Przemiany - Owidiusz - ebook

Przemiany ebook

Owidiusz

4,2

Opis

Przemiany” to złożony z piętnastu ksiąg poemat epicki, napisany przez rzymskiego poetę Owidiusza, przedstawiający przy pomocy wątków mitologii greckiej i rzymskiej stworzenie i historię świata. Owidiusz opowiada lub wspomina 250 mitów zawierających motyw Przemiany.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 253

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (5 ocen)
2
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




I. Wstęp. — Chaos. — Cztery żywioły. — Ukształtowanie i zaludnienie ziemi.

II. Cztery wieki. — Plemię olbrzymów.

III. Likaon. — Zapowiedź kary.

IV. Potop.

V. Deukaljon i Pyrra.

VI. Smok Pyton.

VII. Faeton.

VIII. Heljady. — Cygnus.

IX. Battus.

X. Aglaura.

XI. Europa.

XII. Kadmus.

XIII. Akteon.

XIV. Narcyz.

XV. Penteusz.

XVI. Córki Miniasza.

XVII. Ino i Melicertes.

XVIII. Perseusz i Atlas.

XIX. Perseusz i Andromeda.

XX. Fineusz.

XXI. Pallada u Muz na Helikonie.

XXII. Arachne.

XXIII. Niobe.

XXIV. Licyjskie chamy.

XXV. Jazon i Medea.

XXVI. Ezon odmłodzony.

XXVII. Zaraza na Eginie.

XXVIII. Mirmidoni.

XXIX. Cefal i Prokrys.

XXX. Labirynt. — Arjadna.

XXXI. Dedal i Ikar.

XXXII. Kalidoński odyniec.

XXXIII. Meleager.

XXXIV. Tezeusz w gościnie u Acheloja.

XXXV. Filemon i Baucys.

XXXVI. Głód.

XXXVII. Pojedynek Acheloja z Herkulesem.

XXXVIII. Szata Dejaniry.

XXXIX. Dryopa i Lotys.

XL. Orfeusz i Eurydyka.

XLI. Cyparyssus.

XLII. Król Midas.

XLIII. Ceiks i Alcyone.

XLIV. Esak.

XLV. Grecy w Aulidzie.

XLVI. Cygnus.

XLVII. Śmierć Achillesa.

XLVIII. Spór o zbroję Achillesa.

XLIX. Przygody dwóch towarzyszy Uliksesa.

L. Pikus i Kanenta.

LI. Apoteoza Eneasza.

LII. Pomona i Wertumnus.

LIII. Apoteoza Romulusa i Hersylji.

LIV. Nauka Pytagorasa.

LV. Hippolit i Egerja.

LVI. Cypus.

LVII. Eskulap w Rzymie.

LVIII. Apoteoza Cezara. — Zakończenie.

OWIDIUSZ

PRZEMIANY

Tłumaczenie: Bruno Kiciński

Projekt okładki: Avia Artis

W projekcie okładki wykorzystano portret Owidiusza.

Autor: Anonim.

Wydawnictwo Avia Artis

2017

ISBN 978-83-65810-84-7

I. Wstęp. — Chaos. — Cztery żywioły. — Ukształtowanie i zaludnienie ziemi.

Przemiany pragnę śpiewać ciał w odmienne ciała.

Bogi! wasza wszechmocność tych zmian dokonała:

Wy mój zamiar wesprzyjcie, od początku świata

Snując wiersz nieprzerwany aż po moje lata.

Nim było morze, ziemia i niebios sklepienie,

Jedyny miało wyraz całe przyrodzenie.

Zwano go zamęt, ogrom bezkształtny, nieskładny,

Ciężar tylko na świecie martwy i bezwładny;

Widać, że się ze sprzecznych żywiołów źle sklecił.

Jeszcze też światu Tytan z rydwanu nie świecił,

Jeszcze Feby nie rosło ni nikło poroże,

Ziemia się nie ważyła w powietrznem przestworze,

Własnem ciężka brzemieniem, ni ramiony swemi

Amfitryte rozległej nie ściskała ziemi.

Morze, ziemia, powietrze — nie są różne ciała.

Woda jeszcze nie płynna i ziemia nie stała

I powietrze bez światła; w ciągłym z sobą sporze

Swej postaci nie mają, w jednym bowiem zbiorze

Zimno z gorącem, suchość z wilgocią walczyła,

Miękką tłoczyła twarda, lekką ciężka bryła.

Bóg, to jest, siła wyższa rozstrzygła te spory,

Od ziemi, nieba i wód odciąwszy przestwory;

Od gęstego powietrza odszedł eter płynny.

Tak z ślepego nawału gdy bóg dobroczynny

Rozdzielone żywioły zgodą spoił ścisłą,

Lekkie i wklęsłe niebo siłą ognia trysło

i obrało w przestworzach siedlisko najwyższe.

Powietrze jest lekkością i miejscem najbliższe,

A gęstsza ziemia, własnym ciężarem tłoczona,

Tęższe ściągnęła części do głębin swych łona,

Oblał ją płyn, ostatnie zajmujący łoże.

Gdy tak twórca, ktokolwiek z bogów nim być może

Urządził i na części rozdzielił to brzemię,

Natychmiast w postać kuli zaokrąglił ziemię,

Kazał rozlać się morzu, wiatrom wzdymać wały

I okręgu ziemskiego opasać brzeg cały.

Dał rozległe jeziora, stawy, zdroje żywe,

Rzeki z gór spadające wziął w koryta krzywe;

Jedne z nich topi w ziemi, drugie w morze ciska,

Gdzie wolno płyną, wąskie rzuciwszy łożyska;

Zniżył doliny, rozpiął pól rozłóg szeroki,

Las okrył zielonością, wzniósł w górę opoki.

Jak niebo krają pasy, dwa po prawej stronie,

Dwa po lewej, a piąty żywszem ogniem płonie:

Tak też niebem objęte rozdziela bóg brzemię

I pod tyleż odmiennych stret poddaje ziemię;

Średnią z nich skwar wyludnił, na dwóch śnieg się ściele,

A dwie zimno i ciepło dostały w podziele.

