Przekręt na Van Gogha - Deron R. Hicks - ebook

Przekręt na Van Gogha ebook

Deron R. Hicks

4,6

Opis

Narodowa Galeria Sztuki w Waszyngtonie. Samotny dwunastoletni chłopak siedzi na ławce. Nikt nie zwraca na niego uwagi. Nie pamięta kim jest, ani jak się tam znalazł. A już na pewno nie ma pojęcia, dlaczego ściga go grupa przestępców… Wie dużo o sztuce i ta wiedza to jedyne, co łączy go z przeszłością – w niej tkwi klucz do rozwiązania zagadki.

Jedyna osoba, której może zaufać to poznana w nietypowych okolicznościach dziewczyna – Camille, która nazywa go Art (jak „sztuka”). Usiłując poskładać w całość skrawki wspomnień bohatera, odkrywają szajkę fałszerzy dzieł sztuki. Czy dwójce nastolatków uda się powstrzymać przekręt stulecia?

Kluczem do wspomnień Arta okazują się obrazy, o których wie niespodziewanie dużo, o dziwo, wie również jak odróżnić oryginał od kopii, nawet idealnej… W miarę, jak toczy się opowieść, a kolejne elementy układanki wskakują na swoje miejsca, czytelnik, skanując kody QR, może zobaczyć dzieła autorstwa Vincenta van Gogha, Claude’a Moneta, Edgara Degasa, Hansa, Holbeina Młodszego, Rembrandta van Rijn, Johannesa Vermeera, Paula Gaugina, Giovanniego Paniniego oraz Leonarda da Vinci, o których jest mowa w książce. Dla tych, którzy nie przepadają za wizytami w muzeach – propozycja idealna.

Pablo Picasso powiedział kiedyś: „Sztuka jest kłamstwem, które pozwala nam dostrzec prawdę”. Ale czy można zobaczyć prawdę, jeśli nie można jej zapamiętać?

Książka była nominowana do nagrody Sunshine State Young Readers.

 

Książkę polecają:

FANBOOK, BUKBUK Qlturka.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 254

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (12 ocen)
7
5
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© 2017 by Deron R. Hicks
Original title: Van Gogh Deception
© tłumaczenie Maria Kabat Cover copyright © Macmillan Children’s Publishing Group Cover illustration © Lizzy Stewart
Projekt graficzny, skład i łamanie: Dawid Adrjanczyk
Ilustracja, projekt okładki i mapy: Marcin Surma
Opisy do kodów QR: Karolina Ciszecka
Redakcja: Joanna Wajs
Korekta: Magdalena Wójcik
Opieka produkcyjna: Multiprint Joanna Danieluk
© for Polish edition by Wydawnictwo Widnokrąg Piaseczno 2019 Wydanie I
Wszelkie prawa zastrzeżone.Żadna część niniejszej publikacji nie może byreprodukowana w jakiejkolwiek formiei w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
ISBN 978-83-953430-6-3
Wydawnictwo WIDNOKRĄGwww.wydawnictwo-widnokrag.pl
Konwersja:eLitera s.c.
Patroni medialni:

PODĄŻAJ ZA KODAMI...

Przyłącz się do Arta i Camille! Oglądaj słynne obrazy – drzwi do pamięci i tożsamości Arta – dzięki interaktywnym kodom QR, które napotkasz na stronach tej książki.

Będzie ci do tego potrzebny smartfon albo tablet z dostępem do internetu. Jeśli nie masz aplikacji umożliwiającej odczyt kodów QR, poproś rodzica lub opiekuna o jej ściągnięcie i zainstalowanie – jest bezpłatna. A potem uruchom ją i najedź aparatem w telefonie na kod, który wygląda tak:

http://www.wydawnictwo-widnokrag.pl/aktualnosci/vincent-van-gogh/

Wtedy obraz pojawi się w twojej przeglądarce.

Jeżeli nie masz dostępu do smartfona ani tabletu, odwiedź stronę Narodowej Galerii Sztuki w Waszyngtonie: www.nga.gov. Znajdziesz tam wiele obrazów wspomnianych w tej książce.

Dobrej zabawy!

Dla moich rodzicówz podziękowaniem za ich miłość i wsparcie.

Dla mojej żony Angeliza jej wytrwałość i cierpliwość.

Dla moich dzieci Meg i Parkeraza codzienną inspirację.

.

PROLOG

Chłopak pojawił się znikąd.

Widział jego odbicie w szybie ochronnej osłaniającej niewielką rzeźbę. Dzieciak miał blond włosy w lekkim nieładzie, ale poza tym wyglądał zupełnie zwyczajnie. Był w niebieskiej bluzie, dżinsach i trampkach.

Starał się nie przyglądać chłopcu zbyt nachalnie – byłoby to dość nieuprzejme, biorąc pod uwagę okoliczności. Nikt nie lubi ściągać na siebie spojrzeń, szczególnie obcych ludzi. Dlatego obserwował go ukradkiem, kątem oka, podczas gdy chłopak rozglądał się po pomieszczeniu.

Może kogoś szukał? Na przykład rodziców?

Sala wypełniona była słynnymi obrazami i rzeźbami, lecz chłopak zdawał się ich nie dostrzegać. Tłum zwiedzających krążył po sali, a on po prostu siedział na ławce, z rękami na kolanach i obojętnym wyrazem twarzy.

Nie umiałby powiedzieć, jak długo obserwował chłopca. Nie miał zegarka, a na ścianie też nie było zegara. Dziwne uczucie: czas jakby stanął w miejscu. Ile czasu tu spędził, godzinę? Dwie? Więcej?

Nikt nie zwracał na chłopaka uwagi – w każdym razie nikt poza nim. Pozostali przechodzili po prostu przez salę, jak gdyby dzieciak nie istniał albo był niewidzialny.

