale reszty nie było. So­nia lekko się schy­liła i zo­ba­czyła przed sobą tylko drew­nianą szafę.

Te­ra­peuta za­uwa­żył, że ko­mi­sarz przy­gląda się temu szcze­gó­łowi.

– To efekt dzi­siej­szego po­ranka. Ta­de­usz nie przy­szedł na po­ranną gim­na­stykę. Trzy dni temu był z tego zwol­niony, bo jego kon­dy­cja psy­cho­fi­zyczna nie po­zwa­lała na taką ak­tyw­ność, ale póź­niej już ćwi­czył. Dziś się nie po­ja­wił. Krzysz­tof i Ja­nusz, zna­czy inni pa­cjenci, po­szli spraw­dzić, co się dzieje.

– Nie pan?

– Nie, ja nie zo­sta­wiam grupy.

– A te­raz?

– Te­raz jest z nimi mój zmien­nik, Mar­cin Kruk. Pra­cu­jemy w try­bie dwu­dzie­stocz­te­ro­go­dzin­nym, wy­miana na­stę­puje rano, mię­dzy gim­na­styką a śnia­da­niem. Dziś ten rytm się za­bu­rzył.

– Okej. I co da­lej się wy­da­rzyło? We­szli do po­koju i zo­ba­czyli nie­ży­wego Ta­de­usza?

– Tak. A po­tem na­stą­piło za­mie­sza­nie. Ja­nusz chyba się prze­jął, choć twier­dzi, że po pro­stu się za­chwiał, i nie­chcący stłukł jedną z szy­bek. Co dziwne, w drzwiach był klucz. Zgod­nie z na­szymi za­sa­dami pa­cjenci nie za­my­kają po­ko­jów, zresztą nie do­stają swo­ich klu­czy.

– On miał. Skąd?

Za­ręba wes­tchnął.

– Wi­dzi pani, po­byt tu nie jest przy­mu­sowy. Re­guły są, ale to nie wię­zie­nie. Klu­cze znaj­dują się w po­koju te­ra­peuty. To po­miesz­cze­nie za­my­kamy, ale zamki w drzwiach pa­mię­tają dawne czasy. Nie trzeba być spe­cja­li­stą, żeby je otwo­rzyć. Po­wi­nie­nem mieć dwa klu­cze do każ­dego po­koju. Tu bra­ko­wało jed­nego.

– Ale drzwi nie były za­mknięte? – upew­niła się Kranz.

– Nie. Nie wiem, dla­czego Ta­de­usz wło­żył klucz do zamka. I od razu po­wiem, że nie wiem, kiedy to zro­bił. Może wczo­raj, a może wcze­śniej. Nie mam na­tury kon­tro­lera. Krzysz­tof wszedł i zo­ba­czył to, co za­raz pani zo­ba­czy. Po­tem oczy­wi­ście za­mkną­łem drzwi. – Te­ra­peuta wło­żył do zamka klucz i prze­krę­cił go. – Pro­szę.

– Ja przo­dem – po­wie­działa, choć z opisu wy­ni­kało, że przez po­kój już zdą­żyło się prze­wi­nąć kilka osób. Na pewno za­dep­tały ślady, py­ta­nie tylko, jak duża była skala tego ba­ła­ganu.

Na wprost wej­ścia stała szafa zro­biona z ciem­nego drewna. Za wą­skim ko­ry­ta­rzy­kiem znaj­do­wały się biurko i ko­módka utrzy­mane w po­dob­nej sty­li­styce oraz łóżko z me­ta­lo­wym ste­la­żem, też stare albo sty­li­zo­wane na ta­kie. Usta­wiono je wez­gło­wiem do okna, w któ­rym wi­siały ko­ron­kowa fi­ranka i za­słona w kwia­towy wzór. Ca­łość wy­glą­dała tak, jakby od czasu pierw­szych, nie­miec­kich wła­ści­cieli nie­wiele się tu zmie­niło.

Na łóżku le­żał mar­twy męż­czy­zna.

Za­ręba zo­stał z tyłu, So­nia po­de­szła do de­nata. Uło­żony na wznak, lewa ręka zwi­sała z ma­te­raca. Wi­dać było na niej cię­cie na wy­so­ko­ści nad­garstka. Pod nią znaj­do­wał się ba­weł­niany chod­nik, zszyty z ka­wał­ków ma­te­riału w róż­nych od­cie­niach czer­wieni. So­nia wło­żyła la­tek­sowe rę­ka­wiczki, schy­liła się i pod­nio­sła ma­te­riał. Na drew­nia­nej pod­ło­dze wid­niała bor­dowa plama, nie­duża – to, co ska­pało z rany, tylko nie­znacz­nie prze­sią­kło przez chod­ni­czek.

