Przesiedleńcy. Tom 2: Obcy swojak, czyli smak tarniny - Henryk Karol Skiba - ebook

Przesiedleńcy. Tom 2: Obcy swojak, czyli smak tarniny ebook

Henryk Karol Skiba

5,0

Opis

Po długich wahaniach zmęczeni szarzyzną PRL-u Weisenfeldtowie decydują się na wyjazd do Niemiec. Biorąc pod uwagę jednoznacznie udokumentowane niemieckie pochodzenie Gerarda, wydaje się, że uzyskanie statusu przesiedleńca jest czystą formalnością. Zderzeniez biurokracją i urzędniczą niekompetencją przynosi niespodziewane komplikacje. Również rynek pracy, nastawiony na młodych i jak najtańszych pracowników, okazuje się niespecjalnie przychylny dla pięćdziesięcioletniego inżyniera.

W tym samym czasie w Polsce upada władza komunistyczna i ojczyzna zdaje się zmierzać ku normalności. Czy decyzja o wyjeździe była zatem słuszna? Jak Gerard oceni ją z perspektywy lat?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 541

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Henryk ‌Karol Skiba
Przesiedleńcy. ‌Tom 2: Obcy swojak, ‌czyli smak ‌tarniny
© Copyright by Henryk ‌Karol Skiba 2018Projekt ‌okładki: Robert ‌Bielefeldt
ISBN 978-83-7564-544-6
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja ‌chroniona ‌prawem ‌autorskim.Zabrania ‌się jej ‌kopiowania, ‌publicznego udostępniania w ‌Internecie oraz ‌odsprzedaży bez zgody ‌Wydawcy.

Nie należy ani okrętu ‌przytwierdzać do jednej ‌kotwicy,

ani życia opierać ‌na jednej nadziei.

Epiktet ‌z Hierapolis

Wstęp

No i stało ‌się. Któregoś ‌dnia, w maju ‌1989 roku, docent Gerard ‌Weisenfeldt wsiadł ‌do swojego uno i na ‌stałe ‌wyjechał do Niemiec. ‌Nie przewidział tylko, ‌że ‌chwilę później ‌skończy się ‌w Polsce ‌komunizm, i że w Niemczech ‌nie za bardzo ‌go ‌będą chcieli. ‌Jemu, swojakowi wychowanemu ‌w niemieckojęzycznym domu, tendencyjnie ‌odmówiono statusu ‌przesiedleńca. ‌Bo „nie mówi po ‌niemiecku i w Polsce nie ‌doświadczył nacisku przesiedleńczego”.

Było ‌jak z tarniną rosnącą wzdłuż ‌dróżek, pomiędzy ‌würzburskimi ‌winnicami nad Menem, ‌gdzie w końcu ‌rzucił ich ‌los. Pokryte siną ‌mgłą ‌tarki łudziły dojrzałością. ‌Obiecywały radosny ‌smak dojrzałych jesiennych owoców. ‌Kiedy ich ‌spróbował, ‌powrócił cierpki, ‌znany z dzieciństwa smak ‌i refleksja: ładne i obiecujące, jak ‌RFN, ‌ale ‌cierpkie w smaku.

We Friedlandzie, ‌w obozie przesiedleńczym, ‌Gerard spotyka kandydatów na ‌Niemców, którzy nieznajomością ‌języka ‌wręcz się chwalą. Nie ‌dysponowali ani ‌stosownym pochodzeniem, ani ‌dziadkiem w Wehrmachcie. Nie mieli ‌niczego, ‌co dawałoby im powód ‌do starań o status ‌przesiedleńca. Nawet owczarka ‌niemieckiego w rodzinie nie mieli, ‌a stali się przesiedleńcami. ‌On nie. Nawet o obywatelstwo musiał walczyć.

W owym czasie Niemcy potrzebowały wykwalifikowanych robotników bądź rzemieślników, a nie naukowców – jak Weisenfeldt. Ludzi po pięćdziesiątce, z doktoratem na rynku pracy było sporo. Przemysł ich akurat zwolnił, bo byli „za starzy”. W wyścigu do profesury przybyło też konkurentów z byłego DDR-u. W kilku konkursach przegrywał, z zupełnie nieznanych przyczyn. Przecież bywał pierwszy na liście do mianowania. Adwokat, który prowadził jego odwołanie, napisał mu: …i jakkolwiek postępowanie MinistraKultury i Szkolnictwa Landu Szlezwik-Holsztyn uznać muszę zabezprecedensowe, to nie jest ono sprzeczne z prawem. Teraz już wiedział. Zadziałały względy pozazawodowe. Może nawet ta dyrektorska przeszłość w PRL-u?

Z początku było ciężko. Po kilku latach szarpaniny z urzędami dobrnęli do celu. Cała rodzina uzyskała już stosowne papiery. Urządzili się, zaczynając zupełnie od nowa. Gerard zatrudnił się w firmie prowadzącej kooperację z Polską. Po bez mała dziesięciu latach tej bardzo stresującej, lecz nieźle płatnej pracy przechodzi w Niemczech na emeryturę.

Bohaterowie się postarzeli. Dzieci się usamodzielniły, a z dawnych przyjaźni przetrwało niewiele. Niektórzy nie chcą przyjąć do wiadomości, że można po prostu być Europejczykiem i czerpać radość z bycia polskim Niemcem, albo niemieckim Polakiem – jak kto woli.

Szanowny czytelniku! To nie Ty występujesz na kartach tej książki. Nawet, kiedy będzie Ci się wydawało, że opisane sytuacje albo postacie znasz, to wiedz, że chociaż motywy mogą być prawdziwe, to szczegóły są owocem autorskiej fantazji. W tej książce znajdziesz oczywiście elementy autobiograficzne autora, ale pamiętaj, zaprezentowano Ci powieść.

1

Uff! Pierwszy etap zrobiony. Teraz najpierw zrzucić krawat i rozpiąć koszulę – stwierdził Gerard po przekroczeniu granicy NRD. Był piękny majowy dzień. W aucie zrobiło się gorąco. Głośna muzyka z kasety ledwie zagłuszała wpadający przez otwarte okno huczący wiatr i szum kół. Przed chwilą, kiedy jeszcze stał w kolejce do kontroli granicznej, nerwowość sięgała szczytów. Przed nim stało osiem samochodów. Gerard zdawał sobie z tego sprawę, że tym razem nie jest to zwykły wyjazd, z którego kiedyś tam się wraca. Tym razem – być może – wyjeżdża na zawsze. Polski celnik odpytał go z przewożonych rzeczy, a enerdowiec zażyczył sobie zdjęcia koca, którym przykryta była zawartość kufra.

– Książki? – mruknął zdziwiony.

– Tak, to jest wyjazd naukowy. Mam tylko rzeczy osobiste… no i te książki – odparł Gerard, uśmiechając się niewinnie.

Gdyby go dokładniej skontrolował, zdziwienie z pewnością byłoby większe. „Nie tacy oni psychologowie, ci celnicy – pomyślał – uśmiechem przykryłem emocje”. Miałby trudności żeby wytłumaczyć, dlaczego pod słownikami, pięcioma tomami encyklopedii powszechnej PWN i paroma co bardziej wartościowymi książkami fachowymi znajduje się kilka kompletów pościeli, obrusy i parę cennych wazonów.

Teraz jechał zupełnie wyluzowany. Pojawił się głód. Przygotowane przez Julię kanapki były wyśmienite. „Co teraz robią Julia i Artek?” I znowu zagłębił się w myślach. I znowu pojawiło się dręczące pytanie: „Podjąłem dobrą decyzję? A co będzie, jak nam się nie uda? Przecież nie ma już odwrotu”. Z głośników płynęła Mamma mia Abby. „Właśnie, a co z mamą? Jedną i drugą. Julia mówiła, że przygotuje swoją matkę do życia w mieście”.

Jechał w dobrym tempie. Cały czas na granicy mandatu, czyli zawsze nieco prędzej niż śmierdzący „trampek”. Tym razem zdecydował się jechać przez Hermsdorfer-Kreuz, by uniknąć „podkładów” na tej zdewastowanej pojedynczej nitce pseudoautostrady z Karl-Marx-Stadt do Plauen. Nie będzie się także musiał przedzierać przez Schleiz do berlińskiej tranzytówki. Jest wprawdzie kilka kilometrów dalej, ale paliwo to teraz nie problem, a autostrada z pewnością jest lepsza.

Około dziewiętnastej kończy się wreszcie śmierdzące chemią DDR. Przy wjeździe na teren graniczny, na pierwszym punkcie kontrolnym, pogranicznik zdecydowanym machnięciem lizaka nakazuje się zatrzymać. Wcześniej nigdy Gerarda tutaj nie kontrolowano. „Co za wyróżnienie? – strzeliło mu przez myśl. Innych nie zatrzymują”. Znowu pojawia się niepokój. Ten „zielony strażnik systemu” obchodzi auto. Podchodzi do Gerarda i tryskając arogancją, stwierdza:

– Dalej pan nie pojedzie!

– Dlaczego? – odburknął zaskoczony Gerard.

– Bez znaczka „PL” nie wolno poruszać się po enerdowskich drogach.

– Ależ ja właśnie opuszczam DDR. Znaczek miałem, musiał gdzieś odpaść na tych dziurawych nawierzchniach – zareagował Gerard złośliwie, przybierając niewinną minę.

Ta reakcja wyraźnie nie spodobała się strażnikowi granicy najlepszego ze światów.

– Na Zachodzie także nie wolno poruszać się samochodem bez standardowego znaczka narodowościowego. Przekroczy pan granicę, tylko jeśli wyposaży pan auto w przepisowe „PL” – podsumował pogranicznik stanowczo, z paskudnym uśmieszkiem na gębie.

Nie chciał już dalej poigrywać z rozjuszonym „Grenzschutzem”. Faktycznie, przed wyjazdem nie miał ochoty naklejać samoprzylepnej peelki, chociaż na wszelki wypadek kupił ją sobie. Te nowe dobrze – zbyt dobrze – trzymały się podłoża. Pamiętał wszak, jak „walczył” z tą naklejką rewizjonistów na tylnej szybie auta w osiemdziesiątym piątym. Trzeba było ją nożykiem zeskrobywać. Jakież było zdziwienie tego zadowolonego z siebie pajaca w bryczesach, kiedy Gerard nakleił, acz niezbyt mocno, jakby prowizorycznie, tę przepisową peelkę. Nawet nie sprawdzał, tylko polecił jechać dalej. Do właściwego przejścia granicznego było chyba jeszcze kilka kilometrów. Gerard nie mógł się nadziwić, że został zatrzymany przez pogranicznika z powodu braku peelki, czego przecież ten wcześniej zobaczyć nie mógł. Dotarło do niego: „Ci to dobrze pilnują”. Na właściwym przejściu, jak zwykle, raczej niemiło. Celnik zajrzał do kufra, także kazał odchylić koc i głupio skomentował to, co tam zobaczył. Po zachodniej stronie odprawa, jak zawsze, urzędowo uprzejma i bez stresu.

Po ósmej dojechał do Fröhlichów, którzy serdecznie go powitali. Najpierw zadzwonił do Julii z krótkim „dojechałem szczęśliwie”. Potem wykonał telefon do Thomasa Fuchsa, który miał mu przekazać klucze do mieszkania swoich rodziców, gdzie miał zamieszkać, podczas kilkutygodniowego pobytu Güntera i Herty w Stanach. Umówili się w Gravenbruch nazajutrz – wieczorem, o siódmej. Ale dzisiaj, po kolacji, siedzieli przy piwie i rozmawiali. Głównie o przesiedleńcach i azylantach. Zarówno Erich, jak też jego zięć TiTi prawie po każdym zdaniu zastrzegali się, że oczywiście ich uwagi nie dotyczą jego – Gerarda.