Martwił się o niego. Chłopiec wydawał się zagubiony.

Kim był?

Co tutaj robił?

Wpatrywał się w chłopaka, zapominając o dobrych manierach. Zerknął w dół na własną niebieską bluzę, na własne trampki. Pomyślał, że to dziwne. Były takie same jak chłopaka w odbiciu.

Znów na niego spojrzał. Chciał mu coś powiedzieć. Miał ochotę zapewnić go, że wszystko będzie dobrze. Ale nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Tymczasem chłopiec patrzył mu prosto w oczy.

Poczuł bezsilność. Nie był w stanie mu pomóc.

I dlatego czekał. Czekał z nadzieją, że pojawi się ktoś, kto pomoże zagubionemu dziecku siedzącemu na ławce.

CZĘŚĆ 1

Musimy podejmować heroiczne wysiłkiniczym desperaci, jak straceńcy.

Z listu Vincenta van Gogha do brata Theo,2 kwietnia 1881

ROZDZIAŁ 1

20:53kilka lat wcześniejLocronan, Francja

Przez niemal trzysta lat proste budynki z kamienia na obrzeżu miasteczka Locronan dawały dach nad głową rodzinie rolników. Największa stodoła, zbudowana z grubych bloków wydobywanego nieopodal granitu, stanowiła kiedyś schronienie dla niewielkiego stada zwierząt gospodarczych. Victor Baudin jednak bynajmniej nie był rolnikiem, dlatego przebudował stodołę, żeby jej wnętrze pasowało do jego nietypowej profesji. Stare, pościerane kamienne podłogi, otynkowane ściany, grube drewniane belki i delikatny zapach obornika i siana – to wszystko pozostało. A jednak jarzeniowe oświetlenie, nowoczesne okna, system ogrzewania i klimatyzacja z plątaniną srebrnych rur wentylacyjnych na suficie dobitnie świadczyły o tym, że nie jest to już dom dla kur, krów i kóz.

Jedna ze ścian zastawiona była regałami. Na tym najwyższym, górującym nad pomieszczeniem, stały rzędem ciemne butelki z pokostem, octem, wybielaczem, kwasem garbnikowym, sepią, kwasem chlorowodorowym, rtęcią elementarną i deszczówką. Kolejna półka zapełniona była puszkami. Zawartość każdej z nich opisano na białych etykietkach: hydroksowęglan ołowiu, tlenek cynku, cynober, sproszkowane muszle ślimacze, tlenek żelaza, nasiona lnu, realgar, smocza krew, proch mumii, lapis-lazuli.

Na samym końcu pomieszczenia, pomiędzy dwoma szerokimi drewnianymi suszarkami, stał olbrzymi piec przemysłowy, a przez środek dawnej stodoły ciągnął się długi metalowy stół. Surowy, industrialny wygląd pieca i stołu kontrastował z kamiennym wnętrzem. Palniki, mikroskopy, zlewki we wszystkich kształtach i rozmiarach, kondensator, moździerz i tłuczek, imadła i skomplikowany system rurek – wszystko to stłoczono na jednym końcu stołu. Pod stołem stały rzędy wysokich drewnianych skrzyń opatrzonych odręcznymi napisami: „orzech laskowy”, „koza”, „borsuk”, „mangusta”, „koci język”. Druga połowa stołu była praktycznie pusta, jeśli nie liczyć największego dzieła Baudina.

Victor Baudin często sobie żartował, że gdyby żył w dawnych czasach, to pomieszczenie nadawałoby się idealnie na komnatę alchemika albo czarnoksiężnika. Mimo że jego działania opierały się w głównej mierze na nauce, a nie na czarach, w pracowni Baudina z pewnością nie brakowało magii.

Podszedł do stołu, żeby jeszcze raz przyjrzeć się swojemu dziełu. Jak zwykle po ukończeniu projektu odczuwał dziwną mieszankę dumy, ulgi i smutku. Jego klient – człowiek, którego nigdy nie poznał, którego nazwisko nigdy nie zostało mu podane i o które on sam nie pytał – był wyjątkowo cierpliwy. Trzy lata – tłumaczył mu Baudin. Nawet przy dostępnej obecnie technologii były pewne procedury – staromodne procedury – których nie dało się przyspieszyć ani odtworzyć w inny sposób. Klient przystał na warunki Baudina, w terminie opłacał gotówką kolejne rachunki i czekał na wiadomość, że praca została ukończona. I teraz właśnie nadszedł ten moment – efekt był bliski doskonałości. Baudin wiedział, że zleceniodawca będzie zadowolony.

Pukanie do drzwi wyrwało starego człowieka z zamyślenia. Pospiesznie przykrył dzieło lekką bawełnianą płachtą.

Sposób prezentacji miał znaczenie.

– Un moment! – zawołał, przemierzając pomieszczenie.

Odsunął skrzypiącą żelazną zasuwę i otworzył na oścież ciężkie dębowe drzwi. Na zewnątrz stał niski, łysiejący mężczyzna z bujnym wąsem. Przez otwarte drzwi wpadło do środka lodowate zimowe powietrze.

– Proszę wejść, proszę wejść – powiedział. – Il fait froid. Robi się zimno.

Mężczyzna wszedł do środka. Baudin z powrotem zamknął drzwi na zasuwę i odwrócił się, żeby przywitać gościa.

– Gotowe? – chciał wiedzieć łysiejący mężczyzna. Choć starał się to ukryć, Baudin bez problemu wyczuł ekscytację w jego głosie.

– Tak – odpowiedział starzec. – Twój klient będzie zadowolony. – Wskazał na drugi koniec stodoły. – Suivez-moi – polecił. – Proszę za mną.

Obaj mężczyźni przeszli na sam kraniec metalowego stołu.

