Uzyskaj dostęp do tej i ponad 60000 książek od 6,99 zł miesięcznie
Pewnej listopadowej nocy w niewielkiej osadzie Marbäck zostaje zamordowana młoda kobieta. Mimo że w sprawie jest wiele niewiadomych, a podejrzany, Edvard Christensson, wszystkiemu zaprzecza, szybko zostaje osądzony i skazany. Wszystko jest znów w porządku.
Ale stare grzechy rzucają długie cienie. Zbrodnia odcisnęła piętno także na życiu innych, zwłaszcza siostrzeńca Edvarda, małego Isaka. Chłopiec dorasta w przekonaniu, że ciąży na nim klątwa, i że pewnego dnia jak jego wuj dopuści się czegoś strasznego…
Co naprawdę wydarzyło się tamtej nocy w lesie? Czy prawda wyjdzie na jaw, zanim tragedia naznaczy mieszkańców wioski już na zawsze?
Przepowiednia to smutna, piękna i osobista opowieść o życiu, a jednocześnie trzymająca w napięciu lektura. Perfekcyjnie nakreślona psychologiczna historia skutków zbrodni dla życia małej społeczności.
Christoffer Carlsson – zadebiutował w 2010 roku, autor m.in. cyklu o śledczym Leo Junkerze, nagrodzonego przez Szwedzki Instytut Kryminałów. Carlsson jest doktorem kryminologii i autorem licznych prac naukowych z tej dziedziny, wykłada na uniwersytecie w Sztokholmie, a w wolnym czasie pisze powieści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 422
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Listopad 1994
Mówimy, że śmierć kogoś z a b i e r a. To wyrażenie jeszcze z czasów, gdy śmierć przybierała postać kogoś, kogo rzeczywiście można było spotkać w przepastnych lasach Marbäck czy po prostu idąc drogą. Lodowato zimna dłoń chwyta za gardło, cień spowija ciało, przestajemy oddychać. Tak wyobrażamy ją sobie, gdy jesteśmy dziećmi.
Mamy też inne wyrażenia.
Nie mówimy, że coś jest „nieprzyjemne” czy „złe”, tylko że jest p a s ku d n e.
Czuję się p a s k u dn i e.
Zrobiłem coś p a s k u d ne g o.
Tak właśnie mówimy.
Nie mówi się „nie wiedziałem, co zrobić”, tylko „nie wiedziałem, gdzie się podziać”. Jakby pierwszym rozwiązaniem była ucieczka.
Dzisiejszej nocy płomienie pną się do nieba. Prognozy pogody zapowiadały opady, ale deszcz nie spadł. Wszystko pokrywa się sadzą i popiołem, wielkie drzewa zostają osmalone. Zapach dymu dociera aż do Simlångsdalen, a nawet do oddalonej o kilometr Skedali.
To wydarzenie, które zostanie zapamiętane, punkt odniesienia. Będziemy liczyć czas przed i po nim:
Byłeś tam, kiedy…
To było przed czy po…
W Tolarp domy i gospodarstwa są rozproszone. Najbliżej domu Markströmów jest gospodarstwo Ulriki Antonsson. Dzieli je od siebie jedynie szerokie pole. To Ulrika pierwsza wszczyna alarm.
– Pali się! – krzyczy w słuchawkę. – Dom Markströmów hajcuje się jak diabli! Przyślijcie straż, policję, karetkę, wszystko, co możliwe, jak najszybciej.
Wychodzi w listopadową noc i utrwala pożar na zdjęciu. Nie ona jedna. Później prasa będzie prosić ludzi o materiały: miejscowi fotografowie przybywają na miejsce, dopiero gdy strażacy zaczęli już akcję gaśniczą, więc zdjęcia są kiepskie. Niemal wszyscy odmawiają, ale akurat Ulrika potrzebuje pieniędzy, więc w tajemnicy przed wszystkimi sprzedaje swoje amatorskie zdjęcia za duże pieniądze. Wkrótce można je oglądać wszędzie. Jej nazwisko nigdy nie zostanie wymienione, podpis głosi, że to zdjęcie „czytelnika”, ale ludzie i tak wiedzą swoje.
Potężne ozory ognia liżą czarne niebo. Brązowy dom Markströmów to stara drewniana parterowa willa z małymi oknami i płaskim dachem. Dom ma kominek i kuchenkę gazową, kiepskie, stare kable elektryczne i izolację suchą jak wióry. Wcześniej mało kto znał te szczegóły, ale wkrótce wszyscy już o nich wiedzą. I jeśli dni zaraz po katastrofie w Tolarp czegoś nas nauczyły, to właśnie tego, że niemal wszystko może doprowadzić do pożaru.
Nie wszyscy się obudzili. Mały Isak Nyqvist na Svanåsvägen leży w łóżku i śpi. Jego najlepszy kumpel, Theo Bengtsson, też. Kilka kilometrów dalej, w holu domu asystenta policji Vidara Jörgenssona, Leo krąży w kółko. Uparte szczekanie psa sprawia, że Vidar w końcu przytomnieje, otwiera oczy i stawia stopy na zimnej podłodze.
Labrador czeka przy drzwiach i szczeka, jakby ktoś włamał się do domu.
– Co się z tobą dzieje? – mówi, ziewając Vidar. – Tu nikogo nie ma.
Otwiera drzwi. Pies wystawia nos na zewnątrz. Listopadowy chłód jest lodowato przenikliwy. I wtedy także Vidar czuje tę woń. Kiedy wychodzi na trawnik, dostrzega pożar: widać jedynie poświatę, pomarańczową kopułę rozciągniętą nad czubkami świerków.
– Tak, rozumiem – mówi. – Mądry piesek. Dobrze, że szczekałeś, Leo.
Pies otrząsa się i patrzy na niego wielkimi brązowymi oczami.
– No tak. – Stojąc na zamarzniętej trawie, Vidar próbuje oszacować odległość do pożaru. – Pewnie tak. Będę musiał sprawdzić.
Wraca do domu, ubiera się, wsuwa stopy w potężne buciory. Po chwili przykłada usta do miękkiego łba Leo, drapie go lekko za uchem i się oddala.
Brakuje mu munduru. Nosi go już cztery lata i w tym czasie wiele się nauczył. Mundur ma znaczenie, jest jak tarcza. Czy zbroja. Zatrzymuje w sobie wszystkie tajemnice.
Nie zawsze, to zrozumiałe. Niekiedy widzi się rzeczy, przed którymi nawet mundur nie jest w stanie nikogo ochronić.
Idzie wydeptanymi ścieżkami, mając po bokach wysoki las i otwarte pola, małe gospodarstwa i wille. Svanåsvägen, niewielka osada jakąś milę na wschód od Halmstad. Ci, którzy tu dorastają, dowiadują się, że należą do wybrańców. To prawda. Tu katastrofy zdarzają się rzadko.
Zapach ognia przybiera na sile. Żarząca się kopuła rośnie. Ze wszystkich stron wyją syreny.
Vidar mija Marbäcks Gård i skręca, przechodzi przez mostek i kieruje się w stronę Tolarp.
To tam, hucząc w ciemnościach, płonie dom Markströmów. Pieką go oczy. Straż pożarna i policja są już na miejscu, są też koledzy Vidara. W miarę jak zbliża się do niebiesko-białej taśmy policyjnej, tętno mu przyspiesza. Dowodzący akcją, potężnie zbudowany mężczyzna, strażak, którego nazwiska Vidar nie pamięta, rozmawia z personelem karetki.
– Ktoś jest w środku? – pyta.
– Trudno tam wejść, więc nie wiemy. Ale sądzimy, że nie. Cały dom płonie, możemy tylko się przyglądać.
– Mogę w czymś pomóc?
– Jesteś policjantem?
Vidar przytakuje.
– Mieszkam w pobliżu.
Dowódca patrzy na ogień. Płomienie przypominają żywe istoty.
– Pomagaj, jak potrafisz. Tylko trzymaj się z daleka od ognia.
Vidar przedziera się do karetki, bierze zapasową kurtkę. W jednym z biało-niebieskich radiowozów dostaje od kolegów bloczek i coś do pisania. W świetle bijącej od pożaru łuny pomaga utrzymać porządek, kontroluje, żeby nikt nie przekraczał wygrodzenia, rozmawia z sąsiadami. Niemal wszyscy wyszli na zewnątrz, patrzą w tym samym kierunku i widzą to samo.
Na południowy zachód leżą pola Ulriki Antonsson. Z nią już rozmawiali. Na północ jest gospodarstwo Josefiny Fransson. Kupiła je od swojego starego ojca na kilka lat przed jego śmiercią, z całym inwentarzem. Zapłaciła tysiąc koron. To symboliczna suma. Jest piętnaście, może dwadzieścia lat starsza od Vidara, ale zawsze mu się podobała. Gęste włosy ma przyprószone siwizną, ale skórę nadal gładką. Ma na sobie dżinsy i rozpiętą koszulę zawiązaną w pasie, pod spodem ciemny T-shirt, kryjący ciężkie piersi. Prawdę mówiąc, to przede wszystkim do nich zawsze miał słabość. Jest tego świadom, ale nad pewnymi rzeczami nie panujemy.
– Widziałam, jak Lovisa wracała do domu na rowerze – mówi Josefina. – Chyba koło piątej. Pracuje w Brooktorpsgården, więc zwykle jedzie rowerem na przystanek autobusowy, a potem wraca do domu na rowerze.
Z roweru została pokryta sadzą rama.