Nad ziemię wzniósł powietrze, tak od ognia cięższe,

Jak są od cząstek wody cząstki ziemi tęższe.

Tam obłoki, tam dżdżyste chmury naprowadził,

Tam i grzmoty na postrach śmiertelnym osadził,

Tam i wichry, co jasne błyskawice krzeszą,

Lecz nie całego świata rządami się cieszą.

Dziś trudno im się oprzeć tylko, kiedy w strony,

Ściśle im wyznaczone, lecą na przegony;

Wtedy ledwie na poły nie rozszarpią świata,

Tak niezgodni są bracia. Eur w państwie Nabata,

W krajach Zorzy i w Persji sWe rządzy rozszerza;

Zefir zachodnim słońcem rozgrzane wybrzeża

Wziął pod swe panowanie, a Boreasz groźny

Otrzymał zimną północ i kraj Scytów mroźny;

Oddalone zaś brzegi przeciwległej ziemi

Dzierży Auster i skrapia deszczami ciągłemi.

W górze nad nimi niebo rozciągnął wiszące,

Lekkie, płynne, ziemnego mułu nie mające.

Ledwie tak bóg rozłączył pomieszane bryły,

Gdy gwiazdy, które długo w nawale się kryły,

Roziskrzać się zaczęły na pogodnem niebie,

Twórca, chcąc, aby wszystko wzięło życie w siebie,

Chcąc mieszkańcem zaludnić tych światów przestrzenie,

Obrazy bogów sieje na niebios sklepienie,

Skrzelistemi rybami wód przestwór zaplemia,

W ptastwo powietrze, w zwierza zaludnia się ziemia.

Ale świętszej istoty brakło jeszcze ziemi,

Zdolnej myśl wzniosłą pojąć i władać innemi.

Powstał człowiek. Czy boskiem dał mu życie tchnieniem

Twórca lepszego świata, pan nad przyrodzeniem,

Czy ziemia, od powietrza świeżo oddzielona,

Pokrewnych sobie niebios ukryła nasiona;

Te syn Japeta wody rzecznemi roztwarza

I podobieństwem bogów człowieka obdarza.

A gdy każde ze zwierząt wzrok w ziemię spuszczało,

Postawę człowiekowi nadaje wspaniałą

I w niebo patrzeć każe i do gwiazd sklepienia

Pozwala mu wyniosłe obracać wejrzenia.

Tak ziemia, dawniej gruba i bezkształtna bryła,

Przemieniła się w ludzi i ludźmi pokryła.

II. Cztery wieki. — Plemię olbrzymów.

Złoty pierwszy wiek nastał. Nie z bojaźni kary,

Z własnej chęci strzeżono i cnoty i wiary.

Kary, trwogi nie było; groźnych nie czytano

Ustaw na miedzi rytych, ani się lękano

Sędziów ostrych: bez sędziów byli bezpiecznemi.

Jeszcze sosny dla obcej odwiedzania ziemi

Nie zstąpiły do morza, ścięte z gór rodzinnych,

I człowiek prócz ojczystych nie znał brzegów innych.

Grodów nie otaczano spadzistemi wały,

Proste trąby i surmy zagięte nie brzmiały;

Hełmu, miecza nie było, a bez wojsk narody

Używały w spokoju bezpiecznej swobody.

Radłem, broną nie tknięta i jeszcze spokojna,

Wszystko z siebie dawała ziemia w dary hojna.

Przestając na pokarmie, zrodzonym bez pracy.

Z drzew owoc, z gór poziomki zbierali wieśniacy,

Tarnki i ostrężnice na krzakach ciernistych

I żołędzie upadłe z dębów rozłożystych.

Wiosna była wieczysta. Zefiry łagodne

Rozwijały tchem ciepłym kwiaty samorodne.

Zboża na nieoranej rodziły się ziemi

I łan ugorny kłosy połyskał ciężkiemi.

Hojną płynęły strugą i nektar i mleko

I z dębu zielonego złote miody cieką.

Gdy strąciwszy Saturna w ciemne piekieł kraje,

Jowisz wziął berło świata, wiek srebrny nastaje,

Gorszy, niżeli złoty, od miedzi szczęśliwszy.

Natychmiast starożytnej wiosny czas skróciwszy,

W zimę, w niestałą jesień i w lata upały

I w krótką wiosnę Jowisz rok rozdziela cały.

Wtedy jęło powietrze wrzeć skwarnemi spieki,

Wiatry ścięły w lód wodę i zamarzły rzeki.

Szukano domów: były domami gęstwiny,

Pieczary i szałasy z chróstu i wikliny.

Zaczęto w długie skiby ukrywać nasiona

I jękła para cielców, jarzmem uciśniona.

Wiek trzeci był miedziany, dziki, niespokojny,

A choć wolny od zbrodni, już skory do wojny.

W końcu nastał wiek, twardem przezwany żelazem,

Z nim wszystkie na świat zbrodnie wylały się razem.

Wstyd, niewinność i wiara i prawda uciekła;

Ich miejsce wzięła chytrość, zdrada, zemsta wściekła,

Gwałt i grzeszne łakomstwo, wszech zbrodni przyczyna.

Na wiatry, których nie zna, flis żagle rozpina,

I te, co długo stały na wyniosłej górze,

Płynąc, sosny po morzach wyzywają burze,

Wprzód wspólną, jak powietrze, jak słoneczna jasność,

Człowiek ziemię pomierzył i zajął na własność.

Zboże na wyżywienie rodzić ją zmuszono;

Mało tego, zaczęto ryć jej własne łono.

Kopią ludzie bogactwa, do złego sprężyny,

Zapuszczając się po nie w Styksowe głębiny.

Od złota podżegana, a żelazem zbrojna,

Wśród mordów i pożogów wyszła na świat wojna;

Błysła hartownym mieczem krwią zlana jej ręka.