– Le voilà! – powiedział Baudin, chwytając za róg materiału, który przykrywał jego pracę. – Uznałem, że moje dzieło zasługuje na odpowiednie wprowadzenie.

Łysiejący mężczyzna uśmiechnął się i przytaknął:

– Ależ oczywiście.

Starzec z namaszczeniem ściągnął płótno i odsunął się od stołu. Łysiejący mężczyzna wydał zduszony okrzyk, ale szybko odzyskał rezon. Wyciągnął z kieszeni płaszcza okulary i pochylił się nad dziełem Baudina. Spędził kilka minut na oglądaniu go z przodu, po czym je odwrócił. Przejechał po nim palcem, a następnie uniósł palec wskazujący.

– Kurz – zauważył z uznaniem.

Baudin kiwnął głową.

– Les détails sont importants – odparł. – Szczegóły są ważne.

Łysiejący mężczyzna odłożył przedmiot na stół i ponownie się nad nim nachylił. Przez kilka minut nie mówił ani słowa. Wreszcie znów zwrócił się do starca:

– Paznokieć? – spytał.

– Tak – potwierdził Baudin.

Łysiejący mężczyzna przesunął krawędzią paznokcia po samym rogu przedmiotu. Pochylił się i dokładnie przyjrzał. Nie zobaczył najmniejszego śladu.

Wstał, wsunął okulary z powrotem do kieszeni i zapytał:

– Materiały się zgadzają? – spytał. – Żadnych substytutów? Wszystko oryginalne?

– Tak jak życzył sobie pański klient – odparł Baudin.

– A dokumenty?

Baudin podniósł ze stolika sporą teczkę i wręczył ją łysiejącemu mężczyźnie, który zaczął szybko przeglądać kartki.

– Wygląda na to, że wszystko jest w porządku – powiedział.

Gospodarz otworzył piec. Buchnął żar. Łysiejący mężczyzna wrzucił teczkę między płomienie i zamknął drzwiczki. Obaj obserwowali w milczeniu, jak w kilka sekund papiery zajmują się ogniem. Dwie minuty później został po nich tylko popiół.

– A pozostałe? – chciał wiedzieć gość Baudina.

Ten wskazał drewniane suszarki, na których leżakowały kolejne dzieła.

– Zgodnie z planem – oznajmił.

Łysiejący mężczyzna pokiwał głową i ponownie spojrzał w stronę stołu.

– To arcydzieło – oświadczył z szacunkiem.

Baudin się uśmiechnął. Tak, to było arcydzieło. Alchemik rzeczywiście przemienił ołów w złoto.

ROZDZIAŁ 2

22:37czwartek, 14 grudniaparking podziemny, Waszyngton

Zrobił wszystko, co było w jego mocy.

Wysoki mężczyzna w średnim wieku po raz ostatni zerknął na swój telefon. Na parkingu podziemnym praktycznie nie było zasięgu, chciał to jednak sprawdzić ponownie. Rzut oka na ekran potwierdził to, o czym już wiedział. „Brak sieci” – informowały małe literki w lewym górnym rogu. Telefon i wszelkie zapisane w nim wiadomości były teraz już tylko zagrożeniem. Przejrzał ustawienia w poszukiwaniu funkcji czyszczenia pamięci. Kliknął. W kilka sekund wszystko, co kiedykolwiek umieścił w telefonie – kontakty, e-maile, zdjęcia – zniknęło bez śladu. Wsunął aparat z powrotem do kieszeni płaszcza.

Na ogromnym betonowym parkingu znajdowały się tylko dwa wozy: jego mały wynajęty samochód i wielki czarny SUV stojący na jedynym wyjeździe. Czy maleńkie autko miało choć cień szansy na zepchnięcie z drogi tego monstrum? Pobożne życzenia. Całe szczęście, że jego plan nie przewidywał ucieczki samochodem.

Spojrzał na daleki koniec parkingu, na drzwi prowadzące do wind. Blokował je teraz wielki mężczyzna w czarnym zimowym płaszczu.

Był tylko jeden sposób opuszczenia parkingu – przez wejście służbowe prowadzące z powrotem do budynku. Tylko jak się do niego dostać? Parking miał kształt litery L. Trzeba by dopaść betonowego filaru około piętnastu metrów dalej, skręcić w prawo, a stamtąd do drzwi było jeszcze kolejne kilkadziesiąt metrów. W młodości może miałby na to szanse. Ale nie teraz. W żadnym razie nie uda mu się dobiec do drzwi i nie zostać złapanym. Ale tutaj nie chodziło o to, żeby dobiec do drzwi. Chodziło o to, żeby zyskać trochę czasu. Poprawił na ramieniu pasek torby.

Tylne drzwi SUV-a otworzyły się i wysiadł z niego mężczyzna.

– Proszę mi to dać – zawołał – i będzie pan wolny! – Jego głos niósł się echem po pustej betonowej przestrzeni.

Niemal wybuchnął śmiechem. Wiedział, że go nie wypuszczą. Będzie miał szczęście, jeśli dożyje świtu. Ale nie odczuwał strachu. Gra toczyła się o zbyt wysoką stawkę. Oparł się o tył wynajętego auta i wziął głęboki wdech. Nadszedł ten moment.

Lekko zastukał dwa razy w bagażnik samochodu. Po chwili wziął torbę i ruszył tak szybko, jak tylko był w stanie, w stronę betonowego słupa. Jedyne, co musiał zrobić, to zdążyć dojść do niego i skręcić za róg przed upływem dwudziestu sekund.

„Jeden, dwa, trzy, cztery” – liczył powoli w myślach.

– Proszę nam tego nie utrudniać! – zawołał mężczyzna stojący przy SUV-ie.

Zignorował go zupełnie i szedł dalej. Był niemal w połowie drogi do słupa.

„Pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć...”.

Mężczyzna w czarnym płaszczu, który pełnił wartę przy windach, zaczął iść w jego kierunku.

