Przedwiośnie czy potop (2) - Andrzej Mencwel - ebook + książka

Przedwiośnie czy potop (2) ebook

Andrzej Mencwel

3,7

Opis

Zarówno Henryk Sienkiewicz, jak i Stefan Żeromski w esejach Andrzeja Mencwela, to twórcy uprawiający rozmyślnie dwie odmienne tradycje historyczne. Horyzont idei XX wieku autor rozpina pomiędzy „krzepieniem serc” a „rozdrapywaniem ran”. Mencwel krytycznie analizuje ideowe, kulturalne i społeczne węzły polskiej nowoczesności. Nie poprzestaje na polemikach literackich i historycznych, lecz podejmuje i rozwija konstrukcje postaw polskich - od początków XX wieku do naszych dni.

Biorąc za bohaterów swoich rozważań takich autorów jak Edward Abramowski, Maria Dąbrowska, Stanisław Brzozowski, Jerzy Giedroyc, Jan Strzelecki, ale i Tadeusz Kantor czy Olga Tokarczuk, autor uprawia krytycznie społeczną samowiedzę. Gdy „tożsamość polska” stała się pretekstem propagandowych idealizacji w ramach tak zwanej polityki historycznej, książka Andrzeja Mencwela jest refleksyjną debatą o współczesnych mitach, tradycjach i ideach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 572

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
0
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


Od autora

Przedwiośnie czy potop (2) jest kontynuacją książki Przedwiośnie czy potop, opublikowanej ponad dwadzieścia lat temu (Warszawa 1997). Pierwsza nosi podtytuł Studium postaw polskich w XX wieku, druga:Nowe krytyki postaw polskich. Co do ich sensu: druga rozwija i wzbogaca współcześnie zakresy pierwszej, bardziej historycznej. Pomijam określenie owych postaw polskich, ponieważ rozważam je nieustannie w innych moich książkach, które ukazały się także nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej: Etos lewicy. Esej o narodzinach kulturalizmu polskiego (2009), Stanisław Brzozowski. Postawa krytyczna. Wiek XX (2014)[1].

Rozmyślnie używam tytułów dwóch kanonicznych dzieł prozy polskiej, czyli Przedwiośnia Stefana Żeromskiego i Potopu Henryka Sienkiewicza metonimicznie, jako oznaczających nie tylko te utwory, ale także związane z nimi typy postaw. Pierwsza z moich książek powstawała w latach 90. ubiegłego wieku, pośrednio inspirowana dziejowym przełomem, jaki się wówczas dokonywał. Byłem i jestem przekonany, że był to przełom nie tylko polityczny i ekonomiczny, lecz także kulturowo-społeczny, czyli dotyczący właśnie owych postaw polskich. Wcześniej, w latach 80., więc u schyłku dawnego reżimu, napisałem Etos lewicy (wyd. 1: 1990), ze świadomością, że nadszedł kres systemu oraz całej formacji ideowej, którą przez parędziesiąt lat nam narzucano. Chciałem odsłonić źródła progresywnego polskiego reformizmu i go uobecnić, aby przeciwstawić się konserwatywnemu tradycjonalizmowi, którego nawrót wydawał mi się nieuchronny. Nie mogłem jednak przypuścić, że nawrót ten po latach zaleje nas potopem, a tytuł Sienkiewicza uzyska gnębiącą dosłowność. Dlatego właśnie nowe krytyki postaw polskich są nieodzowne, a Przedwiośnie jest wciąż tytułem metonimicznym. Stefan Żeromski zaś, podobnie jak Jerzy Giedroyc, pozostaje patronem ciągle pożądanego progresywnego naszego reformizmu, a wszyscy inni moi bohaterowie są jego wybitnymi przykładami.

Dziękuję panu Maciejowi Kropiwnickiemu za wytrwałe i wyrozumiałe towarzyszenie powstawaniu tej książki, a pani Magdalenie Jankowskiej za jej spolegliwą, wyborną redakcję.

Andrzej Mencwel

[1] Krąg ten rozszerzają: Wyobraźnia antropologiczna. Próby i studia (Warszawa 2006) oraz Rodzinna Europa po raz pierwszy (Kraków 2009).

Wstęp

Przedwiośnie czy Potop albo co jest do zrobienia?

Nie znam lepszego potwierdzenia łacińskiej sentencji o losie książek niż to, jakie dają nam, przywołane w moim tytule, emblematyczne dzieła nowoczesnej literatury polskiej. Autor tego powiedzenia, Terencjanus Maurus, był Afrykaninem, zapewne pochodzącym z dzisiejszego Maghrebu. Żył w III wieku naszej ery. W panującej na tamtych terenach cywilizacji rzymskiej papirus został już wówczas wyparty przez pergamin, książkami zaś w nowej formie kodeksu zastąpiono dawne wolumeny, czyli zwoje. Przepisywano je, co prawda, ręcznie, jednak dwustronnie, jak w naszych drukach, a warsztaty wydawnicze produkowały ich wcale liczne egzemplarze, sprzedawane przez księgarzy, gromadzone w bibliotekach i rozpowszechniane wśród czytelników, którzy odchodzili od słuchania tekstów czytanych głośno przez niewolników, a zaczynali wdrażać się do sprzyjającej refleksji cichej lektury osobistej. To dlatego pełna wersja sentencji Maurusa uzależnia los książek nie od jakiegoś tajemniczego fatum, lecz od pojętności czytelników: pro captu lectoris habent sua fata libelli. Mając na uwadze Potop i Przedwiośnie, poszerzam jej wymowę: losy książek zależą od czytelniczych potrzeb.

Potop pierwotnie, w pisarskich intencjach, miał oznaczać powszechne powstanie patriotycznych, także ludowych, czyli wówczas chłopskich, sił polskich, zalewających ze wszystkich stron najezdnicze wojska szwedzkie i wypierających je z ojczystego kraju. Autor Potopu bardzo się starał, żeby ta powszechna wojna z najeźdźcą utrwaliła się w świadomości czytelników, i wskazujący ją zwrot powtarzał wielokrotnie. Gorzej było z realizacją, bo choć wprowadził tysiąc gazdów i juhasów orazchłopstwo z kosami w polu, a nawetksiężego pacholika Michałka, który zdobył sztandar szwedzki, to jednak na wyobraźnię czytelników oddziaływały partyzanckie pochody Kmicica i, nade wszystko, „obrona Częstochowy”, która stała się porzekadłem tak popularnym, że powtarzanym często przez sprawozdawców sportowych. W legendarnym meczu z Anglią na londyńskim Wembley (1973), który otworzył nam pierwszy powojenny wstęp do mistrzostw świata, oblężoną polską bramkę mianowali oni Jasną Górą.

Z Przedwiośniem z oddali było podobnie, w przybliżeniu – zasadniczo różnie. W intencjach Stefana Żeromskiego powieść ta nie miała być pochwałą rewolucji bolszewickiej, a tytułowe „przedwiośnie” nie zapowiadało bynajmniej komunistycznej wiosny. Dużo wcześniej autor Początku świata pracy przestrzegał przedkrzywym łukiem rewolucji i opowiadał się zaszlakiem cięciwy, drogą mistrzów w organizowaniu stosunków życia na ziemi, a mistrzami jego zdaniem byli Anglicy. Bronił się potem stanowczo i dobitnie przed „rewolucyjną” dezinterpretacją sporządzoną najpierw przez krytyków sowieckich, bo Przedwiośnie w ZSRS wydano kilkakrotnie i zaopatrzono w „ustawiające” komentarze: „Przedwiośnie jest wyraźną pochwałą komunizmu i rewolucji proletariackiej. Powieść ta jest wcieleniem agitacji komunistycznej w kraju, gdzie nie wolno szerzyć literatury komunistycznej”[2]. Symetrycznie, choć nie paradoksalnie, gdyż skrajności przecież się upodabniają, odczytania podobne lansowali polscy publicyści prawicowi, odsądzając niekiedy pisarza od czci i wiary w słowach, które mogą mrozić krew w żyłach: „Możesz Pan sobie pozostać socjalistą, czy nawet komunistą, tylko odrzuć pan całkowicie pierwiastki żydowskie i wszelką ideologię żydowską. Zostań Pan choćby samym diabłem, ale niech to będzie rodzimy diabeł Boruta, ale nie diabeł […] z pejsami”[3].

Najprościej mówiąc, sens tytułu powieści był taki: długotrwała zima się skończyła, a były nią ponadstuletnie rozbiory dopełnione niszczącą wojną światową i złowrogim najazdem bolszewickim, mamy więc przedwiośnie, bo odzyskaliśmy niepodległe państwo, możność urządzenia zrujnowanej gospodarki i scalenia podzielonego społeczeństwa. Cudownych złudzeń co do stanu państwa, gospodarki i społeczeństwa pisarz nie żywił: państwu zagrażały manipulacje partyjnych menerów, gospodarka była odwiecznie zacofana, społeczeństwo pozostawało klasowo podzielone. Jeśli Polacy pragną wiosny, muszą dokonać uspołecznienia swojego państwa, unowocześnić gospodarkę, zwłaszcza rolną, zbudować sprawiedliwe, wyzwalające pracujących społeczeństwo. Potrzeba nam zatem wielkiego, powszechnego i własnego, przeto oryginalnego dzieła modernizacyjnej reformy, tworzącego Polskę na miarę naszych doświadczeń i pragnień. Zawsze, wciąż, dawniej i teraz mówię to samo, iż tutaj w Polsce musimy wypracować, stworzyć, wydźwignąć, wdrożyć w życie idee, które by przewyższały moskiewskie, które by dały naprawdę i w sposób mądry ziemię i dom bezrolnym i bezdomnym, które by wydźwignęły naszą świętą, wywalczoną ojczyznę na wyżynę świata, gdzie jest jej miejsce[4].

To dla przeprowadzenia tej wielkiej reformy potrzebna jest odwaga Lenina, której brak rzuca w twarz budowniczemu Rzeczypospolitej, uczniowi „warszawiaków” Szymonowi Gajowcowi rozgorączkowany rewolucyjnie Cezary Baryka. Gdyby autor mógł przewidzieć, jakie fałsze wzniecać będzie ten frazes, pewnie by go pominął. Lenina bowiem czytał i bezwarunkowo odrzucał, rewolucję bolszewicką uważał za okrutną i bezsensowną, dla sowieckich komisarzy białostockich nie miał pobłażania, a swego młodego bohatera nie oddawał bynajmniej komunistom, jak to po wojnie nieustannie imputowano. Piszę o tym analitycznie i rozwojowo w odpowiednich rozdziałach, więc wstępnie wyrażam wyłącznie opinie. Do narzucenia fałszywego zrozumienia Przedwiośnia przyczynił się walnie przedwojenny autentyczny „żeromszczyk” Leon Kruczkowski, autor rewizjonistycznego historycznie Kordiana i chama (1932). Wydana nakładem własnym powieść cieszyła się takim powodzeniem, że umożliwiła autorowi, który był chemikiem i nauczycielem, poświęcenie się pisarstwu. W III Rzeczypospolitej została wyeliminowana i dogodnie zapomniana, a mogłaby nadal wietrzyć romantyczne legendy i zatęchły tradycjonalizm. Komunistyczne „ustawienie” Przedwiośnia okazało się natomiast nadzwyczaj trwałe i motywuje teraz jego wstydliwe przemilczanie lub odgórne przeinaczanie.