Żyją z łupiestw; już gościa gospodarz się lęka,

Teść zięcia, brat własnego brata nienawidzi,

Mąż w żonie, żona w mężu wroga swego widzi;

Macocha swym pasierbom jad gotuje skrycie

I syn chciałby przed czasem ojcu skrócić życie.

Ginie cnota; krwią zlane widząc ludzkie plemię,

Ostatnia z bóstw, Astrea, opuściła ziemię.

I żeby nawet niebo pokoju nie miało,

Olbrzymy je szturmują z potęgą zuchwałą;

Kładąc górę na górę, aż do gwiazd się wzbili.

Lecz Jowisz cisnął piorun — i tej samej chwili

Olimp przewierci, Ossę z Pelionu zrzuci

I przygniecie zuchwalców i pychę ich skróci.

Tak utraciwszy dzieci, wzrosłe z swego łona,

Ziemia, jeszcze kurzącą ich krwią zrumieniona,

Bojąc się, by mieszkańców z nimi nie pozbyła,

Krew po wierzchu ciekącą w ludzi przemieniła.

Lecz i ten ród bezbożny przez zbrodnie dowodził,

Że we wszystkiem był godzien krwi, z której się rodził.

III. Likaon. — Zapowiedź kary.

Co widząc ojciec bogów z szczytu swego grodu,

Westchnął, a z świeżej zbrodni zjątrzony powodu,

I z twej ohydnej uczty, niecny Likaonie,

Na tak straszny występek godnym gniewem płonie,

Wzywa bogów; wezwani przychodzą bez zwłoki.

Na niebie w czas pogodny widać pas szeroki,

Który się od białości mleczną drogą zowie;

Tędy do Gromowładcy zwykli iść bogowie.

Z obu stron koło zamku królewskiego progów

Stoją otworem gmachy pierwszych nieba bogów.

Gmin bożków mieszka niżej, a w samym lazurze

Włada najpotężniejszy na najwyższej górze;

Dwór ten, jeżeli śmiałość w wyrazach uchodzi,

Niebieskim Palatynem nazwać mi się godzi.

Bogowie w marmurowej sali się gromadzą.

Na słoniem berle wsparty, wyższy miejscem, władzą,

Trzykroć głowę pochylił z strasznymi kędziory:

Zadrżała ziemia, morze i niebios przestwory,

I rzekł, słusznego gniewu przejęty zapałem:

»Nie tyle o tron świata wówczas się lękałem,

Gdy sturękie olbrzymy, dumne z swojej siły,

Oblężonemu niebu zniszczeniem groziły;

Bo choć to plemię dzikie było, niespokojne,

Jeden ród miałem zniszczyć, by zakończyć wojnę.

Lecz dziś, gdzie tylko Nerej opasuje ziemię,

Powinienbym zagubić całe ludzkie plemię.

Przysięgam wam, bogowie, na rzekę piekielną:

Wszystkiego doświadczałem, lecz ranę śmiertelną

Wyciąć trzeba, by jeszcze zleczyć ciało zdrowe,

Półbożkowie i nimfy i bóstwa domowe,

Satyry i Faunowie i górscy Sylwani

Gdy do nieba zaszczytów nie są przypuszczani,

Niech choć na ziemi mają bezpieczne mieszkanie.

Lecz mogąż być spokojni, powiedzcie, niebianie,

Gdy mnie zdradzał Likaon, znany bezprawiami,

Mnie, co rządzę piorunem i światem i wami?«

Zlękłe bogi żądają za tę zbrodnię głowy.

Tak gdy występne ręce we krwi Cezarowej

Oręż zbroczyć i Rzymu imię zgubić chciały,

Zdumiał się rodzaj ludzki i wzdrygnął świat cały.

Wtedy tak ci, Auguście, twych Rzymian kochanie

Miłe było, jak ojcu niebian przywiązanie.

Skoro wrzawa ucichła na władcy skinienie,

Jowisz takiemi słowy przerywa milczenie:

»Nie trwóżcie się; już zbrodniarz w mękach kończy życie;

Co zrobił, jak ukaran, zaraz usłyszycie.

Gdy się aż do mnie zbrodnie śmiertelnych doniosły,

Nie wierząc wieści, Olimp opuszczam wyniosły,

I bóg, w postaci ludzkiej zwiedzam ich krainy.

Nazbyt byłoby długo wszystkie zliczać winy,

Wszędzie okropna prawda smutną wieść przechodzi.

Już Menal, co drapieżnych zwierząt mnóstwo rodzi,

Już Cyllene minąłem i licejskie jodły,

Gdy o zmierzchu mię kroki w arkadzkie przywiodły

Progi z niegościnności znanego tyrana.

Obwieszczam przyjście boga; lud padł na kolana.

Łatwowierność poddanych Likaon wykpiwa.

»Wkrótce się nam odkryje prawda niewątpliwa;

Poznam — rzekł — czy was wiara nie łudzi pobożna,

Człowiek li to, lub czy go za boga mieć można«.

Chciał mię zabić; ten zamiar miał w nocy wykonać,

Żeby się tym sposobem o prawdzie przekonać.

Wprzód jednak z zakładników, jakich mu kraina

Molossów przystawiła, jednego zarzyna;

Część ciała warzy w wodzie, część piecze na rożnie

I na taką mię ucztę zaprasza bezbożnie.

Jam zaraz mściwym ogniem pałac jego spalił,

Godzien, by swego pana gruzami przywalił.

On, przelękły, ucieka, wśród milczenia nocy

Wyje, chciałby przemówić, lecz już nie ma mocy;

Pieni się od wściekłości, do łupiestwa śpieszy

I rzuca się na stada i z krwi jeszcze cieszy.

Suknie w sierść, ręce w nogi, sam w wilka się zmienia.

W nowej postaci dawne zostają pragnienia;

Siwe miał dawniej włosy: sierść została siwa

I wzrok srogością skrzący i żądza krwi chciwa.

