Przeklęta Piątka. Afterlife - Joaquin Danilecki - ebook

Przeklęta Piątka. Afterlife ebook

Joaquin Danilecki

4,0

Opis

Życie w Piekielnych Czeluściach z pewnością nie należy do najprzyjemniejszych. Evan, będący za Starego Życia męską prostytutką, przekonał się o tym dość dobitnie. Chcąc ukryć się przed grupą diabelskich napaleńców, ląduje w INFERNAL’u, gdzie poznaje Demona Słowa, Devina. Ten, pod przymusem Mrocznego Hegemona, zapoznaje Evana z istotami oraz zasadami panującymi w Tenebrae. Sam Siegel nie próżnuje, mieszając w Nowym Życiu Evana oraz jego nowych znajomych. Co planuje tym razem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 297

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Joaquín Danilecki

Przeklęta Piątka

Afterlife: Zaświaty. Tom IV

RedaktorDanilecki & Lindemann

KorektorJulia Lindemann

IlustratorJ. D. & E.S.

Projektant okładkiJoaquín Danilecki

© Joaquín Danilecki, 2019

© J. D. & E.S., ilustracje, 2019

© Joaquín Danilecki, projekt okładki, 2019

Życie w Piekielnych Czeluściach z pewnością nie należy do najprzyjemniejszych. Evan, będący za Starego Życia męską prostytutką, przekonał się o tym dość dobitnie. Chcąc ukryć się przed grupą diabelskich napaleńców, ląduje w INFERNAL’u, gdzie poznaje Demona Słowa, Devina. Ten, pod przymusem Mrocznego Hegemona, zapoznaje Evana z istotami oraz zasadami panującymi w Tenebrae.

Sam Siegel nie próżnuje, mieszając w Nowym Życiu Evana oraz jego nowych znajomych. Co planuje tym razem?

ISBN 978-83-8189-239-1

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

„Igne

Natura

Renovatur Integra”

All your demons are rattling chains

Welcome to the world of pain

Parkway Drive, The Void

You stare in the mirror and the evil you see

Is the menace within you that you have set free

Unleashing the beast brings the freedom you seek

But there’s no escaping maniacal me

Crown The Empire, Maniacal Me

I. Nie masz dokąd uciec, jeśli uciekasz przed sobą samym

Miał dwadzieścia pięć lat, gdy doświadczył niezwykłego uniesienia. Zaczęło się od lewitowania. Jego płuca wypełniły się powietrzem, mógł rozkoszować się zapachem wygranej. Będąc w fazie ekstazy miał ujrzeć cel swojej podróży. Chciał dotknąć podłoża, ale ono nagle zaczęło się osuwać.

Zanim się zorientował, nie widział już niczego i nikogo. Zapadła ciemność. Czarna, bezkresna otchłań, która wciągała go w swoje koszmarne szpony, wydawała się nie mieć końca. Życie przeleciało mu przed oczami szybko niczym japońska kolej, w której ludzie byli ściśnięci jak sardynki w puszce. Tymi sardynkami były jego nieszczęsne wspomnienia.

W jego świadomości pojawiły się tylko trzy krótkie zdania.

Piekielne Koleje Potępienia. Przystanek: Tenebrae. Przystanek końcowy.

Powoli otworzył oczy, rejestrując wzrokiem to, co znajdowało się wokół niego.

Podniósł się z ziemi. Przed nim znajdowały się tory, na których porozrzucano śmieci. Okolicę otaczały mury zniszczone przez graffiti. Mógł dostrzec porozrzucane kawałki cegieł, zupełnie tak, jakby w tej okolicy doszło do jakiegoś wybuchu. Jakby tego było mało, wszędzie niósł się smród, ohydna mieszanina alkoholu i uryny, pleśni i wymiocin.

Chcąc zebrać siły, których w tamtej chwili zdecydowanie mu brakowało, przez jakiś czas szedł przed siebie na czworakach. Czuł się tak, jakby ktoś odebrał mu życiodajną energię. Nie miał pojęcia, gdzie był ani jak się tu znalazł, ale musiał stąd wyjść jak najszybciej. Znajdował się w tak niesprzyjających okolicznościach, że już dawno powinien doznać ataku paniki, co byłoby istnym koszmarem, bo dopiero co skończyły mu się leki, a on jeszcze nie pojawił się u lekarza po następną receptę.

Z trudem oparł się o ścianę, prostując się. Naprzeciwko niego znajdowała się jakaś plansza, na której dostrzegł stare ogłoszenia dotyczące rozkładu pociągów. Podszedł bliżej, dostrzegając swoje odbicie w kawałkach szkła niegdyś chroniącego tablicę. Jego włosy były w opłakanym stanie, chociaż przed wyjściem z domu je rozczesywał. Rubinowa grzywka znów weszła mu do oczu, które stanowiły jego znak rozpoznawczy. Prawa źrenica miała szmaragdowy odcień, natomiast lewą porównywano do koloru kamienia, jakim jest lapis lazuli. Rozczochrane włosy, które sięgały mu do ramion, również miały podobne odcienie — ciemny granat znajdował się na czubku głowy, a przy rozdwajających się końcówkach przechodził w morską zieleń.

Nie miał przy sobie rzeczy osobistych. Żadnej torby, kart kredytowych, prawa jazdy, telefonu; jednym słowem — niczego, co mogłoby mu przypomnieć o tym, jak się tu znalazł. Posiadał tylko poszarpane, kolorowe ubrania. Widocznie takie na siebie narzucił przed wyjściem — niegdyś biały, teraz czarny od kurzu i krwi opięty podkoszulek, barwną koszulę w kratę z długim rękawem (wyglądała tak, jakby ktoś bezczelnie wyrzucił ją w błoto, a później potraktował jak kawałek materiału, którym można sobie podetrzeć tyłek), obcisłe spodnie z dziurami (prawdopodobnie już takie były, gdy je kupował) i tenisówki z tęczowymi sznurówkami. Na nadgarstkach miał jakieś bransoletki (kupione na promocji w sklepie z chińską tandetą). Paznokcie miał pomalowane na czarno, chociaż nie pamiętał, by to zrobił.

Ktoś mógłby powiedzieć, że wygląda jak cyrkowiec.

On sam nie miał pojęcia, kim jest. Być może nadawano mu zbyt wiele imion, zarówno męskich jak i żeńskich, i tak naprawdę nigdy nie był sobą. Odkąd pamiętał, całe życie miał z tym problem. Właśnie dlatego musiał brać te pieprzone leki.

Wzdrygnął się. Jesienią zawsze było mu zimno i nieprzyjemnie. Jedyne, o czym marzył, to powrót do domu, gorący prysznic i jakiś ciepły posiłek.

Już chciał ruszyć w stronę schodów prowadzących do wyjścia z peronu, kiedy usłyszał za sobą jakieś głosy.

— A kogo my tu mamy?

Odwrócił głowę, widząc za sobą trzech mężczyzn. Najwyższy z nich był najbardziej umięśniony, miał włosy, które przypominały zużytego mopa, chociaż w jego mniemaniu pewnie były dredami. Pozostali byli krótko przystrzyżeni, jeden miał na ciele jakieś szramy, drugi masę smolistych tatuaży. Wyglądali niczym wyjęci spod prawa, a ich zniszczone ciuchy mogły o tym zaświadczyć.

Chciał uciec, ale gdy próbował postawić kolejne kroki na schodach, poślizgnął się i wywinął orła, wpadając w ramiona jednego z rzezimieszków.

Mężczyźni spojrzeli po sobie tajemniczo.

— Czyżby zesłali nam z góry nagrodę za ostatnie kuszenie?

— Nie pierdol — odparł Ten ze Szramami. — Po prostu nawinęła się nagroda i już.

— Milczące, takie lubię najbardziej — powiedział Ten z Dredami, bawiąc się kolorowymi włosami chłopaka. Odsunął grzywkę z jego czoła, chcąc spojrzeć swojej ofierze w oczy.

W chwili, gdy to zrobił, coś się stało. Zamrugał, wpatrując się w niego. Wydawało się, że zobaczył coś, czego pozostali nie mogli widzieć. Przez moment stał w milczeniu.

— Co jest, kurwa, nigdy żeś dziwki nie widział? — rzucił Ten z Tatuażami, chcąc wyrwać mu chłopaka.

W tej samej chwili dostał z pięści w twarz i wylądował na posadzce kilka metrów dalej.

— Co do chu…

Mężczyzna z dredami zarzucił sobie zdezorientowanego chłopaka na plecy i wbiegł po schodach na górę, nie zważając na zdziwionych towarzyszy.

Chłopak nie miał zielonego pojęcia, co się wokół niego dzieje, przez co nie mógł normalnie zareagować ani nawet uwolnić się z uścisku. Obserwował znikające zejście do metra. Dopiero teraz zauważył, że znalazł się w jakimś dziwnym mieście, w dodatku chyba o zachodzie słońca, ponieważ nieboskłon był czerwony. Widział przypaloną trawę, drzewa, z których opadały liście i rozwalające się budynki.

W końcu zatrzymał się w jakimś ciemnym zaułku, który prowadził do podniszczonej fabryki broni. Mężczyzna przyszpilił go do ściany, wpatrując się w niego z powagą.

Chłopak kompletnie nie kojarzył imienia, którym został nazywany, gdy mężczyzna zaczął się do niego dobierać. Nie miał ani krzty siły, by się bronić, ponieważ kompletnie zdrętwiał, przez co cały proces był jeszcze bardziej uciążliwy. Mimo tego nie wydał z siebie ani słowa, zamykając oczy i zaciskając zęby tak mocno, że niemal poczuł, jak kły przebijają mu język.

