Przed i za Dubajem - Monika Karkosza - ebook + książka
PROMOCJA

Przed i za Dubajem ebook

Monika Karkosza

0,0
24,15 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 28,29 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

"Przed i za Dubajem" to zbiór skupionych wokół współczesności opowiadań opisujących rzeczywistość – taką codzienną, bez fajerwerków, „nieatrakcyjną”, składającą się z rzeczy małych, powszednich, prawdziwych. Ale to one – często z dotkliwym, wręcz bolesnym zakończeniem, niekiedy nie oferując żadnych rozwiązań, zwłaszcza tych wymyślonych, z happy endem – stanowią sól naszego życia.
Monika Karkosza przedstawia świat widziany przede wszystkim oczami kobiety, ale podejmuje trud patrzenia bez uprzedzeń, tendencyjności i sztucznego dzielenia świata i ludzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 220

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



PRZED

I ZA

DUBAJEM

Wrocław 2018

ISBN: 978-83-952119-7-3

Książka dostępna także w wersji tradycyjnej

Skład i korekta: Liberum Verbum

Redakcja: Zbigniew Zebar

Projekt i realizacja okładki: Zbigniew Zebar

Liberum Verbum

50-078 Wrocław

ul. Leszczyńskiego 4

www.liberumverbum.com.pl

liberum-verbum.sklepypasejo.com.pl

[email protected]

Monika Karkosza

PRZED I ZA DUBAJEM

LV

Liberum Verbum

Spis treści

Otwartość

This used to be my playground

2.04. szukaj mnie na placu Piłsudskiego

Rzeka

Nieproszony gość

Przed i za Dubajem

Puls

System

Halloween

Tam i z powrotem

Il tempo passera

Kepler 452b

Skarb

Największą walkę toczę z samą sobą, każdego dnia

Drzwi do świata

Piersi księżnej Kate

Mechanizmy

Pijani słońcem

Suspens

Będzie mieć wspaniałe życie

Otwartość

Anna powoli, ale dokładnie obierała ziemniaki. Twarde warzywa wyślizgiwały się jej z rąk zupełnie pozbawione grubej i brudnej skórki. Niestety cierpiały na tym dłonie, które z dnia na dzień stawały się szorstkie i poplamione. Prace domowe nie służą utrzymaniu urody trzydziestolatki — myślała, spoglądając z zażenowaniem na ręce. Doszła do wniosku, że przy najbliższej okazji powinna kupić ochronne rękawiczki.

Była dopiero dziesiąta rano. Musiała odebrać Piotrusia z przedszkola o czternastej, a Marcin wracał z pracy w okolicach szóstej wieczorem. Miała więc jeszcze dużo czasu, aby przygotować obiad i nie spieszyła się dziś zbytnio. Zazwyczaj jednak nie towarzyszyło jej podobne rozluźnienie w planie dnia. Od kilku miesięcy nie pracowała i można było powiedzieć, że tylko zajmuje się domem. Tylko! — pomyślała Anna, mając przed oczyma wszystkie swoje życzliwe znajome, które przy niej kiwały głową ze zrozumieniem, a za plecami na pewno ją obmawiały, dodając kilka nieprzychylnych komentarzy. Nie pracując na etacie nieustannie przecież miała coś na głowie: przygotowanie posiłków, sprzątanie, opieka nad trzyletnim Piotrusiem, wizyty u lekarzy, szukanie nowej posady, spotkania z rodziną i przyjaciółmi — pochłaniało jej to cały dostępny czas. Czasem nie rozumiała, w jaki sposób udawało się jej jeszcze kilka miesięcy temu pogodzić firmę z obowiązkami domowymi.

Wtedy jednak Marcin był bardziej pomocny niż obecnie. Jego męskie wygodnictwo ujawniło się w drastycznej postaci w momencie, gdy los zesłał mu żonę przebywającą na stałe w domu, w związku z czym to na nią spadła odpowiedzialność za wszystkie obowiązki domowe. Anna na razie nie demonstrowała swojego obciążenia pracą; w chwilach zmęczenia czuła jednak, że powinna porozmawiać z mężem. Decyzji nie ułatwiał fakt, że była swego rodzaju perfekcjonistką. Starała się mieć zadaną całość pod kontrolą, niczego nie pomijając, wszystko robić jak najlepiej. W związku z tym tak trudno było jej przyznać się przed samą sobą do porażki czy złapać oddech. Nie narzekała jednak. Myślała twardo: takie jest życie i każdy tak ma, choć niejednokrotnie marzyła o powrocie do egzystencji, która wydawała się jej lżejsza.

Dziś mogła nieco zwolnić tempo. Obrała ziemniaki, włoszczyznę i zabrała się za przygotowywanie schabowych kotletów. Pracowała powoli i niespiesznie. Sprzyjało temu niskie ciśnienie, które osiągało dzisiaj jeden z rekordowych poziomów. Dzień był pochmurny, późnojesienny. Stół kuchenny stał przy oknie i raz po raz Anna mogła obserwować wszechogarniającą szarość i pustkę. W szybie odbijała się też jej zmęczona twarz i długie, proste, blond włosy. Miała przykre wrażenie, że zlewa się z widokiem na zewnątrz.

W tle grało radio. Jedna z warszawskich, lokalnych stacji, zazwyczaj nadająca skoczną muzykę z lat 70., 80. i 90. Dziś jednak, na złość wszystkim pragnącym wykrzesać z siebie trochę energii, oferowała jedynie smętne i spokojne piosenki. Anna zapragnęła się położyć.

Z letargu wyrwał ją energiczny głos spikerki radia: W kinie Luna, tuż przy kasie, już od prawie roku wisi pewna informacja. Pochodzi od Belga, Gustava, mieszkającego w Polsce. Gustav szuka dziewczyny, której w lutym tego roku wraz ze swoją byłą narzeczoną próbowali sprzedać bilety przed seansem. Mieli dwie rezerwacje na „Artystę”, okazało się jednak, że nie mogą pójść na film. Przed kasą stała długa kolejka, więc zaproponowali kilku osobom zakup biletów. Związek Gustava wkrótce się rozpadł, a on do tej pory nie może zapomnieć jednej z kobiet, która stała w tamtej kolejce. Zgodnie z jego informacją dziewczyna miała około dwadzieścia pięć, trzydzieści lat; długie blond włosy i piękne zielone oczy. Nasz obcokrajowiec twierdzi ponadto, że miała swój styl — co jak podejrzewamy przejawiało się w umiejętnie dobranym stroju. Niestety, najwyraźniej Gustav jest stuprocentowym mężczyzną, więc nie potrafi wyjaśnić, o co dokładnie chodzi mu z tym stylem. W każdym razie kobieta tak zawładnęła sercem Belga, że postanowił ją odnaleźć. Wiosną nad kasą zawiesił kartkę ze swoim numerem telefonu i adresem e-mail. Zamieścił też ogłoszenie w kilku gazetach i na portalach społecznościowych. Do tej pory jednak poszukiwania nie odniosły skutku. Gustav coraz bardziej traci nadzieję i myśli o powrocie do Gandawy. Dyrektor kina nie zgadza się jednak na zdjęcie kartki z numerem jego telefonu twierdząc, że „to jest właśnie prawdziwe życie”. Droga Nieznajomo, jeśli nas słuchasz, wróć do kina Luna i odezwij się do swojego wielbiciela.

Annę oblał zimny pot. Była w lutym na Artyście w kinie Luna. I dokładnie pamiętała tamtą dwójkę. Mężczyzna wysoki, w okularach, włosy lekko przerzedzone, o odcieniu kasztanowo–rudym. Miał też chyba sweter w podobnym kolorze. Jego partnerka była niską, drobną brunetką w śmiesznej czapce–kapelusiku. Oboje przypominali parę: Jan i Nelly Rokita.

Pamiętała, że obcokrajowiec raz po raz na nią zerkał. Przyglądał się uważnie, ale jakby płochliwie. Sądziła, że pewnie kogoś mu przypomina. Jej samej przecież nie raz zdarzały się takie sytuacje: podobna sylwetka, fryzura — a jednak okazuje się, że to nie ta osoba. Później opowiada się znajomemu, że widziało się jego sobowtóra; że istnieje ktoś, kto jest do nas bardzo podobny i już nie czujemy się zbyt niepowtarzalni.

Niestety nie potrafiła sobie przypomnieć, kto jeszcze stał w tej kolejce. Sama na pewno miała długie blond włosy i zielone oczy, zgodnie z opisem spikerki w radio, zaczerpniętym z pamięci Belga. To mogła być ona. Poczuła nagły wzrost adrenaliny — taki jak wtedy, gdy niespodziewanie dzieje się coś niezwykłego, wybijającego z codziennej rutyny.

Nie zgadzał się jej tylko opis stroju. Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent miała na sobie czarny płaszcz, szal i jakieś spodnie. Chodziła podobnie ubrana całą zeszłą zimę. Nie była to bynajmniej żadna wyszukana stylizacja, w przeciwieństwie do tego, co relacjonowała spikerka. Podobnie nosiły się tysiące młodych kobiet na warszawskich ulicach. Szybko doszła jednak do wniosku, że ocena wyglądu bywa subiektywna, zwłaszcza w przypadku mężczyzn. Poza tym przyglądał się jej. Jak wiele innych trzydziestolatek z długimi jasnymi włosami i zielonymi oczami mogło stać w tamtej kolejce? Ponad wszelką wątpliwość chodziło o nią.

Co robić? — pomyślała, gdy po chwilowej ekscytacji nadeszło otrzeźwienie. Niezaprzeczalnie musi dać znać temu Belgowi, że jest zamężna i ma dziecko. Niech nie traci czasu i nie żyje w niepewności. Choć w zasadzie… Czy nie stała się mimowolnie bohaterką ckliwego dramatu? Wstyd i zażenowanie, które przed momentem buzowały pod skórą, wybuchły niczym lawa wulkanu. Przecież ten mężczyzna, zdaje się Gustav, zauroczył się nieznajomą kobietą wyłącznie na podstawie jej wyglądu!

To do niczego nie zaprowadzi, dobrze wiedziała. Mając dwadzieścia parę lat kilkukrotnie zakochiwała się w ten sposób. Obiekty jej uczuć zazwyczaj okazywały się zupełnie innymi ludźmi, niż wcześniej sobie wyobrażała; nie pasowali do Anny albo byli niewiele warci, albo niezainteresowani.

Pożądanie to tylko pożądanie. Mija, gdy nic więcej za nim nie idzie. Z Marcinem było inaczej. Na początku nie powalał jej na kolana: ot, chłopak o przeciętnym wyglądzie. Nie odstępował jednak i dał się poznać z wielu stron. Zakochała się w jego poczuciu humoru, pewności siebie i troskliwości oraz w tym, że jej pragnął — zawsze, bez względu na to, czy miała umyte czy brudne włosy; niezależnie od tego, czy była w okularach (w których wydawała się sobie brzydsza), czy w soczewkach. Uwielbiała ten żar rozlewający się po jej ciele, gdy brał to, co do niego należało.

Marcin nie był romantyczny: nie przynosił kwiatów, nie mówił kocham, czasem się wycofywał i stawał jakby niedostępny. Miała wrażenie, że ich związek niejednokrotnie przypomina raczej wspólnotę ciał, w jednym mieszkaniu, z małym dzieckiem, niż szczęśliwą rodzinę. Kiedyś sądziła, że zachowanie męża jest intencjonalne, że przestaje mu na niej zależeć; szybko jednak zrozumiała, że po prostu taki był. Nie odszedł od niej, znał ją, na swój sposób troszczył się i w ważnych sprawach można było na niego liczyć. Pomimo wad i niedoskonałości — nadal go kochała.

Doszła do wniosku, że Gustav powinien postąpić podobnie: znaleźć jakąś miłą dziewczynę, poznać ją i pokochać. Inaczej jego kolejne relacje rozpadną się — tak jak ta z drobną brunetką z kina, „Nelly Rokitą”. Pierwsze wrażenie to przecież nie wszystko.

Pomyślała, że przy najbliższej okazji musi udać się do Luny, wziąć numer telefonu Belga i skontaktować się z nim. Tymczasem szybko chwyciła torebkę i kurtkę, gdyż zbliżała się druga po południu — czas odbioru Piotrusia z przedszkola.

***

— Dzień dobry — rzuciła Anna pospiesznie na parterze klatki schodowej, prawie po wyskoczeniu z windy, kierując się szybko do wyjścia z budynku.

— Dzień dobry — odpowiedziała starsza pani, delikatnie się uśmiechając.

Miała już prawie dziewięćdziesiąt lat i mieszkała na pierwszym piętrze budynku. Jeszcze dziesięć lat temu skorzystałaby z klatki schodowej, jak to dziarsko czyniła przez większość swojego życia. Jednak od jakiegoś czasu każdy krok sprawiał jej dużą trudność. Wolała więc nie ryzykować wdrapywania się na górę.

Po chwili otworzyła drzwi mieszkania i położyła w przedpokoju reklamówkę ze ścierką, zmiotką i zużytymi konstrukcjami zniczy. Zdjęła płaszcz i usiadła przy oknie. Musiała odpocząć. Wizyta na cmentarzu zajęła jej ponad pięć godzin. Dla osoby u schyłku życia to nie lada wysiłek.

Odwiedzała grób męża przynajmniej raz na tydzień. Zmarł zaledwie pięć lat temu, a razem spędzili ponad sześćdziesiąt. Spojrzała niemo na park znajdujący się przed blokiem, majaczące mury ursynowskiego kościoła i zatopiła się w myślach. Jak zawsze po powrocie z cmentarza.

Przeniosła się do Warszawy latem 1945 roku. Wszędzie jeszcze leżał gruz, ale miasto energicznie wracało do życia. Mieszkały z matką na drugim piętrze kamienicy na Ochocie, na które wchodziły po drabinie, bo niższa część domu została doszczętnie zniszczona w Powstaniu. Po ulicach jeździły furmanki, dorożki, riksze i ciężarówki, zastępując komunikację miejską. W bramach domów powstawało coraz więcej sklepów.

Pewnego dnia wybrała się na targowisko u zbiegu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich. Dzień był słoneczny, ciepły, wczesnowrześniowy. Gdy wybierała warzywa do zupy, poszedł do niej pewien młodzieniec i powiedział:

— Pani taka piękna… Może dałaby się pani zaprosić na kawę? Tu obok powstała Pierwsza Kawiarnia.

Bynajmniej nie czuła się piękna. Miała na sobie jedyną sukienkę-fartuch, uszytą misternie przez matkę ze znalezionych wojskowych mundurów. Żadnego makijażu, żadnych pantofelków. Mimo to poszła z tym chłopakiem do tego przedziwnego miejsca, gdzie w podwórzu serwowano kawę z dwóch czajników, a wokoło stały tłumy ludzi.

Od tamtej pory zostali razem. Na sześćdziesiąt pięć lat.

Nagle rozległ się dzwonek do drzwi, który wyrwał ją z zadumy. Przypomniała sobie, że miał ją dziś odwiedzić Piotruś, jej najmłodszy wnuczek. Była osobą sprawiedliwą i szlachetną, więc nie chciała przyznać przed sobą, że kogokolwiek faworyzuje. Na pewno też nie wyjawiłaby tego nikomu na zewnątrz. Uczucia jednak mówiły same za siebie: Piotrusia lubiła najbardziej. Może dlatego, że odwiedzał ją o wiele częściej niż pozostała dwójka jej wnucząt, dzieci starszej córki? Być może z tego powodu, że był otwarty, serdeczny i pomocny, w przeciwieństwie do swojego kuzynostwa? Tamta dwójka, zawsze gdy się zjawiała, zachowywała się sztywno, z dystansem i przychodziła jakby z przymusu. Teraz na dodatek byli zajęci swoimi własnymi rodzinami: małżonkami i maleńkimi dziećmi. Nie mogła więc liczyć na wzrost zainteresowania. Piotruś natomiast jeszcze studiował i dysponował większą ilością wolnego czasu.

Powoli podreptała do drzwi i odsunęła rygiel.

— Cześć, babciu! — usłyszała. Jej oczy mimowolnie rozpromieniły się, a na twarzy pojawił się uśmiech.

Piotruś dziarskim krokiem wkroczył do mieszkania i rzucił plecak na podłogę. Zauważyła wtedy, że trzyma w ręku bukiet świeżych kwiatów. Musiał go chować z tyłu lub w plecaku, gdy stał w drzwiach, bo wcześniej nie widziała wiązanki.

— Babciu, to dla ciebie. — Piotruś wręczył jej kwiaty i mocno uścisnął.

— Dziękuję — odparła wzruszona, choć nie był to pierwszy raz, gdy wnuczek przyniósł jej taki prezent.

Tak bardzo przypominał jej męża. Częściowo z wyglądu, bo również był średniego wzrostu blondynem o szczupłej, ale mocnej sylwetce. W pewnym stopniu zaś dzięki charakterowi: obydwu cechowała szarmanckość i prostolinijność.

— Co słychać, babciu? Co dziś robiłaś?

Zaczęła mu opowiadać o wizycie na cmentarzu, o spotkanych sąsiadach, o zakupach poczynionych w okolicznych sklepach. Nie chciała skarżyć się na załamujące się zdrowie, wysokie ceny i samotność — to nie leżało w jej naturze.

— Babciu, może ci w czymś pomóc? — usłyszała.

— Nie, nie.

— To chociaż wyniosę śmieci — powiedział i po chwili zniknął za drzwiami.

Był jakiś smutny i nieobecny. Nie uśmiechał się tak często jak zwykle i trochę brakowało mu energii. Gdy wrócił, zapytała z troską:

— Co się stało, Piotrusiu? Coś nie tak na uczelni?

— Nie, na uczelni wszystko w porządku. Tylko… miałem dziś taki przypadek… Stałem na przystanku i bardzo spodobała mi się pewna dziewczyna. Brunetka, długie włosy, szczupła, w stroju sportowym — wyglądała jakby wracała z siłowni. Sprawdzała Facebook’a w telefonie. Podszedłem do niej, powiedziałem, że jest bardzo ładna i zapytałem, czy miałaby ochotę umówić się ze mną na kawę. A ona spojrzała na mnie jak na dziwoląga, odsunęła się i z powrotem wsadziła nos w telefon. Poczułem się okropnie…

— Nie przejmuj się, wnusiu…

— Zastanawiam się, dlaczego dziewczyny tak bardzo boją się chłopaków, którzy zaczepiają je na ulicy? Jak inaczej mogę poznać kogoś, kto spodobał mi się właśnie na przystanku, na chodniku czy w jakimś sklepie? Te kilka sekund, gdy się widzimy, to jedyna, niepowtarzalna szansa. Nie proszę przecież o rękę, tylko o jedno spotkanie. O to, żebyśmy wspólnie spróbowali zobaczyć, co z tego wyjdzie. Nie jestem w niej na śmierć zakochany, po prostu mi się podoba.

Wiem, że jest mnóstwo chłopaków, którzy uprawiają podobne zaczepki dla treningu pewności siebie. Nawet jeśli byłbym jednym z nich, to co z tego? Takie zdarzenia powinny raczej dziewczynom pochlebiać.

— Piotrusiu, a może to po prostu nie ta jedyna, przeznaczona dla ciebie? Szukaj dalej i nie poddawaj się.

— Być może, babciu. Zastanawiam się tylko, jak mam poznać tę jedyną? Teraz ludzie nie są już tak otwarci jak za waszych czasów. Wpatrują się w telefony, tablety, inne monitory — i rzadko dostrzegają świat na zewnątrz…

— Wszystko będzie dobrze, zobaczysz — powiedziała bez cienia wątpliwości. Wiedziała , że ludzie zawsze będą się kochać, mieć dzieci, a życie i dobro ostatecznie zwyciężą. Bez względu na okoliczności. Podczas wojny też byli tacy, którzy mówili, że świat się skończył, a mimo to udało się wszystko odbudować.

— No dobrze, babciu, chyba udało ci się trochę mnie pocieszyć. — Wnuczek wstał i ucałował babcię w pomarszczony policzek.

— Przygotuję ci coś dobrego do jedzenia. Pożywny podwieczorek, bo jesteś już chyba po obiedzie, prawda?

— Tak, już jadłem na uczelni.

Rozmawiali dalej o studiach, o rodzicach Piotrusia, o planach na przyszłość. Po dwóch godzinach młodzieniec wyszedł, zostawiając babcię samą ze wspomnieniami.

***

Na klatce schodowej Piotr niemal zderzył się z ekstrawagancko ubraną kobietą. Wyszedł z windy zamyślony i żwawym krokiem ruszył korytarzem w stronę drzwi. Ona zmierzała z naprzeciwka, nikogo nie słysząc. Oboje, zaskoczeni, wpadli na siebie na rogu. Piotr mruknął cicho: przepraszam i po kilku sekundach zniknął za drzwiami budynku. Kobieta, lekko zdumiona, odpowiedziała: nie szkodzi. Pomyślała, że skądś zna tego chłopaka. Miała jednak słabą pamięć do twarzy, więc nie potrafiła sobie przypomnieć skąd. Być może widziała go w tym bloku już wcześniej.

Weszła do windy i nacisnęła guzik „6”, choć mieszkała na piątym piętrze. Jadąc w górę, poprawiła w lustrze ciemnoczerwoną chustę Inków, która służyła jej za wczesnojesienne okrycie. Sprawdziła też, czy nie rozmazał się jej tusz do rzęs. Była zdania, że w miarę możliwości należy się dobrze prezentować. Nawet przed przyjaciółką.

Wyszła z windy i przycisnęła dzwonek mieszkania numer 19. W tle słyszała dźwięki radia, wiec na pewno byli już w domu. Po chwili w drzwiach ukazała się Anna.

— Cześć Jolu, wejdź — powiedziała łagodnie, trzymając w jednej ręce ścierkę kuchenną.

— Cześć. — Kobieta przestąpiła próg i ucałowała koleżankę na powitanie.

W salonie bawił się Piotruś w otoczeniu kilkunastu samochodów, klocków i misiów. Anna natomiast kończyła przygotowywanie obiadu. Z kuchni uderzało ciepło, a w powietrzu czuło się zapach zupy pomidorowej i pieczonego mięsa.

Anna nie przepadała za niezapowiedzianymi wizytami. Jako pedantka pragnęła, aby jej mieszkanie i sami domownicy zawsze jak najlepiej wyglądali przed gośćmi. Jola była jednak jak rodzina. Znały się od dzieciństwa: razem chodziły do podstawówki i liceum, gdzie się przyjaźniły. Szumny okres studiów dla nich obu oraz trudne początki samodzielnego, dorosłego życia sprawiły, że ich kontakt osłabł. Więź odnowiła się kilka lat temu, gdy niespodziewanie okazało się, że Jola kupiła z mężem mieszkanie w tym samym bloku co Anna i stała się jej sąsiadką.

Z nich dwu Jola mocniej troszczyła się o wspólną przyjaźń. Zawsze była bardziej serdeczna i otwarta, w przeciwieństwie do nieco wycofanej i introwertycznej Anny. To ona pierwsza dzwoniła, gdy na ich wspólnej linii zbyt długo panowała cisza, i nawet teraz, gdy mieszkały w jednym budynku, częściej odwiedzała Annę niż sąsiadka ją.

Z zawodu była psychologiem. Pracowała w powiatowym punkcie konsultacyjnym w Zielonce pod Warszawą i w kilku prywatnych poradniach. Myślała o założeniu własnego gabinetu. Anna czuła, że dziś, jak rzadko kiedy, potrzebuje profesjonalnej porady przyjaciółki.

— Przyniosłam wam chleb pełnoziarnisty do spróbowania. Kupiłam w Zielonce. Jest przesmaczny, tu w Warszawie nigdzie takiego dobrego nie znalazłam. — Jola wyciągnęła niewielki pakunek i podała Annie.

— Dzięki.

— Nie ma za co. Jak spędziliście weekend?

— Och, nic szczególnego nie robiliśmy. Sprzątanie, pranie, a w niedzielę byli u nas teściowie na obiedzie.

— Moja droga, to raczej ty sprzątałaś i prałaś, a Marcin siedział przed telewizorem, prawda?

— Tak — przyznała zażenowana Anna.

— Powinnaś z nim porozmawiać — powiedziała Jola z troską w głosie.

— Tak, powinnam. Ale najpierw muszę ci opowiedzieć, co mi się dzisiaj przydarzyło.

Anna zrelacjonowała przyjaciółce zasłyszaną w radio audycję, opisała Belga poszukującego dziewczyny z kolejki po bilet na film i poinformowała o swojej wizycie w kinie. Wyznała, że domyśla się, iż może chodzić o nią. I wreszcie, że planuje odezwać się do Gustava i dać mu znać, że jest zajęta. Chce mu również zasugerować, aby nie poszukiwał miłości na ulicy, bo to złudna droga. Lepiej rozejrzeć się wśród znajomych, dobrze kogoś poznać i pokochać.

— Nie rób tego — powiedziała zdecydowanie Jola, a Anna spojrzała na nią pytającym wzrokiem. — To znaczy: wytłumacz, że masz męża i dziecko i nic między wami nie będzie, ale nie odbieraj mu nadziei — kontynuowała. Przecież istnieją rozmaite sposoby poznawania nowych osób i znajdowania miłości. Ludzie spotykają się w pracy, na imprezach, wyjazdach i nigdy na początku za wiele o sobie nie wiedzą. Podobnie jest, gdy ktoś zaczepia cię na ulicy, w sklepie czy w kinie, tak jak tutaj.

Wiesz, że mam teraz bardzo ciekawą pacjentkę. Trzydziestoparoletnią singielkę, która od małego ma problemy z okazywaniem uczuć, wyrażaniem złości, bliskością. Dziewczyna jest niebrzydka, ale też nie przesadnie piękna. Wyobraź sobie, że w ciągu kilku ostatnich lat aż osiem razy mężczyźni podchodzili do niej na ulicach Warszawy.

Zazwyczaj ich zbywała, bo albo jej się nie podobali, albo ona była w nieodpowiednim momencie życia, aby kogoś poznać. Bywało też, że po prostu brakowało jej refleksu, żeby takiego nadarzającego się przystojniaka przy sobie przytrzymać, a relacji pozwolić się rozwinąć. Bardzo teraz tego żałuje, a ja jej mówię, że każdy z nas popełnia błędy, jesteśmy tylko ludźmi. Trzeba wyciągnąć wnioski i zrobić wszystko, aby kolejnym razem zachować się inaczej.

Raz zaczepił ją Murzyn, któremu spodobała się w metrze, i szedł za nią aż pod jej wejście do pracy. Ona jednak wtedy nie była jeszcze gotowa na związek z obcokrajowcem. Innym razem spotkała jakiegoś rowerzystę na moście Poniatowskiego. Dała swój numer telefonu, ale ostatecznie nie zadzwonił. Następnie, znowu w metrze, zaczepił ją przystojny chłopak: była noc, a moja pacjentka zbyt zmęczona, aby z nim rozmawiać. Później bardzo nad tym bolała, próbowała go szukać, ale bez efektu. Z kolejnym, któremu znów spodobała się jadąc podziemną kolejką, nawet się umówiła i spotkała. Nic z tego jednak nie wyszło, nie spodobali się sobie wystarczająco. Później był jeszcze jakiś obleśny pięćdziesięcioparolatek w tramwaju, jakiś natrętny Hindus i zwariowany dwudziestolatek w supermarkecie. Ostatnio zaś na pl. Zbawiciela podbiegł do niej piękny młodzieniec i powiedział, że mu się podoba. Ona zaś zaczęła wspominać coś o swoim wieku; napomknęła, że jest pewnie starsza. Na dodatek była zszokowana i trochę przeziębiona. Summa summarum rozstali się bez wymiany numerów telefonu. Kazałam jej wywiesić ogłoszenie w tamtych okolicach, a nuż będzie przechodził, zobaczy i się odezwie… Nieźle, prawda? Co za pech, co za biedactwo…

— To prawda… — odpowiedziała skonfundowana Anna.

— Pamiętam te przypadki, bo wszystkie odrębnie opisywałyśmy i analizowałyśmy. Myślę, że warto dać szansę takim historiom, oczywiście przy zachowaniu wszelkich standardów bezpieczeństwa. Muszę ci jeszcze powiedzieć, że na dodatek moja pacjentka od dłuższego czasu podkochuje się w pewnym koledze z pracy. To chyba platoniczne uczucie, bo chłopak nie wykazuje krzty zainteresowania. Ona też intuicyjnie czuje, że jej zauroczenie nie ma przyszłości. Jednakże podbudowana odwagą swoich ulicznych wielbicieli postanowiła wyznać uczucia temu znajomemu. Bo o uczuciach trzeba mówić, moja droga, to w długim okresie przynosi dobre rezultaty. Jeszcze jedno: niedawno przeczytałam na Facebooku fragment bloga jakiegoś mężczyzny. Napisał, że nigdy nie odrzucił dziewczyny, która ośmieliła się podejść do niego z sercem na dłoni. Bo dla niego może nie być wymarzoną kobietą, ale dla kogoś innego tak. Odmowa zaś może sprawić, że już nigdy nie znajdzie w sobie odwagi na podobny czyn. Jaka szkoda, że niewielu jest takich dżentelmenów; mężczyzn z równie szlachetnym i humanitarnym podejściem… Dlatego myślę, moja kochana, że powinnaś dać znać temu Belgowi, że jesteś zajęta i jednocześnie powiedzieć mu, żeby szukał dalej. Na pewno w końcu znajdzie miłość, tylko może w innym kinie…

— Chyba masz rację, Jolu…

— Muszę już lecieć, Aniu. Dziś czeka mnie jeszcze godzinny dyżur w poradni, a zostało trochę obowiązków domowych do zrobienia. Trzymaj się, pa! Zadzwonię wieczorem. — Jola chwyciła swoją ciemnoczerwoną chustę, ucałowała przyjaciółkę i jej synka i po chwili zniknęła za drzwiami mieszkania.

Po rozmowie z przyjaciółką Anna przez kilka dni intensywnie się zastanawiała. Wiedziała, że z Belgiem postąpi tak, jak doradziła jej Jola: podziękuje, opowie o swojej sytuacji rodzinnej i zachęci do dalszego poszukiwania miłości. Zapewni, że kiedyś mu się powiedzie i znajdzie przysłowiową drugą połówkę, w ten lub inny sposób. Tak też zrobiła. Napisała do niego rzeczowy i ciepły mail. Odpowiedział po kilku dniach krótką wiadomością. Nie można było w niej wyczytać śladów rozczarowania czy zasmucenia. List wskazywał, że Gustav już pogodził się z faktem, iż jego gonitwa za dziewczyną z kina nie przyniesie rezultatów. Mimo to, będąc zapewne optymistą oraz człowiekiem myślącym racjonalnie, nie tracił wiary w swoją przyszłość i szczęście. Podziękował jej również. Sprawa była zamknięta.

Anna jednak nie mogła zaznać spokoju. Czuła, że coś ją gnębi. W końcu, pewnego spokojniejszego poranka, nagle zrozumiała: nie może odpuścić rozmowy z Marcinem. Tego samego dnia wieczorem, gdy uśpiła Piotrusia, powiedziała do męża:

— Marcin, musisz zacząć mi pomagać. Nie daję rady: dom, dziecko, szukanie pracy, dokształcanie się — to za dużo dla mnie samej. Jestem wyczerpana…

Mężczyzna spojrzał na nią uważnie.

— O to chodzi… Zauważyłem, że ostatnio jesteś jakaś nabuzowana, rozsierdzona… Postaram się pomóc — odparł zamyślony.

Anna poczuła, że spadł jej wielki kamień z serca. Wiedziała, że może liczyć na Marcina. Był słowny, odpowiedzialny i solidny. Czasem tylko nie dostrzegał istoty problemu.

Dość szybko wiele się zmieniło. Mąż Anny z powrotem włączył się w prace domowe: zaczął robić zakupy, wynosić, śmieci i usypiać syna. Anna mogła zaczerpnąć tchu i zregenerować siły. Uspokoiła się i zaczęła uśmiechać.

Zaś pewnego wiosennego dnia, gdy Marcin niespodziewanie przyniósł jej kwiaty, pomyślała: Warszawa to niesamowite miasto. Nigdy nie wiadomo, co się wydarzy.

Spojrzała pogodnie w okno. Było to to samo okno, w które patrzyła słuchając w radio historii o Belgu szukającym dziewczyny z kolejki.

This used to be my playground

Joanna powoli się przebudzała. Pomogły jej w tym ostre promienie słońca wpadające przez drobne luki w zasłonowej tkaninie oraz śpiew ptaków na zewnątrz. Niby otworzyła oczy, ale ciągle senna rzeczywistość, pełna dziwactw i pomieszania, królowała w jej głowie. Nie znała tamtego świata i nie rozumiała go, więc ucieszyła się, gdy z powrotem znalazła się w swoim ciele. Choć i ten powrót był poprzedzony krótką chwilą wątpliwości co do tego, kim właściwie jest. Miała tak czasem po długim, głębokim śnie.

Dodatkowo przez moment nie była pewna, gdzie się znajduje. W końcu świadomość powróciła w pełni: Sandomierz. Przyjechała tu wczoraj późnym wieczorem z Warszawy, po długiej i mozolnej jeździe samochodem.

Spojrzała na zegarek. Była ósma rano. Zdecydowała, że skoro jest na urlopie, nie będzie od razu wstawać i jeszcze chwilę poleży. Na zewnątrz nie ustawał miękki śpiew ptaków. Co to było? — zaczęła się zastanawiać. Drozdy, wróble, zięby czy słowiki? W Warszawie nigdy nie słyszała tak pięknego koncertu. A może po prostu nie zauważała go w pędzie dnia.

Milenka musiała już być w szkole. Jakie to szczęście, że jej babcia już od dłuższego czasu była zdrowa i mogła się zająć wnuczką przez kilka dni. Joanna pomyślała, że musi czym prędzej zadzwonić do mamy. Pewnie się martwi, czy córka szczęśliwie dojechała, ale przez swoją troskliwość i delikatność nie chce jej budzić. Ponadto Joanna z chęcią dowiedziałaby się, czy nie było żadnych problemów z wyjściem Milenki do szkoły. Jej dziecko czasem bywało nieco kapryśne, nie chciało się obudzić, ubrać we wcześniej przygotowany strój lub wolno jadło śniadanie.

W końcu powiedziała: Pas!, wstała z łóżka i odsłoniła okno. Przed jej oczami ukazał się zapierający dech w piersiach widok: skrząca się w słońcu zielona dolina z zakręcającą wstążką Wisły, ograniczona wzgórzami po lewej stronie, stosunkowo nieznacznie zasiana budynkami. Doprawdy nie spodziewała się takiego pejzażu, wchodząc nocą do hotelu na kamienistym placu Iwaszkiewicza w środku sandomierskiej starówki. Widać dostała pokój od drugiej strony. Była zachwycona i poczuła, że jej przypuszczenia i zarazem pragnienia sprawdziły się: przyjechała do pięknego miasta.

Zawsze chciała zwiedzić Sandomierz. W domu jej babci, na dystyngowanej szafie zwanej kredensem, pośród porcelanowych filiżanek i dzbanków stojących na wyszydełkowanych serwetkach, znajdował się niezwykły szkic. W zasadzie był to niepokolorowany obrazek na białym płótnie. Przedstawiał wzgórze z piękną architekturą zabytkowych budynków, pod spodem płynęła rzeka. Na dole, pośrodku grafiki, było napisane ozdobną czcionką: Sandomiria. Joanna pamiętała, że dawno temu, kiedy była jeszcze cztero– lub pięcioletnią dziewczynką, zapytała babcię, skąd ma ten obrazek. Ta jej odpowiedziała, że dostała od dziadka, który kiedyś przebywał w tamtych rejonach w podróży służbowej. Dziadek ponoć stwierdził, że Sandomierz to prześliczne miasto. Joanna niestety nie mogła z nim o tym porozmawiać, bo zmarł, kiedy była niemowlęciem. Już wtedy jednak w jej głowie powstało enigmatyczne postanowienie, że musi kiedyś zobaczyć wzgórze z babcinego obrazka.

Lata mijały, białe płótno grafiki szarzało, a Joannie nadal nie udawało się odwiedzić Sandomierza. Nieustannie miała czas wypełniony czymś innym: szkoła, studia, znajomi, Michał, małżeństwo, dziecko, praca. Babcia w trakcie tych lat zmarła, a jej stary dom został wyburzony w związku z nowym planem zagospodarowania miasta. Nie wiadomo, co się stało z szykownym kredensem i jego zawartością, nie mogli przecież zrównać z ziemią budynku wraz z umeblowaniem i wyposażeniem... — zastanawiała się kiedyś Joanna. Chociaż może ktoś z rodziny wiedział, co się stało z rzeczami z babcinego mieszkania. W tych latach brakło jej jednak czasu i energii, aby tę sprawę dokładnie zbadać.

Zresztą, generalnie rzadko rozpamiętywała wspomnienia z dzieciństwa. Była naprawdę zajętą osobą, poświęcającą się rodzinie i pracy. A zwłaszcza rodzinie.

Dopiero kiedy w telewizji pojawił się serial Ojciec Mateusz, temat zaczął powoli znowu kiełkować w jej głowie. Z zainteresowaniem i zachwytem patrzyła na wspaniałe zdjęcia Sandomierza wykonane na potrzeby filmu. Przypominała sobie wtedy obrazek z babcinego domu i rozmyślała o dziadku, który również musiał kiedyś przechodzić tamtymi ulicami. Ponadto uwielbiała kryminały, co stanowiło dodatkowy impuls do — w miarę możliwości — regularnego oglądania Ojca Mateusza.

Pragnęła odwiedzić to zabytkowe miasteczko, ale zawsze było coś ważniejszego: urlopy nad morzem, w górach, za granicą, wizyty u rodziny. W którymś momencie zaczęła bardziej zdecydowanie przebąkiwać Michałowi o wspólnym wyjeździe do Sandomierza. On wtedy był już jednak mało zainteresowany jej zachciankami.

Kilkanaście tygodni po rozstaniu sięgnęła po książkę Ziarno prawdy. Pozycja miała już parę lat, ale Joanna dopiero teraz usłyszała o niej i dowiedziała się, że akcja toczy się w Sandomierzu. Nie mogła się oderwać. Fantastycznie napisana powieść, równająca się lub nawet przewyższająca literackim kunsztem słynną trylogię Millenium. Zapętlony kryminał i zarazem drobiazgowy przewodnik po jej upragnionym mieście.

Wtedy postanowiła: musi tam w końcu pojechać, sama lub z Mileną. Ustaliła datę, zamówiła hotel. Sandomierz zbyt wiele razy pojawiał się w jej życiu, aby mogła przejść obojętnie obok tych splotów okoliczności. Na łożu śmierci na pewno żałowałaby, że tam nie dotarła. Poza tym miasto nie leżało przecież bardzo daleko, raptem dwieście kilometrów od Warszawy.

Doszła do wniosku, że wycieczka dobrze jej zrobi. Jej mama była podobnego zdania. Ostatnie miesiące minęły ciężko, trudno, mozolnie. Pierwsze trzy dni po odejściu Michała przeleżała w łóżku w odrętwieniu, pełna wściekłości i bólu. Nie miała siły, aby chociaż umyć zęby. Na szczęście Milena była wtedy na obozie tanecznym i nie musiała na to patrzeć. Swoją drogą, nieźle sobie wybrał termin na ucieczkę, drań jeden! — myślała. Powrót dziecka