– Aussiedlerów1 i azylantów przybywa z każdym rokiem. Niemcy powinni zadbać najpierw o swoich obywateli. Aktualnie w Republice Federalnej zauważa się wzrost bezrobocia, a z powodu braku mieszkań rosną czynsze – dowodził TiTi. – A tu coraz więcej przesiedleńców. Prognozuje się, że za kilka lat liczba obcych przekroczy milion.

– Tak! W ubiegłym roku było sto pięćdziesiąt tysięcy przybyszy zza Odry. W tym roku prognozuje się aż dwieście tysięcy – dodał Erich.

– Dwieście tysięcy i trzy – wtrącił Gerard sarkastycznie.

Popatrzyli na niego pytająco. Po chwili zrozumieli.

– Oczywiście nie mówimy tu o was. Z wami to jasna sprawa. Macie bezsporne prawo do uzyskania statusu przesiedleńca. Ale jest wiele osób, które przyjeżdżają do nas bezprawnie – rzekł Erich, a TiTi dodał:

– Wyczytałem gdzieś, że dokumentowanie niemieckiego pochodzenia w bardzo wielu przypadkach opiera się na fałszowanych papierach. Chętni kupują preparowane, a nawet oryginalne stare formularze i wypełniają je według własnej fantazji na starych maszynach do pisania. Wszystko jest potem elegancko ostemplowane. Po kilku tygodniach niskiej jakości papier żółknie i stare świadectwo gotowe. W niemieckich urzędach, przy tej liczbie wniosków, nie są w stanie sprawdzić ich autentyczności.

– Znane są też przypadki przedkładania prawdziwych metryk kościelnych, wystawianych w parafiach. Nie to, że księża fałszują. Wystarczy, zwłaszcza na poniemieckich cmentarzach, spisać i przyswoić sobie dane ze starych pomników i poprosić w parafii o stosowny dokument, dotyczący „swoich krewnych” – dodał Erich.

– Rozumiem wasze nastroje, ale nie jest mi miło, kiedy zalicza się mnie do obcych. Wydaje się, że w żadnym razie nie jest obcym, kto w uczciwy sposób potrafi udowodnić prawdziwość swoich danych, niezależnie od tego, gdzie zamieszkuje – oponował Gerard. – Zresztą o wiele trudniej jest uchodzić za Niemca wśród innych, niż być nim w Niemczech. Tam, w Polsce, bywało, że czułem się obcy.

– Od razu zastrzegliśmy się, że ciebie to nie dotyczy – zapewniał Erich. – Muszę przyznać, że gdybym ja teraz miał udowodnić, skąd się wywodzę, miałbym spore trudności. Nie mam żadnych dokumentów z Lazan, teraz Łażan, na Dolnym Śląsku, gdzie stoi mój rodzinny dom. Gdybym to ja miał starać się o status Aussiedlera, to musiałby wystarczyć mój Wehrpass2, potwierdzający narodowość, datę i miejsce urodzenia.

TiTi przyniósł następne piwa. W pokoju pojawiła się Ruth i zwróciła się do Gerarda:

– Czy masz już jakieś wyobrażenie o przyszłości? Uda ci się ściągnąć Julię i Artura, a może całą rodzinę?

– No cóż. Mam dwa poważne problemy do załatwienia. Po pierwsze, muszę formalnie stać się przesiedleńcem, a po drugie, trzeba znaleźć pracę – odpowiedział Gerard.

– Myślę, że niemieckie papiery załatwisz bez problemów, gorzej może być z pracą – stwierdził Erich.

– Uruchomiłem kilka możliwości. Znajomi profesorowie obiecali mnie powiadomić natychmiast, jak tylko się coś znajdzie. Otwarta jest sprawa BAM3, może coś pojawi się w Darmstadt, a w najgorszym przypadku mam nagraną sprawę w Berlińskiej Fabryce Wagonów – Wagon Union.

– Jeżeli praca miałaby być w Berlinie, to należało tam pojechać. Bo BAM, to chyba też się tam mieści, jak ta fabryka wagonów – zauważył TiTi.

– Problem w tym, że tam nie miałbym wsparcia, jak tutaj. – Gerard wymownie spojrzał na obojga Fröhlichów. – W Berlinie musiałbym udać się bezpośrednio do obozu przejściowego Marienfelde. W zeszłym roku obejrzałem go sobie. Odrzuciło mnie. Kolejki i absolutne przepełnienie. Obóz dysponujący z założenia sześciuset miejscami, obecnie musi przyjąć co najmniej jeszcze raz tyle przybyszy. I to są różni ludzie. Znany polski pisarz nazwał nawet ten obóz „meliną szumowin”4.

– Myślisz, że gdzieś indziej będzie luźniej? – zareagował kpiąco TiTi.

– Może nie jest konieczne przechodzenie przez obóz? – zauważyła Ruth.

– Pewnie istnieją inne możliwości, ale mnie poradzono zarejestrować się w obozie, a dalsze sprawy załatwiać w jakimś urzędzie.

– Chyba chodzi o Ausgleichsamt5 – stwierdził TiTi.

– Tak, rzeczywiście. To samo powiedział mi Günter Fuchs. Na tamtym terenie urząd ten znajduje się w Offenbach.

– W „Nürnberger Nachrichten” widziałem ogłoszenie w sprawie pracy. Poszukiwali kogoś z twojej specjalności. Zachowałem tę gazetę – powiedział Erich i zaczął przewracać w stosie prasy, leżącej na dolnej półce stolika przy kanapie. – O, jest! – wykrzyknął i podał Gerardowi gazetę.

Ogłoszenie interesujące. Gerarda nawet bardzo zaciekawiło.

– Jutro wyślę do nich oficjalne zgłoszenie – rzekł.

Po śniadaniu wybrali się z Erichem na długi spacer za miasto. Przechodzili koło budującej się oczyszczalni ścieków, gdzie rzucał się w oczy porządek i ład. Niby niewielu pracowników, ale praca szła wartko. Majster zapewniał: „Obiekt do użytku oddajemy na jesień”. Gerardowi od razu nasunęło się pytanie: „Kiedy nasza Odra przestanie być ściekiem? Nasza? Czy ja jeszcze jestem tam, czy już jestem tutaj?”. Znowu pojawiło się zwątpienie.

Po obiedzie kawa i torcik owocowy w kawiarence na rynku. Powrót przez cmentarz, gdzie są groby rodziców Ericha. Oni, po wysiedleniu, nie zdążyli zobaczyć tych swoich Łażan. Zbyt szczelna była wtedy jeszcze żelazna kurtyna. Dopiero syn ziścił ich marzenie. Na początku lat osiemdziesiątych Ericha i Ruth zawiózł tam Gerard, który do dziś pamięta szkliste oczy Ericha i dławiące go wzruszenie, kiedy z nową właścicielką obchodził swoje stare kąty. Pewnie przepędzeni z kresów Polacy zachowują się podobnie, kiedy odwiedzają ojczyste strony – przeszło Gerardowi przez myśl.

W Gravenbruch czekał już na niego Thomas Fuchs – przystojny, dwudziestokilkuletni wysoki blondyn, niepodobny do żadnego z rodziców. Günter, jego ojciec, był raczej niski i drobnej postury. Matka też się niczym nie wyróżniała, a blond włosów nie miało żadne z nich. Razem z Gerardem wymyślili, że uno stanie w garażu, na miejscu Günterowego forda, który z miejscową rejestracją nie odróżniał się od innych aut stojących pod chmurką. Kartony i mniej osobiste bagaże mogły teraz spokojnie pozostać w aucie.

Pożegnali się.

– Zobaczymy się dopiero w poniedziałek wieczorem. Jakby co, to tu jest mój telefon – powiedział Thomas.

– Dziękuję ci. Nie oczekuję tu problemów. Twoja matka nawet posłanie mi już przygotowała. Na kartce zaprosiła mnie do korzystania z lodówki. Garnek z zupą szparagową, to także dla mnie. Te dwa tygodnie z łatwością tutaj przetrzymam – odparł Gerard.

– Oj! Prawie bym zapomniał. W niedalekim Heusenstamm zwalnia się ładne dwupokojowe mieszkanie. Jakby co, daj znać – rzucił jeszcze Thomas na pożegnanie.

Na razie jednak Gerard o samodzielnym lokum nawet marzyć nie mógł. Najpierw musi być praca, a to już całkiem inna bajka. Docenił jednak zapobiegliwość młodego Fuchsa, ponieważ tutaj, w pobliżu Frankfurtu, rzeczywiście trudno coś znaleźć.

Tymczasem trzeba by pomyśleć o uprzątnięciu wszystkiego, co Thomas pomógł mu przynieść z samochodu. Cały przedpokój zawalony bambetlami. Na wszelki wypadek postanowił pozostawić porządkowanie do jutra. Wysłuchuje nagrania Güntera, który zachęca go do korzystania z barku i zapasu piwa Henninger. Na stoliku w salonie odłożył dla Gerarda stos gazet, które mogłyby go zainteresować.

O terminie przyjazdu wiedziało grono niemieckich przyjaciół. Od kilku tygodni, za zgodą gospodarza, adres w Gravenbruch podawany był jako Gerarda miejsce zamieszkania. Niestety listów do niego nie było. Za to około dziewiątej wieczorem zadzwonił Wennig.

– Dobry wieczór, panie profesorze Weisenfeldt. Witamy w Niemczech. Na jak długo pan przyjechał?

– Jak to, na jak długo? Panie profesorze Wennig, ja starałem się jasno przekazać przyjaciołom w Niemczech, że teraz zamierzam tu pozostać na stałe – odparł zdziwiony Gerard, po czym podał Wennigowi szczegóły przyjazdu i opowiedział o swoich staraniach o pracę. Wspomniał o WUB, Käuferze i Pastuszce.

– Jutro porozmawiam z profesorem Bärensteinem z Würzburga. Może tam by się coś znalazło? Zadzwonię do pana w poniedziałek.

Jazdy wprawdzie nie było za wiele, ale jednak dzień był dość wyczerpujący. Gerard przejrzał pozostawione mu gazety. Jeszcze raz wysłuchał Günterowego nagrania. Zadumał się. „Jaka przyszłość czeka nas tutaj? Czy zdołam ściągnąć Julię i Artka? W każdym razie bez pomocy przyjaciół byłoby o wiele trudniej. Jak to dobrze, że istnieją ci wspaniali Fröhlichowie i Fuchsowie”.

Po jedenastej położył się. Torby i walizki zniknęły z przedpokoju dopiero nazajutrz, ale przedtem za trzydzieści marek zrobił pierwsze zakupy. Jeszcze mu pozostał odruch przeliczania. W osiemdziesiątym piątym byłoby to sześć tysięcy złotych, teraz to już sześćdziesiąt tysięcy. Tylko że tym razem – uświadomił sobie nagle – nieuzupełniane zasoby skurczą się szybko. I znowu powiało niepokojem. „A właśnie, że sobie poradzimy”, powtarzał uparcie, sam sobie dodając otuchy.

Na dworze była śliczna i całkiem już letnia pogoda, a to dopiero dziewiętnasty maja, i już dwadzieścia dziewięć stopni. Na spacer za gorąco. Pozostał w domu i sam się dziwił, że czuje się dzisiaj taki lekki i odprężony. Przegląda opasłe tygodniki, w których dominują dyskusje oraz komentarze o azylantach i Aussiedlerach. Widać, że nastroje ludności nie są najlepsze, a politycy, chociaż eksponują korzyści, wietrząc wzrost koniunktury i konkurencyjności, to jednak dostrzegają trudności na rynku pracy i… brak mieszkań. Rozważają zatem cofnięcie przesiedleńcom prawa pierwszeństwa w przydzielaniu mieszkań komunalnych. „I znowu się nie załapiemy”, stwierdził z żalem Gerard. Tu i ówdzie pojawiają się w dyskusji dość radykalne głosy: …ci późni przesiedleńcy dopiero teraz przypomnieli sobie, że sąNiemcami. Chcą się u nas dostać do tortu dobrobytu. Czy byliby tutaj,gdyby Niemcy nie były krajem o wysokim poziomie życia? To onizabierają nam mieszkania i pracę oraz powodują wzrost czynszówi podatków, które idą na ich świadczenia. W innym miejscu przeczytał: Łódź dobrobytu ma określoną ilość miejsc i jest jużzapełniona. Adopiero wczoraj TiTi marudził, że poskąpiono mu czterdziestu tysięcy marek taniego kredytu z komunalnej kasy na budowę domu, bo środki poszły na przesiedleńców i azylantów. I dobry nastrój zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Pojawił się niepokój związany z czekającym go obozem dla przesiedleńców. W końcu włącza radio. Może RWE powie coś optymistycznego?