– Widziałaś ją później?
Josefina kręci głową przecząco.
– Widziałam tylko, jak jej rodzice wyjeżdżali z domu. Ktoś kończy pięćdziesiątkę, jechali na imprezę.
– Więc Lovisa była w domu?
– Tak… Tak sądzę. Ale pewności nie mam. Nie widziałam jej od czasu, kiedy wróciła z pracy.
Vidar stoi odwrócony plecami do pożaru, płomienie odbijają się w błyszczących oczach Josefiny.
Rusza wzdłuż wygrodzenia i nagle się zatrzymuje. Tam, w trawie, leży rękawica robocza. Odwraca się w stronę domu. Płomienie nie są już tak potężne jak jeszcze przed chwilą, ale do miejsca, w którym teraz stoi, nigdy nie dotarły. Przesuwa dłonią po zamarzniętej trawie. Jest nietknięta.
Podnosi rękę i przywołuje jednego z kolegów.
– No proszę – mówi kolega.
– No właśnie – odpowiada Vidar.
– Pójdę po tabliczkę. Zaczekasz tu?
Vidar zostaje na miejscu. Marznie bez munduru. Kolega wraca z tabliczką z numerkiem i ostrożnie wbija ją w ziemię.
Rękawica ma wyraźne ślady ognia. Z bliska widać też plamy krwi.
Mija trochę czasu, zanim zjawia się komisarz. Nagle objawia się w samym środku grupy, pochyla się nad planem domu, który komuś udało się szybko znaleźć. Taki właśnie jest. Komisarz K-G Öberg, potężnej postury mężczyzna ubrany jak leśnik: ciężkie buty, robiony na drutach sweter i spodnie z dużą liczbą kieszeni. Dobry szef o mocnym głosie. Ma rzadkie srebrzyste włosy i okrągłą, lekko napuchniętą twarz. Oczy, które patrzą na Vidara, są otwarte, ciepłe. Mimo potężnej budowy komisarz przemieszcza się, nie robiąc hałasu, rzadko zdarza się, że ktoś słyszy, kiedy nadchodzi.
– Młody Jörgensson – mówi zdziwiony. – Jasne, przecież ty tu mieszkasz.
– Zgadza się.
– Wkrótce zaczynasz zmianę.
– Za siedem i pół godziny.
K-G macha dłonią.
– Wracaj do domu, wyśpij się. Jutro będziemy cię potrzebować.
Pieką go oczy, bolą stawy. Cały dzień miał służbę, i jeszcze połowę nocy. Ma sztywne ramiona, dokucza mu kręgosłup.
– Nie jestem tu potrzebny? – pyta mimo wszystko.
– Jesteś, ale chcę cię tu widzieć po siedmiu godzinach snu.
Vidar przekazuje wiadomości, które udało mu się zebrać, odwiesza kurtkę, kiwa głową kolegom i rusza w drogę powrotną do domu. Do wschodu słońca jest jeszcze dużo czasu. Za nim widać migające niebieskie światła, wokół panuje cisza, są policjanci, wozy strażackie, karetki.
Kiedy już zdążył odejść kawałek, kątem oka dostrzega jakiś ruch. Gdzieś w świerkowym lesie. Zatrzymuje się i oddycha. Panuje tu całkowita cisza.
I nagle coś dostrzega.
– Halo! – Odwraca się i woła w stronę niebieskich świateł: – Halo! Tu ktoś leży.
Ktoś, kto nie wiedział, gdzie się podziać.
Isak Nyqvist mieszka przy Svanåsvägen, w czerwonym domu niedaleko zawrotki. Niewielkie domki leżą jeden przy drugim. Zaledwie trzy domy dalej mieszka Theo.
Tego ranka jego mama kuca przy łóżku i budzi go jak zwykle. Przez sen czuje jej zapach. To właśnie zapach dociera do niego najpierw. Mama jest już na nogach od godziny, musi mieć czas, żeby przygotować się do pracy.
– Isak. Isak, skarbie. Już wpół do ósmej, pora wstawać.
Te same słowa każdego ranka, ale to nie one sprawiają, że otwiera oczy, tylko sposób, w jaki mama je mówi. Jej głos brzmi dzisiaj inaczej, jakby była nieobecna, jakby jednocześnie oglądała jakiś wciągający film, ale też nie do końca. Jakby chciała mu coś przekazać między słowami. Mama brzmi, jakby się bała.
– Co tak pachnie?
Mama nie odpowiada. Ma lekko zaczerwienione oczy. Zwykle nie są takie.
Isak podciąga się na rękach. Dlaczego tak trudno się obudzić, kiedy trzeba iść do szkoły, a tak łatwo, kiedy jest sobota czy niedziela? To jedno z wielkich życiowych pytań.
Starzy ludzie mówią „sad” zamiast ogród. Isak odkrył niedawno, że starzy ludzie mówią czasem trochę inaczej niż inni, używają słów, do których nie przywykł. Brzmią tak elegancko. Edvard mawia, że słowa to nasza więź z tymi, których już nie ma wśród nas.
Z okna w kuchni widzi cały ogród aż do drewutni na skraju lasu, po drugiej stronie ścieżki rowerowej, jeszcze za kamiennym murkiem, porośniętym tawulą i dąbrówką. Nie wie, kto jest właścicielem drewutni, ale wie, że pod dachem są ogromne r o b a l e. W pobliżu rosną stare jabłonie, rodzące wielkie czerwone jabłka, takie akurat na bożonarodzeniową choinkę, i stare śliwy z żółtymi, okrągłymi owocami, ale trudno się do nich dostać, bo parzące pokrzywy są tu wyjątkowo wysokie. W zeszłym roku, po jednej z pierwszych nocy z przymrozkami, ktoś je podeptał. Mogłoby się zdawać, że przeszło tędy jakieś duże zwierzę i zjadło pokrzywy. Śliwa nareszcie stała się dostępna, Isak i Theo wdrapali się na nią i przejedli się śliwkami.
Od tamtego czasu Isak nie jada śliwek. Tak bolał go brzuch, że na samo wspomnienie dostaje mdłości.
Sypie zdecydowanie za dużo cukru na płatki, cukier zmienia się w pyszne słodkie grudki pływające w zsiadłym mleku. Mama zwykle wtedy protestuje, ale nie dzisiaj. Nie siedzi z nim przy stole w kuchni, tylko z tatą w salonie. Jeszcze nie wyjechał do pracy, mimo że zwykle wyjeżdża za kwadrans siódma.
– Przespałaś się trochę? – pyta tata.
– Nie – odpowiada mama. – Odprowadzę go dzisiaj. Autobus szkolny przejeżdża tuż obok. Nie chcę, żeby nim jechał. Tylko nie wiem, jaką drogę wybrać.
Isak siedzi sam przy stole w kuchni i nie wie, na czym skupić wzrok. To dla niego nowe uczucie: chce podejść do matki, ale wie, że nie powinien. Bawi się, że płatki na talerzu to bohaterowie, może kowboje albo żołnierze, a zsiadłe mleko to zagrażająca życiu lawa.
W holu spostrzega odciski butów, duże. W nocy mieli gościa.
Poniedziałkowy poranek jest zimny i wilgotny. Isak siedzi na podkładce na tylnym siedzeniu, jadą do szkoły w Simlångsdalen. Mama jedzie dłuższą drogą niż zwykle. Nie ma jeszcze śniegu. Mijają stare budynki gospodarcze. Za drzewami, w kierunku Tolarp, Isak dostrzega szare smugi wznoszące się ku białemu niebu.
– Co się stało, mamo?
– O co ci chodzi, skarbie?
– Ty i tata dziwnie się zachowujecie. I pachnie tu tak samo, jak kiedy palimy w kominku.
Mama długo milczy.
– Nie wiem dokładnie, co się stało.
Potem już nic nie mówi, a on nie pyta. Ręce mamy ściskają kierownicę tak mocno, że bieleją jej knykcie. Kiedy docierają na miejsce, Isak zaczyna biec przez boisko, żeby się nie spóźnić.
W szkole też wszystko jest inne niż zwykle. Pani Isaka, panna Iréne, wygląda, jakby zgubiła coś bardzo ważnego. Uśmiecha się, ale uśmiech nie dociera do jej oczu, a podczas przerwy pali więcej niż zwykle.
Kiedy Isak kończy lekcje, mama już na niego czeka. Ma ściągniętą twarz, jakby coś ją bolało, ale nie chce tego po sobie pokazać. Kiedy docierają do domu, Isak dostrzega w holu nowe, obce ślady butów, no i wycieraczka leży w innym miejscu niż powinna.
– Mamo, kto tu był?
– O co ci chodzi?
– Wycieraczka leży w dziwnym miejscu. I nikt z nas nie ma takich butów.
Mama mruczy coś niezrozumiale, sprawia wrażenie nieobecnej.
Chwilę później do drzwi dzwoni Theo.
Zdarza się, że kiedy są w szkole razem z innymi, Theo zachowuje się dziwnie. Odtrąca od siebie Isaka. Fuka na niego albo wzdycha głęboko. Isak nie bardzo wie dlaczego, ale to zdarza się tylko, kiedy są z nimi inni, Torbjörn czy Håkan, albo Malin czy Cecilia. Poza tym też nie zawsze, no i przecież wiadomo, że on i Theo się kumplują. Tak po prostu jest. To niemal „prawo natury”, to określenie poznali niedawno na lekcjach w szkole w Breared.