Nie zamierzając bynajmniej popadać w filologiczną pedanterię, na tych przykładach odwróconych znaczeń poprzestanę, tym bardziej że od Sienkiewicza nie stronię, do Żeromskiego ciągle powracam, a rozprawiam się też z odczytaniem Kruczkowskiego. Nie wierzę zresztą w skuteczność badawczych sprostowań, bo nawet jeśli są dobrze uzasadnione i rozwinięte, nie przekraczają zazwyczaj progów akademii i nie zmieniają powszechnych opinii czytelniczych. Jednym z klinicznych przykładów takiego braku skuteczności jest los przymiotnika „spolegliwy” we współczesnej polszczyźnie, zwłaszcza politycznej. Słowo to wprowadził do naszego języka Tadeusz Kotarbiński, a miało ono istotne znaczenie w jego koncepcji etyki niezależnej, to znaczy wolnej od autorytetów naturalnych i nadnaturalnych, czyli prawdziwie humanistycznej. „Przyjaciel spolegliwy” czy też „opiekun spolegliwy” były to ideały etyczne wskazujące takiego mianowicie człowieka, na którym można polegać, czyli się opierać[5]. Nagminnie używa się go teraz na zmianę z przymiotnikiem „uległy”; celują w tym liderzy rządzącej prawicy, z Jarosławem Kaczyńskim na czele, którego na studiach prawniczych na Uniwersytecie Warszawskim obowiązywał zapewne Kurs logiki dla prawników Tadeusza Kotarbińskiego. Żadne sprostowania jednak, a przez parę dziesiątków lat napisaliśmy ich wiele, na polityków nie działają i nadal powtarzają oni swoje, co potwierdza niechcący moje rozszerzenie znaczenia sentencji Terencjanusa Maurusa. Gdy potrzebuje się uległych, to nawet język się do nich nagnie!

Dzieło pisarskie Henryka Sienkiewicza, jak większość dzieł kulturalnej przeszłości, pozostawia mnie w ambiwalencji. Uwodzi mnie jego talent narracyjny, który szczyty osiąga w Trylogii, zwłaszcza w dwóch pierwszych jej częściach; język prawie potoczny, bliski mowie owego „gminu szlacheckiego”, z której źródłowo pisarz czerpał; rzeźbiarska niemal plastyka postaci, kreślonych nierzadko piórem ciętym jak szabla Wołodyjowskiego. Mierzi natomiast pogardliwy stosunek autora Ogniem i mieczem do chłopów, rozmyślne przypisywanie wszelkich wad i zdrad innowiercom w Potopie, prostota, żeby nie powiedzieć prostactwo, postaci kobiecych w Panu Wołodyjowskim. Autorowi tych dzieł przydarzyły się zresztą większe uchybienia pisarskie: Rodzina Połanieckich nie jest powieścią polskiego mieszczaństwa, lecz, co słusznie wytykał Brzozowski, używającej i szwindlującej kołtunerii; Wiry nie są powieścią antyrewolucyjną, lecz skierowanym przeciw bojowcom Piłsudskiego partyjnym piśmiennictwem endeckim.

Wiedząc to wszystko, trzeba jednak przyznać, że pisarz ten, o wyjątkowej i monarszej właściwie pozycji we współczesnej sobie kulturze polskiej, liczył się z krytykami i starał się poprawiać. Intencjonalne powszechne powstanie ludowe w Potopie było odpowiedzią na krytykę społecznej segregacji w Ogniem i mieczem; w Panu Wołodyjowskim rozrósł się „szkocki” Ketling, aby powetować eliminację religijnych dysydentów z Potopu, Kamieńca Podolskiego zaś bronili nie tylko koronni rycerze, ale również Rusini, Ormianie, Żydzi i Cyganie, a nawet Czech – nację tę pisarz dotychczas postponował. Szlachta kresowa okazała się wielowyznaniowa; islam pojawia się pisany wielką literą, co znaczy, że autor uznał go za pełnoprawną religię, a nie pogańskie bałwochwalstwo, jak było na początku Trylogii. Ci, którzy dzisiaj mamroczą pokątnie, albo i wrzeszczą ulicznie o „skażeniu islamem”, powinni wyrzec się Trylogii i jej autora.

Jest, niestety, prawdą, że nastoletniego Stasia Tarkowskiego z W pustyni i w puszczy uczynił Sienkiewicz „białym sahibem”, nazbyt sprawnie posługującym się sztucerem; niemniej prawdą jest też, że Sachem to antykolonialna perła narracyjna, budząca litość i trwogę losem ostatniego Indianina swego plemienia. Nie jest to przesłanie odosobnione w twórczości autora Szkiców węglem, Selima Mirzy i Za chlebem, należy też na nowo przeczytać jego Listy z Ameryki[6]. Nie mam ambicji przedstawienia tutaj historycznej i krytycznej summy Sienkiewicza, poprzestaję na szkicu antropologii Ogniem i mieczem, świadom, że jest to dzieło bogatsze od schematów, w których zwykle się je zamyka. Przekracza swym przesłaniem ciasny, plemienny i parafiański „zakon polskości”, do którego jest sprowadzane zarówno przez stronników, jak i przeciwników. Nie widzę przy tym racji, dla których na jego patronat mają się powoływać zwolennicy Janusza Korwin-Mikkego, Rafała Ziemkiewicza czy Grzegorza Brauna, nie mówiąc już o poborowych Młodzieży Wszechpolskiej, Obozu Narodowo-Radykalnego lub Falangi polskiej.

Co wyraźnie orzekając, opowiadam się jednak stanowczo za tradycją Stefana Żeromskiego, a nie za tradycją Henryka Sienkiewicza. Ponawiając w tytule tej książki pytanie „przedwiośnie czypotop?”, podkreślam tym samym, że są to dwie linie naszej tradycji nowoczesnej nie tylko odmienne, ale również alternatywne, przeto konkurencyjne. Zanim wyjaśnię, jak się one w głównych swoich zarysach przedstawiają i na czym polega ich konkurencyjność, muszę podkreślić, że rozmyślnie używam terminu „tradycja”, a oddalam rozpowszechnione teraz nagminnie „dziedzictwo”, które wkradło się nawet w nazwę rządowego resortu.

Dziedzictwem w moim rozumieniu jest wszystko, co składa się na przeszłość, także to, co zostało unieważnione i zepchnięte w niepamięć. Dziedzictwem Rzeczypospolitej Jagiellońskiej, tak chętnie dziś gloryfikowanej jako królestwo demokracji szlacheckiej, jest nieustannie umacniane poddaństwo chłopów i niepowstrzymanie rosnące powinności pańszczyźniane, które z przytłaczającej większości mieszkańców tej ziemi uczyniły niewolników. Dziedzictwu temu nie można zaprzeczyć, ale w dominujących obecnie prawicowych konstrukcjach tradycji polskiej pomniejsza się je aż do unieważnienia, apodyktycznie wywyższając rzekomo sarmacką genealogię współczesności. Do dziedzictwa tego i jego oceny będę powracał wielokrotnie, bo wbrew pozorom nie jest ono martwe, a dla głównych bohaterów tej książki: Żeromskiego, Brzozowskiego, Korczaka, Dąbrowskiej, Giedroycia, Mieroszewskiego, Strzeleckiego i Miłosza, było ważnym odniesieniem; żywe okazało się również dla Wiesława Myśliwskiego i Olgi Tokarczuk. Na wstępie posługuję się nim jednak tylko jako przykładem.

Tradycja różni się od dziedzictwa tym, że jest świadomą konstrukcją, a nie bezwiedną spuścizną[7]. Spuścizną jest wszystko, co przeszłość naniosła, także to, co przed nami ukryto i co sami taimy; tradycją staje się to, co z pokładów spuścizny celowo wydobywamy i afirmujemy jako wartość godną rozmyślnej kontynuacji, więc trwałą. Jeśli za wartość taką uznajemy wielokulturowość i świeckość naszego państwa, możemy przywoływać apogeum Rzeczypospolitej Jagiellońskiej, w którym dało się być z „rodu Rusinem”, a „z obywatelstwa Polakiem”, władcy zaś nie stali na straży religijnych sumień. Celowa afirmatywna narracja historyczna jest jednak również krytyczna, co znaczy, że mierzy się stale z wielostronną prawdą przeszłości i nie stacza w propagandową idealizację. Dobrze wiemy, że złoty wiek polskiej tolerancji trwał ledwie parędziesiąt lat (od konfederacji warszawskiej 1573 roku do zniszczenia zborów protestanckich w Krakowie w 1594 roku), a skończył się ostatecznie banicją arian (1658), nigdy nieodwołaną. Ich dziedzictwo nawiedzało autora Walki z szatanem i starał się on odnawiać tradycję braci polskich. Jeden z bohaterów tej powieści poświęca się odbudowie starej wieży ariańskiej, a w dramacieUciekła mi przepióreczka (1924), w ostatnim roku życia pisarza triumfalnie granym na scenie warszawskiego Teatru Narodowego (reżyseria Juliusza Osterwy, ze Stefanem Jaraczem w roli głównej), współczesny uniwersytet ludowy miał znaleźć godne miejsce w odbudowanej siedzibie ariańskich przodków.

Propagandową idealizację „tożsamości polskiej” uprawia się natomiast w ramach tak zwanej polityki historycznej. Z pierwszymi projektami prawicowej polityki historycznej, które zdawały się być wtedy rozmyślną konstrukcją tradycji, a nie propagandowym kuglowaniem, rozwiniętą polemikę podjąłem ponad dziesięć lat temu[8]. Dzisiaj jest już całkiem jasne, że od historiografii krytycznej polityka ta różni się tym, że wartości z prawdy dziejów izoluje i doraźnie nimi manipuluje. Wiekopomny akt Unii Lubelskiej, tworzący Rzeczpospolitą Obojga Narodów – choć niestety nie trojga ani czworga, czyli bez Ukrainy i Białorusi – uważa się za dumną naszą europejską legitymację, nie wspominając zwykle, że legitymacja ta uwieczniała dominację jednego stanu i kastową nieomal segregację społeczeństwa. „Sprawiedliwi wśród narodów świata” nie mają wzbogacić dramatycznego zespołu polskich postaw wobec ludobójczej okupacji i Zagłady Żydów; oni mają wszystkie te postawy zasłonić, jeśli nie zastąpić. Licytacja, do której się ich używa, jest żenująca i powoduje skutki odwrotne od zamierzonych.