„Dziesięć, jedenaście, dwanaście, trzynaście...”.

Jeszcze kilka metrów.

Usłyszał w oddali warkot silnika SUV-a. Zerknął przez ramię. Pojazd mknął teraz w jego stronę, żeby przeciąć mu drogę. Zaczął biec.

„Czternaście, piętnaście, szesnaście, siedemnaście...”.

Jeszcze trzy sekundy. Żeby tylko zdążyć skręcić za róg w ciągu kolejnych trzech sekund, w przeciwnym razie wszystko na nic. Usłyszał za sobą kroki. Mężczyzna w czarnym płaszczu zbliżał się do niego szybciej, niż zakładał. Musiał przyspieszyć.

„Osiemnaście...”.

„Dziewiętnaście...”.

Kroki były coraz bliżej.

„...dwadzieścia!”.

Dobiegł do betonowego słupa, gwałtownie obrócił się w prawo i zaczął pędzić w kierunku wejścia służbowego. Czas działał teraz na jego korzyść, ale liczyła się każda sekunda.

Słyszał kroki mężczyzny niemal tuż za sobą. Zamachnął się i cisnął swoją ciężką skórzaną torbę pod nogi prześladowcy. Chciał tylko zyskać trochę czasu i kilka metrów, ale torba uderzyła mężczyznę w piszczel, zwalając go z nóg. Rozległy się przekleństwa.

A może jednak uda się dobiec do drzwi? Mógłby wtedy zadzwonić na policję. Może wszystko się uda.

BANG.

Otrzeźwiał, słysząc wystrzał z pistoletu i następujący po nim chrzęst betonu. Kula minęła go o centymetry, ale odłamki betonu przecięły mu skórę nad kołnierzykiem. Czuł ciepłą krew spływającą po plecach. Zatrzymał się i spojrzał w lewo. Mężczyzna z SUV-a stał teraz nie dalej niż dziesięć metrów dalej i celował prosto w niego. Wyglądał zaskakująco młodo.

– Zabawa skończona – powiedział.

Zrozumiał, że nie ma już sensu uciekać. Opuścił ręce wzdłuż tułowia i oparł się plecami o ścianę.

– Gdzie to jest? – zapytał tamten.

Odetchnął głęboko.

– Ale co takiego?

Młody mężczyzna uśmiechnął się.

– Wiem, po co pan tu dzisiaj przyjechał.

– Nie mam pojęcia, o czym mowa.

– Sam pan tego chciał – westchnął człowiek z SUV-a. – Koniec uprzejmości.

Przywołał gestem mężczyznę w czarnym płaszczu – tego samego, którego przed chwilą zwaliła z nóg skórzana torba i który właśnie podnosił się z ziemi.

– Zajmij się nim – rozkazał młody.

– Z przyjemnością – odpowiedział mężczyzna w czarnym płaszczu.

ROZDZIAŁ 3

16:53piątek, 15 grudniabudynek zachodni, Narodowa Galeria Sztuki, Waszyngton

Wysoki, siwy mężczyzna w granatowej marynarce usiadł obok chłopca.

– Zamykamy, kolego – powiedział. – Musimy znaleźć twoich rodziców.

Miał miły głos.

Chłopiec podniósł wzrok.

– Wiem – odpowiedział cichutko.

– Nazywam się Ken Johnson – dodał mężczyzna. Wyciągnął do chłopca rękę, którą ten uścisnął. – Jestem przewodnikiem w tym muzeum – wyjaśnił. – Strażnik powiedział mi, że siedzisz tu już dość długo. Twoi rodzice pewnie się zamartwiają.

http://www.wydawnictwo-widnokrag.pl/aktualnosci/edgar-degas/

Chłopiec odwrócił głowę i spojrzał na słynną rzeźbę dłuta Edgara Degasa – młodą tancerkę z wosku. Zamknięte oczy, uniesiony podbródek, ręce splecione za plecami. Nie odpowiedział. Nie wiedział, co odpowiedzieć.

– Wiesz, gdzie są twoi rodzice? – spytał Johnson. Jego głos był łagodny i uspokajający.

– Nie – odparł chłopiec, nie odrywając wzroku od rzeźby.

– Słuchaj, zróbmy tak – zaproponował Johnson. – Powiedz mi, jak się nazywasz, a ja ich dla ciebie znajdę, zgoda?

– Jak się nazywam?

– Tak – potwierdził przewodnik. – Jak się nazywasz?

Chłopiec spojrzał na niego.

– Nie wiem, jak się nazywam.

19:07piątek, 15 grudniakomisariat policji, Waszyngton

Siedział na krześle i wpatrywał się w ekran telewizora ustawionego na zdezelowanej niskiej szafce. Pokój był mały i duszny. Chłopiec słyszał świst powietrza przeciskającego się przez otwór wentylacyjny w suficie. Jeden z detektywów przyprowadził go tutaj jakieś dziesięć minut wcześniej i kazał mu czekać. Nie miał nic do roboty poza gapieniem się w telewizor. SpongeBob Kanciastoporty skakał po ekranie w kompletnej ciszy. Chłopiec wyciszył dźwięk. Nie był w nastroju, by słuchać irytującego śmiechu SpongeBoba.