– Cześć – mówi Theo.
– Cześć.
– Co będziemy robić? Może zagramy w Kamień Króla?
Isak wkłada kurtkę i biegnie do kuchni.
– Mamo, mogę…
Mama stoi przy zlewie i patrzy przez okno, obejmuje się rękami, jakby marzła. Po policzkach płyną jej łzy. Kiedy spostrzega Isaka, wzdryga się, wyciera oczy, mruga szybko kilka razy.
– Theo przyszedł? – pyta. – Wychodzicie?
Isak stoi w rozpiętej kurtce i z dziwnym uczuciem w piersi.
– Mamo, jesteś smutna?
Mama uśmiecha się i kręci przecząco głową, ale nadal mruga oczami.
– Co się stało, mamo?
– Dlaczego pytasz? Rozmawialiście o tym w szkole?
– Nie, ale…
– Ale co?
Trudno mu znaleźć właściwe słowa. Ale coś przecież się wydarzyło.
Kiedy nic nie mówi, mama pochyla się nad nim i obejmuje go mocno. Szepcze, że wszystko jest w porządku, że nic się nie stało, nie ma żadnego niebezpieczeństwa, wszystko będzie dobrze.
– Idź, pobaw się z Theo.
– Ale…
– Wszystko jest w porządku. – Uśmiecha się przez łzy. – Jestem po prostu zmęczona.
– Okej.
– O której masz być w domu?
– O piątej.
– A co zrobisz, jeśli coś się stanie?
– Zawiadomię kogoś dorosłego.
– Dobrze.
Mama całuje go w czoło. Isak wychodzi razem z Theo.
Nic się nie stało, nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Wszystko będzie dobrze.
Zabrzmiało to niemal jak modlitwa.
Niedaleko domu Markströmów jest ukryta w lesie polanka. Prześwit w lesie prowadzi do miejsca, gdzie potok, Fylleåen, płynie wyjątkowo wartko.
To tam Edvard zabrał kiedyś Isaka. Prawdę mówiąc, Edvard jest osobą, którą Isak lubi najbardziej. Poza mamą, być może. Chociaż nigdy tego nikomu nie powie. A już na pewno nie tacie.
Nie jest listopad, tylko lato, ciepła sierpniowa niedziela trzy miesiące wcześniej. Idą między drzewami, a Isak trzyma Edvarda za rękę.
– Słyszysz, Isak? – pyta.
– Nie, a co?
– Posłuchaj.
Włosy Edvarda są równie ciemne jak włosy mamy, brwi są wyraźnie zaznaczone, oczy brązowe, duże i ciepłe. Ostre kontrasty sprawiają, że wygląda, jakby go ktoś narysował, jakby wyszedł z komiksu.
Wszyscy mówią, że Isak i Edvard są do siebie podobni. Isak próbuje czasem naśladować wuja, ale to trudne. Jednak kiedy próbuje iść czy poruszać się jak Edvard, nie bardzo mu to wychodzi: chód jest rwany, sztywny.
Isak patrzy na wuja i zaczyna nasłuchiwać.
– Teraz słyszysz?
Gałęzie drzew kołyszą się lekko na wietrze nad jego głową, owady bzyczą, stary traktor Görana Antonssona terkocze w oddali. I jeszcze coś: głuchy szum gdzieś w głębi.
– Co to jest?
– Chodź, zobaczysz.
Idą szybko dalej, mijają stare pnie i wielkie korzenie, które przechodzą przez ścieżkę. Szum w uszach narasta, Isak czuje podniecenie w piersi.
Czasem Edvard jest dla niego trochę jak tata. Nigdy nie powiedział tego na głos, bo nie chce, żeby tacie było przykro, ale czasem tak myśli. Taty często nie ma w domu, pracuje do późna, bo przecież potrzebują pieniędzy. Zdarza się, że wyjeżdża nawet w weekendy. Pracuje jako mechanik u jednego faceta w mieście, który jest kierowcą rajdowym, a zawody prawie zawsze odbywają się w soboty i niedziele.
Dni spędzane z Edvardem są najlepsze. Isak czuje rosnące napięcie, ale nie boi się. Kiedy idzie przez las i Edward trzyma jego małą dłoń w swojej dużej, to ma poczucie, że jest w domu.
– Tu – mówi Edvard w końcu. – Patrz, Isak!
Nigdy nie widział czegoś podobnego. Nurt potoku jest tak silny, że woda się pieni, biało-brązowa piana uderza z furią o kamienie, woda rozbryzguje się. Wodospad jest wyższy niż najwyższe świerki, trzeba mówić bardzo głośno, żeby przekrzyczeć hałas.
Gromada ptaków wzbija się nagle w powietrze, jakby coś je przestraszyło, Isak wzdryga się. Edvard obejmuje go, uspokaja.
– Spokojnie, mały. Ładnie tu, prawda?
– Jest ogromny.
– Wiesz, jak się nazywa?
– Nie.
– Wodospad Duńczyków.
Spowija ich wilgoć, powietrze jest gęste. Siadają na ciepłej leśnej polance. Isak zna to miejsce. Edvard, mama, nawet tata, nauczyli go, że przyroda jest jak mapa, tylko trzeba nauczyć się ją czytać. Rozglądając się, można się zorientować, gdzie się jest, jak daleko stąd do wodospadu, jak daleko do domu i jak najkrótszą drogą dotrzeć na pole.
– Miałeś udane lato, Isaku?
– Tak. Ty też?
– Wspaniałe.
– Lubię Lovisę – mówi Isak. – Powinieneś częściej się z nią spotykać.
Edvard się śmieje.
– Przecież spotykam się z nią bardzo często.
– Ale nie kiedy jesteś ze mną.
– To prawda, ale oboje pracujemy. Nie mamy wakacji, tak jak ty.
– Tak to jest, kiedy jest się dorosłym?
– Tak to jest, kiedy ma się dwadzieścia pięć lat.
– Masz już dwadzieścia pięć lat?
– To dużo?
– Tak. Ja mam tylko siedem.
– Nie takie tylko.
Isak przygląda się wysokiemu wodospadowi przed nimi. Tutaj nie może spotkać go nic złego. Dopóki jest z nim Edvard, wszystko będzie dobrze.
– Dlaczego się tak nazywa? Wodospad Duńczyków.
– Zaraz ci opowiem. To było dawno temu, bardzo dawno temu – zaczyna Edvard, jakby zdradzał mu wielką tajemnicę. – Było lato, tak jak teraz, tylko musimy cofnąć się w czasie. Szwecja toczy wojnę z Danią. W Szwecji rządzi król Karol XI i Szwedzi odnoszą ważne zwycięstwo. Duńczycy, którzy przegrali bitwę, uciekają. Ukrywają się w lasach w okolicach Marbäck. Idą wzdłuż potoku. I docierają do tego miejsca – mówi Edvard i wskazuje ręką na szczyt wodospadu wysoko w górze. – Widzisz te dwa najwyższe świerki? Po obu stronach wodospadu?
Isak mruży oczy i patrzy na jasne niebo.
– Tak, widzę.
– Na tych dwóch drzewach był kiedyś zawieszony most, tak by można było przejść na drugą stronę. Duńczycy chcieli się tam dostać. Most był bardzo wąski, kołysał się i drżał.
Isak czuje, jak coś łopocze mu w piersi. Bierze Edvarda za rękę.
– I nagle, kiedy żołnierze stoją na środku mostu, coś się wydarza. Most się załamuje. Żołnierze wpadają do wody.
Lecą w dół. Isak widzi ich ciała, odznaczają się na tle białej wody, by po chwili zniknąć pod powierzchnią.
– Ale… – Edvard unosi przebiegle palec – to nie był wypadek. Bo tam, na górze, zaraz za świerkami, czekał szwedzki król i jego żołnierze. W tajemnicy poszli za Duńczykami i w decydującym momencie zniszczyli most.
– Straszne – szepcze Isak i podniecony ściska rękę wuja.
– Podobno szwedzki król stał potem dokładnie w miejscu, w którym teraz siedzimy, i patrzył na wodospad, w którym utopili się Duńczycy. Stąd nazwa – Wodospad Duńczyków.
– Wow.
– A ten największy kamień, tam na środku wodospadu, widzisz go?
W samym środku potoku jest głaz wielkości człowieka, jest bardzo stary i się błyszczy.
– Tak.
– Ludzie nazywają go Kamieniem Króla.
Edvard podnosi mały kamyk i wstaje.
– A teraz nauczę cię czegoś, czego kiedyś mój tata nauczył mnie i twoją mamę, a jego nauczył tego kiedyś jego ojciec.
– Czyli?
Edvard się śmieje.
– Zaraz zobaczysz.
Isak pamięta, że poczuł wtedy, że jest blisko czegoś wielkiego. To niezwykłe, że szwedzki król był przy potoku, przy Fylleån, i zabił tych wstrętnych Duńczyków.
Naprawdę tak było? Pani w szkole twierdziła, że Karol XI nigdy tu nie był. Powiedziała, że cała ta historia jest wysoce n i e p r a w d o p o do b n a.
Ale przecież mogła być prawdziwa.
Isak i Theo zostawili rowery kawałek przed potokiem. Chłód i wilgoć przybierają na sile w cieniu świerkowego lasu. Kiedy zbierają kamienie, nos i policzki Theo robią się czerwone.
– Ty zaczynasz – mówi Isak.
– Ja zawsze zaczynam.
– Dlatego, że nigdy nie zdążysz pierwszy powiedzieć „ty zaczynasz”.