Nazajutrz sympatyczny telefon od Joachima: „Wszystko będzie dobrze, początki zawsze są trudne, gdybyście nie mieli gdzie mieszkać, to na sześć tygodni, do końca sierpnia, możecie wprowadzić się do nas”. Bernd również zadzwonił. Wprawdzie nie oferował mieszkania, ale powiedział, że wie o rozmowie Wenniga z tym gościem z Würzburga i że sprawa wygląda dość dobrze. Pocieszające – pomyślał Gerard – ale w przyszłym tygodniu najpierw czeka mnie ten cholerny obóz przesiedleńczy w Giessen.

Zbyt ładny dzisiaj dzień, by siedzieć w domu – zdecydował. Przez otwarte okno słychać ptasie trele. Gerard, ubrany na letniaka, zjechał windą na dół. Z przyzwyczajenia zagląda do skrzynki na listy. Inaczej niż dotychczas, dzisiaj trzyma w ręku dość grubą kopertę. List z Süddeutsches Kunststoff-Zentrum6 w Würzburgu. Ale dlaczego taki gruby? Niecierpliwie rozdziera kopertę. Jest! Pismo i broszura. Profesor Bärenstein pisze, że pracy mają dużo i chętnie przyjmą współpracownika. Zaznacza wszak, że pracują dla przemysłu, a więc i zadania różnią się od tych na uczelniach. SKZ może mu jedynie zaoferować stanowisko pracownika naukowo-badawczego. Gdyby go to interesowało, to profesor zaprasza do Würzburga – do siebie lub do swojego zastępcy. List ten Gerard włożył z powrotem do skrzynki i lekki jak ptak ostro pomaszerował przez las, w kierunku Offenbach. „Spokojnie – mówił sobie – to jeszcze nie jest zatrudnienie”, ale optymizm okazał się niepohamowany. „To chyba Wennig zadziałał tak szybko. Miał do mnie zadzwonić. Pewnie jeszcze to zrobi”. Szedł rozmarzony najpierw leśnym traktem spacerowym, potem pomiędzy jakimiś domami i nagle stwierdził, że jest w centrum dużego miasta.

Offenbach ma charakter wielkomiejski. Sporo knajpek. W jednej z nich pije piwo. „Nie muszę już tak obłędnie oszczędzać, na piwo przecież mnie stać – będzie praca. Mogę chyba liczyć na jakieś trzy tysiące na rękę”. Wyrusza z powrotem. Dopiero teraz zaczyna odczuwać zmęczenie. Zazdrośnie przygląda się rowerzystom. Ich zapewne nogi tak nie bolą. Och! Jak dobrze byłoby teraz mieć rower. Wreszcie dociera do domu. Zabiera ze skrzynki ten cudowny list i lekko stąpając, na obolałych stopach, niczym stary kocur, wlecze się do windy. W mieszkaniu przyjemny chłód, a moczenie sponiewieranych nóg w zimnej wodzie przynosi ulgę. Po raz drugi podgrzewa zupę. Starczy jeszcze na jeden raz. Na szparagową przez długi czas ochoty mieć już nie będzie.

Pełen emocji ponownie przegląda materiały z listu. Dobrze to wygląda. Tematy realizowane w SKZ leżą w zasięgu jego zainteresowań i… jego możliwości. W Würzburgu byli już z Julią, w 1979 – z wycieczką humboldtowską. Gerard zapamiętał barokową rezydencję, warowny zamek na górze nad Menem i piwnice jakiejś winiarni. W biblioteczce Fuchsów znajduje encyklopedię, w której czyta o Würzburgu: miasto historyczne, w 1972 miało około stu pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców. W czasie wojny mocno ucierpiało od alianckich bomb. A w ogóle, to leży prawie dokładnie pomiędzy Frankfurtem a Norymbergą, a więc około sto kilometrów od Gravenbruch.

Po raz pierwszy tutaj, włącza telewizję. Na okrągło Chiny, Pekin i plac Tiananmen. Wczoraj protestujący studenci odmówili zakończenia demonstracji, a dzisiaj wprowadzono stan wyjątkowy. Rozpędzenie manifestantów przez lokalne oddziały wojskowe nie udało się. Nie ma spokoju na placu Niebiańskiego Spokoju. Tymczasem w Polsce trwa kampania wyborcza. Oni tu się łudzą, oczekując demokratycznych zmian, a przecież w ustaleniach okrągłego stołu komuniści zapewnili sobie ponad jedną trzecią oficjalnych miejsc w sejmie. Po cichu liczą również na „komunistyczne sieroty i niedobitków”. Nieświadomych i zatwardziałych miłośników PZPR-u jest jeszcze sporo. A senat? Co może senat? Chyba niewiele, skoro sto procent senatorów dopuścili z wolnego wyboru. No, zobaczymy. Oby nadzieje Polaków i świata się sprawdziły. „I co wtedy, czy powrócę do Polski? W końcu oficjalnie jestem na urlopie”. Gerard ze zgrozą pomyślał o odkręcaniu wszystkiego. Na Przeminęło z wiatrem w drugim programie TV nie miał ochoty. Aż do totalnej senności oglądał jakieś programy rozrywkowe na pierwszym. Dzisiaj odpuścił sobie nawet Wolną Europę.

W niedzielę, już od rana, trochę zamieszania: policja, karetka i ktoś z sąsiedniego budynku na noszach. Potem spokój. Gerard porządkuje dokumenty, przygotowując się do jutrzejszego wyjazdu. Na chłodno analizuje możliwości wynikające z listu profesora Bärensteina. Wygląda to rzeczywiście dobrze. Należy próbować, ale postanawia przyjrzeć się też innym możliwościom. W końcu jest jeszcze Pastuszka i BAM oraz ta firma z Norymbergi.

Najgorzej było w okolicach Frankfurtu. Gęsty poranny ruch i liczne zatory opóźniały dotarcie do Gießen – odległego od Gravenbruch o niecałe osiemdziesiąt kilometrów. Szybciej jechało się dopiero na A5, daleko za Frankfurtem. Do Aufnahmestelle, czyli do obozu przejściowego, trafić nie było trudno. Gorzej z parkowaniem. Wolne miejsce znalazł dopiero na płatnym parkingu, jakieś pięćset metrów od dworca. Za dwie godziny parkometr żądał dwie marki.

Minęła dziewiąta. Z portierni kierują go do punktu meldunkowego na stołówce. Tam przeraża go kolejka, chyba ze sto pięćdziesiąt osób. Czas mijał szybko, zaś kolejka przemieszczała się wolno, a zegarek wskazywał, że trzeba „nakarmić” parkometr. Teraz znalazł miejsce bliżej obozu, a i parkometr był tu łaskawszy. Wraca do kolejki. Jakoś nie słychać polskiego – zauważa. W kolejce sami NRD-owcy. Jego także biorą za takiego. Mijają kolejne dwie godziny i znowu do parkometru. Kolejka stoi w miejscu, bo „biuro meldunkowe” ma przerwę obiadową. Około drugiej po południu wreszcie go rejestrują, pobiera formularze i dostaje… piętnaście marek oraz bony na posiłki. Do końca miesiąca. Nikt o nic nie pyta, nikt nie chce z nim rozmawiać – typowa bezmyślna biurokratyczna maszynka.

Zgodnie z obiegówką trafia do nowej kolejki. „Zaraz wracam”, mówi do stojącego za nim i znowu biegnie wrzucić markę do parkometru. Kiedy wraca, jest już blisko. Wreszcie wchodzi. Tu wręczają mu zaświadczenie o bezrobociu, do przedłożenia w urzędzie pracy. „Zasiłek będzie wypłacany dopiero po sformalizowaniu przesiedlenia”, mówi na odchodnym miła pani zza biurka. Kiedy przegląda otrzymane druki, stwierdza, że są raczej przeznaczone dla enerdowców. Teraz ma wątpliwości: „Pewnie dali mi niewłaściwe druki, jutro chyba to skorygują”, pociesza się.

Koło piątej jest z powrotem w Gravenbruch. Znowu szparagowa i po krótkim odpoczynku zabiera się za otrzymane formularze. Wypełnia je. Nieciekawe pytania: odznaczenia, pełnione funkcje i takie podobne. W rubrykę obywatelstwo wpisuje „polskie”, ale tu brakuje jakiegoś załącznika numer. „Zapomnieli dołączyć. Jutro zostanie to uzupełnione”, wnioskuje Gerard. Na końcu głównej ankiety jest miejsce na wolną wypowiedź. Co bardziej „wstydliwe fakty” z życiorysu komentuje: „Z PZPR-u sam się wypisałem, Złoty Krzyż Zasługi był z urzędu – z karty nauczyciela, a kierownicza funkcja uwarunkowana stopniem naukowym i fachowością”.

Jest zmęczony, ale odpisuje na list z Würzburga: dziękuję, zgłoszę się, po uprzednim telefonie, jak tylko załatwię sprawy przesiedleńcze. Napisał także do Fachhochschule7Iserlohn, gdzie kiedyś, jeszcze z Polski, wysłał dokumenty, podając uczelni ten adres w Niemczech. O szóstej wieczorem wpadł Thomas Fuchs, by podlać kwiaty i dowiedzieć się, co słychać.

– I co, udało się? Jesteś już formalnie przesiedleńcem? – zagabnął.

– Ależ skąd. To jest jeszcze bardziej skomplikowane, niż sądziłem. Byłem w Gießen. Tłumy ludzi, przeważnie enerdowców. Zostałem zarejestrowany. Dalszy ciąg jutro. Pewnie znowu będą te niebotyczne kolejki.

– Do Gießen pojechałeś autem? – zapytał Thomas

– Tak, ale najchętniej pojechałbym pociągiem. To blisko dworca. Rano te zatory na autostradzie, a potem problem z parkowaniem. Biegałem kilka razy do parkometrów. Straciłem chyba z osiem marek.

– Mógłbyś stanąć na jakimś bezpłatnym parkingu, na skraju miasta, w pobliżu przystanku autobusowego, a dalej aż do dworca pojechać autobusem za markę pięćdziesiąt. Z dworca, jak mówiłeś, już jest blisko.

– Dobry sposób – odparł Gerard.

– A gdzie parkują ci inni z Polski?

– No właśnie, jakoś za wielu ich tam nie widziałem. Zdawało mi się tylko, że słyszałem jakichś chłopców mówiących po polsku.

– To niemożliwe, żeby tam nie było przesiedleńców z Polski. Przecież w telewizji i prasie mówi się o masowym przyjeździe ludzi z polskim obywatelstwem. Były nawet zdjęcia samochodów z polską rejestracją. To gdzie oni są? Może to nie dla nich obóz, a tylko dla tych z DDR-u?

– Ale przecież nawet twój ojciec dopytywał się tutaj o to, w Ausgleichsamcie. Powiedziano mu, że dla Hesji obóz przejściowy znajduje się w Gießen. Więc tam się zgłosiłem.

– To niewiarygodne. Jutro zasięgnę informacji. Zgłoszę się. Tymczasem tschüss.

Zadzwonił telefon.

– Gerard Weisenfeldt, słucham.