Jestem przekonany, że zarówno Henryk Sienkiewicz, jak i Stefan Żeromski, choć często wypowiadali się publicystycznie oraz angażowali politycznie, uprawiali rozmyślnie tradycję historyczną, tworząc odmienne, rozwinięte i alternatywne konstrukcje dziejowe. Rozpowszechnionym hasłem pierwszego jest „krzepienie serc”, drugiego zaś „rozdrapywanie ran”; hasła te, będąc, jak zwykle w takich razach, uproszczeniem, nie mylą jednak kierunków. Zanim kierunki te wskażę, notuję, jak obaj pisarze odnosili się do siebie osobiście, ponieważ nie jest to bez znaczenia. Dzieliła ich wiekowo różnica pokoleń: Żeromski (1864–1925) był prawie o dwadzieścia lat młodszy od Sienkiewicza (1846–1916), co zresztą podkreśla się podręcznikowo, twórcę Trylogii mieszcząc w dziale „Pozytywizm” z dodatkiem „Realizmu”, autor Przedwiośnia trafia zaś do „Młodej Polski”, jeśli nie „Modernizmu”. Takie schematyczne podziały mają dydaktyczną użyteczność, zacierają jednak rzeczywiste współbycie różnych generacji twórców w czasoprzestrzeni wspólnej kultury. Jeśli za apogeum Młodej Polski uznać pierwszą dekadę XX wieku, otwartą Ludźmi bezdomnymi, Weselem i Snami o potędze, to trzeba pamiętać, że żyli podczas niej i tworzyli Eliza Orzeszkowa, Bolesław Prus, Aleksander Świętochowski. Henryk Sienkiewicz oraz Stefan Żeromski byli czynni pisarsko i społecznie obok siebie lat ponad dwadzieścia, licząc od książkowego debiutu Żeromskiego (1895) do śmierci Sienkiewicza (1916). Ich ścieżki pisarskie i życiowe biegły obok siebie równolegle, ale właściwie się nie krzyżowały, nawet wtedy, gdy przemieszkiwali w Zakopanem, nazywanym szumnie „duchową stolicą Polski”, a będącym wtedy rozległą podhalańską wsią, w której wszyscy spotykali się w miejskim gmachu Morskie Oko.

Zastanawiają mnie te osobiste rozbieżności obu wielkich pisarzy, tym bardziej wymowne, że byli sobie społecznie i kulturowo bliscy. Obaj pochodzili przecież ze zubożałych rodzin szlacheckich, zostali „wysadzeni z siodła” i rzuceni na „miejski bruk”, jak obrazowały to ówczesne idiomy; wykształcenie zdobywali o własnych siłach, trudniąc się korepetycjami i często nie dojadając. Obaj też zostali wcześnie inteligentami pracującymi, żeby nie powiedzieć „inteligentnymi proletariuszami”, na początku doraźną pracą najemną zarabiającymi na utrzymanie. Sienkiewiczowi powiodło się lepiej, bo wcześnie zaczął żyć z pióra; Żeromski, nawet będąc już uznanym pisarzem, wciąż pracował jako bibliotekarz, a uwolnił się dopiero po sukcesie Popiołów. Zestawiając pobieżnie te rodowody społeczne oraz przebiegi lat nauki i wędrówki, zdumiewam się narastającą różnicą postaw ideowych obu twórców i coraz bardziej przeciwną wymową utworów. Jeśli Rozdzióbią nas kruki, wrony można czytać poSzkicach węglem, a Z pamiętnika poznańskiego nauczyciela łącznie z Syzyfowymi pracami, toDzieje grzechu sytuują się na antypodach Rodziny Połanieckich, a Wiry są przeciwieństwem Róży. Dlaczego, mając tak podobne rodowody i doświadczenia społeczne, Henryk Sienkiewicz z progresywnego pozytywisty stał się szlacheckim konserwatystą, Stefan Żeromski natomiast radykalizował się społecznie, aż do swego rodzaju socjalizmu? Nie ma pełnej odpowiedzi na takie pytanie i nie uzyskałoby się jej zapewne nawet w biografiach równoległych, ale różniący czynnik nie genetyczny, lecz ideowy został wskazany przez samego Żeromskiego. Byli nim „warszawiacy”, na których powoływał się Szymon Gajowiec – to w ich kręgu dojrzewał przyszły autor Przedwiośnia.

To prawda, że kiedy Żeromski dopiero debiutował dwoma tomikami swoich opowiadań, Sienkiewicz miał już za sobą pełen triumf Trylogii; prawdą jest też, że gdy hucznie obchodzono jubileusz Sienkiewicza i „wdzięczni Rodacy” ofiarowali mistrzowi posiadłość ziemską, Stefan Żeromski wydał Ludzi bezdomnych, przez radykałów społecznych nazwanych „nową Ewangelią”, dosłownie Zwiastowaniem Dobrej Nowiny. Powodzenie czytelnicze tej powieści porównywano z sukcesem Ogniem i mieczem; młodziutka wówczas Maria Dąbrowska przeżyła dzięki niej wstrząs duchowy. Nie wiadomo, jak ten utwór przyjął Henryk Sienkiewicz, ponieważ nigdzie nie wymienił go bezpośrednio, autora uważał zaś wtedy za początkującego „modernistę”. Wiadomo jednak, że z powodu recenzenckiego incydentu obaj pisarze wymienili ze sobą jedyne znane nam listy i Sienkiewicz przesłał Żeromskiemu braterski uścisk dłoni, co było grzecznościowym zwrotem pożegnalnym. Dziesięć lat później, gdy Żeromski miał już za sobą Popioły, Dzieje grzechu, Różę i Echa leśne, podkreślał: nie zgadzam się z nim przekonaniami i potępiam niektóre jego książki. Ufundowanego przez Sienkiewicza stypendium, zarządzanego przez Polską Akademię Umiejętności, a oferowanego przez pośrednika, autor Syzyfowych prac nie przyjął[9].

24 października 1924 roku w krypcie katedry Świętego Jana, w której po dumnym, czołobitnym przejeździe przez prawie pół Europy (Szwajcaria, Austria, Czechosłowacja, Polska) złożono doczesne szczątki Sienkiewicza, asystujący tej żałobnej uroczystości Żeromski rzekomo miał powiedzieć jak Krasiński o Mickiewiczu: My z niego wszyscy. Pojedyncza relacja dziennikarska, zapisana na dodatek po półwieczu, i to w rzekomej mowie niezależnej, jest więcej niż wątpliwa, tym bardziej że nikt inny z licznego „orszaku stowarzyszeń pisarskich” jej nie potwierdził[10]. Naprawdę ważne jest to, co Stefan Żeromski powiedział bezpośrednio po śmierci Henryka Sienkiewicza, w publicznym odczycie wygłoszonym w Zakopanem, zwłaszcza że jest to jedyna rozwinięta wypowiedź przyszłego autora Przedwiośnia o przeszłym autorzePotopu. Zwracam uwagę, że nie została poświęcona wyłącznie Sienkiewiczowi, lecz najpierw Żeromski oddał hołd zmarłym rok wcześniej (w 1915) pisarzom i działaczom Teodorowi Tomaszowi Jeżowi i Stanisławowi Witkiewiczowi. Autor Rzeczy o obronie czynnej i skarbie narodowym (1887), broszury założycielskiej dla „pokolenia niepokornych”, której pożółkłe stronnice wspominał Żeromski, był w jego oczach uosobieniem ciągłości dziewiętnastowiecznej idei niepodległościowej, a rozpalał i rozżarzał serca czasu naszej młodości. Ze Stanisławem Witkiewiczem Żeromski się przyjaźnił i darzył go wielką estymą, żegnał zaś zdaniami, które nie dają się streścić, więc przytaczam tylko najważniejsze, w którym jest mowa o długiej dobie braterstwa z tutejszym (zakopiańskim) ludem, badania i tworzenia nowych wartości ze starego przędziwa odwiecznej sztuki ludowej. Przyjmuję wysoką tonację obu tych wspomnień i nie zamierzam jej przeczyć; świadczy ona niezbicie, że autor pisał o tych, którzy byli mu najbliżsi zarówno osobowo, jak też ideowo.

Rzecz jasna, o Sienkiewiczu, któremu wypowiedź ta była poświęcona, Żeromski nie mówił źle, bo o nim źle nie myślał, ale mówił charakterystycznie. Oddawał mu przede wszystkim cześć jako pisarzowi mającemu od natury niezwykły dar słowa, mistrzowi sztuki pisania, a za najbardziej uderzającą cechę tej sztuki uznawał jej zewnętrzną plastyczność. Czy autor tej okolicznościowej laudacji, wskazującej też polskie i światowe powodzenie historycznych powieści Sienkiewicza, zdawał sobie sprawę, że chwali zmarłego mistrza za to, za co chwalił go również Stanisław Brzozowski, choć jego krytyki właściwie potępiał? Tego nie wiem i wiedzieć nie mogę, dowiaduję się tylko, że tekst ten, choć własnoręcznie przez autora przepisany na czysto, nigdy za jego życia nie ukazał się drukiem[11]. Czy to znaczy, że Żeromski uznawał go za tylko okolicznościowy i nie zamierzał utrwalać? Nie sposób tego potwierdzić, pewne jest natomiast, że o Josephie Conradzie napisał więcej i to wobec niego się określał, zarówno w obszernej Przedmowie do Pism Wybranych Josepha Conrada, jak i wcześniej, w programowym odczycie Literatura a życie polskie.

Od tych migotliwych stosunków osobistych wróćmy do sprawdzalnych konstrukcji historycznych, najpierw w Potopie, bo celowo umieściłem go w tytule. Szwedzi zostali przedstawieni w tej powieści jako zwarte kohorty nieomal mechanicznej, profesjonalnej potęgi militarnej, będącej przeciwieństwem rozproszonego, amatorskiego i kapryśnego pospolitego ruszenia oraz samowolnych podjazdowych zagończyków. Reprezentują „Zachód”, obcy rodzimej mentalności sarmackiej, walka z nimi zaś utrwalała się w pamięci czytelników jako swoiste zderzenie cywilizacji. Polscy patrioci przeciwstawiali się tutaj kosmopolitycznym najeźdźcom, szlacheccy republikanie nie chcieli podlegać monarchistycznemu absolutyzmowi, a heroiczni indywidualiści – militarnej maszynerii. Czy Henryk Sienkiewicz stworzył „zakon polskości” jako wszechstronne, bo nie tylko religijne przedmurze, czy raczej sensytywnie wysłuchał go z owej żywej mowy naddziałów zapisanej w siedemnastowiecznych źródłach? Myślę, że jedno i drugie, dlatego Trylogia, będącą niewątpliwie świadomą konstrukcją tradycji, „krzepiła serca” z siłą niezrównaną, docenianą również przez Żeromskiego. Sienkiewicz wydobył z przeszłości zarodki polskiego mesjanizmu, a jednocześnie odpowiedział oczekiwaniom współczesnych, którzy już wiedzieli, co znaczy naturalistyczna „walka o byt”. Tę biologiczną, popadającą w rasizm formę nacjonalizmu skodyfikował następnie Roman Dmowski w Myślach nowoczesnego Polaka (1902), a rozpowszechniły liczne „wszechpolskie” wydawnictwa narodowej demokracji. Dlatego w Wirach nie przypadkiem ujawniło się powinowactwo poglądów.