Pracownik opieki społecznej odebrał go z muzeum i zawiózł do szpitala. Lekarz z ostrego dyżuru był miły – mówił z ledwo wyczuwalnym jamajskim akcentem i miał grube dredy. Zadawał mnóstwo pytań, ale chłopiec na niewiele potrafił odpowiedzieć. Choć było mu z tego powodu głupio, naprawdę nic nie pamiętał. Nie miał pojęcia, kiedy dokładnie pojawił się w muzeum, dlaczego akurat tam, gdzie mieszka, kim jest, kim są jego rodzice. Doktor obejrzał go, szukając urazu głowy, który wyjaśniłby utratę pamięci. Bez skutku. Inny lekarz – chudy, łysy mężczyzna, który sprawiał wrażenie, że gdzieś się spieszy – odbył z nim krótką rozmowę. Nie był nawet w połowie tak miły jak lekarz z jamajskim akcentem i dredami. Ten nowy doktor, neurolog (czyli lekarz od mózgu, jak wyjaśnił chłopcu miły doktor), zdiagnozował amnezję wywołaną traumatycznym przeżyciem. Miły lekarz wyjaśnił, że niewiele mogą zrobić – pamięć wróci, kiedy on sam będzie na to gotowy. Poklepał go po ramieniu, życzył powodzenia i wyszedł.

Na ekranie do SpongeBoba dołączył właśnie Patryk Rozgwiazda. Pląsali w ciszy na dnie oceanu.

Mimo że w pomieszczeniu panował ukrop, chłopiec nie zdjął bluzy. Ten niebieski polar, w którym go znaleziono, był wszystkim, co miał. Na metce wewnątrz widniał napis: „Arthur”. W szpitalu pytali, czy tak ma na imię, ale to nie brzmiało ani trochę znajomo. Bluza mogła być po kimś albo pożyczona. Albo znaleziona gdzieś po drodze.

Rozległo się pukanie do drzwi, a po chwili kobieta o ciemnych, krótko obciętych włosach zajrzała do środka. Na jej szyi dyndały okulary zawieszone na specjalnym łańcuszku.

– Jestem detektyw Evans. Mogę wejść?

Chłopiec tylko pokiwał głową. Nie mógł przecież odmówić.

Detektyw przysunęła sobie krzesło z drugiego końca małego pokoju i usiadła dokładnie naprzeciwko. Otworzyła trzymaną na kolanach teczkę. Zobaczył w środku swoje zdjęcie przytwierdzone zszywaczem i dokumentację ze szpitala. I mimo że patrzył na teczkę do góry nogami, bez trudu odczytał słowo „uciekinier” ze znakiem zapytania, zanotowane ciemnym tuszem na wewnętrznej stronie okładki. Detektyw przyłapała go na przyglądaniu się i szybko zamknęła teczkę.

– Poproszono mnie, żebym trochę z tobą porozmawiała – powiedziała. Wydawała się całkiem sympatyczna, ale czuł, że bacznie go obserwuje. – Przypomniałeś sobie, jak się nazywasz?

Pokręcił głową.

– Nie.

– Mój syn ma blond włosy i zielone oczy, tak samo jak ty – oznajmiła. – Gdyby zniknął, strasznie bym za nim tęskniła. Wiesz, gdzie są twoi rodzice?

– Nie – odpowiedział chłopiec.

Kobieta nie spuszczała wzroku z jego twarzy.

– Wiesz, jak się nazywają? – spytała.

– Nie.

– Wiesz, gdzie mieszkasz?

– Nie.

– Jesteś z Waszyngtonu?

– Nie wiem.

– Ile masz lat?

Chłopiec zamilkł. Dobre pytanie.

– Dwanaście... tak mi się wydaje – odpowiedział. – Ale nie jestem pewien.

– Wiesz, w jaki sposób znalazłeś się w muzeum?

Zastanawiał się przez dłuższą chwilę.

– Nie – odparł wreszcie. – Po prostu tam byłem.

Detektyw wskazała na telewizor.

– Co oglądasz?

– SpongeBoba Kanciastoportego.

– Mój syn uwielbia tę kreskówkę. Ja uważam, że jest dość głupia – przyznała. – A tobie się podoba?

– Jest w porządku.

– Wiesz, że SpongeBob to SpongeBob, ale nie wiesz, jak się nazywasz?

Pokręcił głową.

– Nie wiem – powiedział przepraszającym tonem.

Kobieta założyła okulary, otworzyła teczkę i coś zanotowała.

– Mogę zadać pani pytanie?

– Oczywiście. – Detektyw podniosła wzrok znad papierów.

– Wierzy mi pani?

Zamknęła teczkę i pochyliła się ku niemu.

– Będę z tobą szczera – zaczęła. – Komendant poprosił mnie, żebym cię przesłuchała, bo... cóż... jestem bardzo dobra w docieraniu do prawdy. Umiem odczytywać ludzi. Wyłapuję drobne sygnały świadczące o tym, że ktoś kłamie – brak kontaktu wzrokowego, częste mruganie, ruchy rąk, wiercenie się na krześle – wszystkie te rzeczy, które ludzie robią zupełnie bezwiednie.

– Mnie też pani odczytała? – spytał chłopiec.

– Zgadza się – odpowiedziała detektyw. Milczała przez dłuższą chwilę, by wreszcie dodać: – Sądzę, że mówisz prawdę. I zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby pomóc ci się dowiedzieć, kim jesteś.

Chłopiec tylko pokiwał głową. Polubił detektyw Evans.

*

Mary Sullivan zgłosiła swoją obecność u oficera dyżurnego, po czym usiadła w poczekalni. Już dawno się nauczyła, że cierpliwość jest niezbędną cechą każdego rodzica zastępczego. Praca Mary, redaktorki w jednym z nowojorskich wydawnictw, pozwalała na sporą elastyczność. Kobieta zawsze miała mnóstwo roboty, ale mogła pracować z domu i samodzielnie ustalać terminy – nawet jeśli miałoby to oznaczać ślęczenie nad maszynopisem do drugiej nad ranem.