Znikł dom jeden, lecz wszystkie tak zniknąć powinny,

Bo już nad całą ziemią panują Erynny.

Zda się, że wszyscy zbrodni poprzysięgli wiarę.

Spełnię wyrok, odniosą zasłużoną karę«,

Część zgromadzonych jawnie głos Jowisza chwali;

Ci go jątrzą, ci tylko w milczeniu słuchali,

Lecz wszystkich los człowieka do litości budzi.

Osierocona ziemia czem będzie bez ludzi?

Od kogo na ołtarzach ofiary mieć będą?

Czy tylko dzikie zwierze cały świat posiędą?

Pytają; Jowisz na to: »Moje w tem staranie;

Bądźcie spokojni; wkrótce cudownie powstanie

Dawnemu niepodobne i cnotliwsze plemię!«

Już miał swe gromy ciskać na przelękłą ziemię;

Lecz z obawy, by pożar, wszczęty od pioruna,

Eteru nie ogarnął, nie spalił bieguna,

I pomny, że wyroków wolą niecofnioną

Kiedyś morza i ziemia i niebiosa spłoną

I cały świat powszechna ogarnie zagłada,

Ukute przez Cyklopów pioruny odkłada;

Inszą karą chce zniszczyć ziemian ród zuchwały,

Chce, by wszystkich chmur z nieba deszcze razem lały.

IV. Potop.

Zasadza Akwilona do eolskiej góry

Z wiatrami, co skupione, rozpędzają chmury;

Zsyła Nota. Na mokrych skrzydłach Not się wznosi;

Groźną twarz jego gęsta mgła kroplami rosi,

Na czole mgły osiadły, deszczem cięży broda,

Z włosów siwych i skrzydeł zwolna ścieka woda.

On gdy silnem ramieniem chmury z sobą zetrze,

Grom pada i rzęsisty deszcz siecze powietrze.

Iryda w różnobarwne przybrana odzienie,

Zbiera wody, podaje chmurom pożywienie.

Ścielą się zboża, smutna nadzieja rolnika,

Długiego roku praca nadaremnie znika.

Ale na zemście niebios Jowisz nie przestaje;

Brat jego w bystrych wodach posiłki mu daje.

Zwołał rzeki. Gdy weszły w dom: »Nie trzeba

Długich słów — rzecze — śpieszcie: taka wola nieba!

Wywrzyjcie wasze siły i domy otwórzcie,

Puście wodze strumieniom i tamy rozburzcie«!

Rozkazał; ci odeszli, zdroje rozwalniają

I w wyuzdanym biegu do morza wpadają.

On sam trącił trójzębem w ziemię przelęknioną:

Jęknęła i otwarła wód ukrytych łono.

Wzdęte ryczą po polach, a niszcząc zasiewy,

I ludzi porywają i stada i krzewy,

Chaty i poświęcone przybytki niebianom.

Choć gmach jaki dostoi wzburzonym bałwanom,

Przecież silniejsza wkrótce zakryje go fala,

Ponad wież szczyty nawet woda się przewala.

Już i ziemia i morze różnicy nie miało,

Wszystko jest morzem, morzu brzegów brakowało.

Jeden staje na górze, w czółno wsiada drugi

I tam wiosłem kieruje, gdzie prowadził pługi;

Ten po wierzchu wsi pływa i zasianej roli,

Inny postrzega rybę na szczycie topoli.

Ten na łąkach zielonych zapuszcza kotwicę,

Ów porze grzbietem nawy obfite winnice.

A gdzie wprzód lekkie kozy gryzły trawkę mąłą,

Tam byk morski pokłada swe olbrzymie ciało.

Widząc pod wodą miasta, gaje i świątynie,

Morskie na to zjawisko zdumiały boginie.

Delfiny, tłukąc dęby, igrały po lesie;

Płynie wilk pośród owiec; tu fala lwa niesie,

Ówdzie niesie tygrysa, ni odyńca siła

Ani lekkość nóg rączych jelenia zbawiła;

Długo próżno szukając spoczynku i ziemi,

Ptak błędny upadł w morze skrzydły zmęczonemi.

Wreszcie i góry pokrył Ocean wezbrany,

Pierwszy raz do ich szczytów dosięgły bałwany.

Dla ludzi fala grobem; ci, co pozostali,

W długich męczarniach głodu życia dokonali.

V. Deukaljon i Pyrra.

Od Aonów dzieliła podetejskie plemię

Focyda, ziemia żyzna; lecz teraz tę ziemię

Całą pokrywa morze i tylko z wód łona

Swemi dwoma wierzchołki nad chmury wzniesiona

Góra Parnas ku gwiazdom czoło wzbija śmiało.

Tam Deukaljon, gdy ziemię morze pokrywało,

Przybył z Pyrrą, na szczupłej łodzi uniesiony.

Bóstwom góry i nimfom składają pokłony

I Temidzie, wróżącej w Korycejskiej grocie.

Nad niego żaden więcej nie kochał się w cnocie,

A nad nią pobożniejszej na świecie nie było.

Widząc Jowisz, że morze jest ziemi mogiłą

I że z miljonów ludzi pozostaje dwoje,

Oboje bogom wierni, niewinni oboje,

Spędza mgły, Akwilonem pasmo chmur rozrywa,

Niebu ziemię, a ziemi niebiosa odkrywa.

I gniew morza ustaje. Neptun trójząb złożył,

Bystre wiatry uciszył i wody ukorzył.

Woła Trytona — Tryton, wyższy nad bałwany

Przypływa; grzbiet ma siwy muszlami nadziany.

Pan morza w brzmiącą konchę dąć mu każe silnie

I wodom do odwrotu dać znak nieomylnie.

Tryton porywa trąbę wydrążoną, krętą,

Jak ślimak, zrazu cienką, zaś w końcu wydętą;

Gdy nią zagrał, po morzu w oba ziemi końce

Głos się rozległ, gdzie wschodzi i zachodzi słońce;

Z mocnych piersi dobyty, dzielny dech w nią przelał

I tak rozkazów władcy poddanym udzielał.