– Dobry wieczór panie profesorze Weisenfeldt. Tu Wennig. Chciałem panu tylko powiedzieć, że rozmawiałem dzisiaj z Bärensteinem. Sprawa wygląda dobrze. Niech pan tam złoży dokumenty.

– Dziękuję panu za wstawiennictwo. Od profesora Bärensteina dostałem już w sobotę list w tej sprawie. Jak tylko załatwię formalności przesiedleńcze, zgłoszę się do SKZ. Właśnie napisałem pismo do Würzburga.

– O! – zareagował zdziwiony Wennig. – To pewnie jeszcze ktoś inny interweniował w pana sprawie u niego. To dobrze – stwierdził i na koniec zapytał: – A jak tam te pana sprawy formalne?

– Jestem w trakcie załatwiania. – I tu Gerard opowiedział w skrócie swoje pierwsze wrażenia z Gießen.

– No, to życzę panu powodzenia. Będziemy w kontakcie. Proszę kiedyś do nas wpaść. Do usłyszenia.

Noc była krótka, stres nie dawał spać, a budzik i tak zadzwonił już o piątej. Tym razem w Gießen był już o siódmej rano. Auto, jak radził Thomas, zostawił na parkingu na obrzeżu miasta, skąd autobusem dojechał do dworca. W bloku 5 już pełno ludzi. Pewnie sami enerdowcy. A może są wśród nich Polacy tak dobrze mówiący po niemiecku? Do pokoju 104, na piętrze, kolejka sięga schodami aż do portierni. Za Gerardem ustawiają się następni. Trzeba dojść do stolika stojącego przy pierwszej klatce schodowej. Chyba urzędnicy rozpoczęli już pracę, bo kolejka ruszyła. Przy stoliku należy oddać wypełnione druki, a ten gość je sprawdzi i uzupełni.

– Dzień dobry państwu – przekrzykuje rozgardiasz. – Cieszę się, że dzisiaj znowu tak licznie się tutaj stawiliście.

Niektórzy śmieją się pochlebczo. Innym wcale nie jest do śmiechu; źli, pomrukują po cichu. „Tu Polaków chyba nie ma – konstatuje Gerard – już by któryś zabluzgał”. Jest gorąco i dusi dym papierosowy. Jakaś kobieta mdleje. Wraz z innym mężczyzną prowadzą ją do okna. Za to teraz są dalej od „czarodziejskiego” stolika. Urzędnik z plikiem dokumentów co chwilę znika na jakieś dwadzieścia minut. Wreszcie również Gerard może oddać swoje papiery. Pan przy stoliku przelatuje je, wprowadza drobne poprawki. Gotowe. Minęło pół godziny, aż tu nagle w zgiełku słyszy swoje nazwisko wywoływane przez głośniki: „Pan Gerard Weisenfeldt proszony jest o zgłoszenie się w pokoju sto cztery”.

– Panie Weisenfeldt, czy pan przyjechał z DDR, czy bezpośrednio z Polski – chce wiedzieć gość zza biurka.

– Przyjechałem z Polski. Nigdy nie mieszkałem w DDR.

– Niestety, przykro nam. My tu w Gießen nie jesteśmy kompetentni do przeprowadzenia czynności związanych z przyznaniem statusu przesiedleńca ludziom, którzy z polskim obywatelstwem przyjechali prosto z Polski. To trzeba załatwić w obozie przejściowym we Friedland albo w Norymberdze.

– Ależ ja potrzebuję jedynie potwierdzenia obywatelstwa – reaguje rozpaczliwie Gerard. – Dalsze sprawy będę załatwiał w Offenbach, w urzędzie przesiedleńczym.

– Nie możemy panu pomóc, nie mamy stosownych kompetencji, ale proszę spróbować porozmawiać z naszą panią odpowiedzialną za Hesję.

Burkliwa kobieta nawet do końca Gerarda nie wysłuchała.

– To jest sprawa dla Friedlandu. My się tutaj tym nie zajmujemy. Do widzenia panu.

Teraz już wiedział, dlaczego nie usłyszał polskiego, chociaż jest pewny, że wczoraj w stołówce chłopcy mówili po polsku. Nawet chciał zareagować, kiedy usłyszał „kurwa”. „Pewnie to ci, co przyjechali do RFN-u przez DDR” – odpowiedział sam sobie. A swoją drogą to sporo tu tych uciekinierów z DDR-u” – stwierdził zdziwiony Gerard. Przygnębiony opuścił obóz. Kiedy przechodził koło portierni, uświadomił sobie, że przecież tak wielu tych urzędasów oglądało jego polski paszport, ale żaden z tych tępaków nie zwrócił mu uwagi, że jest w niewłaściwym miejscu.

Jego uno, w dalszym ciągu na polskiej rejestracji, stało sobie bezpieczne w ocienionym miejscu wśród innych samochodów. Niepotrzebnie się niepokoił. Wsiadł do auta i wyjechał z Gießen. Około drugiej był już w domu. „Muszę zacząć od nowa – powiedział sobie i zaczął studiować mapę – gdzie jest ten cholerny Friedland?” Znalazł. „…to gdzieś przed Göttingen, przy siódemce8, jakieś dwieście czterdzieści kilometrów stąd”, stwierdził.

Dzwoni do Würzburga. Niestety nie ma ani profesora, ani jego zastępcy. Kładzie się. Rozbiegane myśli nawet zdrzemnąć się nie dają. Siada do stołu i pisze list do domu. Opisuje swój przyjazd, graniczny epizod z peelką, serdeczne przyjęcie przez Fröhlichów i Thomasa Fuchsa. Przekazuje pozdrowienia od Bensdorffów i Bernda. Na końcu informuje, że w bibliotece uniwersyteckiej w Gießen nie mógł znaleźć tych pozycji, których szukał. Będzie trzeba pojechać do innej biblioteki – może do Göttingen. To był szyfr. Julia wiedziała, o co chodzi. Zadzwonił telefon.

– Halo! Tu Thomas. Dowiedziałem się wszystkiego. W Gießen swoich spraw nie załatwisz. Tam obsługują tylko uciekinierów z DDR-u. Ty jednak będziesz musiał pojechać do Friedlandu.

– Wiem, oni mnie już uświadomili. Szkoda tylko, że trwało to dwa dni. Widzieli przecież moje dokumenty wcześniej i nikt nic nie mówił.

– Biurokraci, wiadomo – zareagował Thomas śmiechem. – I kiedy zamierzasz pojechać do Friedlandu?

– Na razie obozów przejściowych mam dosyć. Zacznę pewnie znowu od poniedziałku, chodzi tylko o to, żeby mi się wiza nie skończyła.

– Proponuję ci do Friedlandu zadzwonić i wszystkiego się dowiedzieć, zanim tam pojedziesz – rzucił Thomas.

– Masz rację tak zrobię – odparł Gerard.

– No, to tymczasem. Zadzwonię jeszcze.

Gerard na spokojnie, z kalendarzem w ręku, przeanalizował swoją sytuację. „Ten tydzień odpada, ponieważ w czwartek jest święto9. Jeżeli w poniedziałek zgłoszę się do Friedland, to za tydzień nie załatwię sprawy. Monstrualna biurokracja nie pozwoli na uzyskanie niemieckich dokumentów w ciągu tygodnia. Obym zdążył, dopóty nie skończy się wiza. Jeżeli w połowie czerwca będzie już wszystko załatwione, to sam będę mógł pojechać do Berlina po Julię i Artka. Gdyby to się nie udało, zrobi to Erich – jak obiecał. Thomas Fuchs miał rację. Najpierw trzeba zadzwonić do tego cholernego Friedland”. Zrobi to jutro – obiecał sobie. Często przesuwa się kłopotliwe, niemiłe sprawy do jutra. „Dzisiaj naprawdę miałem już sporo wrażeń” – tłumaczy się sam przed sobą. Tymczasem, jak codziennie, próbuje zadzwonić do Polski. I jak dotychczas znowu bezskutecznie. Tylko z Marktleuthen udawało się to tak zupełnie bez problemów. Napisany już list trzeba koniecznie wysłać ekspresem, chociaż to drogie. Ale co tam. Kichać na te sześć czterdzieści. Oni tam, pewnie pełni niepokoju, czekają na wiadomości od niego.

W środę znowu dzwoni do Würzburga. Na tym kierunku najwyraźniej nie ma szczęścia. Sekretarka prosi o telefon za pół godziny. „Wtedy doktor Pineberg z pewnością już powróci z narady”. Owa narada trwała jednak dłużej. Tym razem sekretarka prosi go o numer telefonu i zapewnia, że dopilnuje, by po południu doktor oddzwonił. Dochodzi piąta, a ten nie oddzwania. Pojawia się przebłysk rozczarowania. A może mnie olali? Za chwilę znowu rozbrzmiewa dzwonek telefonu.

– Dzień dobry, tu Wennig – słychać optymistyczny głos. – Co dobrego u pana, panie profesorze?

– Witam pana. U mnie dotychczas absolutnie nic optymistycznego. Ale nie ma co narzekać. Zaczynam od nowa, tym razem w Friedlandzie. – I Gerard opowiedział Wennigowi swoje dotychczasowe doświadczenia.

– Czy przyjąłby pan zaproszenie do nas do domu, na weekend? Żona także by się ucieszyła. Byłby czas, żeby spokojnie porozmawiać.

– Dziękuję za zaproszenie. Chętnie przybędę, zwłaszcza że chwilowo rzeczywiście potrzebuję towarzystwa.

Telefonu z Würzburga nadal nie było. Około szóstej wpada Thomas, by podlać kwiatki. Bardzo się spieszył. Gerard zapewniał go, że on przecież również może się zająć kwiatkami. Tymczasem chciałby pogadać… ale już nie ma z kim.

Późnym popołudniem łączy się z Friedlandem. Numer miał z informacji. Dodzwonił się do portierni. Niestety, w biurach urzędują od siódmej do szesnastej.

– Proszę zadzwonić jutro rano, wszystkiego się pan dowie – informuje go damski głos.

– Chyba w piątek. Jutro jest święto i chyba nie pracujecie – odparł pouczająco Gerard.

– Myli się pan. U nas nie ma święta. Boże Ciało obchodzi się na południu Niemiec, u nas jutro się pracuje.

– A, rzeczywiście, zapomniałem – skłamał. – Czy aktualnie macie tam wielu petentów?

– Oj, dużo. Bardzo dużo. Najwięcej w soboty.

Za drugim razem udaje się wreszcie połączyć z Julią. I znowu słyszy jej dziewczęcy głos. Wzruszenie ściska gardło. Jej również. Opowiada jej to i owo, wskazując na szczegóły w liście. Stara się brzmieć optymistycznie. Pilnuje się, aby do nich tam, w Opolu, nie dotarł jego podły nastrój.

– Mam kupców na meble z pokoju dziennego – powiedziała mu uradowana Julia.

– Kupców? – spytał.

– No tak, przecież mówiłeś, że kupimy nowe – odpowiedziała. – To trzeba pozbyć się starych.

Zrozumiał. Tak się umówili. Będzie sprzedawać meble i wyposażenie. Teraz również nie opuszczał go niepokój. „A jak trzeba będzie wrócić, to skąd wziąć meble?”. Rozmowy nie przedłużali, nie ich telefon przecież, chociaż Gerard zamierzał wszelkie spowodowane przez siebie koszty Fuchsom zwrócić. Ta rozmowa była im tam w Polsce bardzo potrzebna, ale chyba przede wszystkim jemu.

W czwartek około dziesiątej spręża się i dzwoni do Friedlandu. Przygotował się. Najważniejsze było znać odpowiedzi na takie pytania:

– Czy wasz obóz jest kompetentny dla przesiedleńców z Polski?

– Tak, przez nasz obóz przechodzą ludzie z Polski, Związku Radzieckiego i Rumunii – odpowiedział rzeczowo urzędnik po drugiej stronie telefonu.