Druga ręka le­żała wzdłuż ciała, zgięta w łok­ciu, z dło­nią spo­czy­wa­jącą na brzu­chu. W niej tkwił nóż z za­krwa­wio­nym ostrzem.

Soni przy­po­mniały się stare spek­ta­kle Te­atru Te­le­wi­zji, gdzie wi­dy­wała po­dobne in­sce­ni­za­cje. Na­chy­liła się nad Ci­cho­szem. Był ewi­dent­nie nie­żywy, ale i tak przy­ło­żyła dwa palce do jego szyi. Do­świad­cze­nie mó­wiło jej, że nie żyje od kilku go­dzin. Czte­rech? Ośmiu? Ra­czej nie dłu­żej. Czy zgi­nął wtedy, gdy ona szła z Bo­bem na wcze­sny spa­cer?

Męż­czy­zna, po­dob­nie jak ten bu­dy­nek, no­sił ślady daw­nej urody. Ładna twarz z wy­raź­nie za­ry­so­waną żu­chwą, ale oczy pod­puch­nięte, a skóra zsi­niała – wi­dać było, że wła­ści­ciel ciała lu­bił żyć na kra­wę­dzi. Za­rost dwu-, trzy­dniowy, wy­ni­ka­jący chyba ze sty­li­za­cji. Ciu­chy mar­kowe – spodnie chi­nosy i ko­szulka polo z logo zna­nej ame­ry­kań­skiej firmy. Skar­petki też. Tak, dało się tu wy­czuć pie­nią­dze. Po­dob­nie jak fakt, że ma­jęt­ność nie za­pew­nia szczę­ścia.

Na sto­liku przy łóżku za­uwa­żyła pu­dełko z kar­tami. Duże, mu­siało za­wie­rać wię­cej niż jedną ta­lię. Otwo­rzyła je. Pach­niało no­wo­ścią i ele­gan­cją, ta­lie były trzy.

Po­de­szła do biurka. Na bla­cie stała pu­sta bu­telka po wódce i le­żały bli­stry po le­kach. Obej­rzała je – re­la­nium. Wszyst­kie osiem. I wszyst­kie pu­ste.

– To chyba też za­bro­nione? – za­py­tała Za­rębę.

– Oczy­wi­ście – od­parł spo­koj­nie. – Nie wie­dzia­łem, że ma to u sie­bie w po­koju. Te­raz byłby to po­wód do usu­nię­cia go z tur­nusu. Zresztą gdyby pi­jany do­łą­czył do grupy, też bym go ode­słał.

– Prze­szu­kuje pan torby, które pa­cjenci przy­wożą ze sobą do ośrodka?

– Tak. Ta­de­usz nie miał ze sobą ni­czego, co by­łoby nie­do­zwo­lone.

– Za­tem skąd...?

– Sa­mo­chodu nie prze­szu­ki­wa­łem, choć klu­czyki są u mnie. Po­dobno nie miał dru­giego kom­pletu. Po­wtó­rzę: nie je­ste­śmy straż­ni­kami. Pa­cjenci choćby w mi­ni­mal­nym stop­niu mu­szą mieć wolę i sa­mo­kon­trolę.

Na biurku le­żały też kartka, nie­za­pi­sana, dłu­go­pis i zdję­cie dziew­czyny.

Ko­chanka, po­my­ślała So­nia w pierw­szym od­ru­chu. Pa­so­wa­łoby do ca­ło­kształtu. Ale kiedy przyj­rzała się fo­to­gra­fii, za­uwa­żyła po­do­bień­stwo ko­biety do Ta­de­usza Ci­cho­sza. Ładna twarz, nie­bie­ski ko­lor oczu pod­bity przez in­ten­sywną ko­bal­tową barwę su­kienki. Zdję­cie zro­biono na ulicy, w ru­chu, nie wy­glą­dało na po­zo­wane, choć jed­no­cze­śnie było w nim coś pro­fe­sjo­nal­nego.

– Córka? – Spoj­rzała na te­ra­peutę.

– Chyba tak. Opo­wia­dał o niej. Dwa­dzie­ścia je­den lat, piękna.

Zga­dzało się.

– Bar­dzo ją ko­cha, to zna­czy ko­chał. Tak de­kla­ro­wał i wy­da­wało się to szczere.

– Ko­goś jesz­cze ko­chał?

– Ma żonę. I ko­chankę. To zna­czy miał, prze­pra­szam. Żona mieszka w War­sza­wie, córka jest z tego związku. Nie żyją ze sobą. On zo­sta­wił so­bie willę, żo­nie i córce ku­pił apar­ta­ment. Ko­chance zresztą też, tyle że we Wro­cła­wiu. Stam­tąd do nas przy­je­chał. Ko­chankę zdra­dził z inną ko­bietą, ale ona chyba o tym nie wie. Al­ko­hol zu­peł­nie roz­ha­mo­wy­wał.

– Jak pan oce­nia, mógł chcieć po­peł­nić sa­mo­bój­stwo? – za­py­tała So­nia.

Te­ra­peuta się za­wa­hał.

– Nic na to nie wska­zy­wało, ale pierw­sze dni na przy­mu­so­wym od­wyku są trudne. Ze­spół od­sta­wienny to nic mi­łego. Wielu na­szych pa­cjen­tów ma ob­ni­żony na­strój i de­pre­sję. Nie za­ob­ser­wo­wa­łem tego ostat­niego u Ta­de­usza, choć głowy bym za to nie po­ło­żył. Ge­ne­ral­nie, po­wie­dział­bym, że to czło­wiek, który lubi ży­cie, mimo wszystko. Lu­bił – po­pra­wił się. – Prze­pra­szam, trudno tak... Od razu po­wiem, bo to może ważne, z punktu wi­dze­nia po­li­cji na pewno. Kiedy przyj­mo­wa­łem go do ośrodka, zo­ba­czy­łem w jego tor­bie go­tówkę, dużą. Spięte ban­de­ro­lami pliki bank­no­tów. Po­dobno czter­dzie­ści pięć ty­sięcy. Ta­de­usz wy­jął z tej torby chu­s­teczki i nie za­piął zamka, wręcz jakby za­le­żało mu, żeby to po­ka­zać, ale za­prze­czył, gdy za­py­ta­łem. Może na­prawdę nie ro­biło to już na nim wra­że­nia. Po­wie­dzia­łem mu, że mamy tu za­my­kaną szafę, z do­brym zam­kiem, na leki, ale...

– A to re­la­nium to skąd? Nie z tej szafy?

– Nie. Szafa ma nie­na­ru­szony za­mek, le­ków nie ubyło – od­parł. – Od­mó­wi­łem prze­cho­wa­nia tej go­tówki, żeby nie od­po­wia­dać za jej ewen­tu­alne za­gi­nię­cie, ale nie prze­jął się tym. Chyba nie uznał tego za istotną sprawę. Być może z jego punktu wi­dze­nia nie była to duża suma. Wiem też, ale tylko tyle, co te­raz pani po­wiem, że Ta­de­usz zaj­mo­wał się han­dlem bro­nią. I że tra­fił, za­cy­tuję go, na „złych lu­dzi”.

– Cie­kawa opi­nia ko­goś, kto był na ba­kier z pra­wem – za­uwa­żyła.

Za­ręba lekko się uśmiech­nął.

– Na­sza praca po­lega w du­żej mie­rze na ure­al­nia­niu pa­cjen­tom świata. Ci „źli lu­dzie” to po­dobno po­li­tycy i gang­ste­rzy. Po­wie­dział, że wsa­dził ich na minę. Co to miało zna­czyć, nie wiem. Czy to mo­gło spo­wo­do­wać, że tar­gnął się na swoje ży­cie? Nie da się tego wy­klu­czyć.

Chyba się da, po­my­ślała So­nia. Jak­kol­wiek za­koń­czyło się ży­cie tego fa­ceta, ra­czej nie zro­bił tego z wła­snej woli. Sprawa była zde­cy­do­wa­nie roz­wo­jowa, choć główny ak­tor wła­śnie się zwi­nął.

Wyj­rzała przez okno. Przed bu­dyn­kiem zo­ba­czyła Maj­kow­skiego, który roz­ma­wiał z męż­czy­zną z dłu­gimi wło­sami spię­tymi w kitkę. Obok stała grupka, za­pewne pa­cjen­tów.

Za­ręba też spoj­rzał w tamtą stronę.

– Mar­cin, mój zmien­nik. Grupa wy­szła na ze­wnątrz, tak ła­twiej im po­ra­dzić so­bie z emo­cjami. Mar­twię się, jaki wpływ to wy­da­rze­nie bę­dzie miało na ich te­ra­pię.

Gdy So­nia się­gnęła po te­le­fon, żeby za­dzwo­nić po tech­ni­ków, za­py­tał:

– Czy to wszystko?

Kiw­nęła głową.

– Na ra­zie tak.

– Do­łą­czę do grupy, do­brze?

Znowu przy­tak­nęła.

– Pro­szę im po­wie­dzieć, żeby się nie roz­cho­dzili. Będę chciała po­roz­ma­wiać z każ­dym z nich.

– Te­raz?

– Tak.

– Mamy usta­lony plan dnia, więc...

So­nia po­my­ślała, że ten fa­cet żyje w swoim świe­cie. Albo na­prawdę wie­rzy w sa­mo­bój­stwo Ci­cho­sza.

– Trudno – od­parła. – Po­trzebne będą mo­dy­fi­ka­cje.

– Ru­tyna jest dla tych lu­dzi bar­dzo ważna.

Po­czuła, że za­czyna się de­ner­wo­wać. Ta sprawa i jesz­cze matka...

Matka.

– Ru­tyna bę­dzie mu­siała się uela­stycz­nić, przy­kro mi. Prze­pra­szam, chcia­ła­bym te­raz zo­stać sama. Może pan już iść na dół, za­raz do­łą­czę.

Gdy te­ra­peuta opu­ścił po­kój, znowu ro­zej­rzała się po po­miesz­cze­niu. Po­de­szła do ko­mody i wy­su­nęła pierw­szą szu­fladę. Skar­pety i bok­serki. W dru­giej pi­żama, wy­glą­dała na nie­uży­waną. Trze­cia była pu­sta. Szafa mie­ściła w so­bie kilka par spodni na wie­sza­kach, sta­ran­nie uło­żone ko­szulki polo, dwa swe­try i dwie bluzy. Na dole stała torba, ciemna, w spor­to­wym ty­pie. Z ta­kimi fa­ceci cho­dzą na si­łow­nię. So­nia ją otwo­rzyła. Bank­noty. Pew­nie pie­nią­dze, o któ­rych wspo­mi­nał te­ra­peuta. Dużo, więc chyba nic nie ubyło, ale to się do­piero okaże.

Zer­k­nęła na górną, po­je­dyn­czą półkę. Le­żał tam ze­ga­rek, być może wart wię­cej niż to, co znaj­do­wało się w tor­bie. Srebrny albo z bia­łego złota, szwaj­car­ski, z gra­we­run­kiem „Ta­de­usz Ci­chosz”. Mi­to­man, prze­le­ciało jej przez głowę. Bo­gaci dzie­lili się na dwie ka­te­go­rie: jedni bez po­czu­cia ob­cia­chu ob­no­sili się ze swoim sta­nem po­sia­da­nia, dru­dzy byli po­nad ma­te­rialne oznaki bo­gac­twa. Ci­chosz zde­cy­do­wa­nie na­le­żał do tej pierw­szej grupy. Obok tego cuda sztuki ze­gar­mi­strzow­skiej i ju­bi­ler­skiej za­ra­zem znaj­do­wał się plik kar­tek. Pa­pe­te­ria, jak się oka­zało. Też ele­gancka, kre­mowa, z na­dru­kiem „TC”. So­nia za­uwa­żyła, że jedna z kar­tek jest czę­ściowo za­pi­sana. Le­żała w pu­dełku od­wró­cona ty­łem, ale można się było do­pa­trzeć śla­dów dłu­go­pisu. Pióra, stwier­dziła ko­mi­sarz, ob­ra­ca­jąc ją. Pe­łen pa­kiet ma­jęt­no­ści na po­kaz w pierw­szym po­ko­le­niu do­rob­kie­wi­cza. Pióro pew­nie było wy­sa­dzane bry­lan­tami albo czymś rów­nie dro­gim. „Ko­chana Có­reczko, bar­dzo mi przy­kro, że sprawy tak się po­to­czyły. Prze­cież wiesz, że nie chcę ro­bić ni­czego, co by Ci spra­wiło przy­krość. Nic prze­ciwko To­bie. Po pro­stu taka jest na­tura tej cho­roby. Znów po­dejmę dzia­ła­nia, by z tego wyjść. Obie­cuję Ci to. Tę­sk­nię, ko­cham, Tata”.

So­nia pa­trzyła na ten krótki list. Z jed­nej strony ma­ni­pu­la­cja, bo sprawy same się „to­czą”, cho­ciaż to Ci­chosz się do­pro­wa­dził do ta­kiego stanu, ale z dru­giej „tę­sk­nię” i „ko­cham”... Czy brzmiało szcze­rze? Ad­re­satką mu­siała być dziew­czyna z fo­to­gra­fii. So­nia mo­gła po­dej­rze­wać, że re­la­cja mię­dzy tym dwoj­giem była ostat­nio chłodna, ale Ci­chosz miał na­dzieję na ocie­ple­nie sto­sun­ków. Tu już się nic nie wy­da­rzy, prze­le­ciało jej przez głowę.