Słyszą je wszystkie ziemskie i morskie potoki,

A te, co je słyszały, spełniają bez zwłoki.

Już Ocean ma brzegi, łoże swoje rzeka,

Wzgórki wychodzą z morza, woda w zdroje ścieka.

Ląd się wznosi i wzrasta przez morza ubycie,

Widać lasy bez liści; na ich martwym szczycie

I na konarach nagich muł pozostał tłusty —

Świat się z wody wychylił, bezludny i pusty.

Gdy na milczącej ziemi byli tylko sami,

Deukaljon do Pyrry tak mówi ze łzami:

»Siostro, żono, kobieto, jedna pozostała,

Z którą mię od początku wspólna krew związała,

Później śluby, dziś jeszcze wiąże nieszczęść brzemię,

Od wschodu do zachodu na obszerną ziemię

W nas dwojgu świat jest cały: w morzu znikli inni.

I my jeszcze nadziei ufać nie powinni,

Jeszcze chmury nad nami prorokują burzę:

Cóż, gdybyś sama jedna została w naturze?

Jakżebyś zniosła trwogę, o nad życie miła,

Boleść albo zmartwienie z kimżebyś dzieliła?

Wierz mi, gdybym cię widział w morzu pochłonioną,

I ja w morze za tobą rzuciłbym się, żono!

O, czemuż ojca mego nauką nie słynę

I nie umiem wlać duszy w ulepioną glinę!

Na nas stoi ludzkiego rodu utrzymanie,

W nas chcieli choć wzór ludzi zachować niebianie«.

To rzekł; oboje nowych lękając się ciosów,

Chcą od wyroczni przyszłych dowiedzieć się losów;

Bez zwłoki postępują nad Cefizu brzegiem,

Co płynął w dawnem łożu, lecz powolnym biegiem.

Włosy i szaty świętą pokropiwszy wodą,

Do Temidy świątyni trwożne kroki wiodą;

Dach jej okrył mech brzydki, schody muł błotnisty,

A na ołtarzach ogień wygasł płomienisty.

Przyszedłszy do świątyni, padają na twarze

i tak się modlą, zimne całując ołtarze:

»Jeśli prośba śmiertelnych może zmiękczyć bogi,

Jeżeli dla nich niebo gniew łagodzi srogi,

Rzeknij, jak można klęski potopu naprawić,

Temido, racz nieszczęsnych wysłuchać i zbawić«.

Wzruszone bóstwo taką wydaje wyrocznię:

»Twarz zakryjcie, z świątyni wychodźcie niezwłocznie

I ciskajcie za siebie kości wielkiej matki!«

Trwożą ich niepojęte wyroczni zagadki.

Najpierwsza Pyrra długie przerywa milczenie,

Lękając się bogini spełnić polecenie:

»Nie — rzekła — nigdy taką zbrodnią się nie zmazę

I tak sromotnie cieniów matki nie znieważę«.

Tymczasem, roztrząsając te ciemne wyroki,

Odkrył Deukaljon światło z ponurej pomroki

I rzekł: »Albo myśl moja fałszywą się wyda,

Albo nic od nas złego nie żąda Temida.

Wielką matką jest ziemia, kośćmi są kamienie:

Te rzucając wznowimy ludów pokolenie«.

Uwierzyć wieszczbie męża małżonka się waha,

Jemu nawet nadzieja wydaje się błaha,

Ale mogą tej wróżby doświadczyć bez straty.

Więc wychodzą, twarz kryją, rozpasują szaty,

A wieszczącej bogini świętą pełniąc wolę,

Poza siebie kamienie ciskają na pole.

Głazy — któżby dał wiarę, lecz żywe odwiecznie

Ludzi podanie stwierdza ten cud dostatecznie —

Ostrości i twardości zaczęły pozbywać,

Mięknąć i już przemiękłe pewien kształt nabywać;

Gdy zmieniwszy naturę zwolna rosnąć zaczną,

Przyjmują postać ludzką, choć jeszcze nieznaczną,

I podobną do owych posągów rzeźbiarzy,

Gdy pierwsze cięcie dłuta odznaczy rys twarzy.

Część ziemna lub wilgotna, co kamień składała,

Zaraz przechodzi w ciało, w krew i w soki ciała;

Część twarda i niezgięta w kości się przemienia,

Żyła zostaje żyłą, nie tracąc imienia.

Tak odżył świat, potopu wyludniony klęską.

Głaz, rzucony przez męża przybrał postać męską,

Z rąk kobiety kamienie kształt kobiet przybrały.

Stąd poszedł ród nasz twardy, na prace wytrwały,

Na świadectwo, skąd wziął się i skąd się wywodzi.

VI. Smok Pyton.

Inne żywe rodzaje już ziemia wywodzi

Sama z własnego łona; bo gdy słońca skwary

Na wilgotne płaszczyzny miotają pożary,

Ciepłem ożywczem płodne krzepiąc się, nasiona

Wykłuły się i wyszły z wspólnej matki łona,

A w miarę swego wzrostu nabierając siły,

Powoli się postacią i farbą pokryły.

Tak gdy Nil, mokre jeszcze opuściwszy łany,

Znowu w dawnem korycie toczy swe bałwany,

A świeżą madę spiecze słońce południowe,

Często wówczas oracze, krając skiby nowe

W polu różnych owadów znajdują tysiące.

Jedne wylęgłe, drugie jeszcze się lęgnące,

I często w jednem ciele pół owadu żyło,

A pół było bez czucia martwą ziemi bryłą.

Gdy zaś ciepło z wilgocią w jednej staną mierze,

Kojarzą się i wszystko od nich życie bierze;

Gdy ogień walczy z wodą, ciepła wilgoć życie

Daje i spór żywiołów stanowi o bycie.