– Kiedy jest najdogodniej zgłosić się do was? Kiedy jest najmniej petentów? – podpytywał Gerard dalej.

– Dobre pytanie – padła odpowiedź. – Najlepiej wcale – dodał rozmówca w żartobliwym tonie. – U nas permanentnie brakuje miejsc z powodu przepełnienia. Najgorzej jest w weekendy. Ale w ogóle, to w przeciągu czterech tygodni od wjazdu do Republiki Federalnej musi pan się do nas zgłosić.

– A jak długo trzeba u was przebywać, ile trwa ta procedura?

– To zależy od przypadku, ale na ogół trwa to około tygodnia.

– Czy w trakcie załatwiania formalności koniecznie trzeba mieszkać w obozie? Można na przykład dojeżdżać? – wypytywał Gerard.

– Nie trzeba tu przebywać, to dla nas nawet lepiej. U nas i tak brakuje miejsc. Można dojeżdżać, albo gdzieś w pobliżu zamieszkać prywatnie. Nas to nie interesuje. My zapewnić musimy miejsca tym, którzy takich możliwości nie mają, lub zdecydowanie chcą pozostawać w obozie do czasu załatwienia wszelkich spraw.

– A mógłbym zgłosić się do obozu w Norymberdze, stąd miałbym bliżej?

– Nie, bo to my jesteśmy jedynym kompetentnym ośrodkiem w RFN-ie. Proszę się zgłosić na przykład w środę, ale raczej wcześnie. My tu pracujemy od siódmej. Proszę skompletować wszelkie dokumenty potwierdzające pochodzenie, najlepiej również takie od rodziców czy dziadków. To bardzo przyspieszy sprawę.

– A jak to jest z miejscami parkingowymi? – dopytywał się Gerard na zakończenie.

– Jeżeli przyjedzie pan odpowiednio wcześnie, to tuż przy obozie jest parking, na którym zwykle jeszcze coś można znaleźć. Później jest tam pełno. Niekiedy wpuszczamy pojazdy na teren obozu.

– Dziękuję za informacje. Przyjadę we wtorek, wczesnym rankiem.

– Jak pan chce. Do widzenia. Życzę panu powodzenia.

To był ktoś uprzejmy i kompetentny. „Może tam, w tym Friedlandzie, ci inni również są tak uprzejmi? – pomyślał Gerard z nadzieją, kończąc rozmowę. Auto najlepiej byłoby zaparkować w mniej widocznym miejscu. Polscy kapusie nie od razu mnie namierzą. Chociaż w tej małej miejscowości i tak wszystko będzie jak na talerzu”.

Günter złapie się za głowę, kiedy zobaczy swój rachunek telefoniczny za maj. W piątek rano Gerard zadzwonił do FH Iserlohn. Udało się porozmawiać z kompetentną osobą. Wywnioskował, że już coś wiedzą. Podobno do końca czerwca konkurs na profesora zostanie rozstrzygnięty, a kandydaci przedstawieni krajowemu ministrowi. Ten zaś któregoś mianuje profesorem w FH Iserlohn. Szczerze mówiąc, Gerard miał spore wątpliwości. Nie sądził, żeby minister to jego mianował, chociaż odmowy nie było. Przeciw niemu zadziała zapewne niezałatwiony status przesiedleńca oraz słaba znajomość przemysłu i rynku. Pocieszał się, że startując do tego konkursu jeszcze z Polski, i tak daleko zaszedł, jeśli to prawda, że znajduje się wśród kandydatów przedstawionych ministrowi.

I dalej telefonuje, jakby był przyspawany do aparatu. Tym razem znowu do Würzburga. „Jeśli nie będzie reakcji, dam sobie spokój. Będę to musiał odebrać, jako sygnał negatywny”. Profesor jest na urlopie, a doktor Pineberg chwilowo nieobecny. „Oddzwoni do pana”, zapewniał miły damski głos. Oddzwoni! Jeśli tak jak dotychczas, to mam was gdzieś – mruknął Gerard po odłożeniu słuchawki. Tym razem nawet pół godziny nie minęło, gdy zadzwonił telefon. Przy aparacie doktor Pineberg. Sympatyczny głos, rzeczowa wymiana zdań i zapewnienie, że nie wątpi w Gerarda kompetencje. Potrzebują naukowca do kierowania tematem badawczym w okresie dwóch lat. Jeżeli chodzi o pensję, to z pewnością można liczyć na około trzy i pół tysiąca marek netto.

– Najlepiej, jakby pan mógł już zacząć od pierwszego lipca – mówi Pineberg.

– Problem w tym, że muszę najpierw załatwić sprawy przesiedlenia.

– A nie mógłby pan tego załatwić, stąd – z Würzburga?

– Nie, muszę przejść przez obóz przesiedleńczy we Friedlandzie.

– A ile by to trwało – pytał zaciekawiony Pineberg.

– Od wtorku gdzieś około tygodnia – opowiedział Gerard.

– Zatem mógłby pan przyjechać do nas… zaraz spojrzę na kalendarz… na przykład w piątek, za dwa tygodnie, a więc dziewiątgo czerwca.

– Tymczasem nie widzę problemu. Chętnie przyjadę.

– No to życzę panu powodzenia – powiedział Pineberg – i do zobaczenia u nas.

Zgodnie z zaproszeniem, w sobotę pojechał do Wennigów. Dotarł do nich z bukiecikiem dla pani i żytniówką – z zapasów, dla profesora. Atmosfera była przemiła, a potrawy znakomite. Dobrego wina wypił tylko lampkę, bo głupio byłoby stracić polskie prawo jazdy, jeszcze przed uzyskaniem niemieckiego obywatelstwa.

W zasadzie Wennig również był zdania, że nie ma co liczyć na profesurę w Iserlohn. Jego argumenty w zupełności pokrywały się z Gerardowymi. Był zresztą zdania, że praca w SKZ stanowiłaby tymczasem idealne rozwiązanie. W ciągu tych dwóch lat, na które miałby być kontrakt, można się rozejrzeć i znaleźć inne dobrze płatne zajęcie.

– To prawda, panie profesorze, ale mimo to jestem nieco zawiedziony – powiedział Gerard.

– Tak, a dlaczego? – zdziwił się Wennig.

– Muszę się panu przyznać, że od kiedy opuścił instytut pana zastępca, doktor Bardenheier, liczyłem, że zechce pan skorzystać z moich kwalifikacji. Myślę, że dobrze by się nam współpracowało.

– W to nie wątpię. Wprawdzie kiedyś rzeczywiście rozmawialiśmy o pana zatrudnieniu w moim zakładzie, ale nie sądziłem, żeby się pan zgodził na stanowisko mojego zastępcy z takimi kwalifikacjami. Jak pan wie, ja nie mam stopnia doktora habilitowanego.

– Nic straconego – zareagował Gerard – ja nie mam wielkich ambicji. Szukam jedynie stabilizacji i godziwych zarobków. Chętnie pracowałbym w DKI10, ponieważ z instytutem i miastem jestem emocjonalnie związany.

– W tej sytuacji można to rozważyć. Przy najbliższej okazji porozmawiam o tym z szefem – odparł Wennig.

Tym razem Gerard podszedł do tego raczej ostrożnie. Jakoś mało przekonująco to zabrzmiało. Rozstali się w przyjaznej atmosferze, a pani Wennigowa wyraziła nadzieję, że kiedyś będą mogli gościć Gerarda z małżonką. W drodze z Eberstadt do Gravenbruch, właśnie Julia wdarła się w jego myśli. Tak bardzo byłaby mu teraz potrzebna. Ciężko tak samemu brać się z losem za bary.

Wreszcie należało załatwić sprawy finansowe. W poniedziałek Gerard pojechał do Darmstadt. „Dresdner Bank”, mimo że daleko od Drezna, stał jeszcze, jak dawniej, na Luisen Platz, na rogu Rheinstraße. Najpierw potrzebował porady.

– Proszę pani – zwrócił się do ugrzecznionej pani w okienku – mam u państwa konto oszczędnościowe. Co muszę zrobić, żeby na bieżąco mieć dostęp do pieniędzy?

– Proszę o numer pańskiego konta – powiedziała, a za chwilę dodała: – Tak, rzeczywiście, ma pan u nas oszczędności. Trzeba wypowiedzieć to konto i założyć girokonto11. W ten sposób środki będą na bieżąco dostępne, a u nas nawet jeszcze oprocentowane. Naturalnie przy nieco gorszych warunkach niż w przypadku konta oszczędnościowego. Możemy panu również umożliwić płatność czekami.

– Czy można oprócz oszczędnościowego mieć również konto rozliczeniowe? – dopytywał się Gerard.

– Ależ oczywiście. Może pan na przykład część środków pozostawić na oszczędnościowym, a tylko część przerzucić na giro.

– Właśnie takie rozwiązanie by mnie interesowało.

– Proszę o dokument osobisty – rzuciła pani z okienka.

Gerard podał jej swój polski paszport. Popatrzyła na niego zdziwiona i powiedziała:

– Niestety, potrzebny jest adres w Niemczech, pod którym pan jest zameldowany. Rachunek oszczędnościowy może pan u nas mieć, ale niestety nie mogę panu założyć girokonta.

– Adres również będzie, ale chyba spoza Darmstadt.

– My mamy filie prawie w każdym mieście, a przeniesienie konta to zwykła formalność.

– To proszę mi wypłacić tysiąc pięćset marek z oszczędnościowego. Rozliczeniowe założymy kiedy indziej.

Gerard, pomny spoconych kolejek do prymitywnych okienek w PKO czy NBP, najchętniej by w ogóle nie wychodził z tego klimatyzowanego banku o dyskretnym i wygodnym wystroju. Usiadł w fotelu i zaczął rozmyślać nad dalszymi krokami. Najważniejszy jest jutrzejszy dzień. Trzeba się przygotować. Zanosiło się na dalsze słoneczne dni. Potrzebne mu były przyzwoite letnie ciuchy. W Quellle znalazł odlotowe letnie spodnie, które krawiec na zapleczu skrócił – za osiem marek. Mięciutkie mokasyny z Kaufhofu uzupełniały strój. Nazajutrz, tam we Friedlandzie, postanowił jednak wystąpić w garniturze. Tym szytym na miarę, do którego mu tak niedawno wojewoda Dzierżan przypinał odznaczenia. Po powrocie do domu spakował torbę podróżną, nastawił budzik i pełen obaw o przyszłość, oczekiwał, aż sen łaskawie pozwoli pozbyć się natarczywie powracającego niepokoju.

Na autostradzie był już piętnaście po czwartej, a za dwadzieścia siódma stanął przed bramą obozu. Na parkingu miejsc już nie było. Auto pozostawił na Heimkehrerstrasse12, ulicy biegnącej wzdłuż ogrodzenia obiektu. Ten obóz dla przesiedleńców okazał się o wiele większy niż Marienfelde czy Gießen. Powstał w połowie lat czterdziestych z inicjatywy brytyjskich władz okupacyjnych dla wysiedleńców z byłych wschodnich prowincji Niemiec. W sierpniu 1946 do działającego już obozu właśnie tutaj dotarł zamknięty transport jeńców wojennych z ZSRR. W 1956 roku przyjmowano też uchodźców węgierskich. Jednak od początku stałymi „klientami” obozu byli przesiedleńcy. Tych ostatnich, pod koniec lat osiemdziesiątych, było coraz więcej. Dzisiaj jest tu także pełno. Ledwo przeszedł bramę i minął kilka z licznych tu parterowych baraków, ujrzał przed blokiem oznaczonym jedynką niebotyczną kolejkę. Stanął w niej, wyraźnie wyróżniając się od pozostałych. Przed nim było co najmniej tylu oczekujących, co przed rejestracją w Gießen. Inny był jednak skład kolejki. Przeważnie byli to Ślązacy, a wśród nich sporo młodych i beztroskich cwaniaków, co wynikało z dialogów prowadzonych bez żadnego skrępowania. Ale w kolejce stały też bardzo młode rodziny z małymi dzieciaczkami, płaczącymi na ręku matek. Ludzi nieco starszych było już niewiele. Gerard zauważył, że niektóre przed nim stojące osoby sprawiają wrażenie, jakby były tutaj nie po raz pierwszy.