„Najjaśniejsza Rzeczpospolita” była niestety materialnie gorsza od Szwecji, Zachodu itp., a organizacyjnie niewydarzona, co niepokoiło pisarza gloryfikującego świetną jego zdaniem przeszłość. Nasi defensorzy musieli wzlotami ducha przewyższać zakutych w żelazo najeźdźców, broniąc nie tylko szlacheckiej ojczyzny i folwarcznej ojcowizny, ale także wiary jedynie prawdziwej, gdyż prawowiernie katolickiej, a nie odszczepieńczo kacerskiej. Reprezentację żelaznego, mechanicznego i bezdusznego Zachodu przejęły później w polskiej wyobraźni zaborcze Prusy, będące dziedzicami wiarołomnych Krzyżaków, którym Henryk Sienkiewicz poświęcił powieść równie popularną jak Potop. Po Prusakach przyszła Bismarckowska Rzesza, która na dodatek wypowiedziała nam antykatolicką i antypolską wojnę, czyli Kulturkampf, idąc o lepsze z rusyfikatorską, tępiącą unitów carską Rosją. Byliśmy nie tylko otoczeni przez zaborców; także w obrębie naszej, uznawanej za wyłączną dziedziny emancypowali się ci, których za narody nie byliśmy skłonni uznawać – Ukraińcy, Żydzi, Litwini, Białorusini. Wyobrażenie przedmurza, które z granicznego bastionu stało się tarczą obrotową, odpowiadało w pewnej mierze historycznej realności końca XIX wieku i dlatego było popularyzowane i przyswajane. „Polak-katolik”, którego narodowość utożsamiono z wyznaniem, stał się obowiązującym wzorem tożsamości. W niepodległej II Rzeczypospolitej ten ideał kulturowy został przez radykalnych nacjonalistów przekształcony w polityczny: „Katolickie Państwo Narodu Polskiego”[12].

Obce najazdy i okupacje podczas I wojny światowej, czwarty rozbiór Polski dokonany przez Hitlera i Stalina i powojenny dyktat wielkich mocarstw, zrealizowany jako uzależnienie od Rosji sowieckiej, wyobrażenie przedmurza oczywiście utrwalały. Przyczyniała się do tego również walka stalinowskich władz z katolicyzmem i jego wyznawcami, a potem spektakularne zmagania polityczne i propagandowe z powodu Millenium, które było tysiącleciem państwa i Kościoła. Nakładanie się na siebie takich wyobrażeń i odpowiednie „formatowanie” pamięci historycznej wymaga poważnych studiów kulturowych, jakich nam brakuje, zwłaszcza wobec zalewu polityki historycznej. Ryzykuję stwierdzenie, że obraz urzeczowionego i bezdusznego Zachodu musiał być odruchową potrzebą nowoczesnych już czytelników Trylogii, skoro został utrwalony w potocznym idiomie „potop szwedzki”.

Juliusz Mieroszewski nazwał ten wzór tożsamości narodowej „zakonem polskości” i zwalczał go w swojej niezrównanej eseistyce politycznej. Ducha tego „zakonu” ożywia teraz ze szczerą pasją Jarosław Marek Rymkiewicz w swoich książkach historycznych. Jak widać z tych skrótowych przykładów, formatowanie takie jest długowieczne i trwalsze od zmiennych warunków ustrojowych. Nie słychać przecież ostatnio, abyśmy temu wymyślonemu „Zachodowi”, popadającemu rzekomo w „cywilizację śmierci”, przeciwstawiali jakąś odkrywczą naukę lub innowacyjną technikę; oferujemy mu natomiast „odnowę duchową”, czyli rechrystianizację, tak jakby w otaczającym nas świecie nic się nie zmieniło od czasu upamiętnionych w Potopie „ślubów lwowskich” Jana Kazimierza. Jak dobrze wiemy, nie zostały one dotrzymane, zwłaszcza w tym, co dotyczyło poprawy doli chłopów, czyli przytłaczającej większości mieszkańców, choć Matkę Boską uczyniły Królową Korony Polskiej. Może dlatego ich tekst jak relikwię przechowuje się na Jasnej Górze.

„Zakon” ten oczywiście nie jest jedynym wzorem polskości, podobnie jak Sienkiewiczowska konstrukcja tradycji nie jest wyłączna. Stefan Żeromski swoje poglądy polityczne i społeczne wykładał bezpośrednio w pracach publicystycznych, których pełnej krytycznej edycji wreszcie dokonano, chociaż podobnie ją teraz przemilczano, jak dawniej jej zakazywano[13]. Kruczkowski mógł jeszcze nie wiedzieć, że wypruwając Żeromskiego z „żeromszczyzny”, czyli z „inteligenckich złudzeń”, jak wtedy pisano, nakłada cenzuralny zapis na Początek świata pracy, Organizację inteligencji zawodowej, Snobizm i postęp, nie mówiąc już o reportażu Na probostwie w Wyszkowie, którego tytułu po 1945 roku nawet nie wspominano. Zajmuję się bliżej poglądami Żeromskiego w odpowiednich partiach książki, tu powiem tylko, że wizja szklanych domów, najczęściej z tymi poglądami identyfikowana, nie była utopią technologiczną, automatycznie rozwiązująca wszelkie problemy, jak to się szkolarsko utrwaliło. Była metaforą cywilizacyjnej przemiany, która w Polsce po odzyskaniu niepodległości winna nastąpić, aby kraj nasz wydobył się z odwiecznego gospodarczego zacofania i społecznego zniewolenia.

Trudno mi wskazać innego dwudziestowiecznego pisarza polskiego, który tak kategoryczną wyrażałby nienawiść do wszystkich trzech monarchii zaborczych i tak płomienną pałał radością z powodu ich upadku, będącego ostatecznym końcem sojuszu „trzech czarnych orłów”, panującego w tej części Europy. Zdaniem Żeromskiego jednak zasłużona klęska zaborców i porywające odzyskanie niepodległości nie zamykały bynajmniej wyzwań dziejowych, przed jakimi staliśmy, lecz je wzmagały. Pisma publicystyczne Stefana Żeromskiego pełne są wiadomości, zestawień, analiz, diagnoz społecznych i gospodarczych świadczących dobitnie, że nic, co polskie, nie było temu pisarzowi obojętne. Ale też Zachód i Europa przedstawiały się autorowi Przedwiośnia zupełnie inaczej niż autorowi Potopu. Nie stwarzały one zagrożenia, lecz stawiały niezbędne i pożądane pozytywne wyzwanie, któremu sprostać należało cywilizacyjnym przeistoczeniem. Jego nosicielem nie mógł być wyłącznie techniczny wynalazek, choćby przedstawiał się tak naocznie jak szklane domy, niezbędne było również przetworzenie rozdartego społeczeństwa w samorządne gminy, pracownicze syndykaty, powszechne kooperatywy, twórcze zespoły. Ich wzory pisarz odnajdywał we Francji, w Anglii i Stanach Zjednoczonych, a studiowali je refleksyjnie – rzecz zawsze godna pochwały – bohaterowie Urody życia, niedocenionej polskiej Szkoły uczuć. To w tej powieści pojawiają się po raz pierwszy szklane domy.

Nowoczesność, obok cywilizacji, a właściwie razem z nią, jest filarem tej konstrukcji tradycji historycznej, którą całym swym dziełem pisarskim wznosi Stefan Żeromski. Jest prawdą utrwaloną i zarazem oczywistą, że autor Rozdzióbią nas kruki, wrony rozpoczyna swą twórczość i ją rozwija w cieniu klęski powstania styczniowego, która naznaczyła jego dzieciństwo i młodość. Ale prawda ta zazwyczaj przesłania inną, dziejowo szerszą, a znaczeniowo co najmniej równoważną, tę mianowicie, że w świecie ówczesnych polskich wyobrażeń kulturalnych, zdominowanych przez czasoprzestrzeń Trylogii i jej bohaterów, Stefan Żeromski jedną z pierwszych swoich powieści, O żołnierzu tułaczu (1893–1896), następnie rozwiniętą kompozycją Popiołów (1900–1902), czasoprzestrzeń tę zmieniał, mówiąc najmocniej, jak potrafił: my nie stamtąd, my stąd! „Nie stamtąd” znaczy nie spod kresowych stanic, szlacheckich konfederacji i monarszych łask. „My stąd” znaczy z kręgu insurekcji kościuszkowskiej i rewolucji francuskiej, których bojownikiem był Matus Pulut, ów żołnierz-tułacz skazany na śmierć i ścięty w rodzinnej wsi, wyrokiem sądu „złożonego” przez pańszczyźnianego dziedzica. Stefan Żeromski z pełną świadomością wznosił swym pisarstwem inną niż Sienkiewiczowska nowoczesną konstrukcję polskiej tradycji demokratycznej. I to on wraz z Brzozowskim patronował dziełu Jerzego Giedroycia.

Dramatyczne węzły polskiej historii społecznej i narodowej będą nękać tego pisarza przez całe jego twórcze życie i będzie im sukcesywnie dawał wyraz w swoich dziełach najbardziej znamiennych, obejmujących całe właściwie dziewiętnastowieczne dzieje Polski, aż do rewolucji 1904–1906 roku, odzyskania niepodległości i wojny bolszewickiej, aż do owej sławetnej frazy o odwadze Lenina. Stefan Żeromski przedsięwziął zobrazowanie zasadniczych momentów życia polskiego w dziewiętnastym stuleciu za pomocą szeregu utworów artystycznych, związanych w jedną całość – pisał o sobie w Wyjaśnieniu poprzedzającym powieść o powstaniu listopadowym, której nie udało mu się ukończyć[14]. Samookreślenie to zasadniczo jest prawdziwe i przyjął je jako osobiste pisarskie zobowiązanie. Jeszcze w roku 1923, a więc w Polsce niepodległej, i to wtedy, kiedy Przedwiośnie już dojrzewało w jego zamyśle, napisał Turonia, dramat klęski demokratycznego powstania krakowskiego i fałszywego zwycięstwa rabacji Jakuba Szeli. Nie sądzę, by autor tego i innych utworów nie ulegał szlachetnym złudzeniom i w diagnozach swoich, a właściwie rozdarciach, nigdy się nie mylił. Nie ma ludzi nieomylnych, nie ma więc i takich pisarzy. Jedno natomiast jest pewne, w prawdzie dziejów i w jego pisarstwie – to mianowicie, że nie istnieje historia narodowa, zwłaszcza nowoczesna, oderwana od historii społecznej. Jeśli oderwania takiego się dokonuje, a przeważa ono współcześnie, otrzymuje się historię frazeologicznie nadętą, czyli pustą. To przeciw niej napisałem tę książkę.

Popioły, jak wiemy, dzieją się podczas wojen napoleońskich, odyseja ich młodych bohaterów – Rafała Olbromskiego i Krzysztofa Cedry – zdaje się przyćmiewać sylwetki innych postaci, spośród których najbardziej wyraziście zostali nakreśleni Piotr Olbromski i Jan Gintułt, republikanie i demokraci, czynni w „rewolucji 1794 roku”, jak nazywał powstanie kościuszkowskie patriarcha socjalizmu polskiego Bolesław Limanowski. Osobliwością ówczesnej carskiej cenzury, z którą liczyć się musiał autor, jeśli chciał dotrzeć do szerszego grona czytelników, było to, że o epoce napoleońskiej pozwalała pisać wprost, zapewne dzięki sukcesowi Wojny i pokoju (1868–1869) Lwa Tołstoja, a o Racławicach czy powstańczej Warszawie nie przepuszczała choćby wzmianki. Dlatego Żeromski musiał szyfrować swoje przesłania. W opowieści O żołnierzu tułaczu raz jeden pojawia się słowo Naczelnik, nawet bez imienia, ale wprawieni do takich znaków tajemnych czytelnicy wiedzieli, o kogo chodzi. Epopeję Legionów Dąbrowskiego przedstawiał Żeromski w całej niekłamanej dramaturgii, którą unaocznił później swoim pamiętnym filmem Andrzej Wajda. W politycznie inscenizowanym sporze o tę ekranizację zastarzały „zakon polskości” przebrano w nowe, rzekomo „socjalistyczne” szaty.

Dzieje nowoczesne w doświadczeniu Stefana Żeromskiego nie były żadnym „krzepiącym serca” narodowym zbawieniem, były natomiast nieustannym zmaganiem się z wielopostaciowym złem, mającym historyczną, społeczną, ludzką postać. W tych ziemskich popiołach iskry dobra indywidualnego i zbiorowego trzeba było wytrwale rozniecać, co czynili bohaterowie kanonicznych powieści – od Tomasza Judyma po Cezarego Barykę. Ludzie wolni są braćmi (Gli uomini sono fratelli) – głosili żołnierze tułacze Dąbrowskiego; hasło „Za wolność waszą i naszą” stało się zawołaniem polskich i europejskich demokratów wieku XIX. Chronologicznie tamten czas jest już miniony, ale jego tradycję Stefan Żeromski swoim dziełem przeniósł w wiek XX. Książkę tę poświęcam najważniejszym węzłom ideowym, kulturalnym i społecznym stulecia, które było naszą nowoczesnością. Wpisuję się w konstrukcję tradycji pozostawioną nam przez autora Przedwiośnia, staram się ją podjąć i rozwijać.

[2] L. Domski, Kommunizm w Polsze rastiet, „Prawda” 1925, nr 4, s. 5. Cyt. za: Stefan Żeromski, W odpowiedzi Arcybaszewowi i innym, [w:] tegoż, Publicystyka 1920–1925, oprac. Zdzisław Jerzy Adamczyk, Warszawa b.d. [2017], s. 492.

[3] Wacław Naake-Nakęski, Salto mortale wielkiego pisarza, Poznań 1925. Cyt. za: Stefan Żeromski. Kalendarz życia i twórczości, wyd. 2, poprawione i uzupełnione, oprac. Stanisław Eile, Stanisław Kasztelowicz, Kraków 1976, s. 588.

[4] Stefan Żeromski, W odpowiedzi Arcybaszewowi…, dz. cyt., s. 493–494.

[5] Zob.: Tadeusz Kotarbiński, Medytacje o życiu godziwym, Warszawa 1985, s. 59–62.

[6] Zob.: Jolanta Sztachelska, Ameryka – dotknięcie Nowego Świata, [w:] tejże, Mity sienkiewiczowskie i inne studia tylko o nim, Warszawa 2017, s. 66–93.

[7] Rozróżnienie to inspirowane jest interpretacją Jerzego Szackiego z jego książki podstawowej: Tradycja, Warszawa 2011, zwłaszcza rozdz. 2: Trzy pojęcia „tradycji”: transmisja – dziedzictwo – tradycja, s. 98–180.

[8]  Zob.: Andrzej Mencwel, Polityka historyczna i wizja polityczna, [w:] tegoż, Rodzinna Europa po raz pierwszy, Kraków 2009, s. 33–76.

[9] List Stefana Żeromskiego do Henryka Sienkiewicza z 21 stycznia 1900 oraz zwłaszcza komentarz wydawcy w: Stefan Żeromski, Listy 1897–1904, oprac. Zdzisław Jerzy Adamczyk, Warszawa 2003, s. 108–114. W sprawie stypendium: tamże, s. 207–209.

[10] Profesor Zdzisław Jerzy Adamczyk napisał do mnie, że Żeromskiego nie było na pogrzebie. List z 21 kwietnia 2018.

[11] Stefan Żeromski, Przemówienie o Sienkiewiczu, [w:] tegoż, Publicystyka 1889–1919, oprac. Zdzisław Jerzy Adamczyk, Warszawa b.d. [2017], s. 312–326.

[12] Zob.: Jan Józef Lipski, Idea Katolickiego Państwa Narodu Polskiego. Zarys ideologii ONR „Falanga”, opracował i posłowiem opatrzył Łukasz Garbal, słowo wstępne Andrzej Friszke, Warszawa 2015.

[13] Jest to edycja trzytomowa, tomy 2 i 3 wskazuję w przypisach 10 i 1. Adres tomu 1: Stefan Żeromski, Pisma raperswilskie. Wspomnienia i sylwetki, oprac. Zdzisław Jerzy Adamczyk, Warszawa b.d. [2017].

[14] Cyt. za: Beata Utkowska, Uwagi wydawcy, [w:] Stefan Żeromski, Biała rękawiczka, oprac. Justyna Kołodziejczyk, Turoń, oprac. Beata Utkowska, Kielce, Warszawa b.d. [2018], s. 475.

CZĘSĆ I

Poza Weselem i Snem o potędze

1. „Trzecia droga” obywatelska

Nie naruszając powagi naszej dyskusji, zacznę od pewnej anegdoty, która, mam nadzieję, okaże się pouczająca. Pochodzi ona z pamiętnika dziadka Wisławy Szymborskiej, wydanego przez poetkę jakieś dziesięć lat temu. Pisałem o nim w nieistniejących już „Regionach”[15]. Antoni Szymborski był szlachcicem, kilkakrotnym powstańcem, zrujnowanym wygnańcem, który w poszukiwaniu chleba i pracy popłynął, jak wcześniej Cyprian Kamil Norwid, do Ameryki. Kiedy po wyczerpującej podróży zszedł na ląd w Nowym Jorku, nie miał już prawie żadnych pieniędzy. W porcie wynajął jednak tragarza, przekonany, że szlachcic nie może nosić swoich bagaży. Materialnie Szymborski nie był już szlachcicem-ziemianinem, lecz mentalnie nim pozostawał. Kiedy nauczył się w Ameryce żyć z pracy własnych rąk, wyzwolił się i z tego przeżytku, czyli przekroczył ograniczenia, które dawniej nazywano klasowymi.

Anegdota ta wprowadza nas ilustracyjnie w kwestię szlacheckiej genealogii inteligencji polskiej, podjętą zwłaszcza przez autora pierwszej części tej podstawowej dla dziejów nowoczesnej kultury polskiej trylogii, o której tu dyskutujemy[16]. Wydaje mi się, że w ożywieniu tej kwestii przez Macieja Janowskiego słyszę echo głośnego odczytu Józefa Chałasińskiego, wygłoszonego w 1946 roku, dającego początek pierwszej powojennej dyskusji o inteligencji, jaka objęła środowiska krajowe i emigracyjne. Przypomnę, że Chałasiński wady i ograniczenia inteligencji współczesnej (czyli międzywojennej), a mianowicie jej izolacjonizm społeczny, swego rodzaju kastowość oraz wyniosłość wobec klas pracujących, wiązał z jej szlachecką genealogią, którą pojmował deterministycznie. Krytyka szlachty jest u nas co najmniej tak stara, jak debata o przyczynach upadku Rzeczypospolitej szlacheckiej; krytyka inteligencji nasiliła się zwłaszcza na przełomie wieków XIX i XX, kiedy inteligencja niewątpliwie dominowała w naszej kulturze. Chałasiński podejmował więc w swoim pamflecie wątki poniekąd utrwalone, ale nadawał im nową postać przez odnoszenie postaw inteligencji do tej rzeczywistości, jaka wyłaniała się w kraju po roku 1945, i to raczej ze względów społecznych niż politycznych. Dyskusji z nim nie będę tu omawiać, bo to oddzielny temat, podkreślam tylko, że przyczynił się on do utrwalenia pewnego negatywnego stereotypu, w którym inteligencję utożsamiano ze szlachtą, a inteligenckość ze szlachetczyzną.

Maciej Janowski w napisanym przez siebie tomie o narodzinach inteligencji, obejmującym lata 1750–1831, pragnie dowieść, że teza o szlacheckiej genealogii inteligencji polskiej nie jest słuszna, inteligencja ta już od swoich narodzin wyrasta zaś z różnych korzeni społecznych: mieszczaństwa, duchowieństwa zakonnego i parafialnego, wreszcie – cudzoziemców. Nie sposób zaprzeczyć wyważonym wywodom Janowskiego, słusznie nastawionego na wskazywanie narastających przepływów między różnymi grupami społecznymi. Zgadzam się, że narastanie takich przepływów jest synonimem nowoczesności, kwestia jednak w tym, że w naszych dziejach nie postępują one rytmicznie – nie tylko ze względu na opresje zaborcze, ale także z powodu cywilizacyjnych zapóźnień. W epoce, którą znam stosunkowo dobrze, czyli na przełomie wieków XIX i XX, w Warszawie i Kongresówce prawie cała inteligencja była pochodzenia szlacheckiego, z tymi mieszczańskimi wyjątkami, które dotyczyły przeważnie spolonizowanych Żydów lub Niemców. Inteligentów pochodzenia plebejskiego prawie nie sposób tam wskazać, nawet w literaturze pojawiają się rzadko. Ot, trafił się Andrzej Radek w Syzyfowych pracach czy Stanisław Rejment, przemieniony na Władysława Stanisława Reymonta. Radek jednak, który miał pierwowzór w późniejszym skrajny demaskatorze inteligencji Janie Wacławie Machajskim, był synem gminnego oficjalisty, autor Ziemi Obiecanej zaś – parafialnego organisty. W społecznej czasoprzestrzeni Kraju Przywiślańskiego można obu tych ojców uznać za półinteligentów.

Nie da się więc dowieść, że inteligencja polska XIX wieku oraz znacznej części wieku XX nie była w przeważającej mierze pochodzenia szlacheckiego. Gdy przyjrzymy się najbardziej czynnym kobietom z przełomu tamtych stuleci, prawda ta okaże się właściwie bezsporna. Przypomnę, że jeszcze w połowie XX wieku na łamach paryskiej „Kultury” przewagę tej genealogii wskazywał Juliusz Mieroszewski, a spośród ważnych pisarzy ubiegłego stulecia wyraźnie szlacheckie pochodzenie mieli Stefan Żeromski, Andrzej Strug, Stanisław Brzozowski, Maria Dąbrowska, Władysław Broniewski, Jarosław Iwaszkiewicz, Witold Gombrowicz, Józef Czapski, Czesław Miłosz. Dzisiaj patrzymy jednak na rzeczywistość historyczną, nie ulegając dawnym determinizmom. Z tego, że inteligencja była głównie pochodzenia szlacheckiego, nie wynika bynajmniej, że musiała kontynuować szlacheckie postawy i ponawiać wszystkie wady szlachty, które z taką pasją demaskował Chałasiński. Nie znał on wtedy jeszcze masowo awansowanej po wojnie inteligencji pochodzenia chłopskiego, współcześnie zapewne ilościowo przeważającej. Dobre studium porównawcze, którego wciąż nie mamy, powinno zestawiać wady z wadami, a zalety z zaletami. Pośród zalet najważniejsza była odpowiedzialność za dobro wspólne, które inteligencja przejęła po szlachcie. Szlachta nie przyszła jednak na świat z tym poczuciem odpowiedzialności, lecz je sobie przyswoiła, pozbawiając inne stany prawa do współtworzenia „narodu politycznego”. Inteligencja poszlachecka z kolei zrobiła naprawdę wiele, aby odpowiedzialność tę wyzwolić ze stanowych ograniczeń. To jej dziełem są prawie wszystkie zaczyny tych tworów społecznych, które składają się na podłoże nowoczesnego społeczeństwa obywatelskiego.