Zasady są proste. Trzeba trafić w Króla. Ten, kto nie trafi, robi krok w stronę wody, ten, kto trafi – zostaje. Jeśli jest tylko dwóch graczy, gra się kończy, gdy jeden z nich nie ma odwagi brnąć dalej w wodzie. Jeśli graczy jest więcej niż dwóch, kiedy wszyscy – oprócz jednego – się poddadzą.
Jeśli jeden z graczy zrobi krok w kierunku wody, pozostali muszą zrobić dwa, o ile nie trafią w kamień, a nadal są na brzegu. Ten, który już stoi w wodzie i odważy się iść dalej, ciągnie pozostałych coraz bliżej brzegu, ku nieuchronnemu końcowi.
To n i e w i a r y g o d n i e sprytne, pomyślał Isak. Zastanawia się, kto był tak sprytny, że wymyślił taką grę. Nawet Edvard nie jest tak sprytny.
Theo rzuca pierwszy. Kamyk leci w powietrzu i trafia w wodę.
Na twarzy Theo pojawia się grymas, ale robi krok do przodu.
– Całkiem nieźle jak na pierwszy rzut.
Isak też pudłuje. Theo rzuca drugi kamyk, leci pięknym łukiem w powietrzu. Uderza w Króla z prawej strony, słychać pożądane stuknięcie – jeden z najpiękniejszych dźwięków, jakie istnieją – i wpada do potoku.
Isak tym razem nie trafia, ale następnym mu się udaje. I w ten sposób obaj zbliżają się do potoku.
– Pamiętasz, jak kiedyś graliśmy z Antonem? – pyta Theo i chichocze. Bierze zamach, rzuca.
Anton chodzi do klasy równoległej i mieszka kawałek dalej w stronę Simlångsdalen. Stał już w potoku, wycelował, rzucił, ale spudłował. Odwrócił się do nich, wzruszył ramionami i uśmiechnął się, ale widzieli strach w jego oczach.
Nagle jakby jakaś niewidzialna ręka chwyciła go pod wodą za nogę i pociągnęła. Rozległ się głuchy dźwięk, jak wtedy, kiedy człowiek w butach tupie po dywanie, gdy głowa Antona uderzyła o coś twardego pod wodą.
A on jakby nagle całkowicie opadł z sił.
– Anton! – zawołał Theo. – Nic ci nie jest?
Anton nie zareagował. Jego grube zimowe ubranie nasiąknęło wodą i zrobiło się ciężkie. Prąd zaczął unosić go ze sobą.
Szybko weszli do wody, chwycili Antona za ubranie i wspólnymi siłami wyciągnęli na brzeg. Był ciężki, cięższy, niż można było się spodziewać. Leżał na plecach z zamkniętymi oczami, ciało miał bezwładne. Theo był przerażony.
– Czy on… nie żyje?
Isak pokręcił głową.
– Przecież oddycha.
– Co teraz? – spytał Theo.
W tym momencie Anton skrzywił się, złapał się za kark i spróbował usiąść.
– Wszystko w porządku! – wykrzyknął Theo. – Nic mu nie jest. Tylko nikomu nic nie mówicie, bo już nigdy więcej nie będziemy mogli grać, dobrze? Nic ci nie jest, prawda?
– Chyba nie – jęknął Anton.
Wrócili do domu. Tak blisko katastrofy Isak nigdy jeszcze nie był.
Aż do teraz, być może. Trudno powiedzieć. To był dziwny dzień. Mama jest smutna. Z Iréne też coś jest nie tak. No i te odciski butów na dywanie w holu.
– Dlaczego wszyscy są jacyś dziwni?
– W nocy spłonął dom – mówi Theo władczym głosem. – Dorośli tak się zachowują, kiedy zdarza się coś poważnego.
– Wiem, ale…
– Nie trafiłeś, zrób krok.
Wieje zimny wiatr. Dym długo utrzymuje się w powietrzu. Isak idzie dalej. Theo rzuca. W nocy spłonął dom. To brzmi paskudnie.
– Czyj dom?
– Ten brązowy, w Tolarp.
– Kto tam mieszka?
– Nie wiem – przyznaje Theo. – Tata nie chciał nic więcej powiedzieć. Spytam Jackego, jak wróci do domu.
Jacke to starszy brat Theo. Rzucają dalej. Isak pudłuje. Robi dwa kroki i wchodzi do czarnej wody, ale jest tak zimna, że ma wrażenie, że zaraz odpadną mu stopy. Czuje lodowate zimno. Zaczyna się trząść.
– Remis?
– W porządku – uznaje Theo, drżąc z zimna.
Wieczorem, kiedy Isak leży już w łóżku, nasłuchuje głosów mamy i taty zza ściany.
– To musi być jakieś nieporozumienie – mówi mama.
– Miejmy nadzieję – odpowiada tata. – Ale wiesz, że…
– Że co?
– Nic, ja tylko… Pomyślałem o Auguście.
– O ojcu? – Mama brzmi niemal, jakby była zła. – Dlaczego?
Zapada cisza. Jest tak cicho, że Isak słyszy bicie własnego serca.
A potem rozlegają się te dziwne schrypnięte dźwięki. Szlochy, westchnienia. To mama. Ma ochotę pobiec do niej i ją objąć, ale nie ma odwagi, czasem po prostu się wie, że najlepiej jest trzymać się z daleka.
Ostatnie, o czym myśli, zanim zasypia, to płatki, które jadł rano na śniadanie, jego kowboje i żołnierze, pamięta, jak szybko pochłonęło je zsiadłe mleko, niczym żarząca się lawa.
Drzewo genealogiczne Vidara Jörgenssona jest głęboko zakorzenione w ziemiach wokół Marbäck. Stąd pochodzi, podobnie jak jego ojciec, dziadek i pradziadek. Tu czuje się najlepiej, w małym żółtym domku z białymi narożnikami, z otwartym kominkiem i psem, którego jego znajomi wyprowadzają na spacer, kiedy on musi zostać dłużej w pracy.
Zawód policjanta też jest częścią tego dziedzictwa. Sven, ojciec Vidara, był policjantem. Ale zachorował i zmarł. To było trzy lata temu. Vidar nadal żyje z pustką w piersi, jakby coś w nim – jak to się mówi – zastygło.
Noc nie daje mu spokoju. Jest wiele znaków zapytania. W radiu cały ranek mówiono o pożarze, zaraz po informacji, że naród szwedzki w pierwszym referendum od głosowania na temat energii atomowej zagłosował za przystąpieniem do Unii Europejskiej. Przewaga była niewielka. Połowa nie chciała, w Marbäck prawie nikt nie głosował na tak. Dyskusje, które się tu toczyły, były liczne, długie i pełne nienawiści.
W świetle pożaru w Tolarp kwestia członkostwa w Unii wydaje się odległa i mało znacząca. Ludzie są jak sparaliżowani.
Rankiem pojawia się w komendzie w Halmstad, niedaleko Slottsparken i sądu rejonowego, szaro-białym sześciopiętrowym budynku ze stali i szkła, który z daleka przypomina szpital dla umysłowo chorych. Niczym czujne oko góruje nad Halmstad, kiedyś niewielkim miasteczkiem na wybrzeżu, które z czasem się rozrosło.
Vidar przebiera się. I staje się niemal nowym człowiekiem. Zmęczenie znika, zastąpione uczuciem obecności. Wielu funkcjonariuszy, którzy właśnie skończyli zmianę, było w nocy w Marbäck, tyle że przyjechali już po tym, jak Vidar wrócił do domu.
– To nie był piękny widok. – Markus sięga po filiżankę porannej kawy z automatu stojącego w szatni. – Mam na myśli, kiedy ją wynosili.
Markus Danielsson pochodzi z Laholmu i jest rówieśnikiem Vidara. Razem odbywali służbę wojskową, ale lepiej poznali się dopiero podczas stażu aspiranckiego, gdy uświadomili sobie, że są jedynymi hallandczykami w grupie. Po nocy mundur Markusa jest poplamiony i cały w sadzy.
– Nic nie wiesz – mówi Markus, kiedy spostrzega Vidara. – Przepraszam, myślałem, że…
– To była ona? Lovisa?
– Tak – przytakuje Markus. – To była ona.
Vidar nalewa sobie kawy. Czuje ciężar na barkach i lekkie ukłucie na wysokości serca. Wypija łyk zdecydowanie zbyt gorącej i gorzkiej kawy.
– Wiadomo, dlaczego zaczęło się palić?
Markus kręci głową.
– Jeszcze nie. A właśnie, zanim zapomnę. Jeśli chodzi o niedzielę, to mogę poprosić Hannę, żeby przyszła z kimś. Jeśli chcesz.
– Nie ma takiej konieczności.
– Na pewno?
– Tak, na pewno.
Vidar słyszy dźwięki dochodzące z komendy i z ulicy. Zapach mundurów i zapach skóry, słyszy, jak w szatni szafki otwierają się i zamykają. Patrzy na siebie w lustrze. Mimo wszystkich okropieństw to miłe uczucie wiedzieć, że gdzieś się przynależy.
– „UE albo nie”. – K-G Öberg stoi w oknie z rękami w kieszeniach, jego wielki sterczący brzuch wskazuje na roślinki w doniczkach, o których przetrwanie walczy jego sekretarka. – „Energia atomowa albo nie”. W Szwecji wszystko jest albo, albo. Zastanawiałeś się kiedyś nad tym? Czarne albo białe, za albo przeciw. Wydaje się proste. Tylko co, do diabła, z tego wynika?