Może w końcu nadszedł czas, by umrzeć?

W tym samym momencie usłyszał jęk, ale głos nie należał do niego.

Mężczyzna, który jeszcze niedawno używał go do zaspokojenia swoich potrzeb seksualnych, leżał teraz na ziemi w kompletnym bezruchu, jakby znalazł się w jakiejś ekstazie.

Chłopak stał w przedsionku półnagi, nie wiedząc, co się właściwie stało. Potrząsnął głową i wciągnął spodnie, po czym ukucnął obok mężczyzny. Z wyrazem obrzydzenia chwycił za leżącą obok gazetę, zasłaniając jego odsłonięte części ciała.

Zachwiał się lekko i usiadł, czując dziwny ból głowy. Zamknął oczy, zaciskając pięści kilka razy. Robił tak zawsze, gdy zdarzały się jego napady lękowe. Gdyby tylko miał przy sobie leki…

Otworzył oczy, czując się tak, jakby przed chwilą zjadł coś pożywnego. Powinien kompletnie stracić siły, tymczasem on — odzyskał je.

Wstał z ziemi, wpatrując się w leżącego mężczyznę. Wyglądał tak, jakby spał, regenerując się.

Chłopak postanowił uciec, póki jeszcze miał okazję.

Wybiegł z budynku, wpadając po drodze na przechodniów. Zatrzymał się przed budynkiem z ogromną szklaną szybą. Wciąż miał na sobie paskudnie brudne ubrania i z pewnością śmierdział potem i zdziadziałym gwałcicielem, przez co zwracał na siebie uwagę tych, którzy go mijali.

W jego oczach pojawiły się jakieś iskry. Zobaczył w odbiciu kilkanaście twarzy, które na pewno nie należały do niego, chociaż kontrolowały jego mimikę. Za jego plecami rozległy się głosy, znów słyszał imiona, których na pewno nie nosił, przynajmniej takie miał wrażenie.

Przyspieszył kroku, wkrótce uciekając przed tłumem, zarówno mężczyzn i kobiet, którzy chcieli go dogonić. Chłopak biegł co sił w nogach, nieopatrznie się o nie potykając. W oddali usłyszał jakąś głośną muzykę. W końcu trafił na schody, które prowadziły do klubu o nazwie INFERNAL. Nie zastanawiając się zbyt długo, zbiegł do podziemi, uderzając w pierwsze lepsze drzwi. Gdy się otworzyły, zamknął je za sobą, chwycił najbliższą dostępną rzecz, czyli donicę z ogromnym kaktusem, po czym zabarykadował je.

Osunął się na ziemię, chcąc odetchnąć z ulgą.

Niestety, nie mógł tego zrobić, ponieważ w tym samym czasie zauważył siedzącego przy podłużnym stoliku chłopaka. W uszach nieznajomego znajdowało się kilka niewielkich kolczyków, a na jego nadgarstkach czarne karwasze z błyszczącymi kolcami. W smolistych glanach, hebanowej skórzanej kurtce, której kołnierz całkowicie osłaniał mu szyję, i ciemnych spodniach z mnóstwem klamer, wyglądał jak jakiś metal albo punk. Miał czarne paznokcie. Posiadał niedługie, jasne, wręcz płowe włosy, których postrzępione końcówki wyglądały tak, jakby spalały się w wiecznym ogniu. W prawej dłoni trzymał pióro, a w ustach papierosa, z którego właśnie spadał popiół, ponieważ wciąż będący w szoku właściciel nie zdążył go strząsnąć do popielniczki.

Obaj wpatrywali się w siebie bez słowa. W końcu jasnowłosy otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale zmienił zdanie, widząc przerażenie na twarzy uciekiniera. Strzepał proch z notatnika, w którym coś pisał, zanim mu przerwano. Bez słowa zgasił papierosa i wstał od stolika, podchodząc do obcego chłopaka. Spojrzał mu w oczy.

Chłopak znów zaczął się obawiać, że kolejna istota zacznie go napastować, ale się pomylił. Zdążył zauważyć, że jego obserwator miał demoniczne źrenice i ciemnożółte tęczówki.

— Kambion — oznajmił nagle Punk swoim charakterystycznym, lekko zachrypniętym głosem.

— Że jak?

Punk wskazał mu na ogromne lustro, które znajdowało się obok nich, zapewne służyło do powiększania pomieszczenia.

Zdziwiony chłopak zmrużył oczy, wpatrując się w swoje odbicie. Znów widział siebie takiego, jakim się znał. Zastanawiał się tylko, jak to było możliwe.

— Jak mnie nazwałeś? — spytał, gdy jasnowłosy podszedł do stolika, sięgając po swój notes.

— Kambion — powtórzył Punk, kartkując zeszyt. — Pół śmiertelnik, pół demon.

— Co takiego?!

Punk spojrzał na niego z politowaniem.

— Czy ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?

Chłopak pokręcił głową, zaprzeczając. Nie pamiętał nawet, jak się nazywa, a co dopiero, gdzie jest. Wyjaśnił pokrótce, jak uciekał przed napastnikami, aż znalazł się tutaj.

Punk pokręcił głową z niedowierzaniem.

Wyprostował się nagle, słysząc w korytarzu czyjś głos. Spojrzał na chłopaka i pociągnął go za rękę, wpychając go do szafy stojącej w rogu.

— Siedź cicho, jasne?

Zdziwiony przybysz, którego nazwano Kambionem, skinął głową. Chwilę później, gdy siedział zamknięty w szafie, słyszał już tylko głosy.

— Skończyłeś pisać?

Głos należał do dziewczyny. Mógł ją zobaczyć przez szparę w drzwiach — była wyższa od poznanego przez niego Punka o głowę. Przez ramię przerzuciła pasek z nabojami. Poza podobnym do chłopaka strojem, miała długą grzywkę zakrywającą część twarzy. Jej włosy były fioletowe, splecione w warkocz sięgający do połowy pleców.

— Nie jestem pewny ostatniej linijki, Kas.

— No to pospiesz się, bo Raim już pomaga przy ognistych efektach, a Egza go pilnuje. Mam nadzieję, że niczego nie rozwalą. Poza tym, Zoffas już dawno powiedział ekipie, że tekst będzie gotowy na wieczorną imprezę.

— Wiem, obiecałem, że go skończę i tak będzie — obruszył się Punk — ale musisz dać mi spokój. Mówiłem wam, że wolę pracować sam.

— Dlatego barykadujesz się kaktusem? — zagaiła dziewczyna, szczerząc kły w szelmowskim uśmiechu. — Cóż, niech ci będzie, asie.

— Nie nazywaj mnie tak — mruknął, wypychając ją z pokoju. Dziewczyna zaśmiała się głośno, po czym ruszyła przed siebie.

Punk pokręcił głową z niedowierzaniem i podszedł do szafy, otwierając ją. Siedzący w niej chłopak wypadł na podłogę.

— Jak na Kambiona, kompletnie brak ci polotu — rzucił Punk, wyciągając z szafy jakieś ciemne ubrania. — Masz, załóż to. Powinny pasować, skoro jesteśmy podobnego wzrostu. Nie możesz paradować po Tenebrae, wyglądając jak kur… — Urwał, nie chcąc wypowiadać ostatniego słowa. Zacisnął usta, usiadł przy stoliku, otworzył zeszyt i zaczął w nim coś pisać.

W tym samym czasie chłopak nazwany przez niego Kambionem zrzucił z siebie stare ubrania i założył to, co mu podarowano — ciemne spodnie, bluzkę w czerwono-czarne paski i hebanową bluzę z kapturem. Jedynym, co odstawało od jego stroju, były tenisówki z tęczowymi sznurówkami. Wkrótce wymienił je na bordowe.

Po raz kolejny spojrzał na siebie w lustrze. W ten sposób mógł wpasować się w tłum. Z tego, co zdążył zauważyć, większość mieszkańców tego dziwnego miasta chodziła w czarnych strojach.

Odwrócił się w stronę stolika.

— Dzięki za pomoc, eee…

— Devin — odparł Punk, zerkając na niego z ukosa. — A ty? Powiesz mi w końcu, jak masz na imię czy mam ci je nadać?

— Ja… Nie wiem.

Devin złapał się za głowę, wydając z siebie głośny dźwięk zawodu. Był niezwykle ekspresywny. Wydawało się, że jest bliski tego, by zacząć rzucać przekleństwami, jednak ugryzł się w język. Chwycił za pióro i dopisał ostatnie słowa w tekście, wyrwał kartkę z notesu i zwinął ją w rulon. W jego dłoni pojawił się płomień, który strawił kawałek papieru.

— Załóż kaptur — poinstruował chłopaka Devin. — Wiem, kto będzie znał twoje imię, ale musimy się tam dostać, nie zwracając na siebie uwagi.

— Łatwo ci mówić, nie ciągnie się za tobą banda napaleńców — żachnął się chłopak, zakładając ręce na piersi.

Devin przewrócił oczami i machnął piórem przed jego twarzą. W tym momencie chłopak poczuł, że dosłownie odebrano mu mowę. Mógł tylko gestykulować i wyrażać swoje niezadowolenie mimiką, czego nie omieszkał zrobić, tym samym działając nowo poznanemu osobnikowi na nerwy.

— Przestań, bo w ogóle cię zablokuję, debilu — powiedział Devin, uderzając go w tył głowy, by doprowadzić go do porządku. — Idź za mną, nie patrz na nikogo i nie pozwól się dotknąć.