Zdążyła się już przyzwyczaić do telefonów późno wieczorem i nagłych sytuacji wymagających zapewnienia komuś tymczasowego domu. Po pobycie u niej dzieci zazwyczaj wracały do swoich krewnych albo trafiały do rodzin adopcyjnych. Mary wyrobiła sobie opinię osoby, do której można się zwracać z tak zwanymi trudnymi przypadkami: dziećmi z głębokim upośledzeniem fizycznym, dziećmi, które doświadczyły przemocy ze strony rodziców, dziećmi, które porzucono na pastwę losu. Jednak dzisiejsza sytuacja była zupełnie inna od tych, z którymi miała dotąd do czynienia.

Jechała właśnie po córkę, kiedy zadzwonili do niej z opieki społecznej. Kolejna rzecz, której nauczyła się już dawno temu: telefon dzwoni, kiedy najmniej się tego spodziewasz. Zapytali, czy mogłaby odebrać dziecko, które potrzebuje tymczasowej opieki. W pierwszym odruchu odmówiła – w domu na biurku czekał na nią stos maszynopisów domagających się zrecenzowania, a do Bożego Narodzenia zostały mniej niż dwa tygodnie. Ale pracownik opieki społecznej opisał jej całą sytuację i błagał o pomoc. W końcu zgodziła się niechętnie.

Drzwi prowadzące do pomieszczeń biurowych otworzyły się i stanęła w nich detektyw Brooke Evans. Towarzyszył jej chłopiec – jedenasto-, może dwunastoletni. Miał potargane blond włosy i zielone oczy.

– Dziękuję, że przyjechałaś – powiedziała detektyw Evans. – Dobrze znów cię widzieć.

Mary popatrzyła prosto w oczy chłopca. Był dokładnie jej wzrostu.

– Cieszę się, że mogę pomóc – odpowiedziała. Wyciągając rękę do chłopca, przedstawiła się: – Jestem Mary Sullivan.

Chłopiec ujął jej rękę i potrząsnął nią na przywitanie.

– Zabiera mnie pani do swojego domu, pani Sullivan? – spytał.

Mary się uśmiechnęła. Chłopiec wyglądał na dobrze wychowanego. Dobry znak.

– Tak – odparła – i proszę, mów mi: „Mary”.

Kiwnął głową.

– Nie mam żadnych ubrań – powiedział. – Ani szczoteczki do zębów. Koniecznie muszę niedługo umyć zęby. Robi się późno.

– Nie martw się – odparła Mary. – Myślę, że uda mi się załatwić szczoteczkę i czyste ubrania. – To powiedziawszy, zwróciła się do detektyw Evans: – Coś już wiadomo?

Detektyw pokręciła głową.

– Jeszcze nic. Na filmie z monitoringu muzeum widać, że siedział w tej sali przez większość dnia. Zadzwonię do ciebie, jak tylko się czegoś dowiem. Jest okres przedświąteczny, więc podejrzewam, że niebawem zjawią się u nas jego rodzice.

Detektyw Evans odwróciła się do chłopca i położyła rękę na jego ramieniu.

– Bądź miły dla Mary – poprosiła.

– Będę – obiecał chłopiec.

Detektyw Evans patrzyła, jak wychodzą z komisariatu.

Cała ta sytuacja była bardzo dziwna.

Istniało oczywiście niewielkie prawdopodobieństwo, że dzieciak udaje. Nie mogła tego wykluczyć. Zdarzało jej się mylić – każdy detektyw popełnia czasem błędy. Ale wszystko wskazywało na to, że chłopiec mówi prawdę.

Wyglądało to tak, jakby w Narodowej Galerii Sztuki pojawił się znikąd.

ROZDZIAŁ 4

19:35piątek, 15 grudniaparking, Waszyngton

– Gdzie mieszkasz? – zapytał chłopiec. Brzmiało to jak rozsądne pytanie. Nie miał pojęcia, co innego mógłby powiedzieć, a czuł, że powinien się odezwać.

– Na północ stąd, w pobliżu ronda Dupont... niedaleko – odpowiedziała Mary Sullivan. Otworzyła mu tylne drzwi granatowej hondy CR-V i przesunęła stertę ubrań, podręczników szkolnych oraz papierów.

Chłopiec zajął miejsce tuż obok sterty.

– Jak długo z tobą zostanę? – spytał, zapinając pas.

– Skupmy się na razie na dzisiejszej nocy, a potem zobaczymy – zasugerowała Mary.

– W porządku – odpowiedział. Była to uczciwa propozycja.

Mary odpaliła silnik i ruszyła w kierunku wyjazdu z parkingu.

– Będziemy mieć jeden krótki przystanek – powiedziała. – Muszę odebrać córkę. Jest u mojej siostry.

– Ile lat ma twoja córka? – spytał chłopiec.

– Dziesięć – odparła. – Ale jej samej wydaje się, że trzydzieści.

– Jak ma na imię?

– Camille.

– Camille – powtórzył chłopiec. – Ładne imię.

– Dzięki – odpowiedziała Mary. – Ja też bardzo je lubię.

Gdy wyjechali na ulicę, zobaczyli, że zaczyna śnieżyć.

– Dziś w nocy ma się ochłodzić – zauważyła kobieta. – Założę się, że śnieg zostanie z nami na dłużej.

Chłopiec nie odpowiedział. Wpatrywał się w płatki śniegu migoczące w świetle ulicznych latarni.

Po dwudziestu minutach jazdy w milczeniu Mary zatrzymała się przed małym ceglanym domkiem i zatrąbiła. Wysoka kobieta z kruczoczarnymi włosami otworzyła drzwi i pomachała jej. Mary opuściła szybę i zrobiła to samo.

– Przepraszam za spóźnienie! – zawołała. – Jak się dziś sprawowała?

– Jak to Camille! – odkrzyknęła tamta.

– W takim razie przepraszam! – rzuciła w odpowiedzi Mary.

Tymczasem wysoka kobieta otworzyła szerzej drzwi, przez które wypadła jak pocisk drobna dziewczynka. Trzymała duży różowy plecak i ledwie ją było widać w grubej kurtce, kaloszach i wełnianej czapce.

– Dzięki, ciociu Judy! – zawołała przez ramię, po czym otworzyła tylne drzwi auta, rzuciła plecak na podłogę i klapnęła ciężko obok chłopca. Oddzielała ich wielka góra ubrań, podręczników szkolnych i papierzysk. – Cześć! – rzuciła. – A ty to kto?

Mary interweniowała, zanim zdążył odpowiedzieć.

– Będzie dziś u nas nocował – wyjaśniła.

Jej córka zdjęła wełnianą czapkę, uwalniając burzę rudych loków. Chłopiec uznał, że zupełnie nie przypomina mamy, która miała ciemnobrązowe, gładkie włosy.

Dziewczynka podała mu rękę ponad dzielącą ich stertą rzeczy.

– Jestem Camille – powiedziała. Jej głos brzmiał przyjaźnie i zachęcająco.

Chłopiec uścisnął wyciągniętą dłoń.

– Cześć.

– A ty jak masz na imię?

– Nie jestem pewien.

– Jak to? Przecież musisz mieć jakoś na imię.

– On cierpi na amnezję – wyjaśniła Mary. – To znaczy, że...

– Wiem, co to jest amnezja – przerwała jej gwałtownie Camille.

– Więc po prostu pozwól mu odetchnąć i nie szalej jak huragan, dobra?

– Ale to jest totalnie niesamowite! – krzyknęła Camille, kompletnie ignorując matkę. – Nigdy nie poznałam nikogo z amnezją. Pomieszkiwało już u nas mnóstwo różnych dzieciaków, ale żaden nie miał amnezji. Kiedyś zapomniałam szyfru do szkolnej szafki, ale pewnie tylko dlatego, że to był dopiero drugi tydzień zajęć. To chyba nie była amnezja, ale w sumie nigdy nie wiadomo. To jak to jest? Pamiętasz w ogóle cokolwiek?

Zanim chłopiec zdążył odpowiedzieć, podniosła dłoń z trzema palcami w górze.

– Ile to palców?

Zastygła na chwilę, a potem pochyliła się w stronę chłopca, oparta na stercie klamotów. Wpatrywała się w niego intensywnie.

– A czy ty w ogóle wiesz, co to są palce? – spytała. Pomachała mu znów przed nosem. – I liczby?

– Wiem, co to są palce – odparł chłopiec. – I wiem, że pokazałaś trzy. – W jego głosie dało się słyszeć obronny ton.

– Już niedługo Boże Narodzenie – powiedziała Camille. – Pamiętasz, co to Boże Narodzenie?

– Ej – przerwała jej Mary – daj mu już spokój. Miał ciężki dzień!

Camille ponownie zignorowała matkę.

– No dobrze, to jak właściwie mam się do ciebie zwracać? – zapytała. – Mogłabym nazywać cię Theo. Miałam kiedyś żółwia o tym imieniu. Nie był specjalnie fascynujący, ale lubiłam go. Tylko że on umarł. Mama powiedziała, że to dlatego, że zapomniałam zmienić mu wodę albo go nakarmić. Coś w tym rodzaju. Wiesz, on strasznie śmierdział. Zabrałyśmy go nad jezioro i próbowałyśmy wypuścić na wolność, ale on po prostu zatonął. Plum. Poszedł od razu na dno. Żadnych bąbelków, nic. Tylko plum i na dno. Tak czy siak, lubiłam tego żółwia.

– Nie możesz nazywać go imieniem swojego nieżyjącego żółwia – zaprotestowała Mary.

Camille znów zwróciła się do chłopca:

– Ale ty nie znasz swojego prawdziwego imienia, prawda?

– Nie – przyznał.

– No widzisz. – Dziewczynka odwróciła się do matki. – A przecież muszę się jakoś do niego zwracać, prawda? On może mieć na imię Theo... albo Bill, Buster, Scooter czy Red. Każda opcja jest możliwa. Red byłby fajny... o, albo Hank! Zawsze lubiłam to imię. Hank.

– Na mojej bluzie jest imię – zauważył chłopiec. – Arthur.

– Arthur? – wykrzyknęła Camille. – Co to w ogóle za imię? Jak dla lokaja albo jakiegoś starucha.

Twarz chłopca poczerwieniała z zażenowania.

– Nawet nie wiem, czy to moje imię – powiedział cicho. – Nie pamiętam.

Camille zamilkła i przez chwilę analizowała w myślach całą sytuację.

– W sumie to Arthur wcale nie brzmi źle – powiedziała wreszcie. – A może mogłybyśmy nazywać cię Artie albo Art? To chyba zdrobnienie od Arthura, prawda?

– Chyba tak – odparł chłopiec.

– No to jak? – zagadnęła matkę Camille. – Może być Art?

– To zależy od niego.

Camille zwróciła się ponownie do chłopca:

– Co o tym myślisz?

– Myślę, że wolę Arta niż imię po nieżywym żółwiu.

Dziewczynka wybuchnęła śmiechem.

– Dobrze – odezwała się Mary. – Zatem niech będzie Art. A teraz jedźmy do domu i zjedzmy kolację. Jest późno, a ja umieram z głodu.

Camille zerknęła na chłopca.

– Dziś jest wieczór spaghetti – oznajmiła podekscytowana. – Uwielbiam wieczory spaghetti!

Twarz chłopca rozjaśnił uśmiech.

– Ja też lubię spaghetti. Tak mi się przynajmniej wydaje.

21:17piątek, 15 grudniamieszkanie w budynku dawnej powozowni, Waszyngton

Dorchek Palmer stał w ciemnościach na środku salonu niewielkiego mieszkania. Miał dwadzieścia osiem lat, ale wyglądał na szesnaście. Miał też wielką, niesforną szopę jasnobrązowych włosów i zaledwie metr sześćdziesiąt pięć wzrostu. Ludzie często go nie zauważali, zakładając, że jest jakimś licealistą albo studentem, co zupełnie mu nie przeszkadzało. Jeszcze zanim ukończył dwadzieścia pięć lat, zdążył zarobić dziesiątki milionów dolarów na grach na smartfony i jako konsultant największych firm technologicznych na świecie. Ale gry na smartfony i consulting – mimo że uczyniły go obrzydliwie bogatym – nie były dokładnie tym, co sobie wymarzył. Palmer nieustannie potrzebował adrenaliny i swoje miliony wydawał głównie na przygody: wspinaczkę górską w Nepalu, zabójczy Maraton Piasków, pływanie z żarłaczami w Australii, skoki spadochronowe z wodospadu Salto Angel. Wszystkiego próbował co najmniej raz – im niebezpieczniej, tym lepiej. Ale koniec końców zawsze zaczynał się nudzić – ryzykowanie życia i zdrowia po prostu już mu nie wystarczało. Potrzebował czegoś więcej, czegoś monumentalnego, czegoś, czego nikt przed nim nigdy się nie podjął. I wtedy, pewnego dnia w Paryżu, kiedy szedł właśnie ulicą Rivoli obok dawnego pałacu Ludwika XIV, w jego głowie zrodził się nagle plan. Najpierw odrzucił go jako szalony i zbyt ryzykowny nawet dla kogoś takiego jak on. Ale w końcu zrozumiał, że właśnie tego potrzebował – czegoś tak ryzykownego, że przerażało nawet jego samego. I to właśnie owo nowe przedsięwzięcie – doświadczenie zupełnie inne od dotychczasowych – zaprowadziło go w środku nocy do tego mieszkania.

Palmer nacisnął guzik z boku zegarka, żeby podświetlić tarczę. Robiło się późno, ale wiedział, że nie pójdzie spać. Poprzedniej nocy sprawy przybrały niespodziewany obrót i gra toczyła się teraz o dużo wyższą stawkę – pająk był gdzieś w mieście.

„ To najgorszy moment, żeby panikować! ” – tak upominał swój zespół. Misja musiała zostać ukończona, a przeszkody pokonane. Ale fakt pozostawał faktem – gdyby nie udało im się zlokalizować pająka w ciągu najbliższych dwóch dni, lata wysiłków poszłyby na marne.

Nie miał zamiaru do tego dopuścić.

Jeden z członków ekipy spędził cały dzień na obserwowaniu małego mieszkanka po drugiej stronie ulicy. A jednak ku zaskoczeniu Palmera nikt się nie pojawił. Wiedział, że to ryzykowne posunięcie, ale po prostu musieli przeszukać mieszkanie. Czasu było coraz mniej, a choć nie mieli żadnej gwarancji, że znajdą to, czego szukali, musieli zyskać pewność. Liczyli, że może im się poszczęści, chociaż sam Palmer raczej w to wątpił.

– Okna zabezpieczone? – spytał głośno.

Niski i chudy mężczyzna, ubrany cały na czarno, oświetlił małą latarką brzegi grubej tkaniny, która zakrywała kuchenne okno. Materiał przyczepiony był do ściany wokół framugi mocną taśmą samoprzylepną. Identyczny materiał znajdował się we wszystkich oknach mieszkania.

– Zabezpieczone – odpowiedział mężczyzna.

– A drzwi?

– Zabezpieczone.

Palmer wraz ze swoją ekipą dostał się do mieszkania i uporał ze wszystkimi oknami i drzwiami w niecałe trzy minuty. Jego zespół składał się z zaledwie pięciu osób, ale byli to najlepsi z najlepszych. Profesjonaliści z różnych stron świata, którzy zostali doskonale przygotowani do tego typu akcji. Specjaliści od inwigilacji elektronicznej, technologii komputerowych, systemów alarmowych i nocnych operacji wspólnie włamywali się do miejsc, do których nikt nie powinien być w stanie się włamać. Każdy członek jego ekipy znał przynajmniej trzy języki, trzech miało licencję pilota, a wszyscy byli ekspertami w posługiwaniu się wieloma rodzajami broni. Potrafili wtopić się w każde otoczenie i podjąć każde wyzwanie. Ci ludzie zawodowo stawiali czoło niebezpieczeństwu. Byli też bardzo dobrze opłacani, co zapewniało Palmerowi niezbędne minimum lojalności.

– Światła na „trzy” – zarządził, zdejmując noktowizor. Dwaj pozostali mężczyźni poszli za jego przykładem. Policzył do trzech, a następnie zapalił lampę w salonie. Jaskrawy blask zalał pokój.

– Nie widać światła na zewnątrz? – spytał Palmer. Niewielkie urządzenie w jego uchu przetransmitowało to pytanie do kolejnego członka ekipy, stojącego na zewnątrz na czatach.

Chwilę później usłyszał trzask, a potem kobiecy głos:

– Absolutnie nie. Wszędzie ciemno.

– Teren czysty?

– Mieszkańcy domu nadal nie wrócili. Brak jakichkolwiek innych osób. Teren czysty.

– Czyli droga wolna – stwierdził Palmer. Ponownie spojrzał na zegarek. – Przeczeszcie wszystko. Macie pięć minut.

Dwaj członkowie ekipy, którzy towarzyszyli Palmerowi w środku, zaczęli przetrząsać pokoje niewielkiego mieszkania. Robili to szybko i dokładnie, niczego nie niszcząc i nie zostawiając żadnych śladów. Każda książka i każda gazeta zostały wyciągnięte, obejrzane i odstawione na miejsce. Każdy włącznik światła i gniazdko elektryczne zostały przeszukane. Podobnie materac na łóżku i poduszki na kanapie. Wszystkie przedmioty, co do jednego, dokładnie zbadano i odłożono z powrotem.