To pierwszy raz, kiedy Vidar jest w jego gabinecie, mimo że pracuje tu już cztery lata. Szeregowy funkcjonariusz robi rzeczy, których inni albo nie chcą robić, albo nie mają na to czasu. Patroluje ulice, szuka pacjentów, którzy wyszli ze szpitala psychiatrycznego i się zgubili, zajmuje się awanturującymi się babami czy facetami, wyjeżdża na wezwania, stoi w okienku i wydaje paszporty, wysyła narkotyki do laboratorium, przyjmuje donosy od społeczeństwa i pisze zgłoszenia. Odwiedziny w gabinecie komisarza nie należą do rzeczy codziennych.
– Na pewno jest jakaś różnica – mówi Vidar. – Z czasem się okaże – dodaje.
– Podatki trzeba płacić, no i każdy musi umrzeć, prędzej czy później. Na wielkie sprawy rzadko mamy wpływ.
Gabinet K-G jest mniejszy, niż Vidar sądził. Biurko i krzesło, na ścianie półka z niebieskimi skoroszytami. Mnóstwo papierów, kilka zdjęć. Dyplom ukończenia kursu na dowódcę. I to wszystko.
– Lovisa Markström – mówi. – Strasznie wyglądała, niech to szlag.
– To już słyszałem.
Komisarz odwraca głowę.
– Znałeś ją?
– Znałem to za dużo powiedziane.
– Co o niej wiesz? Pochodzisz z jej stron.
– Ma dwadzieścia parę lat, może dwadzieścia. Pracuje w Brooktorpsgården w mieście. Zdolna dziewczyna, mądra. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby była znana policji. Bardzo porządna i w ogóle. Miła, sympatyczna, jedynaczka. Jej rodzice, Hans i Erika, to dobrzy ludzie, lubiani. Podobnie jak Lovisa – dodaje. – Ludzie, z którymi rozmawiałem, mówili, że Hans i Erika byli na przyjęciu urodzinowym w mieście. Mieli wrócić taksówką. Ale nie widziałem ich.
– Zawieźliśmy ich prosto na psychiatrię.
Potężny mężczyzna odwraca się, sięga po jakąś kartkę i podaje ją Vidarowi.
– W ustach nie znaleziono drobinek sadzy. Ani w przełyku czy w płucach.
Vidar przelatuje wzrokiem dokument: chłodny techniczny tekst. Takie rzeczy są ważne, to pierwsze, co się sprawdza, dlatego odpowiedź przyszła tak szybko. Lovisa Markström „nie oddychała podczas pożaru”, jak to określono.
Vidar wpatruje się w dokument.
– Nie żyła, kiedy zaczęło się palić.
– Tak – potwierdza K-G.
– Wiadomo, co było przyczyną śmierci?
– Została uderzona tępym przedmiotem w głowę.
– Więc to…
– Tak.
K-G przygląda się Vidarowi, mruga, podaje mu kolejny dokument.
– To wszystko, co na razie mamy. Właśnie dostałem listę. Została sporządzona w pośpiechu na podstawie pierwszych rozmów. W środku nocy. Należy o tym pamiętać. Znasz tych ludzi?
Vidar przygląda się liście. Jest na niej pięć nazwisk.
– Chyba tak.
– Kogoś brakuje?
Rozmowa z komisarzem to duża rzecz. Teraz powinien powiedzieć coś mądrego.
– Mam wrażenie, że wszyscy to miejscowi. Czy wykluczamy, że mógł to być ktoś inny?
– Prawie zawsze sprawcą jest osoba w taki czy inny sposób związana z ofiarą. Więc od tego wyjdziemy. Masz na myśli kogoś konkretnego?
– Nie. Ale nie wydaje mi się, żeby to był ktoś z nich, chociaż to oczywiście możliwe. Pamiętajmy jednak, że w północnej Skanii i w okolicach Laholmu grasuje ostatnio szajka włamywaczy. Nie mówiąc o tych wszystkich uchodźcach, którzy ostatnio wlewają się do naszego kraju. W Marbäck jest taki jeden chłopak. Nazywa się Nali. Nie twierdzę, że to któryś z nich, ale prasa może zacząć coś podejrzewać. Byłoby dobrze, gdybyśmy mieli jakieś argumenty. Na przykład, że z domu nic nie zginęło, jeśli rzeczywiście tak jest.
– Słusznie rozumujesz, Jörgensson. Mądrze. Czy coś zginęło, czy nie, to trudno stwierdzić, mając na uwadze to, co z niego zostało. Ustalenie tego zajmie sporo czasu. A akurat czasu nie mamy. Jugole i Serbowie, czy kto tam wie, skąd oni pochodzą, to jedno. Ale co uchodźcy wojenni robią w Marbäck? A ta szajka jak dotąd trzymała się od nas z daleka, więc to raczej nie oni. Ale doceniam, że próbujesz. – Komisarz wskazuje głową na listę. – Brakuje ci tu kogoś? – pyta.
– Chodziła z Edvardem Christenssonem.
– No właśnie. – K-G gładzi brodę swoją wielką dłonią. – Na razie go nie uwzględniłem. Co o nim wiesz?
– Chodziliśmy razem do szkoły. Jest młodszy ode mnie o kilka lat. Inteligentny, ale niezorganizowany, takim go pamiętam. Cała rodzina Christenssonów jest trochę inna, przynajmniej mężczyźni. W młodości nieźle rozrabiał, poszedł w ślady ojca.
– Jak nazywa się ojciec?
– August. Przez wiele lat pracował w zakładach, aż do ich zamknięcia, w ostatnich latach przed śmiercią sporo pił. Sarę, żonę, traktował dość… ostro, jeśli można tak powiedzieć.
Ojciec Vidara opowiadał mu o Auguście Christenssonie. Będąc dzieckiem, Vidar wiele razy widywał Sarę z podbitym okiem, czasem szła, utykając, ale dopiero znacznie później zrozumiał, co to znaczyło.
– August nie był złym człowiekiem – dodaje Vidar. – Mój ojciec miewał z nim do czynienia. Nie był złym człowiekiem, tylko miał w sobie jakiś niepokój.
K-G rechocze.
– Niepokój. Tak, to prawda. Nie był złym człowiekiem, mówisz. Kiedy przestaje się być dobrym człowiekiem? Ja też słyszałem o nim różne rzeczy. Bił żonę, czasem. Takie rzeczy często się dziedziczy.
Vidar czerwieni się.
– Ale dobrze, Jörgensen, bardzo dobrze. Trzeba być otwartym, to ważne. Być może jest tak, jak mówisz, tyle że ja w to nie wierzę. Co Christensson teraz robi? Mam na myśli Edvarda, oczywiście.
– Wiem, że pracuje w domu opieki w Simlångsdalen, i chyba dorabia sobie jako barman, w Biljard & Bowling. Przypuszczam, że znajdziemy jego nazwisko w naszych rejestrach. Nie jestem pewien, czy zawsze do końca przestrzega zasad, jeśli wiesz, o co mi chodzi.
– Ma siostrę, tak?
– Evę.
– Co o niej wiesz?
– Mieszka w pobliżu, na Svanåsvägen. Pracuje w przychodni stomatologicznej, ma męża, mechanika samochodowego. Mają też dziecko, synka.
– To wszystko?
– No cóż… – Vidar drapie się po policzku zamyślony. – Ojciec Lovisy był raczej niechętny jej kontaktom z Christenssonem. Nie lubił go. Dlaczego? Tego nie wiem. Ale mogę się domyślać.
K-G nie robi żadnych notatek. Nigdy nie robi. Złośliwi twierdzą, że jest mu wszystko jedno. Inni, ci, którzy darzą go szacunkiem, uważają, że nie potrzebuje niczego zapisywać, żeby pamiętać. Nikt nie potrafi powiedzieć, co jest prawdą. Być może jedno nie wyklucza drugiego.
– To wszystko?
– Tak… – mówi Vidar z pewnym wahaniem. – Kiedy w niedzielę w nocy wracałem do domu, znalazłem Edvarda w lesie, niedaleko domu Markströmów, wyglądał okropnie, był zakrwawiony.
– Właśnie. I być może to jest najważniejsze.
– Rozmawialiście z nim?
– Nadal jest zbyt oszołomiony, a przynajmniej tak twierdzi. Ale na pewno z nim porozmawiamy. – K-G wskazuje na listę. – Oni wszyscy tam mieszkają, więc wyświadcz mi przysługę i porozmawiaj z nimi. Sprawdź ich alibi i to co zwykle. Ale przede wszystkim wypytaj, co wiedzą o Christenssonie.
Vidar patrzy na listę. A więc dlatego nie ma na niej Christenssona.
– Czy może wolisz sprawdzać przepustki, Jörgensson? – rechocze K-G. Żartuje, ale jego słowa zawierają subtelną groźbę.
– Nie, dziękuję.
– Świetnie. Ruszaj.
Miał się spotkać z Edvardem w niedzielę, ale nic z tego nie wyszło. Mama, tata i Isak pojechali do marketu, do Gekås w Ullared, i zrobili wielkie zakupy. Kiedy człowiek się zastanowi, to może się to wydać dziwne, bo przecież to kawał drogi, a benzyna też kosztuje.