Niezadowolony Kambion nie miał większego wyboru, jak tylko zrobić to, co mu kazano.

Obaj wymknęli się z budynku tylnym wyjściem, przemykając między uliczkami. W tym czasie chłopak przyglądał się miastu. Z pewnością nie należało ono do normalnych. Nie było jakoś specjalnie czyste ani też przesadnie brudne, dzielnica, przez którą obecnie przechodził, wyglądała na niezamieszkaną. W okolicy znajdowały się podniszczone kamienice i budynki przypominające o starym budownictwie, o które nikt nie dbał. Pod niewielkim mostem przepływał strumyk z czymś, co nie przypominało wody, a przynajmniej nie taką czystą — bardziej ścieki. Kambion skrzywił się na moment, wciąż czując zapach przypominający mu o wydarzeniach sprzed kilkudziesięciu minut.

A może minęło już kilka godzin? Kompletnie stracił poczucie czasu.

Devin szedł przed nim, bacznie rozglądając się dokoła. Wydawał się bardzo opanowany, nawet jeśli zachowywał czujność. W swojej prawej dłoni obracał pióro tak, jakby było jego najcenniejszą bronią, którą mógłby użyć w razie ataku.

Chłopcy przeszli przez park, który nosił dumną nazwę Ogrodu Cieni. Według tabliczki wiszącej na wejściu, zajmował się nim Alpiel, ale chyba kiepski był z niego ogrodnik… Park przypominał bardziej niebezpieczne lasy pełne jadowitych zwierząt i trujących roślin niż coś, co mogłoby nosić nazwę ogrodu.

Usypana ze żwiru ścieżka była otoczona potężnymi łańcuchami z obu stron. Prowadziła do czegoś, co nazwano Fontanną Rozpaczy. W oddali dało się zauważyć coś, co przypominało szubienicę. Wprowadzano na nią jakiegoś mężczyznę.

Kambion postukał Devina w plecy, chcąc mu zadać pytanie dotyczące skazańca.

— To Tréas — odparł chłopak, odwracając się do niego. — W ramach kary jest wieszany od czasu do czasu.

W oczach chłopaka dało się ujrzeć przerażenie po usłyszeniu tej nowiny.

— Wyluzuj, tutaj dzieją się gorsze rzeczy — uciął Devin, idąc przed siebie.

Gdy chłopcy wyszli z Ogrodu Cieni, znaleźli się na drodze prowadzącej do ogromnej rezydencji. Posiadłość była ogrodzona, na dodatek pilnował jej wielki doberman o hebanowej sierści. Początkowo wydał z siebie okropny warkot, ale Devin uniósł dłoń, kręcąc piórem jakieś znaki w powietrzu.

— Brutus, leżeć — powiedział, wchodząc na teren posiadłości.

Pies podszedł bliżej, obwąchując przybyszów. Zwrócił uwagę na nowicjusza i zdaje się, że strasznie się rozochocił, skacząc wokół niego.

— Działasz nawet na psy? — jęknął Devin, popychając Kambiona przed siebie. — Oby Dyrektor coś z tym zrobił.

Znaleźli się na terenie posiadłości. Devin uniósł swoje pióro i wypowiedział jakieś zaklęcie, jednocześnie rozwiązując chłopakowi język. Ten już miał coś powiedzieć, kiedy stanęła przed nim kobieta w ciemnej garsonce i spiętych w kok włosach, wyglądała na sekretarkę. Poprawiła okrągłe okulary i schowała czytaną przez siebie gazetę, Piekielne Imperium, pod pachę.

— W czym mogę pomóc?

— Muszę go pokazać Dyrektorowi Sieglowi — wyjaśnił Devin, pokazując głową na swojego towarzysza. — To pilne.

Kobieta wpatrywała się w nich przez moment. Devin stanął przed chłopakiem.

— Lepiej trzymać się od niego z daleka, panno Beth — wyjaśnił, naciągając kaptur na jego oczy.

Beth skinęła głową, podchodząc do swojego biurka. Nacisnęła przycisk na pozłacanej klawiaturze znajdującej się na jego środku.

— Panie Siegel… Przyszedł Devin. Przyprowadził gościa. Mówi, że to pilne.

— Niech wejdzie — odezwał się głos po drugiej stronie.

Beth machnęła dłonią do chłopaków, pozwalając im wejść na górę.

Przybysz przyglądał się budynkowi. Był on wypełniony przepychem, w przeciwieństwie do pozostałych części tego miasta. Musiała tu mieszkać jakaś szycha, przynajmniej do takiego wniosku doszedł chłopak, widząc wszystkie bogate zdobienia i ozdoby.

Devin stanął przed mahoniowymi drzwiami i zapukał, po chwili wprowadzając gościa do środka.

Chłopak rozejrzał się po pokoju jegomości. Z okna roztaczał się widok na całe miasto, w rogu znajdował się stolik z rozmaitymi trunkami. Po drugiej stronie stało ogromne lustro. Na środku pomieszczenia ustawiono biurko. W fotelu ktoś siedział, przerzucając jakieś papiery.

— Dyrektorze Siegel… — zaczął Devin, podchodząc bliżej.

Przystojny i dobrze zbudowany mężczyzna uniósł głowę. W tym samym momencie oczy jego i Kambiona spotkały się.

Demoniczne źrenice Dyrektora zmniejszyły się jeszcze bardziej. Wypuścił z dłoni papiery, które właśnie przeglądał. Wstał od biurka i niemal natychmiast teleportował się bliżej.

Dotknął twarzy tego, kogo widział. W nim samym żyło teraz wiele emocji, od niedowierzania, poprzez radość, a na końcu smutek. Wyglądał tak, jakby odzyskał to, co dawno utracił, a co jednocześnie było dla niego tak bardzo niedostępne.

— Varya — szepnął Siegel, ślepo wpatrując się w przybyłego Kambiona.

Devin spojrzał na mężczyznę i pokręcił głową, zaprzeczając.

— Dyrektorze, kogokolwiek pan widzi, to nie jest…

Siegel przeniósł swój wzrok na Devina, którego na ten widok natychmiast zmroziło. Wycofał się i pochylił głowę, tym samym okazując skruchę. Kątem oka obserwował zachowanie Mrocznego Hegemona.

Mężczyzna stał jak wryty w kompletnym milczeniu. W końcu zdjął kaptur z głowy drugiego chłopaka. Wydawało się, że jest zawiedziony. Odsunął się od przybysza i splótł dłonie z tyłu pleców, odwracając się w stronę Devina.

— Widzisz, Devinie? Mówiłem ci, że każda ułomność ma swoje zalety — powiedział Dyrektor, uśmiechając się tajemniczo. — Czyżby to przeznaczenie?

Devin schował ręce do kieszeni, obserwując mężczyznę w milczeniu.

— Chcę się dowiedzieć, kim jestem — odezwał się milczący od dłuższego czasu przybysz, wchodząc im w słowo.

Sam Siegel zmierzył go wzrokiem.

— Jesteś Kambionem — uciął krótko, wracając na fotel. — Uwodzisz istoty, by odebrać im energię podczas aktu seksualnego.

— To już wiem, a tak, poza tym?

Devin spojrzał na chłopaka z przerażeniem, jakby chciał tym samym powiedzieć, by ten nie pyskował komuś, od kogo zależy jego ówczesne życie.

Dyrektor Siegel roześmiał się, sięgając po kieliszek stojący na jego biurku i jednym haustem wypił jego zawartość.

— A ja myślałem… — zaczął, łapiąc się za głowę. — Niech mnie. — Zwrócił się do Devina. — Dałeś mu swoje ubrania? Wiesz, że w ten sposób związałeś go umową? No, to weźmiesz za niego odpowiedzialność.

— Ale ja nie…

— Młode Kambiony mają niezłą moc, ale nie wiedzą, jak z niej korzystać — ciągnął Siegel, nie zwracając uwagi na jego sprzeciw. — Skoro myślisz mózgiem, a nie penisem, dasz sobie z nim radę. A ty — dodał, zwracając się do Kambiona — podejdź do mnie.

Chłopak powoli zbliżył się do biurka, nieśmiało zatrzymując się naprzeciwko mężczyzny.

Siegel wyciągnął dłonie nad jego nadgarstkami. W tym samym momencie pojawiły się na nich czarno-białe bransolety.

— Będziesz je nosił, póki nie nauczysz się korzystać ze swojej mocy — powiedział Dyrektor, wpatrując się chłopakowi w oczy. — Witaj w Piekielnych Czeluściach, Evanie[1].

Kambion poczuł się tak, jakby przez jego ciało przepłynął prąd elektryczny. Zachwiał się, opierając dłonie o biurko.

Pół-człowiek, pół-Demon spojrzał na swoje odbicie w zwierciadle.

Nie wiedział, dlaczego znalazł się w Piekle. Wiedział jednak, że wreszcie ma własne imię.

Odwrócił się w stronę Devina.

— No, to załatwione — powiedział w końcu Siegel, sięgając po karafkę z jakimś trunkiem. — Devin, od tej pory będziesz go pilnował w ramach zajęć dodatkowych, które właśnie dla ciebie ustanowiłem. Jeśli spróbujesz się wymigać, wyleję cię ze szkoły na zbity pysk, a jesteś już na ostatniej prostej. Macie się zaraz stawić u Zoffasa. A teraz zabierajcie się stąd.

— Tak, Dyrektorze.

Devin wyprowadził Evana na zewnątrz, kątem oka zerkając na Dyrektora, który pakował w siebie kolejny litr trunku. Demon pokręcił głową ze smutkiem. Kogokolwiek zobaczył Mroczny Hegemon, wpatrując się w Evana, musiał z tego powodu bardzo cierpieć.

Chłopcy opuścili teren rezydencji Siegla. Evan schował się za plecami Devina, widząc Demony przechadzające się po Tenebrae.

— Co ty wyprawiasz?

— A jeśli znowu na mnie napadną?

Devin westchnął ciężko. Odwrócił się do Evana i złapał go za nadgarstki.

— Widzisz te bransolety? Póki będziesz je nosił, nic ci się nie stanie — wyjaśnił chłopak.

Evan zastanawiał się przez moment, lustrując wzrokiem przypadkowych przechodniów. Żaden nie rzucił się na niego, więc pół-Demon mógł być spokojny o swój tyłek.

Devin wyciągnął z kieszeni papierosa. Pstryknął palcami, wytwarzając iskrę i podpalił go.

— Dokąd teraz? — spytał Evan, gdy chłopak przyspieszył kroku.

— Wracam do pracy — mruknął Devin, wydmuchując dym z ust. — A ty idziesz ze mną.

Evan wsadził dłonie do kieszeni bluzy i posłusznie ruszył za nim.

*

Wnętrze INFERNAL’a zrobiło się strasznie zadymione. Idąc przez korytarz, na którym błyskały światła jasnych neonów, Evan bacznie obserwował wszystko to, co działo się wokół niego. Mijał Demony, które miały na siebie narzucone rozmaite ubrania, niektóre nawet bardzo podobne do jego starych rzeczy. Dowiedział się jednak, że była to kwestia profesji, a on, jako nowy osobnik w Tenebrae, nie mógł przypominać męskiej kurtyzany, jak ujął to Devin.

Evan wytężył słuch, gdy dotarły do niego dźwięki muzyki dochodzącej z sali znajdującej się w podziemiach. Zatrzymał się w miejscu, czując się tak, jakby wpadł w trans. Zaczął iść w tamtą stronę. Widząc to, Devin podszedł do niego i siłą zatkał mu uszy. Evan mrugnął kilka razy, wpatrując się w niego ze zdziwieniem. Devin ruszył głową, chcąc wyciągnąć zza wysokiego kołnierza swojej kurtki coś, czego Evan nie zauważył wcześniej — słuchawki, które służyły do zagłuszania dźwięków. Kambion uniósł dłonie, zakładając je na swoje uszy tak, jak kazał mu Devin. Obaj ruszyli w stronę sali.

Gdy Evan przekroczył próg, uderzyło go ciepło buchające z sali. Przy scenie znajdowały się jakieś fontanny wielobarwnych płomieni, w które wpatrywała się zahipnotyzowana widownia. Wybuchowymi efektami zajmował się Demon o rozczochranych, jasnobrązowych włosach, tworząc je z pomocą własnych dłoni. Evan jeszcze nigdy nie widział czegoś takiego z bliska. Ogień nie wyrządzał widowni żadnej krzywdy, a nawet jeśli, to nikt tego nie odczuwał, będąc w transie. Wydarzenie przypominało koncert metalowy, publika była przebrana w ciemne stroje i glany, które swoim ciężarem niemal zrywały złożoną z desek podłogę.

Obok demonicznego miotacza ognia znajdowała się dziewczyna o lazurowych włosach spiętych w kitkę. Miała na sobie coś w rodzaju ciemnego kitla. W czarnym stroju wyróżniały się tylko biały szal i równie białe rękawiczki. Była niższa od swojego towarzysza i zdaje się, że pilnowała porządku, kontrolując wybuchy ognia jakimś specyficznym sprzętem, którego Evan nigdy nie widział na oczy.

Kambion stanął na niewielkim podwyższeniu, obserwując scenę z daleka. Obok znajdował się bar. Pieczę nad nimi sprawowała dziewczyna, którą Evan widział, gdy siedział w szafie. Była niezwykle wysoka, zdaje się, że przewyższała swoich towarzyszy co najmniej o głowę. Ściągnęła z siebie pasek z nabojami, zamiast niego miała na szyi wisiorek z jakąś fiolką w kształcie kuli. Nieznana zawartość była oznaczona czaszką.

Devin zabronił Evanowi ściągać słuchawek, a w ramach wyjaśnienia pokazał mu, jak zachowywali się zebrani pod sceną słuchacze. Widok niektórych z nich przypomniał Evanowi o mężczyźnie, który postanowił go zgwałcić w zaułku — poza faktem, że melomani nie leżeli na ziemi, a skakali wokół sceny w ekstatycznym uniesieniu tak, jakby zażyli przed koncertem jakieś substancje odurzające.

Tymczasem na scenie muzycy wydzierali się wniebogłosy niczym zwierzęta w rui, uderzenia w bębny sprawiały, że zgromadzeni słuchacze niemal maszerowali w ich rytmie, natomiast dźwięk gitary, który roznosił się po sali, był czymś więcej niż tylko hipnotycznym rzępoleniem — był tym, co przywracało wszystkim wokół życie, zupełnie tak, jakby powietrze znów zaczęło przepływać przez ich płuca, jakby krew buzowała w ich żyłach.

Evan spojrzał na bransolety, które nałożył na niego Siegel. Zastanawiał się, czy może je ściągnąć, żeby dołączyć się do tłumu.

Devin uderzył go po łapach, zupełnie tak, jakby się domyślił, co chodzi mu po głowie. Nie mogli podpaść Dyrektorowi już pierwszego dnia, poza tym, Devin — na swoje nieszczęście — musiał pilnować Evana, by ten nie narobił głupstw.

Koncert, o ile w ogóle można tak nazwać tę orgię, zakończył się porządnym grzmotnięciem i wybuchem ognia przypominającym fajerwerki. Wokół zapanowała ciemność.

Devin skinął ręką na Evana, wskazując mu drzwi prowadzące po schodach na górę.

Nad salą znajdował się pokój należący do Demonów pilnujących porządku w klubie INFERNAL, managera i paru innych osobistości. Devin zapukał do drzwi. Uchylił je lekko i wprowadził swojego towarzysza do środka.

Evan zobaczył siedzącego na biurku Demona o długich, ciemnych włosach i białych jak śnieg tęczówkach. Mężczyzna uniósł głowę, lustrując przybyszów od góry do dołu.

— Zoffas?

— Czego?

— Dyrektor nas przysłał — wyjaśnił Devin, wzruszając ramionami.

— To on?! — zawołał Demon, zeskakując z biurka.

Podszedł do Evana i przyjrzał mu się uważnie. Chłopak zdążył się już przyzwyczaić do tego, że każdy go oglądał i dotykał, więc reakcja czarnowłosego Zoffasa wcale nie zrobiła na nim wrażenia.

— Widzę, że Dyrektor zajął się środkami bezpieczeństwa — zagaił, wskazując na bransolety znajdujące się na nadgarstkach Kambiona. — Nic dziwnego, skoro potrafi przyjąć dowolną formę i płeć. Ja pierdolę.

— No chyba nie — mruknął Evan, mrużąc oczy.

Devin kopnął go w łydkę, tym samym doprowadzając go do porządku.

Zoffas zmierzył Evana lodowatym spojrzeniem i wzruszył ramionami.

— Co, Szefu zrobił z ciebie niańkę? — rzucił prześmiewczo Demon, zerkając na Devina z ukosa. — W sumie nie miał wyboru, jesteś jedynym, który nie będzie chciał go zerżnąć.

Devinowi cisnęło się na usta, by powiedzieć „zamknij się”, ale wypowiedzenie tych słów mogłoby mieć tragiczne skutki, więc po prostu stał w milczeniu.

Zoffas był kimś w rodzaju przewodniczącego kontrolującego uczniów Tenebris College, więc sprzeciwienie się mu wiązało się z poważnymi konsekwencjami. Evan został potraktowany przez niego jak wioskowy głupek, który nagle przybył do wielkiego miasta, pewnie dlatego jego niedorzeczny komentarz został puszczony koło uszu.

— Dobra, nie mam całej nocy, załatwmy to i możecie wypieprzać — ciągnął Zoffas, wyciągając z szuflady jakiś pergamin. Wziął z lady biurka złotawo-czerwone pióro feniksa, umoczył je w smolistym atramencie i zaczął coś na nim kreślić.

Gdy skończył, podał dokument Evanowi. Chłopak przyjrzał się temu, co było zapisane na pergaminie. Umowa, o której wspominał Dyrektor Siegel.

Zoffas wiedział, że przekazanie Evanowi ciuchów nie miało żadnego znaczenia dla władcy Tenebrae. Mroczny Hegemon chciał, by Devin miał Kambiona na oku, ponieważ jako jedyny był w stanie to zrobić ze względu na swoją… ułomność.

Evan nagryzmolił na dokumencie własne imię, po czym oddał zwinięty pergamin Zoffasowi. Czarnowłosy Demon skinął głową i wyciągnął dłoń, rysując nią coś w powietrzu. Przed oczami Evana ukazał się symbol węży znajdujących się w okręgu. Miały splecione ogony i znajdowały się naprzeciwko siebie tak, jakby miały się ku sobie. Chłopak poczuł, jakby wypalano mu coś na piersi, dokładnie tam, gdzie wcześniej biło ludzkie serce. Wkrótce przekonał się, że nałożono na niego tatuaż oznaczający jego siłę, tym samym przypieczętowując jego los.

Zoffas zerknął na Devina, który wpatrywał się w przestrzeń pustym wzrokiem. Wiedział, że jeśli Dyrektor Siegel coś postanowi, to jego decyzje są nieodwracalne. Miał jednak wątpliwości co do tej. Według niego Devin nie nadawał się na niańkę.

A, do cholery, co go to obchodziło. Najwyżej się pozabijają.

Zoffas schował dokument do pudła, które wkrótce miało znaleźć się w Archiwum, gdzie przechowywano wszystkie historie dotyczące przybyłych w Zaświaty istot. Pstryknął palcami, każąc chłopakom się wynosić.

— Dev, sprawdź, czy Kas, Raim i Egza ogarnęli salę — powiedział, gdy chłopak chwycił za klamkę od drzwi.

Devin skinął głową, puszczając Evana przodem.

Zeszli na dół. Sala, w której poprzednio odbywał się koncert, teraz była kompletnie pusta — nie licząc śmieci pozostawionych przez widownię. Na scenie znajdowała się niebieskowłosa dziewczyna, machająca jakimś pilotem. Zdaje się, że sterowała czymś, co przypominało machinę wojenną, chociaż w rzeczywistości ten dziwny czołg sprzątał salę. Demon, który zajmował się wybuchami ognia, teraz wykorzystywał go do spalania śmieci. Dziewczyna stojąca przy barze mieszała jakieś trunki, sprawdzając, czy któryś z nich nie wybuchnie po dodaniu kolejnej porcji świecącego w ciemności specyfiku.

Devin stanął na środku sali i klasnął w dłonie, chcąc zwrócić na siebie uwagę pozostałych. Początkowo go zignorowali. Chłopak zacisnął usta i wyciągnął swoje pióro, pisząc coś w powietrzu.

Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pozostali znaleźli się przy nim, jakby coś kazało im to zrobić. Stali jak wryci, wpatrując się w Devina niczym w ósmy cud świata. Evan spojrzał na niego ze zdziwieniem, będąc jednocześnie pod wrażeniem jego umiejętności. Szkoda, że sam nie umiał zrobić czegoś podobnego.

Devin pstryknął palcami, wyprowadzając ich z transu. Chrząknął lekko, po czym wskazał na swojego towarzysza.

— To jest Evan — powiedział, przedstawiając go pozostałym. A to — dodał, wskazując po kolei na wysoką dziewczynę, niebieskowłosą mechanik i piromana — Kas, Egza i Raim.

— Siema — Egza i Raim odezwali się chórem, unosząc dłonie w geście powitania.

— Czyżby nasz prawiczek wreszcie sobie kogoś przygruchał? — zagaiła Kas, opierając dłonie o biodra. — Trzeba dać znać Zahunowi, będzie miał o czym pisać w tym swoim szmatławym brukowcu. Chociaż… Zahun to Demon Skandali, a to nie skandal, tylko cud.

Devin spojrzał na nią najbardziej cynicznym wzrokiem, jaki można by sobie wyobrazić. Evana nieco to przeraziło i podnieciło zarazem.

Cholera, czy te bransolety na pewno działały?

­– Ej! — krzyknął Devin. — Macie przed sobą prawdziwego Kambiona.

— Półdemona pragnień? Byłoby zajebiście, ale jakoś ci nie wierzę — mruknęła Kas, zakładając ręce na piersi.

Devin uśmiechnął się szyderczo, po czym zerknął na Evana.

— Ściągnij je, Evan.

— Przecież nie mogę…

— Ściągnij je — powtórzył Devin, tym razem głośniej. Evan wzdrygnął się, słysząc, jak Demon unosi na niego głos i posłuchał go.

Schował bransolety do kieszeni bluzy, po czym podszedł do Kas. Demonica spojrzała na niego z góry, jakby to nie robiło na niej wrażenia.

— I co, to ma być… — Urwała nagle, rzucając się na Evana. Przyszpiliła go do podłogi i zaczęła się z nim całować.

Egza i Raim spojrzeli po sobie ze zdziwieniem, a po chwili przenieśli wzrok na Devina, prawdopodobnie chcąc mu zadać pytanie brzmiące: „Co myśmy, kurwa, zobaczyli?”. Na twarzy Demona pojawił się wyraz pogardy i obojętności zarazem. Założył słuchawki, nie chcąc słyszeć dziwnych odgłosów, jakie w tej chwili rozlegały się w sali.

Zanim Kas zdążyła rozebrać siebie i Evana, Devin złapał go za ramię i z powrotem założył mu bransolety.

— Co to, kurwa, było?! — zawołała Kas, poprawiając bluzkę.

Egza i Raim zaczęli śmiać się w niebogłosy, widząc jej reakcję. Demonica poprawiła włosy i sięgnęła po pistolet przymocowany do kabury przy pasku spodni, celując do rechoczących Demonów. Przestali się śmiać, unosząc dłonie w pokojowym geście.

— Mówiłem wam, że to Kambion — powiedział Devin, zerkając na pozostałych z ukosa.

Kas prychnęła pod nosem, wciąż się czerwieniąc. Zdawała sobie sprawę z tego, że osoba, którą zobaczyła, była tylko jej wyobrażeniem, ale… Niech to szlag, dlaczego tak prawdziwym?

— No dobra, co w związku z tym? Zostawiasz go, żeby nas… — zaczął Raim, próbując pokazać pewne czynności seksualne z pomocą dłoni.

— Czy wy wszyscy jesteście aż tak niewyżyci? — spytał Devin.

Pozostali wzruszyli ramionami.

­– No wiesz, ty jako jedyny tego nie czujesz — powiedziała Egza, splatając dłonie z tyłu pleców.

Evan spojrzał na Devina pytająco, nie wiedząc, o co chodzi.

— Devin jest jedynym, który widzi cię takim, jakim naprawdę jesteś — wyjaśniła Kas, bawiąc się swoim rewolwerem. — Brakuje mu najmniejszej cząstki pożądania.

— No, chyba, że zacznie mówić i pisać — dodał Raim.

— Nie prosiłem was o autoprezentację — rzucił Devin, wyciągając z kieszeni papierosa.

— Ależ nie ma za co, asie — uśmiechnęła się Kas, klepiąc go po plecach.

Chłopak zmierzył ją wściekłym wzrokiem, przeciągle wypuszczając dym ust. Zdaje się, że w ten sposób się uspokajał. Evan zastanawiał się, czy Devin traktował swoje papierosy tak, jak on kiedyś leki. Miały one dość specyficzny zapach, przypominający mieszankę ziołową i coś, co trudno było zidentyfikować.

Śmieszne. Evan już dawno powinien się obudzić, ponieważ ten sen ciągnął się zdecydowanie za długo. Najpierw napadły go jakieś potwory, a teraz jeszcze rozmawia z Demonami, mało tego — rozmawiał z samym władcą piekielnego miasta.

Miał nadzieję, że to sen, bo inaczej mogłoby się okazać, że przedawkował leki.

Kurwa, a co, jeśli naprawdę je przedawkował? Może dlatego nie mógł przy sobie niczego znaleźć, nie wiedział, kim jest ani nawet gdzie jest? Czy to jeden z gorszych koszmarów, jakich doświadczał?

W tym momencie poczuł, że naprawdę przestał oddychać, zupełnie tak, jakby wsadzili go do ciasnej klatki, z której nie było wyjścia. Zaczął kręcić się w kółko, wkrótce zaczął biegać po pustej sali, śmiejąc się histerycznie i płacząc na zmianę.

Jego zachowaniu przyglądały się pozostałe Demony. Kas, Egza i Raim spojrzeli na Devina.

— Co?

— No zrób coś z tym, w końcu jesteś jego niańką.

— Nie jestem niczyją niańką! — krzyknął Devin, machając dłonią. Skierował swoje pióro w stronę Evana, wypisując coś w powietrzu. Wypowiedział przy tym jakieś słowa, ale zrobił to tak cicho, że reszta nie mogła wiedzieć, jakie wyrazy padły.

Evan natomiast padł na ziemię. Nadal panikował, jednak nie mógł się poruszyć, przez co miał wrażenie, że dusi się jeszcze bardziej. Z jego ust wydobyło się coś, co przypominało krew. Później jej kolor zmienił się, przypominając ludzkie wymiociny.

Demony stanęły nad nim, bacznie go obserwując. Egza poprawiła swoje białe rękawice, po czym wyciągnęła z kieszeni czarnego płaszcza coś, co przypominało próbówkę. Nabrała do niej nieco kolorowej mazi i przyjrzała się jej uważnie, mrużąc oczy.

— Lekoman — wyjaśniła, zerkając na pozostałych. — Przedawkował.

Devin wpatrywał się w maź, w pewnym momencie doznając objawienia.

— Kurwa mać — zaklął, przykładając dłoń do ust.

Pozostali wymienili się spojrzeniami. Wiedzieli, że Devin raczej nie przeklina, a przynajmniej się stara, więc jeśli teraz to zrobił, sytuacja była naprawdę poważna.

— On nie wie, że umarł — powiedział w końcu chłopak, pochylając się nad Evanem, który wyglądał tak, jakby coś rozdzierało go od środka. — Musi zobaczyć swoje ciało.

— Ale nie możemy tak po prostu opuścić Tenebrae — wtrąciła Kas. — Jeśli Imamiasz się dowie, opierdoli nas za nielegalne podróżowanie bez pozwolenia i wyraźnego powodu.

— On jest powodem — rzucił Devin, unosząc prawie nieprzytomnego Evana. — Egza, potrzebujemy twojego portalu.

— Pojebało cię!? Nie pamiętasz, co stało się ostatnio, kiedy kręciłeś się między dwoma światami?

— Nie mam wyjścia, Siegel kazał mi się nim zająć. Wywali mnie ze szkoły, jeśli czegoś z tym nie zrobię.

— Jest problem, Dev — mruknęła, kręcąc głową z niedowierzaniem. — Potrzebujemy jakiegoś ziemskiego przedmiotu Evana, by portal zlokalizował miejsce pobytu jego ciała.

Dev wskazał głową na kieszenie bluzy Evana. Egza wyciągnęła z nich bransoletki, które chłopak miał na sobie w chwili przybycia do Tenebrae.

— Faktycznie jesteś definicją autodestrukcji — powiedziała. — Raim, światło.

Raim uniósł dłonie. Pomiędzy nimi pojawiła się kula ognia. Demon kontrolował ją, idąc przed grupką pozostałych towarzyszy. Egza wyciągnęła z kieszeni coś, co przypominało wytrych i już chciała otworzyć zamknięte podziemne drzwi, kiedy wyprzedziła ją Kas, po prostu je wykopując.

— Tak będzie szybciej.

Grupka Demonów ruszyła przed siebie, cały czas obserwując półprzytomnego Evana.

Tymczasem sam zainteresowany widział tylko przebłyski światła, które pojawiło się w ciemnym tunelu dzięki Raimowi. Czuł, że uciekają z niego wszystkie siły i miał wrażenie, że zniknie już na zawsze. Ten koszmar nie miał zamiaru się skończyć, a on trwał w nim jak w najgorszym scenariuszu, którego nie mógł napisać na nowo. Nie marzył o niczym innym jak tylko o prawdziwej śmierci, o ile taka w ogóle mogła nadejść.

Demony wyszły z labiryntu poskręcanych ze sobą podziemnych korytarzy, znajdując się w budynku przypominającym starą fabrykę broni. Egza podbiegła do ogromnego metalowego okręgu, który został złożony z części. Na stole szukała papierów, na których napisała sobie, jakiego zaklęcia użyć, by uruchomić portal. Aby to zrobić, potrzebowała mocy Devina.

Chłopak położył Evana na stole, po czym wyciągnął swoje pióro. W miejscach, które wskazała mu Egza, nakreślał odpowiednie znaki. Ona sama umieściła bransoletkę na środku okręgu, w specjalnie przygotowanej szufladce.

Wokół metalowego okręgu zapłonęło jasnoniebieskie światło, najgorętszy ogień.

— Ile mamy czasu? — spytał Devin, odwracając się do Egzy.

— Licząc się z tym, że portal może was wyrzucić tam, gdzie ostatni raz znajdowała się ta śmieszna bransoletka? W chuj mało — wyjaśniła, ściskając w dłoniach plan machiny. — Pospiesz się, Dev. Postaram się utrzymać portal najdłużej, jak się da.

Chłopak skinął głową, podnosząc leżącego na stole Evana, po czym podszedł do portalu. Chwilę później zniknął w przejściu, zostawiając Demony w ogromnej sali przypominającej bunkier.

— Powie mi ktoś, dlaczego właściwie mu pomagamy? — rzuciła Kas, buńczucznie zakładając ręce na piersi.

— Ponieważ jest psycholem — odpowiedział Raim, uśmiechając się niewinnie. — Poza tym, Evan musi mieć wyjątkową moc, skoro na jego widok Siegel znów zaczął zamawiać napoje z Dachu Świata, żeby się nawalić.

Demonice spojrzały na niego ze zdziwieniem.

— Co się gapicie, nie było mnie tam. Wiem tylko, że Dyrektor odwołał zajęcia po spotkaniu z Evanem. Był w szoku.

— Ciekawe, kogo zobaczył.

— A właśnie, Kas, kogo ty zobaczyłaś? — zagaiła Egza, odwracając się do niej.

— Nie twój interes — warknęła Kas, odwracając się do niej plecami.

Bo niby dlaczego miała jej powiedzieć, że dzięki umiejętności Evana widziała kogoś, kto znajdował się w tej sali razem z nią?

*

Autodestrukcja. Sadyzm. Jego największe wady były jego największą siłą.

Portal wyrzucił go w jakimś zaśmieconym zaułku. Devin wylądował z Evanem na Ziemi. Zdjął z niego czar, który powstrzymywał Kambiona przed rzucaniem się w napadzie paniki. Wyglądał paskudnie, miał podkrążone i przekrwione oczy, rozczochrane włosy, w dodatku jego ubrania były pokryte jego własnymi wymiocinami.

Evan ocknął się, chcąc łykać powietrze tak łapczywie, jak tylko mógł. Nie było to jednak konieczne, odkąd naprawdę umarł, chociaż sam nie był tego jeszcze w pełni świadomy.

W tym czasie Devin próbował wykorzystać swoją zdolność odczytywania znaków i słów, by odnaleźć ślady po bransolecie. Odwrócił się do Evana, który nie miał siły, by się podnieść. Devin zacisnął usta i kazał mu wskoczyć na swoje plecy, po czym podążył za jasnoniebieskim światłem stworzonym przez portal.

Evan znowu był przez kogoś niesiony. Właśnie tak wyglądała jego szara egzystencja, całe życie na walizkach. Nigdy nie miał swojego miejsca, zawsze był w ruchu. Chociaż raz mógłby się zatrzymać i odpocząć. Nie miał nawet pojęcia, dokąd zmierza. W końcu przestał być świadomy czegokolwiek.

Devin zatrzymał się w jednej z gorszych dzielnic szkockiego miasta, przy budynku, który przypominał karczmę. Nad jej drzwiami znajdował się wizerunek sukuba. Ludzie umieszczali je nad framugami od XVI wieku, by oznajmić przybyszom, że w środku, poza miejscem przeznaczonym do spożywania posiłków i picia, znajdował się również burdel.

Skoro tak, budynek nie był strzeżony żadnymi niebiańskimi egzorcyzmami, prawda?

Demon nie pomylił się, mógł wejść do jego wnętrza bez problemu. Na piętrze budynku faktycznie znajdowały się pokoje, w których ludzie oddawali się seksualnym igraszkom. Jako że na Devina to kompletnie nie działało, mógł w spokoju zająć się poszukiwaniem ciała Evana, o ile w ogóle znajdowało się w tym budynku.

Czy ktoś trzymałby trupa w burdelu?

Może nekrofil.

— Ludzie są obrzydliwi — mruknął Devin sam do siebie. Właśnie dlatego był mizantropem.

W końcu znalazł się przed pokojem, w którym siedziała jakaś kobieta. Rozmawiała przez telefon. W rękach obracała bransoletkę, dokładnie tę samą, którą miał na sobie Evan w chwili przybycia do Tenebrae.

Wiedziała już, że chłopak nie żyje. Wiedziała też, jaki był tego powód — dokładnie taki, o którym mówiła Egza — przedawkował przepisane mu leki. Kobieta wydawała się zaskoczona tą informacją, zupełnie tak, jakby nie miała pojęcia, kogo trzymała pod swoimi złamanymi przez grzech nieczystości skrzydłami.

Devin wpatrywał się w nią bez słowa. Podczas tej rozmowy wyrzucała z siebie mnóstwo słów, większość z nich była przekleństwami, które dla przeciętnego słuchacza mogły nic nie znaczyć, poza tym, że wypowiadający je był niewychowany. Devin jednak wyczuwał w tych słowach rozmaitość emocji. Wściekłość, rozgoryczenie — to tylko niektóre z nich. Demon wpatrywał się w plecy kobiety o rubinowych, lokowanych włosach. Była niezwykle szczupła, miała szmaragdowe oczy. W końcu dotarło do niej, co się właściwie stało.

Narzuciła na siebie płaszcz i wybiegła z pokoju. Devin ruszył za nią, wciąż niosąc nieprzytomnego Evana na plecach.

Kilka przecznic dalej znajdowało się miejsce, w którym znaleziono ciało Evana. Zrobił to bezdomny, który szukał w koszach czegoś zdatnego do jedzenia. Zgon nastąpił po zmroku. Przy ciele chłopaka znaleziono puste opakowania po lekach, ale nic poza tym. Jego dokumenty zniknęły, podobnie jak i pieniądze. Gdy umierał, nie było nikogo, kto mógłby mu pomóc. Został uznany za zwykłego narkomana. Jak stwierdził obecny na miejscu patolog, w chwili śmierci okropnie cierpiał.

Chłopak, którego matka — za sugestią kochanka, który później zniknął z jej życia — nazwała Mallory[2], jednocześnie skazując go na okropny los już w dniu narodzin, miał dwadzieścia pięć lat, gdy wydał z siebie ostatni oddech.

Devin zacisnął usta. Żadne słowa nie zastąpią zmarnowanego życia.

Poczuł, że Evan wreszcie odzyskał świadomość. Postawił go na ziemi.

Chłopak stanął nad swoim ciałem, które właśnie pakowano do worka. Kiedyś było jego częścią, teraz stało się tylko pustym naczyniem.

— To nie jest sen, prawda? — spytał cicho, odwracając się do Devina.

Demon potwierdził jego przypuszczenia. Evan skinął głową, jednak zrobił to tak, jakby znajdował się w jakimś transie. Czy właśnie teraz doświadczał ataku paniki? Nawet jeśli, nie był w stanie zrobić tego po ludzku. W końcu, jak się okazało, był człowiekiem tylko w połowie.

Devin spojrzał na niebieski promień, który doprowadził ich na miejsce. Powoli zanikał, co oznaczało, że musieli wynosić się ze świata śmiertelników jak najszybciej.

Położył towarzyszowi dłoń na ramieniu, chcąc go odciągnąć z miejsca śmierci.