Tak gdy z obszarów ziemi po świeżej powodzi,

Zastawując muł tłusty, zbytnia woda schodzi,

Ziemia, łagodnem ciepłem rozgrzana, wydaje

Niezliczone owadów i zwierząt rodzaje,

Częścią kształt dawny swoim zachowując tworom,

Częścią życia nieznanym udziela potworom.

Ona przez zbytnią płodność, ukrytą w jej łonie,

Wbrew woli ciebie rodzi, olbrzymi Pytonie,

Wielki smoku, nieznany przed wieki dawnemi

Postrachu nowych ludów i ciężarze ziemi.

Apollo ostrym grotem naciąga cięciwę,

Który wprzód ciskał tylko na łanie pierzchliwe;

Tysiąc strzał w smoka wraził, wypróżnił kołczany,

Nim go zgromił, nim czarną krew wysączył z rany.

Lękając się, by sława tak wielkiego dzieła

W przepaściach zapomnienia kiedyś nie zginęła,

Na cześć swoją stanowi Pytyjskie igrzysko,

Od zgromionego smoka biorące nazwisko.

Tam za męstwo i zręczność zwycięscy młodzieńce

Z liścia dębu splecione zdobywali wieńce.

Jeszcze lauru nie było; nawet Feb przywdziewa

Wieniec, uwity z liści rozlicznego drzewa.

VII. Faeton.

Był gmach Słońca wyniosły, na słupach podcienie

Złote sypało blaski, a pyrop płomienie;

Szczyty słoniową kością wspaniale jaśnieją,

Podwoje, całe srebrne, blask wokoło sieją.

Nad kruszce droższa praca, bo Wulkana dłutem

Morze, świat obwodzące, było tu wykutem,

Ziemia i okrąg nieba, nad ziemią wiszący;

Na morzu widać bóstwa, pływa Tryton grzmiący

I Proteusz odmienny i Egeon z niemi,

Dzierżąc się wielorybów dłońmi olbrzymiemi.

Jest i Dorys z córkami; część po morzu płynie,

Część suszy włos zielony, siedząc na darninie,

Inne jadą na rybach. Mają podobieństwo,

A jednak różność twarzy, jak miewa rodzeństwo.

Ląd dźwiga ludzi, bory, a w nim zwierza mnóstwo,

Rzeki, nimfy i wszelkie pól i lasów bóstwo.

W górze niebios sklepienie świetnym ogniem płonie;

Sześć znaków jest po lewej, sześć po prawej stronie.

Pnąc się synek Klimeny szlakiem górnej drogi,

W wątpliwego mu ojca wstąpił świetne progi;

Widząc twarz, która ogniem promienistym błyska,

Stanął: oko światłości znieść nie mogło zbliska.

Na tronie, od szmaragdów lśniącym się bez końca,

Siedział w szkarłatnej szacie bóg światła i słońca.

Z obu stron koło niego był Wiek, Rok, Miesiące,

Dzień i Godziny, w równych odstępach stojące,

I młoda Wiosna, w kwiaty ozdobna i boża,

I nagie Lato z wieńcem, splecionym ze zboża,

Jesień, tłocząca stopą słodkie winogrona,

I lodowała Zima, szronem ubielona.

Tem okiem, którem światów przegląda przestrzenie,

Feb młodziana przed tronem ujrzał zadumienie:

»Cóż cię — rzekł — Faetonie, sprowadza w te strony,

Synu mój, ojcu drogi i niezaprzeczony?«

— »Pochodnio niezmierzonych światów, ojcze Febie!

Jeśli mi tem imieniem wolno nazwać ciebie,

Jeśli matka Klimena w słowie sprawiedliwa,

Błędu swego wielkością bóstwa nie pokrywa,

Chciej jawnie dowieść rodu mojego prawdziwość

I rozprósz obelżywą umysłu wątpliwość!«

Wyrzekł; Feb składa z czoła błyszczące promienie,

Ojcowski dając uścisk, mówi: »Wierz Klimenie;

Ty synem moim jesteś i warteś nim zostać.

Chcesz rękojmi: więc żądaj, wszystko możesz dostać.

Przysięgam: ty mię słuchaj, piekielny potoku,

Świadku bogów, mojemu niewidzialny oku«.

Gdy Feb skończył, niebaczny żądasz Faetonie,

Mieć na dzień powierzony wóz Słońca i konie.

Zawczesnego żałował ojciec przyrzeczenia;

Świetną wstrząsając głową, rzekł: »Przez twe życzenia

Przysięga moja, synu, stała się szaloną;

Obym jej był nie czynił, lub miał ją cofnioną!

Byłbym ze wszystkich darów ten zastrzegł jedynie —

Lecz wolno mi odradzać i co mogę, czynię.

Wielkich rzeczy wymagasz i nad siłę twoją:

Takie dary młodzieńczym latom nie przystoją.

Losy masz wspólne z ludźmi, żądze z niebianami;

Czego chcesz, chcieć bogowie nie śmieliby sami.

Prócz mnie żaden by nie siadł na ognistej osi,

Nawet ten, co go ziemia władcą swoim głosi,

Ten, co straszną prawicą jasne gromy miecie;

A któż może być większy nad Jowisza w świecie?

Zrazu przykrą masz drogę i dobrze się trzeba

Znoić świeżym rumakom; szczyt w pośrodku nieba,

Skąd widząc ziemię, morza, sam z przestrachu płonę,

Bije mi drżące serce, trwogą napojone.

Przy końcu idzie w przepaść; w dzielnej trzeba dłoni

Co siła dzierżyć wodze, bo nie strzymasz koni!

I Tetys, w której bywam krainach przyjęty,

Lęka się, czy w rozpędzie nie wpadnę w odmęty,

Dodaj, że niebo bystrem obraca się kołem,

Górne gwiazdy w wir chwyta i toczy je społem.

Ja, wznosząc się nad ziemią, w sprzeczną stronę dążę.

Pęd, co wszystko porywa mnie tylko nie wiąże.

Ale dajmy, masz rydwan: cóż poczniesz, cóż potem?