Tata Isaka jest mechanikiem samochodowym, więc takie rzeczy, jak ile kosztuje benzyna, Isak wie. Dlatego powinno się głosować na Umiarkowanych, mówi tata. Oni jedni twierdzą, że należy jeździć samochodem. Wszyscy inni chcą, żeby jeździć rowerem, albo mają inne idiotyczne pomysły.
Do Ullared jest daleko. Na pewno potrzeba dużo wachy, żeby tam dojechać. Tu nie mówi się benzyny, mówi się w a c h y. Być może w Gekås jest taniej, mama, oglądając szampony, ścierki do zmywania czy świeczki, bez przerwy wykrzykuje „och!” i „ach!”, ale jeśli doda się wszystko, no i oczywiście koszty wachy, i to, że idą wtedy na obiad do restauracji, bo mama nigdy nie zdąży przygotować nic do jedzenia, to chyba jednak zakupy w ICA w Dalen nie byłyby droższe.
W każdym razie Isak nie spotkał się z wujem w niedzielę, bo był w Gekås. Zwykle prawie każdą niedzielę spędza z Edvardem, żeby mama i tata mieli jeden dzień w tygodniu dla siebie, sami.
Spadł pierwszy śnieg i świat stał się jasny i cichy. Isak jest ciepło ubrany i bawi się na dworze, próbuje ulepić śnieżynkę, czekając, aż zjawią się Theo i Karl. Udaje mu się, chociaż nie jest to łatwe, bo śnieg jest bardzo puszysty.
Musi pilnie się wysikać. Wraca do domu, otwiera drzwi wejściowe. Tata wrócił już do domu, zaczyna zapadać zmrok. Kiedy siedzi na sedesie i sika, słyszy rozmowę w kuchni.
– Lovisa Markström – mówią.
Chyba nie chodzi im o Lovisę Edvarda. Isak przypomina sobie pewien letni dzień, kiedy był z Edvardem w lesie. To wtedy opowiedział mu o Kamieniu Króla. Fala ciepła wypełnia mu pierś. Pewnie Edvard też czuje takie ciepło, kiedy myśli o Lovisie.
Wymyka się z toalety i zabiera telefon bezprzewodowy do siebie na górę. Wybiera numer Edvarda i czeka.
Kolejne sygnały wybrzmiewają. Edvard nie odbiera.
Za jego plecami rozlega się pukanie, Isak odwraca się, nadal ze słuchawką przy uchu.
W drzwiach stoi tata.
– Isak, do kogo dzwonisz?
– Ja…
– Isak, daj mi telefon.
– Chciałem tylko zadzwonić – mówi Isak cicho.
Tata bierze telefon. Do pokoju wchodzi mama, ma czerwone oczy.
– Coś się stało? – pyta.
Kiedy widzi wybrany numer, zamyka usta.
– Lovisa nie żyje? – szepcze Isak. – Edvard na pewno jest bardzo smutny. Chciałem zadzwonić do niego i spytać, jak się czuje.
– Kochanie – mówi mama i obejmuje go, a on niczego nie rozumie.
Dzwonek do drzwi.
Przyszli Theo i Karl.
Vidar zaparkował samochód we wschodniej części Marbäck. Pada ciężki deszcz. Wyobraża sobie chaos, jaki panuje teraz na miejscu zbrodni w Tolarp, gdzie technicy pospiesznie próbują ratować ślady. Jest ich tam czterech, dwóch techników kryminalnych i dwóch pożarniczych. W miarę jak praca posuwa się do przodu, coraz jaśniejszy staje się przebieg wydarzeń.
Wszystko zaczęło się w kuchni. Tam pozbawiono Lovisę Markström życia czarnym świecznikiem jej rodziców. Zmiażdżono jej czaszkę gdzieś między wpół do dwunastej a północą. Następnie sprawca poszedł do garażu, skąd przyniósł kanister z benzyną.
Wkrótce dom płonie już niczym pochodnia, ten obraz nadal stoi mu przed oczami. Jest późne popołudnie, ma za sobą długi dzień, podczas którego skupiał się głównie na mężczyznach w życiu Lovisy Markström. Nie znajdując nic niepokojącego.
Jej były chłopak, Jon-Erik Pettersson, mieszka w Simlångsdalen. Początkowo trudno było go zlokalizować. Potem okazało się, że został wyrzucony z mieszkania i zatrzymał się u kumpla w Halmstad. W czasie, kiedy doszło do zbrodni, spał, co potwierdził jego znajomy, ponieważ obudziło go głośne chrapanie kumpla. Mógł więc potwierdzić, że tuż przed północą Jon-Erik leżał w łóżku i spokojnie chrapał. Jon-Erik nie miał nic dobrego do powiedzenia o Edvardzie, wręcz przeciwnie: „Tego drania należałoby zamknąć. Jest niebezpieczny. Jakiś rok temu widziałem, jak niemal zabił faceta w B&B”.
Kolega z Team Sportia dał alibi Tomowi Johanssonowi, jednemu ze stałych klientów Brooktorsgården. Tom także nie miał nic dobrego do dodania na temat Christenssona. Zresztą niewiele o nim wiedział. „Nie wiem. To z nim teraz prowadza się Lovisa?”
Hampus Lundberg był na rodzinnym przyjęciu w Steninge, które skończyło się tuż po północy. Stamtąd pojechał do domu, co zajęło mu dobre czterdzieści pięć minut, więc jego również można wykluczyć.
Na razie nie chodziło o to, żeby choćby zbliżyć się do możliwego sprawcy. Sprawdzano po prostu, kto ma jakie alibi, w każdym śledztwie się to robi. W tym także.
Dennis Götmark mieszka w starej chałupie. Przyjaźni się z Billym Oredssonem, facetem, który jakiś rok temu wyraźnie interesował się Lovisą. Podobno w niedzielę cały wieczór spędził u Dennisa. Twierdzi, że zjawił się tam około siódmej i wyszedł dobrze po północy.
Dennis właśnie wrócił do domu, drzwi samochodu od strony kierowcy są otwarte, taszczy dwie ciężkie skrzynki z narzędziami. Jego robocze ubranie jest całe w białych plamach.
– Vidar? – mówi zdziwiony. – Kopę lat.
Kiedyś chodzili razem do szkoły, jak prawie wszyscy tu w okolicy. Vidar pamięta, że Dennis skakał ponad pięć metrów w dal. I chyba nawet dostał jakąś nagrodę. Tak. Na pewno.
– Nie zajmę ci dużo czasu – mówi Vidar. – Jak widzisz, jestem tu służbowo.
Dziwne uczucie: rozmawia z kimś, kogo dobrze zna, ale trzyma go na dystans.
– Chodzi o ten pożar?
– Tak.
– Straszne. – Dennis kręci głową. – To prawda, że została zamordowana?
Vidar wyjmuje notes.
– Nie wiem. Nie mówią nam wszystkiego. Na razie wysłuchuję, co ludzie mają do powiedzenia o tamtym dniu. Może ktoś coś widział albo słyszał, ale uznał, że to nie ma znaczenia. Wszystko może okazać się ważne. Musimy się upewnić.
Dennis zamyka drzwi samochodu.
– Wejdź. Nastawię kawę.
Chwilę później siedzą przy małym stole kuchennym, każdy ma przed sobą kubek w kwiecisty wzór. Kto kupuje takie kubki, zastanawia się Vidar. Dennis pewno dostał je od matki albo od kogoś innego. Vidar wlewa do kawy kapkę mleka.
– Dużo pracy? – pyta.
Zawsze o to pyta. Prosty sposób na zaczęcie rozmowy.
– Niewiele. Wiesz, jak to jest. – Potężne ramiona Dennisa opadają. – Sami Polacy i Jugole. Duże zlecenia dostają firmy z miasta. Kiedy byliśmy dzieciakami, było sporo pracy tu, na miejscu. Teraz trzeba jechać do Dalen. A za chwilę i tam nie będzie czego szukać. A co u ciebie?
– Jak widzisz, jestem tu służbowo – mówi Vidar, dając w ten sposób do zrozumienia, że jest to dla niego krępująca sytuacja. – Możesz powiedzieć, co robiłeś w niedzielę? To znaczy wieczorem.
– To był zwykły niedzielny wieczór. Co więcej mogę powiedzieć? Byłem w mieście, zrobiłem zakupy, w ciągu dnia, zanim zamknięto sklepy. Nie zauważyłem niczego niezwykłego. Wszystko było jak zawsze.
Vidar czeka.
– A wieczorem?
– No tak, wieczorem miałem gościa.
– Kogo?
– Przyszedł Billy. Billy Oredsson.
Vidar zapisuje imię i nazwisko.
– O której się tu zjawił?
– Około siódmej. Może ósmej. Graliśmy w karty i gadaliśmy o wszystkim i o niczym, wypiliśmy kilka piw. Właściwie przyszedł, żeby oddać mi to – mówi Dennis i pokazuje na wiertarkę, która leży na podłodze w holu. – Pożyczył ją ode mnie. No i został chwilę.
– Jak długo? Mniej więcej.
– Nie wiem. Ale na pewno wyszedł po północy.
– Nie musieliście wcześnie wstać następnego dnia?
– Musieliśmy. – Dennis unosi brwi. – A bo co?
– Pomyślałem, że powinien wyjść nieco wcześniej.
– Ach tak. – Dennis spuszcza wzrok, zaczyna wiercić się na krześle. – Przespaliśmy się kilka godzin. Nic się nie stało.
– Billy znał Lovisę Markström, prawda?
– Chyba tak.
– Słyszałem, że mu się podobała, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.