Kiedyś Mallory, obecnie Evan, zacisnął usta i zamknął oczy, zupełnie tak, jakby próbował wymazać to wspomnienie z pamięci. Po raz ostatni spojrzał na kobietę o rubinowych włosach, która przez większość życia odgrywała rolę jego matki. Nie chciał jej pamiętać. Nie chciał pałętać się po Ziemi bez celu.

Chłopcy przyspieszyli kroku, biegnąc w stronę miejsca, w którym znajdowało się przejście pomiędzy światami. Devin złapał Evana za rękę, siłą wciągając go do portalu.

*

Kas, Egza i Raim usłyszeli jakiś syk, po czym zobaczyli, jak przez portal przedzierają się dwie postacie. W końcu machina wyrzuciła z siebie niechcianych po Drugiej Stronie gości.

Evan wylądował na podłodze pracowni Egzy. Zaraz za nim wypadł Devin, lądując na chłopaku. Dyszeli ciężko, nie mogąc się podnieść. Wyglądali tak, jakby próbowali wydostać się na wolność przez drut kolczasty. Na ich demonicznych bytach znajdowały się krwawe szramy. Evan położył dłoń na głowie Devina tak, jakby chciał kogoś uspokoić — nie wiadomo jednak czy jego, czy raczej siebie.

W końcu obaj stanęli na nogach przy pomocy pozostałych.

Evan wiedział już, że nie śni, a decyzja podjęta przez niego za Starego Życia oraz to, jak bardzo był obciążony półdemoniczną krwią płynącą w jego żyłach, sprawiły, że znalazł się w Tenebrae. Będąc na Ziemi, nie zmienił swojego losu, wiodąc życie Kambiona tak, jak każdy półdemon — żyjąc na krawędzi i mając w dupie przepisy.

Zresztą, nie tylko przepisy.

Spojrzał na Devina, który szukał w kieszeni swoich papierosów.

Może nadeszła pora, by w końcu dowiedzieć się, gdzie w Tenebrae można dostać fajki? Evan uznał, że chyba będzie ich potrzebował.

[1] Evan (gaelicki) — młody wojownik. Nadając mu imię, Siegel otworzył nową kartę historii Evana, tym samym zyskując nad nim władzę, jak nad każdym Demonem znajdującym się w Tenebrae.

[2] Mallory — imię wywodzące się z francuskiego maloret, oznaczające „nieszczęśliwy”, „fatalny”.

II. Łowca staje się zwierzyną

Wycieczka do świata śmiertelników kompletnie wyprała Evana z sił. Chciał pozbyć się wspomnień dotyczących tego, jak umarł. Zastanawiał się, czy powinien zrobić to samo z ciuchami, które teraz nosił. Może to dziwne, ale miał do nich jakiś sentyment. Devin dał mu je ot, tak, nie chcąc niczego w zamian. Evan zdecydowanie nie był do tego przyzwyczajony. Życie na Ziemi nauczyło go, że nie ma niczego za darmo, a skoro Piekło nie przedstawiało niczego miłosiernego i skupiało się tylko na sprawiedliwym (albo „sprawiedliwym”), to prędzej czy później mógł się spodziewać, że przyjdzie mu za to jakoś zapłacić.

Jedynym sposobem zapłaty było coś, co Devinowi nie zrobiłoby żadnej różnicy. Dla Evana brak pożądania był czymś tak kosmicznym, że ledwo mógł sobie wyobrazić, jak aseksualny Demon może w ogóle istnieć.

Egza zniszczyła bransoletkę Evana bez pytania go o zdanie, tym samym zamykając portal. Ukryła go pod ciemną płachtą i strzepała pył ze swoich białych rękawic.

— No dobra, obdartusy — powiedziała, zwracając się do Devina i Evana. — Wracamy na salę. Jeśli Zoffas dowie się, że gdzieś zwialiśmy, zamiast sprzątać, to zwyczajnie nam wpierdoli.

Wszyscy zgodnie skinęli głowami. Raim znów rozpalił ognistą kulę. Devin przytknął do niej swojego papierosa, podpalając go. Ruszył naprzód.

— No i jak, umierałeś w męczarniach? — rzuciła Kas, gdy Evan ruszył za Devinem.

— Przedawkowałeś — wtrąciła Egza. — Musiałeś mieć chujowe życie na Ziemi.

Kambion skinął głową.

— Ej, a wy? Jak wy się tu znaleźliście?

— Wychowaliśmy się tutaj — powiedział Raim, bawiąc się ognistą kulą.

Kas i Egza zgodnie skinęły głowami. Evan otworzył usta w wyrazie zdziwienia, jednocześnie będąc pod wrażeniem.

— Gdyby twój ojciec lepiej to zaplanował, też nie musiałbyś chrzanić się ze śmiertelnikami tyle lat — wtrąciła Kas, bawiąc się swoim warkoczem. — Z drugiej strony, nie dziwi mnie jego decyzja, bo niektóre śmiertelniczki są… — W tym miejscu Kas zagwizdała, jakby chciała tym wyrazić swój podziw dla ich wyglądu.

— Nigdy nie poznałem mojego ojca — powiedział cicho Evan.

— Może to i dobrze — rzuciła Egza, wzruszając ramionami. — Czasem lepiej jest nie znać pewnych rzeczy. Wierz mi, wiem, co mówię.

Evan zerknął na Devina, który od dłuższego czasu szedł przed nimi w milczeniu i zdążył ich wyprzedzić o parę metrów. Miał na uszach słuchawki, jakby chciał się odciąć od otaczających go rozmów.

— A on jak się tu znalazł?

— Chuj wie — odparła Egza, wkładając ręce do kieszeni płaszcza. — Próbowaliśmy go torturować, żeby nam powiedział, ale to nic nie daje.

— Szkoda, że twój urok na niego nie zadziała — westchnęła Kas.

— Chciałbym to zobaczyć — zaśmiał się Raim.

Evan zastanowił się przez chwilę, po czym uśmiechnął się tajemniczo.

— Oho, nasz Kambion chyba wpadł na jakiś diaboliczny pomysł — podekscytowała się Egza. — Ale jak się Devvie skapnie, że obrabiamy mu dupę za plecami…

— Jeszcze przyjdzie na to czas — uciął Evan.

W końcu Demony dotarły na salę, w której wcześniej odbywał się koncert. Zdaje się, że nikogo poza nimi tu nie było.

Raim rzucił ognistą kulą w kierunku sufitu, umieszczając ją tam, by oświetlała pomieszczenie. Egza włączyła swoją machinę sprzątającą, a Kas wróciła za ladę, by uporządkować wszystkie trunki.

Devin usiadł na podłodze w kącie. Wyciągnął swój zeszyt i chwycił za pióro, pisząc coś.

Raim podszedł do niego i zerwał mu słuchawki z głowy.

— Może ruszysz dupę i nam pomożesz, co? Byłoby szybciej.

— Mam egzamin — mruknął Devin, nie odrywając wzroku od kartki. — Muszę się uczyć.

— Wyluzuj, kto inny miałby zdać teorię perfekcyjnie, jak nie ty, Demon Słowa — wtrąciła Egza, wyłączając swój piekielny odkurzacz. — Raim, zabierz mu ten pieprzony zeszyt.

Raim spojrzał na nią ze zgrozą, jakby chciał jej powiedzieć, że to bardzo zły pomysł. Demonica pokręciła głową i zrobiła to osobiście.

W tym momencie Devin zdrętwiał. Przez moment wpatrywał się w nią. Wyglądał tak, jakby zamienił się w kamień.

— Egza, nie! — krzyknęła nagle Kas, przeskakując przez ladę. — Oddaj mu ten zeszyt, bo…

Nie zdążyła dokończyć, ponieważ w tym momencie ruchy Devina stały się błyskawiczne. Wyciągnął swoje pióro i doskoczył do Egzy, wypowiadając jakieś przekleństwo. Demonica dosłownie odleciała, ponieważ coś przybiło ją do ściany tak, że nie mogła się ruszyć.

— Devin, skurwysynu, wypuść ją!

— Zeszyt — powiedział Devin głosem wypranym z emocji.

Po raz kolejny uniósł pióro, jednak zanim zdążył cokolwiek napisać, Raim zamknął go w ognistym kręgu — płomienie nie szkodziły Demonom, ale mogły zaszkodzić tym, którzy nie byli nimi w pełni.

— Co wy wyprawiacie?! — wrzasnął Evan, podbiegając do nich.

— Teraz wiesz, dlaczego Devin nie może podróżować między światami. Rozdarcie budzi w nim sadyzm — wyjaśniła Kas, wciąż trzymając Demona Słowa na muszce.

— Czemu po prostu nie oddacie mu tego zeszytu?

— Sadyzm jest wzmacniany przez kontrolę, naiwniaku. Jeśli tak po prostu dostanie to, czego chce, będzie jeszcze gorszy — rzucił Raim. — Albo wróci jego autodestrukcja, albo nas rozpierdoli.

— Kurwa, ściągnijcie mnie z tej ściany! — wydarła się Egza, szarpiąc się z niewidzialną siłą.

— Devin, mówię po raz ostatni, wypuść ją — powiedziała Kas. — Albo…

W ułamku sekundy postrzeliła stojącego obok niej Evana w ramię. Chłopak był tym tak zaskoczony, że nawet nie zdążył krzyknąć, kiedy zaczęła się z niego sączyć ciemna maź.

To odwróciło uwagę Devina. Wyraz jego twarzy zmienił się, zamiast sadystycznego gniewu pojawiło się zaskoczenie, później smutek. Upadł na kolana i zaczął płakać jak dziecko, tak głośno, jakby postrzelono jego, a nie Evana.

W tym momencie Egza spadła ze ściany. Kas w mgnieniu oka teleportowała się, łapiąc ją w ramiona, zanim ta wpadła w ognisty krąg stworzony przez Raima. Demon otworzył okrąg i kazał Evanowi wejść do środka.

— Uspokój go!

Kambion, wciąż trzymając się za broczące krwią ramię, posłuchał go. Wszedł do okręgu i ukucnął przy Devinie, a nie wiedząc, co mogłoby pomóc okiełznać wybuch histerii Demona Słowa, po prostu go przytulił, szepcząc coś.

W tym momencie Devin zaczął się uspokajać.

— Skąd wiedziałaś, że to zadziała? — spytał Raim, odwracając się do Kas.

— Nie wiedziałam — odparła Demonica, stawiając Egzę na ziemi. — Po prostu musiał być jakiś powód, dla którego Siegel zrobił z Devina niańkę Evana.

— Diabelny geniusz — szepnęła Egza, ostrożnie odkładając zeszyt Devina na podłogę.

— Wypuszczam ich — powiedział Raim, rozkładając ręce na boki.

Ognisty okrąg momentalnie zaczął się zmniejszać, aż pozostał po nim tylko czarny ślad.

Evan nie czuł bólu, gdy przechodził przez ognisty krąg, a przynajmniej to sobie wmawiał. Z jego ramienia nadal wydobywała się ciemna ciecz. Kambion nie poruszał się, wciąż obejmując Demona Słowa.

Najgorsze, z czym się zmagał, była samotność i pustka. Jedyne, co mógł robić to mówić sobie, że w rzeczywistości wcale tak nie jest.

Nie jesteś sam. I już nigdy nie będziesz.

Jeśli to, co powiedział Devinowi, momentalnie go uspokoiło, to mogło oznaczać tylko jedno — obaj zmagali się z tym samym poczuciem nicości.

Devin potarł oczy, powoli wstając z podłogi. Podniósł swój zeszyt i schował go do kieszeni bojówek. Założył słuchawki na szyję. Stanął przed pozostałymi Demonami i pochylił głowę w wyrazie uniżenia.

— Przepraszam. Pójdę już.

Kas, Egza i Raim wymienili się spojrzeniami.

Evan wciąż siedział na podłodze, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. Gdy Devin wyszedł z sali, Egza podeszła do Kambiona i wyciągnęła z kieszeni coś, co przypominało pęsetę. Prosząc Raima o oświetlenie, dosłownie wbiła narzędzie w Evana, błyskawicznie lokalizując nabój, który utknął w jego ramieniu. Evan zgrzytnął kłami. Kas wyciągnęła spod lady jakiś flakon i rzuciła go Demonicy, a ta wylała go na otwartą ranę chłopaka. Evan krzyknął, widząc, że dziura momentalnie się zrasta. Gdy całkowicie zniknęła, spojrzał na pozostałe Demony z zaskoczeniem wypisanym na twarzy.

— Jak to zrobiliście?

— Jestem naukowcem, do cholery — odparła Egza, poprawiając swój biały szal.

— Dzięki za postrzelenie mnie, Kas — żachnął się Evan, zerkając na Demonicę z wyrzutem.

— To za to, że prawie mnie przeleciałeś.

— Chyba ty!

— Nie chcę wam przeszkadzać, ale warto byłoby wiedzieć, dokąd udał się nasz psychol — wtrącił Raim, narzucając na siebie czarną kurtkę.

— Pewnie tam, gdzie zawsze — westchnęła Egza, zbierając swój sprzęt.

— Raim, weź Evana i znajdźcie tego świra — zarządziła Kas. — Ja i Egza sprzątniemy ten burdel.

Raim skinął głową, ciągnąc Evana za sobą.

Nikt nie zauważył, że całe zajście od początku było obserwowane przez Zoffasa, który ani na moment nie ruszył się z pokoju znajdującego się na piętrze. Gdyby faktycznie trzymał się transcendentnego prawa karnego niczym tonący brzytwy, chcąc tym samym zachować porządek w Tenebrae, pewnie od razu teleportowałby się do gabinetu Imamiasza, Demona Podróży, lub bezpośrednio do Siegla, o wszystkim mu donosząc.

Zoffas jednak lubił obserwować, jak inni cierpią, więc postanowił olać sprawę i wystawić tę przeklętą przez los piątkę na próbę.

*

Raim prowadził Evana przez Tenebrae, poszukując Devina. W czasie swojej przechadzki Kambion zdążył zauważyć, że dusze potępionych różniły się od Demonów. Przede wszystkim, Demony w swojej „ludzkiej” postaci były ładniejsze od ludzi, za to skazani cierpiętnicy byli szkaradni, wręcz paskudni, ciągle zmęczeni i skrzywieni. Być może to też było ich karą. Śmiertelnicy myśleli, że to Demony są szpetne, ale było zupełnie na odwrót.

Chłopcy zatrzymali się przy Piekielnym Strumieniu. Przez większość czasu płynęła w nim ciecz przypominająca zieloną wodę.

— Ściągaj brudne ubranie — powiedział Raim, zwracając się do Evana.

— Po co?

— Zobaczysz.

Evan zastanawiał się przez moment, po czym ściągnął bluzkę w paski, którą dał mu Devin, i zamoczył ją w strumieniu. Plamy, które wcześniej się na niej znajdowały, natychmiast się wypaliły, nie niszcząc przy tym ubrania. Raim rozpalił ogień, by błyskawicznie je wysuszyć.

— Nie mogłem po prostu dostać czegoś nowego?

— Raczej nie stać cię na wizytę u Asmoroda — odparł Raim.

— Asmoroda?

— Piekielny krawiec. Demon ostrych cięć, nie tylko w materiałach. Tak czy siak, na razie bierz, co dają. I jeszcze jedno, sam nie właź do strumienia, bo to się dla ciebie źle skończy. No, chyba, że chcesz zasmakować chemii.

Evan pokręcił głową, zaprzeczając. Raim skinął na niego dłonią i ruszył naprzód, prowadząc go przez Most Zepsucia. Na metalowych złączach znajdowały się pordzewiałe kłódki, na każdej z nich było wypisane jakieś słowo, oznaczające dany grzech. Różni fanatycy oraz szkolące się w Tenebris College młode Demony zawieszały je tutaj jako pamiątkę swojego pierwszego kuszenia. Co jakiś czas kłódki ściągano, by most się nie zarwał i wrzucano je do Piekielnego Strumienia, z życzeniem tego, by plany kuszenia znów się udały. Ta tradycja była powtarzana co roku, w każdy ziemski Wielki Piątek.

Demon i Kambion minęli centrum miasta, w którym znajdował się gmach przypominający ratusz. Był on o wiele mniejszy niż rezydencja Sama Siegla. Jego najwyższa spośród trzech wież, z których dwie przypominały kopuły, była zakończona szpicem. Przez okna było widać krzątające się po budynku Demony, które nosiły jakieś papiery w ogromnych, czarnych kartonach.

Evan odwrócił głowę, widząc ogromny rynek. Przechadzający się po nim mieszkańcy Tenebrae wykłócali się o przedmioty, które nieuczciwie zdobyli w świecie śmiertelników. Gdy Raim i Evan przechodzili przez jedną ze ścieżek pomiędzy stoiskami, ścigano jakiegoś złodzieja. Kiedy go złapano, zawieszono go na ogromnym słupie, który znajdował się na środku głównego rynku. Każdy z przechodniów mógł wymierzyć skazanemu karę.

— Czy oni go zabiją?

— Po prostu nieźle obtłuką — odparł Raim beznamiętnie. — Jeśli myślisz, że możesz sobie w Tenebrae radzić sam, to albo jesteś psychopatą, albo nie masz za grosz rozumu. Grupy są silniejsze.

Evan skinął głową. Co prawda przez większość ziemskiego życia był przyzwyczajony do samotnej pracy, ale wśród ludzi swojego pokroju czuł się pewniejszy. Widział też, jak zachowują się ci, którzy mają wsparcie — po prostu zamieniają się w jeden, wspólny mózg, ale wcale nie przybywa im wtedy inteligencji. Wręcz przeciwnie, głupieją.

Evan i Raim dotarli w końcu na skraj jakiegoś wzniesienia. Kambion otworzył usta ze zdziwienia, wpatrując się w to, co znajdowało się przed nim.

Na tle zachodzącego słońca zobaczył stare, przekrzywione drzewa, na których znajdowały się liany. Na lianach z kolei ujrzał coś, co kompletnie odebrało mu mowę.

— Witaj w Dolinie Wisielców — oznajmił Raim z uśmiechem, jakby zapraszał go na ciasto.

Ci, którzy wisieli na lianach, nie byli do końca martwi. To byli ludzie w różnym wieku, różnych wyznań, zawodów i nacji. Gdy Evan i Raim weszli na ścieżkę, skierowały się ku nim zaciekawione oczy. Dłonie wisielców wyciągnęły się, jakby chciały wezwać ich na pomoc. Nikt jednak nie mógł ich uratować.

Pomiędzy dwoma ogromnymi drzewami znajdował się kopiec usypany nie z ziemi, a z czaszek i kości. Wokół niego były porozstawiane zbite ze sobą kawałki drewna, które przypominały krucyfiksy, znajdowały się zresztą w całej Dolinie. Gdzieniegdzie dało się zobaczyć wysuszone krzaki i ciernie, które czasem oplatały drzewa, tworząc niezwykłe mozaiki.