Porwie cię oś niebieska szalonym obrotem.

W rozognionym umyśle może ci się zdaje,

Że tam są boskie grody, świątynie i gaje?

Karkołomna to droga i zwierz straszy mnogi;

Choćbyś nawet nie zbłądził i trzymał się drogi.

Iść musisz na poroże przeciwnego Cielca

Na lwią paszczę, na groty hemońskiego Strzelca,

Niedźwiadka, co daleko ramionami toczy,

I Raka, co opacznie, bo zawsze w tył kroczy.

I zdołasz że powściągnąć niecierpliwe konie,

Parskające tym ogniem, którym pierś ich płonie?

Ja sam, kiedy poniosą, ledwie niemi władnę,

Bo ich karku wędzidło nie powściągnie żadne.

Nie chcę ci być powodem nieszczęść i złorzeczeń,

Zmień chęci, lub mię, synu, zwolnij od przyrzeczeń.

Chcesz pewnego świadectwa, żeś z mej krwi i rodu?

Patrz na mą trwogę: trzebaż lepszego dowodu?

Po ojcowskiej obawie poznaj ojca we mnie,

Troski me czytaj z oczu i dziel je wzajemnie.

Z morskich i ziemskich skarbów żądaj, Faetonie,

Wybieraj, nie odmówię; tego nie chciej w darze,

Czem cię unieszczęśliwię, a raczej ukarzę.

Tak, synu, zamiast daru, kary się domagasz. —

Niebaczny, stoisz jeszcze i pochlebnie błagasz?

Ja dotrzymam, bom przysiągł na Styksu strumienie;

Lecz ty nie trać rozsądku i odmień życzenie!«

Skończył ojciec przestrogi; syn swego zamiaru

Nie zmienia, trwa w swej chęci, napiera się daru.

Po daremnych przewłokach Feb wiedzie młodziana

Do wspaniałego wozu roboty Wulkana;

Oś złota, dyszel złoty, dzwona są złociste,

A ze szczerego srebra szprychy promieniste;

Na jarzmie chryzolity i drogie kamienie

Gorejącego słońca oddają wejrzenie.

Gdy tak boskiego mistrza robocie wspaniałej

Faeton się z podziwem przypatruje śmiały,

Czujna zorza od wschodu szkarłatne podwoje

Uchyla i odsłania pełne róż pokoje.

Schodzą gwiazdy, Jutrzenka ich orszak zamyka

I ostatnia z górnego stanowiska znika.

Widząc Feb, że już ziemia i świat się rumieni,

Że pobladł róg księżyca na niebios przestrzeni,

Każe rączym Godzinom sprząc konie zwyczajnie.

Pełnią rozkaz, w wspaniałe pośpieszają stajnie

I wnet ognistą czwórkę wiodą od koryta;

Ta pobrząka wędzidłem, ambrozyi syta.

Feb wtedy wytłoczonym z różnych ziół nektarem

Ubezpiecza twarz syna przed płomieni żarem,

Czoło zdobi promieńmi. Przewidując skutki,

Rzecze z westchnieniem, przyszłe zwiastującem smutki:

»Już korzystać z rad ojca nie będziesz mógł dłużej.

Słuchaj mię: rzadko bicza, częściej lejców użyj.

Dzielne moje rumaki same lecą śmiało,

Powściągnąć ich i wstrzymać jest pracą niemałą.

Na pięć łuków rozpiętych nie kieruj ich kroki;

W ukos po przez trzy strefy idzie pas szeroki,

Przed obu biegunami zarówno ucieka:

Przed tym, co mrozi lodem i co zbyt dopieka.

Tędy leć; kół mych śladu trzymać ci się trzeba,

Ażebyś grzał zarówno ziemię i sklep nieba.

Nie leć ani zbyt górą, ani nazbyt nisko,

Bobyś spalił lub bogów lub ziemian siedlisko.

Najbezpieczniej iść środkiem. W Węża z prawej strony,

Z lewej nie uderz osią w ołtarz pochylony;

Trzymaj się między niemi, na los resztę zdaję:

Lepsze, niż ty sam sobie, niech rady ci daje.

Ale już noc wilgotna zeszła w ziemi końce:

Już mi zwlekać nie wolno, świat czeka na sionce;

Już zabłysła Jutrzenka, rozprószywszy cienie.

Ujmij wodze, lub jeśli zmieniłeś życzenie,

Nie rumaków ojcowskich, lecz rady zażywaj,

Póki możesz, na pewną śmierć się nie wyrywaj

I wóz mi zostawiwszy, podziwiaj szczęśliwie

I pój się tą jasnością, którą świat ożywię«.

Syn z młodzieńczą żywością na lekki wóz siada,

Niespokojnemu ojcu tkliwe dzięki składa,

Ująwszy wodze, szczęścia nadmiarem rozparty.

Tymczasem Pyrojs, Eton, Eus, Flegon czwarty,

Skrzydlate słońca konie, lejce pianą kryją,

Rżą głośno i w zapory kopytami biją.

Gdy Tetys, nie znająca przyszłych wnuka losów,

Bramy do nieśmiertelnych otwarła niebiosów,

Konie pędem rwą w drogę, a lecąc do góry,

I wiatry wymijają i spędzają chmury.

Lecz na wozie był ciężar za lekki, był taki,

Że go poczuć nie mogły Febowe rumaki.

Jako na morzu okręt niedoładowany

W różne strony wiatr miota i niosą bałwany,

Tak zwykłego ciężaru nie mając, wóz słońca,

Jakby próżny, to spada, to skacze bez końca.

Zmiarkowawszy to konie, nie pilnują śladu,

Schodzą z ubitej drogi i lecą bez ładu.

Drży Faeton i nie wie, dokąd cugle skłoni,

Nie zna drogi, i znając, nie strzymałby koni.

Wówczas Tryony, spiekłe skwarnemi upały,

Próżno w wzbronionem morzu zanurzyć się chciały

Wąż najbliżej stojący lodowatej osi,

Rozmarzły, znowu jady wokoło roznosi,

Znowu pała wściekłością, choć był nieszkodliwy;

Tak ogień go rozjątrza. Boocie leniwy!

I ty na straszny widok powszechnej pożogi

Odstąpiłeś swych wozów i uciekłeś z trwogi.

Gdy już stanął Faeton najwyżej na niebie,

Widząc ziemię daleko, daleko od siebie,

Nagle kolana pod nim zadrżały, twarz zbladła,

Na wzrok, blaskiem rażony, pomroka zapadła,

Wolałby nigdy nie znać rumaków ojcowskich,

Ani się nie przyznawać do pochodzeń boskich

I jako syn Klimeny żyć w świecie nieznany.

A wtem pędzą z nim konie, jak wiatr rozhukany

Łódź niesie, gdy wędrowcy bez steru wśród nocy,

Drżący, tylko się boskiej oddają pomocy.

Już znaczny przebiegł zawód, większy przebiec trzeba.

Co czynić? Mierzy w myśli obie części nieba.

Raz się z wątpiącym wzrokiem obraca do wschodu,

To na wzbronione sobie krainy zachodu;

W niedość silnej prawicy słabo trzyma wodze

I przezwiska rumaków zapomina w trwodze.

Już rozsiane po niebie potwory i dziwy,

Już dzikich zwierzów kształty przegląda trwożliwy.

Jest miejsce, gdzie do Bliźniąt Niedźwiadek się wciska

I dwóch znaków niebieskich przytykając zbliska,

Ogonem i barkami wkracza w ich posady.

Ujrzawszy go Faeton, jak czarnymi jady

Zbryzgany, chciał mu żądłem ranę zadać srogą,

Wodze wypuszcza z ręki, zimną zdjęty trwogą.

Zaledwie je na grzbietach poczuły rumaki,

Bez wściągu, przez powietrzne nieznajome szlaki

Lecą i tam wóz toczą, gdzie ich rwie pęd jazdy;

To po dzikich bezdrożach, to pod same gwiazdy.

Raz do nieba się wzbiją, to znowu do ziemi

Spuszczają się, jak w przepaść, skrzydłami rączemi.

Zdumiał Miesiąc, wóz słońca rozpoznawszy z góry;

Ogniem zajęte, dymić zaczęły się chmury.

Wzgórza płomień ogarnął, rozpękły opoki

I grunt się spiekł, wilgotne postradawszy soki;

Schnie łąka, tlą się drzewa, wysusza krynica

I zboże z własną szkodą płomienie podsyca.

Lecz nad małem się żalę: wielkie giną grody

I w proch się obracają kraje i narody.

Razem z górami płoną i bory stuletnie;

Podwójne ognie zewsząd ogarnęły Etnę,

Gore Atos, Tmol, Taurus, Helikon dziewiczy,

Hemus, siedlisko jeszcze barbarzyńskiej dziczy,

Teraz sucha, wprzód w zdroje Ida przebogata,

Rodopa, skąd już śniegu znikła biała szata,

Eta, Dyndym i Cyntus na Delskim ostrowie,

Otrys, Mimas i Eryks, Parnasu dwie głowie,

Mikale i Cyteron, Bakchowi święcony,

Gore Kaukaz, nic Scytom nie pomogły szrony,

I Pind z Ossą i Olimp, wyższy nad te góry,

I Alpy i Apenin, dźwigający chmury.

Patrzy Faeton: ziemia przeraża płonąca,

On już sam znieść nie może zbytniego gorąca,

Wciąga w siebie żar spiekły, jakby z pieca walił;

Już się i rydwan pod nim na dobre rozpalił.

Lecą skry i popioły po niebios przestrzeni,

Obejmując go w tuman dymów i płomieni

W czarnym kłębie zamknięty, w jakiej byłby stronie,

Nie wie; lecą z nim oślep rozhukane konie.

Wówczas, gdy nagłe ognie całą ziemię spiekły,

Czarne Etjopów twarze farbą się powlekły;

Wówczas z ziemi żar soki pożywne wyplenił

I urodzajną Libję w pustynię zamienił.

Płaczą nimfy, Dyrcejski zdrój tracą Beoty,

Argos Amymę, Korynt Pirenę z spiekoty.

Nie są zabezpieczone i te nawet rzeki,

Których nadbrzeża przestwór rozdziela daleki.

Dymią się wody Donu; Kaik, Penej stary,

Erymant, rączy Ismen cierpią słońca skwary.

I Ksant jeszcze na drugie skazany pożogi,

I Meander, wśród krętej igrający drogi,

I Eufrat, babilońskie skraplający niwy,

Żółty Likormas, Melas, Termodon pierzchliwy,

Wre Eurotas i Ganges; żar słońca wysusza

Orontesa, Fazysa, wody Alfeusza;

Wre Dunaj i Spercheusz, ocieniony drzewem,

I te, co Meonię ożywiały śpiewem,

Płoną śnieżne łabędzie we wrzącym Kaistrze.

Tag złoto roztopione z wodą toczy bystrze.

I Nil, trwogą przejęty porzucił koryto,

Skrył głowę i dotychczas ma jeszcze ukrytą,

Siedem łożysk i ujści swej wody pozbawił.

Pożar Strymona z Hebrem suchymi zostawił;

Wysechł Ren, Pad i Rodan i Tyber wspaniały,

Któremu władzę świata losy przeznaczały.

Pęka ziemia i światło do piekieł się wciska,

Król podziemny nowego przeląkł się zjawiska.

Nawet morza ubywa, a co było morzem,

Teraz piaszczystych stepów staje się przestworzem;

Góry wyszłe z wód łona łączą Cyklad koło.

Ryby w głębię uciekły, delfiny wesoło

Nie śmią igrać nad wodą i kryją się na dnie;

Byki morskie na grzbietach pływają bezwładnie.

Sam Nerej, niezwykłemi dotknięty pożary,