– Rozmawiałeś z nim?
– Tak.
– Jak się czuje?
Vidar zastanawia się chwilę.
– Chyba nie najlepiej.
– Miał świra na jej punkcie. Tak samo jak Jon-Erik w Dalen. Spotkałem go rano, jest zdołowany. Z nim też już rozmawiałeś?
– Tak – mówi Vidar. – Pomyślałem, że… – zaczyna i urywa. – A Edvard Christensson. Co o nim wiesz? – pyta.
– Niewiele. To znaczy tu wszyscy wszystkich znają, więc wiem chyba to, co wszyscy wiedzą.
– Czyli?
– Od kilku lat mieszka w Skärkered. Rzadko się stamtąd rusza, więc rzadko go widuję. Pracuje w zakładzie opieki w Dalen, czasem pomaga też w B&B w mieście. Niespokojny duch, nie można mu ufać, jak ojcu.
– Doświadczyłeś tego kiedyś na własnej skórze?
– Nie, ale znam ludzi, którzy mi o tym opowiadali.
– Bywa gwałtowny?
– Jasne. – Dennis wzrusza ramionami. – Wcale bym się nie zdziwił. Myślicie, że… Bo przecież byli parą, prawda? Wszyscy mówią, że to on.
– Tak mówią? Tego nie wiedziałem. – Vidar wypija ostatni łyk kawy. – Dzięki, Dennis. Wpadnę do ciebie kiedyś. Piwo i karty? Brzmi nieźle.
– Jeśli to on, to mam nadzieję, że zastrzelicie drania – mówi Dennis i patrzy poważnie na Vidara.
W jego wzroku jest szczerość. W drodze do samochodu Vidar skreśla z listy Billy’ego Oredssona.
Zostało już tylko jedno nazwisko. To chudy mężczyzna, kilka lat starszy od Vidara. Najwyraźniej bywa w Brooktorpsgården, gdzie pracowała Lovisa, i podobno zachowuje się nieco dziwnie. Dokładniejszych informacji brak. Nazywa się Martin Thorsén, a kiedy Vidar dzwoni do drzwi jego domu w Skedali, Martin otwiera mu z ręką w gipsie.
Nie wygląda to dobrze. Vidar ma złe przeczucia.
Martin twierdzi, że był w odwiedzinach u rodziców w Brogård, wieczorem pomagał im montować antenę paraboliczną. Twierdzi, że spadł i złamał nadgarstek, więc między ósmą wieczorem a wpół do piątej rano był na pogotowiu.
Vidar kontaktuje się z pogotowiem w szpitalu.
– Tak – potwierdza kobieta, z którą rozmawia. – Mieliśmy takiego pacjenta. Zgłosił się za dziesięć ósma wieczorem, został wypisany o wpół do piątej nad ranem.
– Okej. Bardzo dziękuję.
Kiedy Vidar pyta Martina o Edvarda Christenssona, otrzymuje odpowiedź, która brzmi niczym echo poprzednich:
– To drań. Wszyscy to wiedzą. Niech go szlag, mam nadzieję, że wsadzicie go za kratki.
Isak nosi okulary, szkła są grube jak denka butelki. Kiedy spojrzał na swoje odbicie w lustrze u optyka na Brogatan i zobaczył, jak wygląda, przeraził się, jakby zobaczył jednego z tych długonogich pająków z drewutni. Wyglądał strasznie. Aż się skrzywił.
Kiedy na przerwach grają w koszykówkę czy w bandy, zdarza się, że okulary mu spadają. Już raz je zbił. Kiedy zawstydzony schylił się, żeby je podnieść, usłyszał za plecami chichoty.
Jest dużo rzeczy, których u siebie nie lubi. No i nie umie pływać. Nie jest co prawda gruby, no, może trochę. Ale chyba nie ma gorzej niż inni? Każdemu czasem dokuczają, z różnych powodów. Słyszał, jak mama z tatą czasem o nim rozmawiają.
Zdarza się, że w szkole Isak wkłada perukę, którą gdzieś znalazł, czasem przynosi też pierdzącą poduszkę albo zakłada zabawny nos. Wtedy dzieci się śmieją, ale nie śmieją się z niego, tylko z tego, co robi. Na przykład kiedy zbił okulary. Woli, kiedy się śmieją z rzeczy, które robi, niż kiedy śmieją się z niego.
Nikomu o tym nie mówił, nawet Edvardowi.
Ale i tak Isak nie ma tak źle jak Nali, ten dziwny chłopak w dziwnych ubraniach, z ciemnymi włosami i brązowymi oczami. Pojawił się w szkole w zeszłym roku, chodzi do klasy równoległej. Wtedy niemal nie mówił po szwedzku, wszyscy wiedzieli, że mają trzymać się od niego z daleka. Raz zdarzyło się, że uderzył nauczyciela, innym razem rzucił kamieniem w okno jednej z klas, szkło rozprysło się na ławki. Następnego dnia biegał za Thorbjörnem z nożem kuchennym w ręku. Poza tym zawsze, kiedy słyszy samolot, dziwnie się zachowuje.
Nali nie ma rodziców. Jeśli porównać go z Isakiem, to jednak jego sytuacja jest znacznie gorsza. Dlatego Isak mimo wszystko powinien być wdzięczny.
Przywykł, że ludzie patrzą na niego trochę dziwnie, chociaż teraz to się zmieniło. Niektórzy chyba wręcz się go boją. Inni patrzą na niego, jakby dotknęło go wielkie nieszczęście.
Isak i Theo jadą rowerami przez oblodzony most do Tolarp. Woda szumi pod nimi, a ogromne popołudniowe słońce sprawia, że wszystkie cienie są długie.
Cały teren jest wygrodzony, nie można podjechać blisko domu.
– Wow – szepcze Theo. Czapka pod kaskiem przekrzywiła mu się, oczy ma okrągłe, wielkie. – Patrz.
Podjechali tak blisko, jak się odważyli. Z domu zostały tylko czarne zgliszcza. Zmarznięta trawa jest szara od popiołu. Policyjna taśma łopocze na wietrze. Są sami, przynajmniej na tyle, na ile Isak może się zorientować. Może wszyscy zobaczyli już wszystko, co mieli siłę zobaczyć.
– Wygląda to okropnie – mówi Isak.
Stoją pochyleni nad rowerami blisko miejsca, które nawiedziła śmierć. Być może dlatego oczy Theo wyglądają tak, jak wyglądają: jest w nich i zachwyt, i strach.
Nikt nie wie, jak wyglądają oczy Isaka.
– Kiedy taki dom zaczyna się palić – zaczyna Theo – to ciekawe, ile czasu trzeba, żeby całkiem spłonął. Myślę, że dziesięć sekund. A ty jak myślisz?
– Trochę dłużej.
– Piętnaście?
Najlepszy przyjaciel Isaka nie bardzo zna się na zegarku, chociaż ma już osiem lat. Jeśli chodzi o ogień, to może jednak Theo ma rację; tak czy inaczej, na pewno nie da się uciec.
Kiedy Isak patrzy na zgliszcza, w jego żołądku powstaje coś zimnego i ciemnego. Jakaś dziura, która sprawia, że zaczyna mrugać oczami, żeby tylko się nie rozpłakać.
– Wiesz, co z Edvardem? – pyta Theo.
– Nie.
– Nie widziałeś się z nim?
– Mam się z nim spotkać w niedzielę.
– Jacke twierdzi, że mówią o nim dziwne rzeczy.
– Jakie?
– Że on… – Theo wyciera o ziemię swoje tretorny. – Dokładnie nie wiem. Ale coś chyba jest nie tak.
– Lovisa nie żyje. Musi mu być okropnie smutno.
To straszne. Czuje się tak, jakby on sam miał stracić Edvarda. Coś ściska go w gardle.
– O tobie też gadają.
– O mnie? – Isak odwraca głowę. – Co mówią?
– Cześć, chłopcy.
Ktoś zachodzi ich od tyłu, rozstępują się. To Göran Antonsson wyprowadza Elvirę, starą sukę owczarka alzackiego o zmęczonych oczach. Wieść niesie, że to jego żona Ulrika pierwsza zobaczyła ogień.
– Stoicie tu sobie?
– Nie można iść dalej – mówi Isak. Kiedy Göran patrzy na niego, sytuacja się powtarza: mężczyzna ściąga usta, odwraca wzrok, jakby nie chciał go widzieć.
– No tak – mówi. – No tak. Rozumiem. Nie powinniście wracać do domu, chłopcy? Elvira, chodź.
Suka idzie posłusznie za Göranem aż do wygrodzenia.
– Też chcę mieć psa – oświadcza Theo.
Nie chcę, żeby kiedykolwiek ktoś tu znów umarł, myśli Isak.
– Nie wiem, jak mu tu powiedzieć. Jego świat legnie w gruzach.
Jest wieczór. Isak leży na plecach w łóżku. Wszystko wokół niego się kręci. Słyszy głos mamy po drugiej strony drzwi.
– Nie jestem w stanie tego pojąć… To znaczy, jeśli to prawda. Boże drogi, Eva, pozwalaliśmy, żeby nasze dziecko co tydzień spędzało z nim czas. Pomyśl, gdyby…
– Ale może to nieprawda. To nie może być prawda.
– Eva.
Isak wstał z łóżka. Stoi na progu ich sypialni, zagląda do środka. Cienie są długie, jest ich dużo. Cały dom sprawia groźne wrażenie, jakby ściany się skurczyły.