Podstawową zaletą tych trzech tomów, obejmujących prawie dwieście lat dziejów naszej kultury, jest spojrzenie wolne od wszelkiego doktrynerstwa i wrażliwe na różne przepływy i dopływy społeczne. Słusznie autorzy pozbyli się, co wprost wyłożył Jerzy Jedlicki, właściwie szkolarskiej dyskusji o inteligencji jako klasie, grupie czy też warstwie społecznej. Istnienie inteligencji i jej kulturotwórcza rola są ważniejsze od wszelkich socjologicznych schematów, rzeczywistość dziejowa zaś jest od nich zawsze bogatsza. Na przykład Brzozowski w swoich pamfletach traktuje inteligencję jak izolowaną grupę społeczną, w analizach Legendy Młodej Polski natomiast przydaje jej znaczenia jako klasie kulturalnie dominującej. Ta dwoistość ujęcia świadczy nie tyle o sprzeczności w pojęciach krytyka, ile o swoistości i ważności tego zjawiska w dziejach Polski. Jeśli chodzi o dopływy społeczne, zapewne można je było ująć szerzej. W drugiej połowie XIX wieku przybiera na sile nurt mieszczański, często związany z asymilacją Żydów (tu mamy dobre portrety indywidualne), na przełomie stuleci pojawiają się też pierwsi od setek lat pisarze pochodzenia plebejskiego (Kasprowicz, Reymont, Orkan), co zapowiada przemiany społeczne narastające przez cały wiek XX. Wszystkiego jednak nie da się napisać nawet w dziele tak szeroko zakrojonym, którego ważną zaletą jest panoramiczność obrazu, elastyczność ujęcia i wrażliwość społeczna.

Projekt historii nowoczesnej kultury polskiej, jaki w przyjętych ramach czasowych (1750–1918) zapisali autorzy tej trylogii, jest szczególnie ważny. Składa się na niego najpierw oryginalne rozstrzygnięcie kwestii segmentacji czasowej, które winno się okazać jeśli nie obowiązujące, to inspirujące dla innych historyków. Historycy literatury, do których cechu w pewnym stopniu również się zaliczam, wciąż operują periodyzacją dawno temu usankcjonowaną przez Ignacego Chrzanowskiego sławnym podręcznikiem Historia literatury niepodległej Polski (wyd. 1: 1906; wznowień wiele). Kształciły się na nim pokolenia nauczycieli, uczniów i studentów. Historia Polski w takim ujęciu dzieli się na historię Polski niepodległej i historię Polski rozbiorowej, do odzyskania niepodległości w roku 1918. Jak klasyfikować ją później, aż do naszych czasów, tego już Chrzanowski nie napisał; jego następcy przeważnie przyjęli periodyzację polityczną, natomiast autorzy Dziejów inteligencji polskiej do roku 1918 szczęśliwie ten problem ominęli, gdyż szatkowanie polityczne nasiliło się po roku 1918, co jednak ważne, periodyzację mechanicznie polityczną wyraźnie przekraczają. Ich ujęcie jest zbieżne z tym, jakim posługują się historycy języka dzielący dzieje języka polskiego na epokę staropolską (która trwa mniej więcej do połowy wieku XVIII) i epokę nowopolską (która zaczyna się od drugiej połowy wieku XVIII). Trafność tego podziału potwierdzi każdy uczeń liceum, a przynajmniej każdy student polonistyki, będzie bowiem wiedział, że teksty oświeceniowe można czytać wprost, bez komentarza filologicznego, bo są napisane polszczyzną bliską współczesnej, podczas gdy większość tekstów siedemnastowiecznych potrzebuje dodatkowych tłumaczeń. Jeśli czegoś mi w tym opracowaniu brakuje, to refleksji nad przemianami języka, głównego przecież środka komunikacji, choć pismo, druk, prasa, książka, a nawet listy zajmują tu miejsce należne.

Kwestia periodyzacji i odpowiedniej segmentacji procesu historycznego jest dla historiografii podstawowa, a podkreślam, że rozstrzygnięcie, które przyjęli autorzy tego dzieła, wiąże się z historią polskiej modernizacji, narodzinami nowoczesnego narodu. Maciej Janowski potwierdza w swojej odpowiedzi inspiracyjne znaczenie opracowań właściwie już kanonicznych, mianowicie książki Tadeusza Łepkowskiego Polska, narodziny nowoczesnego narodu, 1764–1870 (wyd. 1: 1967) oraz Słownika literatury polskiego oświecenia pod redakcją Teresy Kostkiewiczowej (1977), które taką periodyzację wprowadzają. Nie byłbym sobą, gdybym nie przypomniał, że prekursorem był Stanisław Brzozowski, który w świetnym eseju (z 1909 roku) o Maurycym Mochnackim podkreślał żywe oddziaływanie tradycji Polski niepodległej w kongresowym Królestwie Polskim. W perspektywie historii kulturowej to, że instytucje edukacyjne i naukowe były polskie oraz programowane i prowadzone niezależnie od władz zaborczych, ma tu rozstrzygające znaczenie. Przyjęcie takiej periodyzacji jest doniosłe dla rozumienia dziejów polskiej nowoczesności, chociaż nie mam wielkiej nadziei, że dożyję jej wcielenia w powszechną praktykę naukową i nauczycielską. Stara periodyzacja bowiem została utrwalona w niezliczonych podręcznikach i opracowaniach, umocniono ją także w murach uczelni – przez odpowiednią organizację instytucji naukowych, w podziałach katedr, zakładów i zespołów badawczych. Jej zmiana jest jednak konieczna nie tylko ze względu na przeszłość, której obraz ona zniekształca, ale także ze względu na współczesność i przyszłość. Musimy bowiem sami sobie ciągle odpowiadać na pytania, czym jest u nas nowoczesność, kiedy się rozpoczyna, jak przebiega i do czego zmierza. Jeśli zalążki nowoczesnego narodu powstają w Polsce drugiej połowy wieku XVIII, to czy w drugiej połowie wieku XX jesteśmy już dojrzałym narodem nowoczesnym? A na początku XXI wieku?

Ramę zewnętrzną (1750–1918) tej historii zasadniczo więc przyjmuję, a nawet ją propaguję, do jej podziałów wewnętrznych oraz układu tomów mam natomiast pewne zastrzeżenia. Pierwsza część, pióra Macieja Janowskiego, obejmuje lat około osiemdziesięciu i liczy dwieście pięćdziesiąt stron. W części drugiej Jerzy Jedlicki międzypowstaniowe trzy dekady opisuje na trzystu stronach. Część trzecia natomiast, autorstwa Magdaleny Micińskiej, obejmuje lat pięćdziesiąt z okładem, a mieszczą się one zaledwie na stronach dwustu trzydziestu. Do tomu pierwszego nie mam zastrzeżeń; przeciwnie, uważam go za odkrywczy; tom drugi napisany jest piórem świetnym i umysłem przenikliwym; tom trzeci natomiast, choć informacyjnie treściwy, problemowo pobudza moją krytykę. Jeśli na epokę pełnej dojrzałości przeznacza się mniej stron niż na epokę narodzin, to już sama ta dysproporcja ilościowa może ujawniać zniekształcenie jakościowe. Lata 1864–1918 nie są jednorodną „epoką popowstaniową”, lecz w historii kulturalnej i kulturowej wyraźnie podzieloną.

Próg współczesności bowiem, żeby przypomnieć tytuł opracowania stworzonego również z udziałem Jerzego Jedlickiego[17], Polska przekracza w latach 90. XIX wieku, a nie po powstaniu styczniowym. Całe następne stulecie – od końca wieku XIX do końca wieku XX – to epoka rzeczywistej, choć dramatycznie, a nie idyllicznie przebiegającej modernizacji Polski. Jako społeczeństwo przenosimy się ze stanów do klas, ze wsi do miast, z zagród do zakładów, z chałup do mieszkań; z narodu szlacheckiego wyłania się naród demokratyczny, a z etnicznego – obywatelski. Czy to proces ukończony? – brzmi następne pytanie. Inteligencja w tym procesie, zwłaszcza u jego początku, odgrywa rolę inicjującą, a bywa, że i dominującą – zwłaszcza gdy idzie o tworzenie form społeczeństwa obywatelskiego. Jeśli tak, to trzeba zapytać, kiedy osiąga apogeum swojego znaczenia dziejowego.

Część napisana świetnie przez Jerzego Jedlickiego – jego sentencje godne są pamiętania – przekonuje nas, przynajmniej pośrednio, że apogeum to następuje w epoce międzypowstaniowej, podczas tych trzech ciemnych dekad, w których obracamy się w błędnym kole postaw przeciwstawnych, lecz klęskowych. Moim zdaniem apogeum to przychodzi kilka dekad później, w połowie lat 80. XIX wieku, rozpoczynających nowy okres historyczny, który jest owym progiem nowoczesności, jak wolę go nazywać. Przypomnę pokrótce, że rodzą się wówczas Proletariat oraz inne formy robotniczej organizacji, tutaj niestety pominięte (choć inicjowane przez inteligentów), ukazuje się pierwszy „Głos”, z którego wyłonią się ludowcy i narodowcy, rozrasta się sieć samokształceniowa z Uniwersytetem Latającym na czele, powstaje też pełna konstelacja nowoczesnych partii politycznych, mających niekiedy, jak PSL, współczesne kontynuacje. Jeśli prawdziwe było (bo może już nie jest?) porzekadło Jerzego Giedroycia, że jeszcze na przełomie wieków XX i XXI żyliśmy „w cieniu dwóch wielkich trumien” – Józefa Piłsudskiego i Romana Dmowskiego – to właśnie w tamtej epoce rozpoczęli oni swoją wielofunkcyjną działalność i osiągnęli przywódcze pozycje. Epokę tę za Reymontem nazywam najchętniej czasem Ziemi obiecanej, ale można też użyć dla jej określenia tytułu innej powieści tego samego autora: Fermenty, ponieważ jest to czas wszelkich zaczynów.

Istnieje cenna, niesłusznie pomijana rozprawa Stefana Kołaczkowskiego zatytułowana Rekonesans, opublikowana w roku 1936, powodowana pytaniem, które w naszym języku brzmi: kiedy naprawdę zaczęliśmy wychodzić poza międzypowstaniowe „błędne koło”?[18] Co w domyśle nasuwa pytanie o te postawy, których rozwój doprowadził do przemian społecznych i odzyskania niepodległości politycznej? Przez „błędne koło” rozumiem ponawiającą się alternację buntu i ugody, konspiracji i kolaboracji, irredenty i adaptacji. Jedne i drugie, jak wiadomo, źle się kończą. Źle się kończą reformy Wielopolskiego, bo ich zwieńczeniem okaże się nieszczęsna „branka”, ale źle się kończy również powstanie styczniowe, gdyż ściągnie na kraj wzmożoną rusyfikacyjną opresję. Sugestywne unaocznienie tej prawdy przez Jerzego Jedlickiego przyjmuję z prawdziwym uznaniem. Kiedy zatem wychodzimy z tej alternacji, kiedy pojawiają się rzeczywiście nowe postawy, które ją przekroczą?

Odpowiedź na to pytanie jest podstawowa dla rozumienia całego tego procesu, który objęli swymi badaniami autorzy trylogii, a zatem dla dziejów inteligencji i nowoczesnej kultury polskiej. Wychodzimy z „błędnego koła” postaw klęskowych w tym czasie, który Rekonesansem rozpoznawał Kołaczkowski, Modernizmem polskim sprawdzał Kazimierz Wyka, a potwierdzali swoimi kanonicznymi dzisiaj syntezami Henryk Wereszycki i Stefan Kieniewicz. W części napisanej przez Magdalenę Micińską, a obejmującej lata 1864–1918, zostało to zaznaczone, zabrakło jednak rozwinięcia i uzasadnienia. Tom ten, moim zdaniem, powinien składać się z dwóch części, a rzeczywiste przekroczenie progu nowoczesności należało wyraźnie, również konstrukcyjnie wyodrębnić – tym bardziej że w dziejach inteligencji polskiej jest to okres paradoksalny. Z jednej strony osiąga ona w nim apogeum, gdyż nie da się chyba wskazać ważnych zjawisk społecznych, kulturalnych i politycznych, w których jej przedstawiciele nie odgrywają roli inicjującej, nierzadko konstytutywnej (na przykład stowarzyszenia edukacyjne i zawodowe). Z drugiej strony natomiast apogeum to równolegle nieomal przechodzi w zmierzch, gdyż ujawniają się, rosną w siłę i samowiedzę nowe, bardziej masowe grupy społeczne: chłopi, robotnicy, drobnomieszczaństwo, burżuazja. To one będą odgrywać w II Rzeczypospolitej decydujące role. Jak powiedziała w tej dyskusji Małgorzata Szpakowska, inteligencja przestaje być dziejotwórcza, a jej historia nie jest już tożsama z historią kulturalną Polski.

Po tym wytknięciu krytycznym wracam do zalet Dziejów inteligencji polskiej do roku 1918. Podkreśliłem już, że dzieło to wychodzi poza podręcznikowy schematyzm i płynnie ujmuje przejścia między epokami. Poszerzyłbym tę opinię i powiedział, że ważną jego zaletą jest elastyczny stosunek do czasu historycznego. Jego ujęcia odpowiadają realnym przebiegom dziejowym, więc tam, gdzie mieliśmy przejścia płynne, mamy płynną narrację; tam, gdzie następowały dramatyczne zerwania, robimy chronologiczne cięcie. Przejście od Polski przedrozbiorowej do kongresowego Królestwa Polskiego jest płynne, gdyż mamy realnie do czynienia z ciągłością prac i czynności; po klęsce powstania listopadowego i nadejściu „nocy paskiewiczowskiej” dramatycznie zerwano tę ciągłość, wyraźnie przeto również ucięto narrację. To w tej epoce, trafnie nazwanej czasem błędnego koła, rodzi się i umacnia, jako wyłączna, owa alternacja buntu i ugody, konspiracji i kolaboracji, irredenty i adaptacji. Jerzy Jedlicki w swej odpowiedzi zwracał uwagę, że już w latach 50. XIX wieku pojawiła się szansa trzeciej drogi, pomiędzy hazardem spisków a serwilizmem wobec zaborców, polegająca na ostrożnym poszerzaniu przestrzeni społeczeństwa obywatelskiego. Chętnie się z tym godzę, tym bardziej że autor potwierdza: szansa ta została wtedy zaprzepaszczona. Odzyskaliśmy ją natomiast, kiedy w epoce fermentów wyszliśmy poza alternatywę wesela i snów o potędze, budując imponującą jak na ówczesne możliwości architekturę społeczeństwa obywatelskiego. Chyba moc wieszczów oraz ich kult obowiązkowy sprawiły, że alternatywa irredenty i adaptacji panowała nad naszą wyobraźnią zbiorową dużo dłużej, niż należało, a w politycznych zwarciach odzywa się do dzisiaj – nie ma to, jak insynuować, że ktoś jest uległy wobec Rosji!

W tej wolnej od doktrynalnych zacieśnień koncepcji, jaką przyjęli autorzy trylogii, nie obowiązuje jedna zasada, jedno prawo podziałów czasu historycznego. Zdaniem tych historyków trzeba wrażliwie i wnikliwie patrzeć na to, co się rzeczywiście działo. Podejście to ma poprzedników klasycznych w naszej humanistyce, rzadko przywoływanych. Jednym z nich jest bardzo ważna dla historii literatury polskiej książka Zofii Stefanowskiej Historia i profecja. Studium o „Księgach narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego” (wyd. 1: 1962). Autorka przedstawiła mistrzowską interpretację dzieła Adama Mickiewicza, a więc utworu egzemplarycznie romantycznego. Wnikliwie i wrażliwie wybitna uczona odsłoniła przy tym obecne w nim oświeceniowe dziedzictwo, a całe to dzieło odczytała jako wewnętrznie dialogiczne. Powiedziałbym więc, nie zważając na doraźne obciążenia znaczeniowe, że przedstawiła dialektyczną wizję historii, i takiej też wizji doświadczam w dyskutowanej tu trylogii. Idee, wartości i postawy przeciwstawiają się sobie w dziejach, ale warunkują się również wzajemnie, przenikają i przemieniają.

Maciej Janowski, piszący, jak już wiemy, o narodzinach inteligencji, uprzytamnia nam, że są one nieodłącznie związane z miastem, że inteligencja polska mieszka – a nawet można powiedzieć: siedzi – w mieście. Wydaje się to oczywiste, ale musiało zostać uświadomione, aby zostało przyjęte. Miasto ze swoim pejzażem urbanistycznym i społecznym, oświata i nauka z właściwymi sobie instytucjami, nowoczesne środki komunikacji: druk, prasa, książka, co słusznie podkreśla Paweł Rodak, to macierzyste środowisko cywilizacyjne inteligencji. W tym peryferyjnym wobec centrów modernizacji i zasadniczo wiejskim kraju, jakim była Polska do lat 40. XX wieku, inteligencja miejska pełniła, w specyficzny, gdyż głównie kulturalny (a nie gospodarczy) sposób, funkcje „trzeciego stanu”. Inteligenci ci nierzadko, jak bohaterka programowej noweli Stefana Żeromskiego, wyszli z miast w „lud”, z emblematycznym „kagankiem oświaty”, ale ich misja zrodziła się w mieście, a nie na wsi. Miasto od końca XVIII wieku do początków wieku XX przechodziło wielkie przemiany, od konglomeratu magnackich jurydyk, w których mieszczańskie centrum dopiero się kształtowało, do industrialnych, masowych metropolii, jakimi stały się Warszawa i Łódź. Z ilością i jakością tych zmian wiążą się też przemiany sposobów skupienia inteligencji, które, niestety, w tym wieloczęściowym opracowaniu zostały zatarte. Pierwszym historykiem, który mi te urbanizacyjne przemiany uświadomił, był zresztą Jerzy Jedlicki, a dokonał tego swoim wybitnym dziełem Jakiej cywilizacji Polacy potrzebują, z którym refleksyjnie się zmagałem[19].

Kwestia sposobów społecznego skupienia staje się szczególnie znamienna pod koniec XIX wieku, co wiąże się ze wskazaną już cezurą. Wtedy to bowiem następuje typologicznie, przeto schematycznie, lecz ilustracyjnie rzecz ujmując, przechodzenie od wspólnot do stowarzyszeń. Tworzenie asocjacji staje się programowe u pozytywistów i socjalistów, ale programy niekoniecznie musiały być realizowane; dopiero w latach 1904–1907 następuje eksplozja wszelkiego rodzaju stowarzyszeń. Przemiany te dostrzegamy w życiu powszednim, w tym, jak ludzie spotykają się ze sobą i ze sobą współpracują – przechodzą bowiem z rezydencji i salonów do klubów i kawiarni, z kręgów familijno-towarzyskich do zespołów redakcyjnych i naukowych, spotykają się w barach i na ulicach. Oczywiście w specyficznej sytuacji de facto okupowanego Kraju Przywiślańskiego przemiany te są wplecione w węzły działań jawnych i niejawnych, kulturalnych i politycznych, elitarnych i masowych. Przemiana modelu kultury, a co z tym nieodłącznie związane – sposobu bycia inteligencji, jest jednak wyraźna. Kultura, w której dominują prywatne salony domowe, różni się od kultury, w której panują funkcjonalne spotkania publiczne. Magdalena Micińska zwraca na to uwagę, ale wielostronnego znaczenia tej przemiany nie wydobywa. Przejście od modelu towarzyskich relacji bezpośrednich do społecznych relacji zapośredniczonych, które w kulturze polskiej dokonuje się w ostatnich dekadach XIX wieku, to jeden z decydujących czynników jej unowocześnienia. Współczesne organizacje pozarządowe są ich osobliwą realizacją i kontynuacją[20].

Autorzy tego złożonego dzieła, obejmującego ponad półtora stulecia naszej nowoczesności, rozpoznali, przemierzyli i oswoili liczne skrzyżowania dróg dziejowych oraz odpowiadających im dziedzin humanistycznych. Z ich książek można się dowiedzieć, kiedy zabudowano miejskimi kamienicami Nowy Świat w Warszawie i jak wyglądało mieszkanie Joachima Lelewela, dlaczego samowar był instrumentem socjalizacji, a podziały mieszkańców Krakowa uznawano za kastowe. Można też pomyśleć o znaczeniu periodyków kulturalnych w kongresowym Królestwie Polskim i o swoistej „republice pocztowej” stworzonej przez prywatnych korespondentów (krąg Józefa Ignacego Kraszewskiego), gdy czasopism takich na skutek restrykcji brakowało. Mają tutaj swoje wyróżnione miejsca rola społeczna i symboliczna poznańskiego Bazaru oraz pomysły Karola Libelta, krakowskie księgarnie jako miejsca inteligenckich spotkań i ciechanowska ochotnicza straż pożarna, medyczno-społeczna dyskusja o kołtunie, spółdzielcze idee Edwarda Abramowskiego oraz wyrosłe z nich praktyki. Przykłady oczywiście dobrano ilustracyjnie, ale nie po to, by sprawić wrażenie, że dostaliśmy do czytania kolekcję osobliwości. Znajdujemy się na skrzyżowaniu historii literatury i historii idei, historii politycznej i obyczajowej, intelektualnej i społecznej. Rzecznicy każdej z tych dziedzin będą dzieło to czytać i sygnalizować swój niedosyt. Rzecz w tym, że ono każdą z tych dyscyplin nauki przekracza i zapowiada też dziedzinę własną. Chciałbym ją nazywać antropologiczno-społeczną historią kultury.

W dyskusji nad tym dziełem, którą inicjowałem i do której się odnoszę, jako główne skrzyżowanie, na którym pracowali autorzy Dziejów inteligencji polskiej do roku 1918, wskazywano zbieg historii idei i historii społecznej. Andrzej Walicki, wybitny znawca myśli polskiej całej tej epoki, był wtedy głównym krytykiem tego dzieła z perspektywy historii idei. Odpowiadali mu jawnie i jasno kolejni autorzy i nie muszę ich bronić, gdyż wysłowili się sami. Myślę jednak teraz, że ulegliśmy wtedy nadmiernie sugestiom Walickiego, a relacja historii idei i historii społecznej nie jest tutaj najważniejsza. Dzieje inteligencji polskiej do roku 1918 usytuowane są bowiem przede wszystkim na skrzyżowaniu żyznym dla całej współczesnej humanistyki, a mianowicie na skrzyżowaniu kultury uznawanej za artystyczną z kulturą pojmowaną antropologicznie. Dziedzinowo odpowiada mu przejście od historii kulturalnej do historii kulturowej. Tę pierwszą uprawia się jako tradycyjną historię kultury „wysokiej”; jej wyróżnionymi przedmiotami są artystyczne oraz intelektualne arcydzieła, poprzez których „duchowe” odczytanie dokonuje się też uniwersalna legitymizacja kultury narodowej, jej uczestnicy i czytelnicy podniosłych opracowań przekonują się zaś, że „Polacy nie gęsi, lecz swój język mają”. W takiej historii nie zajmujemy się tym, skąd społecznie pochodzą twórcy, jak komunikują się z odbiorcami i czy pisarze używają piór gęsich, wiecznych lub maszyn do pisania.

Historia kulturowa jest dziedziną nową, zakresowo nieogarnioną, bo pełną przedmiotów i zjawisk tradycyjnie uznawanych za niskie, więc zepchnięte do „kultury materialnej” (na przykład dzieje oświetlenia lub kanalizacji), metodologicznie niejasną, gdyż każdy z wybitnych autorów uprawia ją na swój sposób (wśród nich Jacques le Goff, Jack Goody, Peter Burke, Jerzy Kłoczowski, Krzysztof Pomian). Ale to ona przedmioty dawniej uznawane za „niskie”, jak drogi, ludzkie siedziby, więzi międzyludzkie i środki komunikowania się, podnosi do rangi podstawowych; ona też czyni współtwórczymi podmiotami wszystkich uczestników kultury, a nie tylko tych, którzy stworzyli dzieła wiekopomne. W jej perspektywie jednoczą się wyobrażenia i spełnienia, idee i praktyki, inwencje i realizacje. Dzieje inteligencji polskiej do roku 1918 są pouczającym przykładem takiej historii nowoczesnej kultury polskiej, a to czyni je ważnym dziełem humanistycznym. Będzie ono służyć inspiracją i czekać na kontynuację.

[15] Andrzej Mencwel, Lekcja życia, „Regiony” 2001, nr 1, s. 156–158. Artykuł dotyczył książki Antoniego Szymborskiego Burzliwe fortuny obroty. Mój pamiętnik (1831–1881). Ze wstępem Stefana Bratkowskiego. Zamiast posłowia – z Wisławą Szymborską o „Pamiętniku” jej dziadka rozmawia Jerzy Ilg, Kraków 2000.

[16]Dzieje inteligencji polskiej do roku 1918 pod redakcją Jerzego Jedlickiego, t. 1: Maciej Janowski, Narodziny inteligencji, 1750–1831, t. 2: Jerzy Jedlicki, Błędne koło, 1832–1864, t. 3: Magdalena Micińska, Inteligencja na rozdrożach, 1864–1918, Warszawa 2008. „Trzecia droga” obywatelska to rozwinięta wypowiedź w dyskusji nad tym dziełem opublikowanej w „Przeglądzie Politycznym” 2009, nr 96, s. 70–95.

[17] Jerzy Jedlicki, Elżbieta Kaczyńska, Andrzej Paczkowski, Barbara Skarga, Teresa Walas, U progu współczesności, Wrocław 1991.

[18] Stefan Kołaczkowski, Rekonesans, [w:] tegoż, Portrety i szkice literackie, oprac. Stanisław Pigoń, Warszawa 1968, s. 347–367.

[19] Jerzy Jedlicki, Jakiej cywilizacji Polacy potrzebują. Studia z dziejów idei i wyobraźni XIX wieku,Warszawa 1988. Zob. też moją dyskusję: Andrzej Mencwel, Cywilizacja po polsku, [w:] tegoż, Wyobraźnia antropologiczna. Próby i studia, Warszawa 2006, s. 183–212.

[20] Ilona Iłowiecka-Tańska, Liderzy i działacze. O idei trzeciego sektora w Polsce, Warszawa 2011.

2. Bo czas już nadszedł!

Z kłębka, a może nawet kłębowiska zagadnień, w jakie splątała się współczesna problematyka kulturalna, z jej koniecznymi odniesieniami do przeszłości i pożądanymi wizjami przyszłości, wyciągam tylko jedną nić, ale nie dlatego, że uciekam od zagadnień czy lękam się zagubienia w gąszczu, lecz dlatego, że nić tę uważam za główną, a nawet porządkującą, jeśli nie – jak nić Ariadny – zbawienną. Nicią tą są, moim stanowczym zdaniem, tak zwane organizacje pozarządowe, czyli – wracając do tradycyjnej polskiej terminologii, której nie ma już powodu unikać, bo jej nadużycia w dawnym reżimie wreszcie się zacierają – stowarzyszenia społeczne.

Działalność tych stowarzyszeń ma w Polsce wielkie i piękne tradycje, sięgające początków XIX wieku (Rolnicze Towarzystwo Wspólnego Ratowania się w Nieszczęściach, założone w Hrubieszowie przez Stanisława Staszica, 1816), rozkwitu w Wielkopolsce (od pierwszej połowy XIX wieku), niebywałego rozwoju samoorganizacji w zaborze rosyjskim ostatniego okresu (około 1895–1915). Zorganizowaliśmy masę ludzi w doskonałe stowarzyszenia – mówił Szymon Gajowiec do Cezarego Baryki. Autor Przedwiośnia dobrze wiedział, co to znaczyło. Historii działań społecznych i kulturalnych wszelkiego typu, także wśród mniejszości narodowych w II Rzeczypospolitej, dotychczas nie spisano, a bez nich nie zaistniałaby w tym porozbiorowym państwie taka integracja obywatelska, jaka została osiągnięta. Uczestnicy tych działań odbudowywali Polskę, przebudowywali świat – podkreślała Maria Dąbrowska. W okresie PRL, zwłaszcza w pierwszych latach powojennych, a następnie po przełomie październikowym 1956 roku, różne ośrodki ruchu kulturalnego, będąc autonomicznymi czynnikami oddziaływania społecznego, skupiały twórców i odbiorców[21].

Poprzestaję na tych odniesieniach i nie będę się więcej do przeszłości odwoływał, bo czynię to często w swoich publikacjach i wystąpieniach. Samym zresztą kultywowaniem przeszłości, bynajmniej w tej dziedzinie nie przesadnym, a raczej niedostatecznym, nie da się uzasadnić teraźniejszej i przyszłej ważności stowarzyszeń społecznych.

Rozkwitły one w III Rzeczypospolitej, bo swoboda takiej działalności jest jednym z warunków demokracji i są one, być może, jednym z najważniejszych jej osiągnięć. Wszyscy mamy w pamięci spektakularne działania społeczne Jacka Kuronia, Marka Kotańskiego, Jerzego Owsiaka, Janiny Ochojskiej, a w dziedzinie kultury bardziej selektywnie pojętej Ośrodka „Pogranicze”, Stowarzyszenia „Borussia”, Stowarzyszenia „Kolegium Gdańskie”, Stowarzyszenia im. Stanisława Brzozowskiego i innych. Tkanka tych działań jest rozprzestrzeniona i sięga poza miasta i miasteczka, także do gmin i wiosek. Nawet jednak gdyby była równie gęsta jak sieć dróg (w Polsce nie nadmierna), i tak samym starannym opisem nie przesądziłoby się o jej ważności. Racje tej ważności wykraczają bowiem poza wszelkie selekcje dziedzinowe i sięgają naszej przyszłości społecznej, kulturalnej i politycznej. Powinienem dodać – poddając się panującemu obecnie fasonowi mówienia zwanemu dyskursem – także ekonomicznej, ale fasonu tego i dyskursu nie respektuję. Powtarzanie, że „opłaca nam się” kształcić „ludzi kulturalnych”, bo są oni bardziej wydajnymi pracownikami najemnymi, jest po prostu niegodne, a przypomina dawne drwiny Leszka Kołakowskiego z plakatu „Gruźlica opóźnia odbudowę”.

Odważę się powiedzieć, że nawet gdyby wszystkie masowe media audiowizualne prowadziły działalność misyjną, a nie komercyjną, gdyby prasa codzienna i tygodniowa podlegała nieustannej sublimacji, a nie tabloidyzacji, gdyby internet stał się siecią debat intelektualnych, a nie erupcji kanalizacyjnych, to i tak znaczenie stowarzyszeń społecznych w naszej rzeczywistej tkance międzyludzkiej i rozwoju osobowym by nie zmalało. Jest wystarczająco, jeśli nie nadto oczywiste, że żaden z tych cudów powyżej wspomnianych nie nastąpi w dającej się przewidzieć przyszłości, przeto znaczenie tych stowarzyszeń oraz ich waga będą odpowiednio wzrastały. Nie zamierzam jednak poprzestać na stanowczych zapewnieniach ani futurologicznych przypuszczeniach, chcę natomiast przekonywać rzetelnie, że we współczesnej, a zwłaszcza nadchodzącej (współczesna jest właściwie nadchodzącą) sytuacji kulturalnej stowarzyszenia te są ową nicią zbawienną w jej kłębowisku. Trzy kręgi argumentacji składają się na tę rzetelność: globalny, krajowy, lokalny. Przedstawiam je zwięźle, lecz, mam nadzieję, jasno.

Po pierwsze, w skali globalnej dla kultury pojmowanej zarówno antropologicznie, jak i artystycznie czynnikiem podstawowym są narodziny, rozwój i ekspansja nowego medium – internetu. Inne aspekty globalizacji, mianowicie finansowe, produkcyjne, komercyjne, możemy tutaj nie tyle pominąć, ile zawiesić, gdyż albo ich oddziaływanie kulturowe i kulturalne jest wtórne, albo dokonuje się za pośrednictwem internetu. To nowe medium nie ma sobie równych w dziejach świata zarówno pod względem pojemności, jak i zasięgu oddziaływania. Jego pojemność, jak wiadomo, jest nieograniczona, czego prawie nie sposób pojąć; zasięg błyskawicznie osiągnął zaś globalny, przekraczając doświadczenia ekspansji druku, radia i telewizji; jego oddziaływanie wkracza w każdą właściwie dziedzinę życia, od zakupów powszednich począwszy, a na sztuce wysokiej skończywszy. Na dodatek medium to, niosąc w sobie od razu zadatki upragnionej (co najmniej od czasów romantycznego Gesamtkunstwerku) multimedialności, naprawdę ją realizuje i właśnie widzimy, jak zaczyna wchłaniać radio i telewizję.

Nie wdaję się w żadne przepowiednie co do tego, jaka będzie ta przyszła multimedialność, nie zamierzam też popadać w lamentacje z powodu przewagi rzeczywistości wirtualnej nad realną. Internet uważam za zdobycz równie niebywałą w dziejach ludzkości, a tym samym kultury ludzkiej, jak niebywałe są jego pojemność i zasięg. Nie jestem jednak technofilem ani technofobem, to znaczy nie sądzę, że internet (wynalazek w końcu techniczny) jest automatycznym nosicielem samego dobra albo samego zła. Niewątpliwie trwa obecnie największa w dziejach rewolucja komunikacyjna, a jak każda tego typu rewolucja wkracza ona w strukturę więzi międzyludzkich oraz konfigurację ludzkiej osobowości[22].