Podobnie jak w Gießen, kolejka stała karnie do momentu otwarcia drzwi wejściowych bloku 1. Teraz szczególnie tam zapanował tumult i ścisk. To nic, że dzieci płakały, a ci starsi byli prawie tratowani, na czele kolejki znalazły się górnośląskie osiłki. Wreszcie również Gerard dostaje się do środka, gdzie w holu wydają numerki. Mimo początkowego ścisku organizacja tutaj wydaje się zdecydowanie lepsza niż w Gießen. Monitory nad drzwiami biur wzywają kolejnych interesantów, wyświetlając duże czerwone numery. Gerard już wie, że przed nim jest jeszcze co najmniej dwieście osób. Dzisiaj tych numerków wydano już około czterysta. Kiedy wychodzi na zewnątrz z tym swoim biletem w ręku, nie wierzy własnym oczom. Prawie zderza się z kolegą ze studiów, niejakim Joachimem Rydzykiem, który stanął zdziwiony, wlepiając wzrok w Gerarda, jakby ducha zobaczył. Minęło prawie dwadzieścia lat, a jednak się poznali.

– A ty, co tu robisz? – zadał Gerard chyba najgłupsze na świecie pytanie.

– To samo co ty – padła odpowiedź zaskoczonego kolegi.

– No chyba łatwiej tutaj spotkać Weisenfeldta aniżeli Rydzyka – odparł Gerard na pół serio.

– Jak widać, rydzyki pojawiają się wszędzie – rzekł Joachim, uśmiechając się półgębkiem. I opowiedział mu swoją historię: – Urodziłem się w 1941 roku, w dzisiejszej Zielonej Górze, z matki Niemki i ojca Polaka, który już w 1939 roku dostał niemieckie obywatelstwo. Na imię dali mi Joachim Wolfgang. Po studiach powróciłem do Zielonej Góry i ożeniłem się. Niestety, po dziesięciu latach opuściła mnie żona, a po śmierci rodziców pozostałem zupełnie sam. Pomyślałem sobie, że drugą połówkę życia spędzę w Niemczech, więc przyjechałem tutaj – na tak zwane pochodzenie. Mam dziewięćset marek i świetne dokumenty. Wierzę, że nie będę miał problemów z uzyskaniem statusu przesiedleńca. Tak wielu teraz wyjeżdża z Polski. Nikt tam już nie liczy na świetlaną przyszłość. U mnie decyzja zapadła z dnia na dzień. Właściwie to nie jestem przygotowany. Po prostu zapakowałem mój skromny dobytek do dwóch walizek. Oszczędności życia zamieniłem ma marki, wsiadłem do pociągu i teraz jestem tutaj.

– A znasz niemiecki? – zapytał Gerard, spoglądając na dość niechlujnie wyglądającego kolegę.

– Tak, w domu z mamą cały czas mówiliśmy po niemiecku – odpowiedział Rydzyk.

– A gdzie byś chciał w Niemczech zamieszkać? – dochodził Gerard dalej.

– Nie mam pojęcia. Gdzie byś radził? – zwrócił się do niego Joachim.

– Sądzę, że jako inżynier masz jeszcze parę lat pracy przed sobą. Znasz niemiecki, zatem o pracę nie powinno być trudno. Ponieważ przemysłowo najbardziej rozwinięta jest Nadrenia Północna-Westfalia, czyli Nordrhein-Westfalen, tam bym szukał swojego miejsca w Niemczech. Ale to tylko gruba wskazówka. W Niemczech Zachodnich wszędzie może ci się udać i wszędzie możesz ponieść klęskę.

– A ty gdzie zamierzasz osiąść? – podpytywał Rydzyk.

– U mnie miejsce pracy zdecyduje. Najchętniej zamieszkałbym w Berlinie, ale to się staje coraz bardziej odległym marzeniem. Znam dość dobrze Hesję, zatem cieszyłbym się z pracy w Darmstadt albo we Frankfurcie nad Menem. Ostatnio zarysowuje się możliwość pracy w Würzburgu – w Bawarii.

Tak rozmawiając, spacerowali po obozie. W mijanych barakach widzieli sporo osób przybyłych z terenów ZSRR. Podobno też etniczni Niemcy, chociaż jak u Ruskich, gęby pełne złota, a u niektórych kałmuckie rysy. Między barakami bawią się dzieci, rozmawiające ze sobą po rosyjsku. Gerard kupił w kiosku po coli. Siedli przy stoliku przed „rosyjskim pawilonem”. Za chwilę dosiedli się trzej młodzi Polacy. Po niemiecku nie mówili ani trochę, jak sami twierdzili. Znaleźli się tutaj, bo mieli wujków w Wehrmachcie, a Niemcami wcale nie chcą być. Wszyscy mają piękne polskie nazwiska. Liczą na niemieckie obywatelstwo, bo to się opłaca.

Wrócili do bloku 1. Za chwilę nad drzwiami jednego z biur zabłysło jego czerwone L29. W pomieszczeniu załatwiają przy pięciu stolikach. Gerard zajmuje wolne miejsce, przy stoliku, gdzie przyjmuje młody człowiek o nazwisku Malanowski. Do czego to doszło? Malanowski będzie w obozie dla przesiedleńców rejestrował Weisenfeldta – przeszło Gerardowi przez myśl, kiedy pan Malanowski poprosił o przedłożenie dokumentów dowodzących pochodzenia.

– Z dokumentów wynika, że z pochodzenia jest pan Niemcem, ale – dodaje, ociągając się – chyba nie zostanie pan uznany przesiedleńcem.

– A dlaczegoż to? – reaguje wzburzony Gerard.

– A no choćby dlatego, że pana matka dobrowolnie pozostała w Polsce.

– To ci wszyscy tam na dworze, którzy posiadają wyłącznie polskie dokumenty osobiste i nie mówią nawet słowa po niemiecku, tylko mieli wujka w Wehrmachcie i w ogóle nie chcą być Niemcami, otrzymają status Aussiedlera, a ja, potrafiący dowieść niemieckości, nie miałbym nim być?

– Ja tego nie rozstrzygam. Tu jest tylko wstępna rejestracja dotycząca zgłoszenia się w obozie. A czy pana ojciec służył w Wehrmachcie?

– Tak, oczywiście. Z rosyjskiej niewoli powrócił w 1947. Obecnie mieszka we wschodnim Berlinie.

Malanowski zaczął wypełniać jakiś druk.

– Rozumiem, że mam napisać pana imiona zgodnie z metryką, to znaczy Gerhard Franz.

– Tak, oczywiście – odpowiedział Gerard.

– Proszę wypełnić tę ankietę i zgłosić się do pokoju sto siedem.

Tu w ankiecie nie było „głupich” pytań, jak w Gießen. Wypełnił. Znowu kolejka. Gorąco i tłoczno. Któryś z biuralistów wyprowadza wszystkich na zewnątrz. Tak jest lepiej. Teraz stoi się pod drzwiami do bloku 1. Po godzinie wreszcie Gerard znalazł się przed obliczem kolejnego ważnego człowieka, który wpisuje go na listę i wręcza następne arkusze do wypełnienia, chociaż poprzednich od niego też nikt nie chciał. Foliowa okładka grubieje. Następnie pada polecenie:

– Proszę z bagażem osobistym czekać przed blokiem czternaście. Pojedziemy do miejsca zakwaterowania, do wynajętego dla was hotelu w Goslar.

To samo napisano po polsku na otrzymanym załączniku.

– Mój samochód stoi dość nieodpowiednio, ponieważ na parkingu nie było już miejsca. Co zrobić w tej sytuacji? Czy można zaparkować na terenie obozu? – informuje się Gerard u biuralisty.

– Nie, proszę pojechać własnym samochodem. Trzymać się blisko za autobusem.

A więc pojedziemy do Goslar, tego historycznego miasta, które im się tak bardzo podobało w 1979, podczas humboldtowskiej wycieczki. Wkrótce za autobusem, jak za dostojną kwoką, poruszało się na autostradzie stadko samochodów osobowych. Było ich chyba z dziesięć, ale tylko dwa z polską rejestracją. „Jak oni to zrobili – zastanawiał się Gerard – że pojawili się w obozie przesiedleńczym samochodami, z niemieckimi blachami?” Całą drogę padało. Zatrzymali się nieopodal dworca, przy hotelu „Niedersächsicher Hof”. Było późne popołudnie. Deszcz padał nadal. Z przydzielonego mu pojedynczego lokum bez łazienki, na poddaszu, ucieszył się jak dziecko, chociaż mieszkał już w lepszych pokojach. Zmęczony człowiek staje się pewnie mniej wymagający – pomyślał. Wymagający? A czego tu wymagać? Wobec warunków w wieloosobowej sypialni w obozie to przecież istny luksus.

W recepcji poinformowano ich, że kolacja będzie o dziewiętnastej. Obozowy „opiekun” oznajmił, że wszyscy pozostają tu do piątku, do dziewiątej.

Jest prawie normalnie, jak na wspaniałej wycieczce. Byłoby przyjemniej, gdyby Gerardowi bez przerwy nie pobrzmiewały słowa Malanowskiego: „…chyba nie zostanie pan uznany przesiedleńcem”. No to jak? Co z innymi? A Joachim Rydzyk to co? Czyż jego matka także nie została dobrowolnie w Polsce? Szkoda, że go tutaj nie ma. Mógłbym go o to zapytać.

Podczas kolacji do jego stolika przysiedli się Magurowie. On – Zygmunt, pięćdziesięcioośmioletni postawny mężczyzna, z zawodu technik mechanik, i jego żona – pięćdziesięcioczteroletnia Zofia, kreślarka. „Na co oni liczą?” – zastanawiał się w duchu Gerard. Wprawdzie oboje mówili biegle po niemiecku, ale wydaje się, że ryzykują więcej niźli on sam.

Przestało padać. Po kolacji Magurowie postanowili razem z nim wybrać się na spacer. Gerard staje się ich „spowiednikiem”. W zasadzie przyjechali tu podczas swojego polskiego urlopu. On jest kierownikiem jakiejś bazy transportowej w Katowicach. Tuż po przyjeździe Friedland tak ich rozczarował, że chcieli wracać. Teraz im przeszło. W Polsce byli bardzo dobrze sytuowani: polonez, maluch, działka. Pozostawiają dwie dorosłe córki, z których jedna jeszcze studiuje, a z Polski nie wyjeżdża z powodu chłopaka. Rodzice pozostawili jej mieszkanie i dwa miliony złotych, a poloneza później także dostanie. Pani Zofia, która również chciała powiedzieć coś ważnego, poradziła Gerardowi zakupić w NRD garnki, tutaj są dość drogie. Oni już tak zrobili. A tak w ogóle, to ich również męczy obawa przed nieznaną przyszłością. Gerard, chociaż sam niepewny swego losu, uspokaja pana Zygmunta:

– Na pana miejscu nie bałbym się o pracę. Jest pan technikiem i posiada mistrzowskie papiery w branży samochodowej, co znaczy: praca murowana. A zarobki wcale nie są takie niskie.

– Zapomina pan o wieku. Mam prawie sześćdziesiąt lat na karku, czy mnie ktoś jeszcze zechce?

– No, może w warsztacie majstrem od razu pan nie będzie, ale w Niemczech ceni się jakość pracy i doświadczenie. A tego chyba panu nie brakuje.

– A co ze mną? – wtrąciła się niepewnie pani Zofia.

– Zawód kreślarza jest coraz rzadszy. Rolę tę przejmują komputery. Mogłaby pani skończyć jakiś kurs kreślenia komputerowego i może dla pani również znalazłaby się praca.

Po drodze wstępują do jakiejś knajpki na małe piwo. Magurowie nabrali zaufania i bez przerwy opowiadają. Gerard już prawie wszystko o nich wie. Ludzie mają widać potrzebę pogadania i są zadziwiająco ufni. A on już nauczył się kierować rozmową. Sam niewiele mówi, pomny spotkania z tym esbekiem, niejakim kapitanem Ostraszewskim, po powrocie ze Szwecji. W hotelu są znowu o dziewiątej. Godzinę później Gerard, zmęczony turbulentnym dniem, już śpi jak dziecko.

Kiedy nazajutrz rusza windą na śniadanie, na którymś piętrze dosiada się młody człowiek, który natychmiast zaczyna konwersację:

– Dzień dobry panu. Jestem Dieter Wolfgang Keller, w Polsce Tadeusz Keller. Ładny mamy dzisiaj dzień.

– Dzień dobry. Gerard Weisenfeldt – przedstawił się uprzejmie.

Zastanawiające, znowu Wolfgang na drugie, może on także z Zielonej Góry, jak Rydzyk – zauważył Gerard.

– Skąd pan jest? – zapytał go Keller i natychmiast dodał: – Ja przyjechałem ze Świnoujścia.

Winda stanęła. Wysiedli i poszli obsłużyć się przy szwedzkim bufecie. Usiedli przy jednym stoliku.

– Ze Świnoujścia, pan mówi. To tam też jeszcze są autochtoni? – podpytuje go Gerard.

– Może są. Ja tam byłem w wojsku, osobiście żadnego autochtona nie poznałem. Urodziłem się w 1944 roku w Bad Polzin, czyli w dzisiejszym Połczynie Zdroju. Mój ojciec jako żołnierz Wehrmachtu zginął pod Warszawą. W Polsce jestem już emerytem.

Gerard spojrzał zdumiony na swojego rozmówcę. Nigdy by mu nie dał tylu lat.

– Jak to emerytem? Przecież ma pan dopiero czterdzieści pięć lat.

– Pracowałem w wojsku. Miałem stopień chorążego. Byłem kierownikiem warsztatu samochodowego marynarki wojennej.

– I jako były zawodowy żołnierz liczy pan na pozytywną weryfikację w obozie przesiedleńczym?

– A czemu nie? Tuż po wojnie moja matka wyszła powtórnie za mąż. Za Polaka. Mieli czworo dzieci. Jeden z moich przyrodnich braci także wyjechał do Niemiec „na pochodzenie” i mieszka teraz w Regensburgu. A w Polsce był milicjantem.

Niepojęte, pomyślał Gerard. To mnie straszyli, że nie będę Aussiedlerem, a tu milicjant i były wojskowy, którego z grubsza w obozie już zweryfikowali. Jemu, jak mówił Keller, nikt nie odmawiał statusu przesiedleńca.

– Co pan robi po śniadaniu? – dopytywał Keller.

– Będą zwiedzał Goslar. To piękne historyczne miasto. W 1979 byłem tutaj z żoną na wycieczce stypendystów Humboldta.

– Zupełnie nic nie wiem o Goslar. Mógłbym się do pana dołączyć?

– Oczywiście. Z informacji turystycznej mam uproszczony plan miasta z istotniejszymi zabytkami i na kolorowo zaznaczonymi trasami wycieczkowymi. Spotkajmy się o dziesiątej przed hotelem.

Wyruszyli, kierując się najpierw do Kaiserpfalz13. Gerard opowiedział Kellerowi coś niecoś z historii Niemiec, Fryderyku I Barbarossie i paru innych cesarzach, którzy stąd rządzili.

– Słyszałem dzisiaj rano, kiedy jacyś ludzie od nas rozmawiali ze sobą, że Goslar liczy sobie ponad tysiąc lat – mówi Keller.

Szli niebieskim szlakiem wycieczkowym. Gerard z żalem stwierdził, że wtedy, w siedemdziesiątym dziewiątym, bardzo powierzchownie poznali to wspaniałe miasto. Zniszczeń wojennych nie było, dlatego do tej pory stoi tak wiele domów zbudowanych między jedenastym i dziewiętnastym wiekiem, z wieloma osobliwościami charakterystycznymi dla minionych czasów.

Keller wyraźnie znudzony zabytkami, zaczął opowiadać o sobie:

– Jestem technikiem samochodowym. Kiedy odwiedzałem brata w Regensburgu, pracowałem na czarno. On mi zawsze jakąś robotę naraił. Teraz przyjechałem do Niemiec dwudziestego maja, ale zdążyłem już zarobić sto marek, roznosząc w ostatnią sobotę gazety. Opłacało się. Nie każdy ma ochotę na wstawanie przed czwartą rano. O pracę się więc nie boję. Poradzę sobie.

– Sądząc z tego, co pan mówi, też tak myślę – dodał Gerard.

Kiedy wrócili do hotelu, wydawano już obiady. Żadnego wyboru nie było: na pierwsze danie pomidorowa, a na drugie gulasz z makaronem. Byle nie za często, ten okropny makaron – mruknął Gerard. Na szczęście obiad zakończył się smaczną leguminą.

Rozmarzył się, gdy po południowej drzemce wyruszył na „inspekcję” domów towarowych. Tak wielu rzeczy będziemy potrzebowali. Na szczęście wszystko tutaj jest dostępne i nawet niezbyt drogie. Teraz wydaje mu się to śmieszne, że do Fröhlichów już przywieźli swoje szkło i niektóre drobiazgi kuchenne. Miała rację pani Zofia, garnki w Niemczech rzeczywiście są drogie. Ale na przykład automat do kawy kosztuje tylko dwadzieścia pięć marek, a mały telewizor kolorowy z pilotem nie przekracza czterystu. Z troską pomyślał o samochodzie. Jak go tutaj zarejestrować? „Jeśli w niemieckim urzędzie zabiorą mi przy tej okazji dowód rejestracyjny, to Polska będzie miała pretensję o dwieście procent cła, wszak stanowił on kiedyś tak zwaną rzecz przesiedlenia. No, ale najpierw trzeba mieć niemieckie dokumenty”. I znowu owładnął nim niepokój. Wracał obok baszt dawnej bramy miejskiej, wzdłuż murów – z szesnastego wieku, koło domu św. Anny. Napotkał jeszcze wiele innych wspaniałych obiektów, ale dzisiaj nie był już w stanie cieszyć się ich widokiem.

Następnego ranka siedział przy śniadaniu z Magurami i Kellerem. Magurowie wybierali się na zakupy, wyraźnie przygotowując się do pozostania w Niemczech. Byli jakoś przekonani, że pomyślnie przejdą tę całą procedurę. Kellera Gerard namówił na kolejną wycieczkę po mieście, tym razem czarnym szlakiem. Doszli do słynnej skały14, liczącej sobie sto czterdzieści milionów lat. Nawet Goethe już tu był, ale o wiele wcześniej w jej wnętrzu, w pieczarze mieszkał pustelnik, a od dwunastego do dziewiętnastego wieku urządzono w niej kaplicę. Nieco wyżej, na Petersbergu, znajdują się ruiny klasztoru z początku tego tysiąclecia. Właściwie to pozostały tylko fundamenty i jeden romański słup.

Po drodze Gerard wypytywał Kellera co do czekającego ich „uobywatelnienia”. Sporo wiedział. Podobno jutro po zameldowaniu mieli zostać przesłuchani. Dokładnie nie wiedział przez kogo. W każdym razie Tadeusz Keller, jako były wojskowy, miał sporego cykora. Gerardowi, chociaż aż takich „grzechów” nie miał, na samą myśl o jutrzejszym dniu także robiło się nieswojo. Z tego, co do niego dotarło, Julia i Artur tego już przechodzić nie będą musieli. Ich wystarczy we Friedlandzie zameldować, nawet korespondencyjnie, chociaż przez to proces przesiedleńczy się przedłuży.

W hotelu pojawiły się pierwsze zgrzyty. Podczas obiadu ogłoszono, że rozkrzyczane dzieci, biegające po korytarzach, zrobiły sobie zabawę z jeżdżenia windą. Dlatego od zaraz winda będzie nieczynna. Prosi się też, aby z łazienek nie kradziono mydełek. Kategorycznie również zabroniono zabierania ze sobą jednorazowych opakowań z pasztetem, miodem, masłem i dżemikiem. Przecież można najeść się przy stole, gdzie nie ma ograniczeń. Na to grubas siedzący w głębi sali ni stąd ni zowąd krzyknął: „Jakby przyjechali z komuny, to też by zabierali”. Większość spojrzała na niego z dezaprobatą. Nie wyglądał na wygłodzonego przez komunę. Podczas tej akcji rolę tłumaczki pełniła pani Kowalczyk, której mąż jako dwunastoletni chłopak był w Niemczech na robotach, gdzie nadzorowali go SS-mani, jak opowiadała. Mąż wprawdzie nie mówił ani słowa po niemiecku, ale oni będą się starać o odszkodowanie.

– To po jakiemu ci SS-mani rozmawiali z pani mężem? – spytał Gerard panią Kowalczyk. – Skoro mąż w ogóle niemieckiego nie zna.

– Panie, oni tylko na niego wrzeszczeli i go bili, nikt go nie uczył języka. Należy mu się odszkodowanie. Do tego nie musi mówić po niemiecku. Wystarczy, że ja mówię.

Gerard wycofał się z dalszej dyskusji. Usłyszał tylko jeszcze, że państwo Kowalczykowie mieszkają w Kilonii, u syna. Tylko po co oni przyjechali do Friedlandu? – zastanawiał się. Przecież chyba roszczenia z tytułu pracy przymusowej załatwia się inaczej – w kraju. A w ogóle, na jakiej zasadzie ich syn przyjechał do Niemiec? Kiedy później mijał panią Kowalczyk na schodach, nawet uśmiechnęła się do niego:

– A pan to jest ze Śląska? – spytała

– Tak. Jestem z Opola, a państwo skąd?

– My przyjechaliśmy z Gdańska.

– Także staracie się o status przesiedleńca, czy tylko dochodzicie odszkodowania?

– Na razie chcemy zalegalizować nasz pobyt u syna – odparła pani Kowalczyk.

– Wnioskuję, że chcecie to oprzeć na pani pochodzeniu, skoro pani tak dobrze zna język.

– Tak, naturalnie. Ja jestem Hermina Kowalczyk, z domu Krause. Jestem rodowitą gdańszczanką.

Obiad podano z dwudziestominutowym opóźnieniem. Niby nic takiego, „darowanemu koniowi …”, ale w końcu kandydaci na przesiedleńców także są gośćmi tego podupadłego hotelu. Bez nich z pewnością stałby pusty. I nic dziwnego. Przy tej klasie! Tu nawet koszy do śmieci nikt nie wynosi. Gerard swoje śmieci wyniósł sam. Pokoju od dwóch dni nie sprzątano, a w szufladach nocnej szafki poprzednicy pozostawili śmietnik, który dopiero Gerard usunął. Nikogo nie interesował zacinający się zamek w drzwiach jego pokoju, pomimo że w dniu przyjazdu zgłosił to w recepcji. Z drugiej strony te dwa dni „wczasów w Goslar” wcale nie były takie złe.

Od jutra, jak mówią, będzie normalnie, czyli do dupy. Wszystkich rozmieszczą w dwunastoosobowych salach, z towarzystwem „jak leci”. Ponoć Friedland pracuje także w soboty i w niedziele. Po każdej urzędowej rozmowie, czy jak kto woli, przesłuchaniu, wyznaczany jest dzień i godzina, kiedy i gdzie ponownie trzeba będzie się zgłosić. Na samym końcu tej procedury interesant kierowany jest do określonego landu. Z życzeniami kandydata nikt się nie liczy. Po prostu wręczają bilet lub bony paliwowe oraz dwieście marek kieszonkowego i wio. Jeżeli ktoś ma w Niemczech rodzinę, to czasowo do niej kierują – aż do otrzymania własnego kąta. Nie ma wyjścia, za dużo ludzi. Podobno ostatnio przybywa do Niemiec tygodniowo pięć do sześciu tysięcy przesiedleńców. Docelowo, po obozie przejściowym we Friedlandzie, lokuje się ich w hotelach, pensjonatach i kontenerach. W miejscowych urzędach dopiero załatwia się resztę formalności, w tym zasiłek dla bezrobotnych bądź „socjal”, i w końcu mieszkanie. Pani Kowalczyk zauważyła nawet z przekąsem: „No, pan doktor, to dostanie spory zasiłek, nie mniej niż tysiąc osiemset”. Oby tak było, zamarzył Gerard. W każdym razie nici z weekendowego wyjazdu do Gravenbruch – mruknął sam do siebie.

Ten „gruby”, czyli pan Bobkowski, w sprawach formalnych był najbardziej zorientowany. Sam w Niemczech jest od grudnia. Jako cukrzyk, już na rencie. Twierdzi, że jest czystym Polakiem, tyle że wujek był w Wehrmachcie i dlatego on ma status przesiedleńca. Teraz pilotuje żonę przez obóz, gdyż uznał, że to najlepsze, bo najszybsze rozwiązanie. Pan Bobkowski mieszka w St. Wendel w Saarlandii. Już kupił dom. Języka prawie nie zna, a dobrze żyje z handlu. Twierdzi, że najważniejsze, to w obozie dostać „registrejszyn”. Dopiero z tym świstkiem w ręku można załatwić tymczasowe dokumenty. Opowiadał, że przez pierwsze trzy miesiące opieka lekarska jest bezpłatna. I właśnie w tym czasie najlepiej jest skorzystać z dentysty lub załatwić sobie przyzwoite okulary. Wiedział też, że każdy uznany przesiedleniec ma prawo do nieoprocentowanej, chociaż zwrotnej, zapomogi w wysokości siedmiu tysięcy marek, które spłaca się w ratach przez pięć lat. Sam już z niej skorzystał: „panie, przecież to podarowane pieniądze, to one pozwoliły mi rozkręcić interes”. Pan Bobkowski twierdzi, że trzeba się spieszyć z załatwianiem, bo lada dzień coś może się zmienić. Mówi się, że przyjazd do Niemiec dla tak zwanych Aussiedlerów będzie możliwy wyłącznie za pośrednictwem niemieckiej ambasady. Konieczna będzie znajomość języka i odpadnie pierwszeństwo przydziału mieszkań z puli komunalnej. Kiedy tak opowiadał, wielu przytakiwało. Pewnie też to gdzieś zasłyszeli.

– Pan zapewne już ma niemieckie papiery, panie Bobkowski? – dopytywał się Gerard.

– Pewnie. Inaczej nie dostałbym przecież zapomogi i nie mógłbym robić interesów w Polsce.

– W Polsce?

– No tak, handluję samochodami i sprzętem technicznym.

– To na jakie dokumenty jeździ pan do Polski?

– Korzystam z obydwu paszportów. Dla Niemców mam niemiecki, a dla enerdowców polski. W ten sposób mogę w NRD również przebywać przez dwie doby. Dobrze jest załatwić sobie w polskim konsulacie stempel upoważniający do wielokrotnego przekraczania granicy

– To szybko dostał pan niemiecki paszport – stwierdził Gerard.

– Pewnie. Trzeba tylko ponaglać. Dobrym argumentem jest konieczność wyjazdu do Polski w sprawach spadkowych.

– A co z prawem jazdy? – chciał wiedzieć Gerard.

– Polskie prawo jazdy jest ważne przez rok. Również przez rok nie można sprzedać tutaj samochodu zarejestrowanego w kraju, bo zechcą od pana cło.

– To pana żona też będzie Aussiedlerką na pełnych prawach? – sondował Gerard dalej.

– Tak, wystarczy mieć „registrejszyn”, a sprawdzeni w obozie członkowie rodziny otrzymują niemieckie dokumenty.

Gerard zastanawiał się, co to za „registrejszyn”? Ale skoro Bobkowski to otrzymał, chyba i mnie się uda – rozważał optymistycznie. Przecież on przyjechał do Niemiec „na wujka”, a ja mam bezsporne dowody pochodzenia, no i w Wehrmachcie był mój ojciec, a nie wujek. Ja znam niemiecki, a Bobkowski nie. To niemożliwe, żebym dostał odmowę. Ten cały „Volksdeutsch” Malanowski chyba nie jest specjalnie kompetentny. Przecież on tylko zapisywał tych nowo przybyłych.

Tak jak Goslar przywitało kandydatów na przesiedleńców, tak ich w piątek rano żegnało. Dzień był smętny jakiś i padało. Wszyscy czekali. Jedni na autobus, a inni na informacje. Autobus wkrótce podjechał, ale kierowca wiedział tylko, że ma ludzi zawieźć do Friedlandu. Gerard w obozie był jednym z pierwszych. Tuż za nim z Goslar dotarły tutaj jeszcze dwa inne samochody. Razem poszli pod pokój 107, czyli tam, gdzie już stała kolejka „nowych”, patrząca na nich z uznaniem. „Dzisiaj jest jednak znacznie mniej ludzi niż we wtorek”, zauważył Gerard i wszedł do biura.

– Dzień dobry. Jestem z grupy „Goslar”. Proszono mnie, bym panów zapytał, co dalej z nami?

– Proszę czekać – padła odpowiedź, krótka jak rozkaz.

Wreszcie pojawia się „opiekun” – ten z wtorku. Zabrał całą grupę na zewnątrz. Tu utworzyli do 107 kolejkę równoległą. Tym razem – przy długiej ladzie z czterema stanowiskami – Gerard jest pierwszy. Tutaj obsługujący byli nawet mili. „A może to moja znajomość języka i dobre nazwisko tak działają”, pomyślał. Wręczono mu obiegówkę z wyeksponowanym numerem i podano pokój, do którego ma się w poniedziałek o dziesiątej zgłosić. Będzie załatwiany przez niejakiego doktora Krügera. Nadto otrzymał kartonik z numerem baraku mieszkalnego i sypialni. Poszedł tam. W sali stało pięć piętrowych łóżek i jedno dziecięce. Z dziesięciu miejsc wolne było już tylko jedno, to na górze, przy drzwiach. Zajął je. Przy niektórych łóżkach stały puste butelki. W bloku była wspólna kuchnia i toalety. Zajrzał tam. Ogarnęło go przerażenie. „Nie widzę sensu kiblowania w weekend, w tych warunkach, i w dodatku nie wiadomo z kim”. Do Gravenbruch jest w końcu tylko dwieście pięćdziesiąt kilometrów.

Tym razem, jak to w piątki, podróż trwała dłużej. Kilka razy trzeba było postać w korkach. Buzujące niczym monsun myśli zmieniały mu nastrój. Czasem ci z tyłu trąbiąc, przywoływali go do autostradowej rzeczywistości. „Jakoś to będzie – mówił sobie – przecież ci różni Bobkowscy i Kowalczykowie zaliczyli Friedland skutecznie, podobnie jak brat Kellera, ten były milicjant. Przecież ja nie mam takich tyłów jak oni”. Późnym popołudniem dojechał do domu. W skrzynce czekał list od ojca i z tej firmy w Norymberdze. To już druga możliwość, ucieszył się, gdy go przeczytał. Zapraszają na rozmowę kwalifikacyjną. Podali wprawdzie zupełnie nierealny wstępny termin, ale natychmiast napisał do nich, że jak tylko załatwi sprawy przesiedleńcze, to się zgłosi.

Na swoim zwykłym miejscu stało auto Thomasa Fuchsa, zatem jest w domu, stwierdził Gerard. Zadzwonił do niego i opowiedział mu, co zdarzyło się w mijającym już tygodniu.

– To jeszcze nie masz uznanego statusu? – nie mógł uwierzyć Thomas.

– Podobno najważniejsze jest otrzymanie „registrejszyn”. Nie bardzo wiem, co to ma być. Pewnie chodzi o prawomocne zarejestrowanie.

– A może chodzi o jakiś dokument, na przykład Registrierschein15?

– Prawdopodobnie tak to jest, bo ci poznani przeze mnie ludzie, twierdzili że dopiero na podstawie „registrejszyn” otrzymali niemieckie dokumenty.

– I jak to ma być z tobą dalej? – dopytywał Thomas.

– W poniedziałek mam się zgłosić do jakiegoś „guru”, który mnie przesłucha i pchnie sprawę dalej.

– To życzę ci powodzenia – rzekł Thomas – i zdobycia tego „registrejszyn” – dodał na zakończenie, chrząkając znacząco.

Wreszcie Gerard mógł ze spokojem przeczytać informator dla przesiedleńców. Są wprawdzie obowiązki i terminy, ale także sporo przywilejów. Nie powinno być źle.

W dzienniku telewizyjnym, na ARD podano, że Bundestag zezwolił na osiedlanie przesiedleńców wyłącznie w wyznaczonych im landach. „Przecież oni to już robią”, stwierdził zdziwiony. Lektura prenumerowanego przez Güntera tygodnika „Die Zeit” zajęła mu resztę wieczoru. Zwłaszcza anonsy były ciekawe. Poruszony stwierdził, że wynajęcie mieszkanie wcale nie jest tanie. Czynsz za dwuipół- lub trzypokojowe mieszkanie wynosi osiemset do tysiąca marek, a bliżej centrum nawet dwa i pół tysiąca. To prawie jedna trzecia zarobków pójdzie na mieszkanie – rozważał.

Jutro w Polsce wybory. Jak zwykle przed snem słuchał Wolnej Europy. Tym razem w audycji „Fakty, wydarzenia opinie”, obok Wałęsy były wypowiedzi profesora Adama Strzembosza i Tomasza Zimińskiego z NZS. Rację ma Marek Łatyński, twierdząc, że PZPR ma przewagę wbudowaną w ordynację wyborczą, a uprawnienia zastrzeżonego sobie przez partię prezydenta krępować będzie sejm – pomyślał Gerard. Wypowiedź Wałęsy w wywiadzie Morawskiego, że: Polska zacznie szybko zmierzać do Europy – uznał za zbyt optymistyczną. „Życzę Polsce tego – dodał w duchu – nie wybieram, ale kibicuję”. Nazajutrz, już z samego rana RWE trąbi o wyborach. „Chciałbym to osobiście przeżyć – duma Gerard i myśli o swoich. Ciekawe, jak wam tam? Tu żyje się w czystym i uporządkowanym, lecz też w cholernie zbiurokratyzowanym świecie. Niczego nie żałuję, chyba podjęliśmy dobrą decyzję”. Dylematy jednak pozostają, a troską pozostaje przyszłość.

W tutejszej telewizji najważniejszym tematem dnia są wydarzenia w Pekinie. Minionej nocy reżim, już bez pardonu, przy pomocy 27. armii, sprowadzonej z prowincji, rozpędza studenckie protesty. W użyciu są czołgi i broń maszynowa. Oficjalny komunikat cynicznie głosi, że pokojowo nastawieni żołnierze zaatakowani zostali przez studentów. A co będzie, kiedy polski komunizm zechce się bronić według chińskiego wzoru? – przeszło Gerardowi przez myśl.

W poniedziałek pojawił się we Friedlandzie koło ósmej. Inni z grupy „Goslar” również już tam byli. Od państwa Magurów dowiedział się, jak to mieszkańcy „jego” sypialni numer 9, przez trzy noce balowali. Awanturowali się. Było głośno i ordynarnie. Nawet policja musiała interweniować.

– Dobrze, że pan wyjechał – powiedział mu pan Zygmunt. – Tam by pan z pewnością nie wytrzymał.