– Co zrobił Edvard?
Oboje wzdrygają się na dźwięk jego głosu. Mama wstaje z łóżka. Chwieje się na nogach i brzydko pachnie.
– Nic się nie stało.
Mówi nieco niewyraźnie, kładzie mu ręce na ramionach.
– Nic się nie stało – powtarza.
– Stało się.
– Idź się połóż.
– Mogę spać z wami? Ja…
Nie chce tego powiedzieć. Nie wolno się bać. Mama obejmuje go. Isak próbuje się wyswobodzić. Bo tak naprawdę objęcia nie pomagają. Ale nie udaje mu się, mama jest za silna. Poddaje się więc i opiera o jej ramię.
– Wiem, że zrobił coś niemądrego – szepcze Isak. – Tylko nie rozumiem dlaczego.
– Ja też nie, skarbie – szepcze mama.
Ulrika Antonsson lubi, gdy bierze ją mocno. Więc jedną ręką zdecydowanym ruchem chwyta jej włosy, drugą trzyma na jej bladych pośladkach.
To trwa już od jakiegoś czasu. Powoli zaczyna go to nudzić. Gdyby mógł wybierać, wolałby teraz być z Josefiną Fransson, z gospodarstwa obok.
Łóżko trzeszczy. Pupa Ulriki robi się czerwona od jego dłoni.
Vidar wstaje z łóżka i siada w fotelu w kącie sypialni. Na jego bokserkach leżą jej majtki.
Uśmiecha się do niego. Wtedy jest niemal ładna. Siada między udami Vidara i bierze do ust jego członek.
Vidar chwyta za podłokietniki, musi się czegoś przytrzymać. Wylatują z niego gęste, białe grudki, lądują mu na piersi i brzuchu. Mruczy. Podłokietniki trzeszczą.
Kiedy odzyskuje oddech, Ulrika podnosi z podłogi bluzkę i zaczyna go wycierać.
– To rozsądne? – mamrocze Vidar sennie.
– Nic nie zauważy. To ja robię pranie.
Po wszystkim Vidar nigdy nie zostaje długo. Tak jest najprościej. Ani Ulrika, ani on nie mają sobie wiele do powiedzenia.
Elvira przychodzi z parteru, jakby czekała, aż skończą. Stara suka ociera się o Vidara. Gładzi ją rozkojarzony.
Stara się nie podchodzić za blisko do okna. Ryzyko, że ktoś go zobaczy, jest niewielkie, ale istnieje. Zapadł już zmrok. Kilkaset metrów dalej widzi blask silnych reflektorów, oświetlają zgliszcza tego, co kiedyś było domem Markströmów.
– Przypomniałem sobie, że to chyba ty zawiadomiłaś straż pożarną? – mówi Vidar, ubierając się.
– Ja i dziesięcioro innych.
– Ale ty dodzwoniłaś się pierwsza. – Vidar wkłada skarpetki. – Co widziałaś?
– Niewiele. Byłam w piwnicy, zbierałam pranie. Poszłam do łazienki, a potem tu na górę, żeby się położyć. Wtedy zobaczyłam taką dziwną poświatę. No i poczułam ten zapach. Podeszłam do okna i zobaczyłam, że się pali. Göran obudził się, zbiegł na dół i zadzwonił.
A potem wyszła na dwór z aparatem fotograficznym w ręku.
Vidar oczywiście jej tego nie mówi, ale aparat nadal leży w holu. Nie ma jej tego za złe. Każdy stara się radzić sobie jak może.
Vidar obserwuje białą, mokrą plamę na podłodze obok fotela. Pewnie zdąży wyschnąć.
– Wcześniej niczego nie zauważyłaś? To znaczy, zanim zeszłaś do piwnicy.
– A co to mogłoby być?
– Pomyślałem, że może zobaczyłaś coś dziwnego albo coś usłyszałaś.
Ulrika patrzy na niego i uśmiecha się niepewnie.
– Weź mnie.
Vidar odwzajemnia jej uśmiech. Zapina pasek.
– Następnym razem – mówi i zbiega ze schodów.
Ulrika idzie za nim na dół, posyła mu niejednoznaczne spojrzenie.
– Boże drogi, samochód.
Vidar zatrzymuje się.
– Kiedy patrzyłam przez okno, widziałam samochód. Minął nas, jadąc od strony domu Markströmów. Jechał szybko, słyszałam go. Tą drogą rzadko ktoś jeździ, a już na pewno nie o tak późnej porze. Boże, jak mogłam o tym zapomnieć.
Vidar stoi na schodach.
– To się zdarza – mówi. – Co to był za samochód?
– Osobowy, nie żadna ciężarówka. To było słychać. Ale nic więcej nie widziałam.
– Wspomniałaś o tym moim kolegom?
– Przecież przed chwilą sobie o tym przypomniałam.
Vidar prosi, żeby zadzwoniła na komendę i przekazała wiadomość. To może okazać się ważne. Niekoniecznie, ale o tym zdecydują inni.
– To on, prawda? To jego znaleźliście w lesie? Christenssona.
– Tak – mówi Vidar. Czuje ciężar w piersi.
Noc przyniosła ze sobą więcej śniegu. Isak je śniadanie w milczeniu. Jest niedziela, jego dzień z Edvardem. Dochodzi do wniosku, że jeśli nic nie powie, jeśli zachowa się jak zawsze, po śniadaniu pójdzie do swojego pokoju, ubierze się i weźmie swoje rzeczy, to może wszystko też będzie jak zawsze.
Czuje tęsknotę w dłoniach.
– Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć, Isak, ale chodzi o to, że nie możesz dzisiaj pojechać do Edvarda. – Mama kaszle, zaciska wargi tak mocno, że jej usta zamieniają się w wąską różową kreskę. To nigdy nie wróży niczego dobrego. – On już tam nie mieszka.
– Co?
– Przeprowadził się.
– Dokąd?
– Trudno mi to wytłumaczyć.
– Przecież mogę do niego pojechać.
– Nie – mówi tata oschle. – Nie możesz.
– Ale przecież nie wyjechałby, nic mi nie mówiąc.
Tata wstaje od stołu i wychodzi, idzie gdzieś. Często tak robi, kiedy sytuacja staje się zbyt napięta.
– Powiedział, że pewnie niedługo znów się spotkacie – mówi mama z lekkim wahaniem. – To trudna sprawa. Nie sądzę, żebyś zrozumiał.
Mama zaczęła się zmieniać. Jakby włożyła maskę. Jest nienaturalnie sztywna i bledsza niż zwykle, wygląda na wycieńczoną. Kiedy bierze do ręki szklankę z mlekiem, drżą jej palce.
Isak wstaje pospiesznie z krzesła i odchodzi, czując, jak coś w środku mu pulsuje.
– Isak, ja…
– Nie!
Nie bardzo wie, co to „nie” ma znaczyć. Chce zaprotestować, tak w ogóle, czy nie zgadza się z tym, że czegoś nie rozumie. Jeśli czegoś nie znosi, to gdy dorośli kłamią.
Kiedy przychodzi do niego mama, leży na łóżku z twarzą zwróconą do ściany i wpatruje się we wzór na tapecie. Mama kładzie dłoń na jego ramieniu. Chce ją strącić, ale coś go powstrzymuje. Coś dziwnego dzieje się z jego gardłem, ma wrażenie, że rośnie mu tam gula, i chociaż kilka razy przełyka ślinę, to nie znika.
– Isak… Wiem, że lubisz Edvarda. Jest dla ciebie bardzo miły i bardzo dobry. Ale nie wszyscy go tak widzą. Ma też swoje ciemne strony.
Isak odwraca się.
– Niby jakie?
Mama gładzi go mechanicznie po ramieniu, myślami jest gdzie indziej.
– Nic takiego, skarbie. – Próbuje się uśmiechnąć. – Ale dzisiaj nie możesz się z nim spotkać. Musisz trochę zaczekać. Ta sprawa z Lovisą… To nie takie proste. Rozumiesz?
Isak wie, jak mama wygląda, kiedy nie wie, co powiedzieć. I jest mu przykro. Znów się odwraca.
– Kłamiesz – szepcze, ale mama go nie słyszy.
Z nieba lecą pojedyncze płatki śniegu. Isak stoi w lesie, trzyma ręce na kierownicy roweru, zdyszany po jeździe.
Mama i tata nie pozwalają mu jeździć samemu, teraz są przekonani, że jest razem z Theo. Ale jemu jest wszystko jedno.
Edvard mieszka w białym domu w Skärkered. Dom wygląda, jakby spał. Na drzwiach wisi żółto-czerwona tabliczka, której nie rozpoznaje. Opiera rower o pień drzewa i chwyta za klamkę. Drzwi są zamknięte. Coś jest nie tak, powinny być otwarte. Zawsze są. Na tabliczce jest napis: „Teren zamknięty”.
Isak staje na palcach, żeby zajrzeć przez okno. Gwóźdź nad kanapą został bez obrazu, poduszki są porozrzucane. Ktoś opróżnił wszystkie półki z książek. I chyba to boli go najbardziej.
Okrąża dom, przyciska twarz do pozostałych okien, widzi wysunięte szuflady i otwarte drzwi od szafek w kuchni, apteczkę z bandażami na stole kuchennym. W sypialni materac na łóżku leży odwrócony złą stroną do góry. Dywan, który Edvard zawsze tak starannie wygładzał i poprawiał, leży zwinięty wzdłuż jednej ze ścian.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki