Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sajczuk, sztemper, mury, hyry to imiona najsławniejszych wiatrów poleskich. Jest tych wiatrów dwanaście. Trzeba wiedzieć jak przed nimi się bronić. Dopytała o to Hanna Kondratiuk i dzieli się z nami. Dowiedziała się także mnóstwa innych rzeczy, które bardzo się przydadzą podczas wyprawy nad Prypeć, nad Pinę, albo do Nobla. Codziennych, praktycznych, historycznych, baśniowych. O sposobach podróży, o sporządzaniu kindziuka, który będzie świeży przez rok, o tym jak len może obrzydnąć, że choć ty płacz, o zatopionych cerkwiach, o piosenkach i pieśniach, o tym, dlaczego przemyt jest sprawą kobiet… W drogę więc, na razie na kartkach książki, a jak się da – w realu, śladami autorki. Polecam!
Małgorzata Szejnert, reporterka, autorka m.in. Usypać góry. Historie z Polesia
Kiedy czytam tę opowieść Hanny Kondratiuk, przychodzą mi do głowy słowa Poleszuka, Ryszarda Kapuścińskiego z Podróży z Herodotem: „Herodot podróżuje, żeby odpowiedzieć na pytanie dziecka: skąd biorą się na horyzoncie statki? Skąd się pojawiają? Skąd przypływają?”. Bo w Prypecią do Nobla. Reportażu z krainy mokradeł i bursztynu odnajduję ten sam rodzaj ciekawości, zadziwienia i poszukiwania odpowiedzi na pytania nie fundamentalne, lecz na pozór oczywiste. Bo to nie jest opowieść o losach świata, o mechanizmach światem rządzących, lecz o codzienności – o nanizanych na nitkę życia drobiazgach… W co wierzą „gdzie indziej”, tam, skąd przypływają statki? Jak się ubierają? Co jedzą? Co hodują w ogródkach? Co śpiewają i po jakiemu śpiewają? Jakie bajki opowiadają, czym karmią wyobraźnię, co piją i dlaczego płaczą?
Jeśli macie tak, że gdy ruszacie w drogę i – mijając domy, w których drzwi lub okna są pootwierane – nie możecie oprzeć się pokusie, by przez te okna i drzwi zajrzeć, aby zobaczyć jak żyją Inni, aby choć przez chwilę pożyć cudzym życiem, to właśnie dla Was jest ta opowieść. Jedźcie z Hanną na Polesie, posiedźcie w ogródku, połaźcie po poleskich błotach, pośpiewajcie, wypijcie, przejrzyjcie się w oczach Innego… Nie pożałujecie!
Piotr Brysacz, dziennikarz, dyrektor artystyczny festiwalu literackiego Patrząc na Wschód
Każdego z nas pochłania bezmiar marzeń. A kiedy przychodzi czas, gdy marzenia stają się rzeczywistością, to czy wypada zatrzymać to dla siebie i cieszyć się z powodu tego, co się przeżyło, ujrzało, zapamiętało? A może warto opowiedzieć o tym innym? Jednak, aby móc to zrobić, trzeba od Najwyższego dostać dar – dar uważności, umiejętności skupienia się na Innym, a nie na sobie, umiejętności słuchania i obserwowania otaczającego nas świata, a także dar pokory.
Hanna Kondratiuk niewątpliwie ten dar od Najwyższego otrzymała… Piszę te słowa, będąc pod ogromnym wrażeniem Prypecią do Nobla, kolejnej książki mojej redakcyjnej koleżanki, której żywiołem jest podróż, czucie i obserwacja świata. Tym razem „za historiami” pojechała na Polesie, które, urodzonej i dorastającej w krainie kurhanów i błot, w podlaskiej Kotłówce, Hannie jest szczególnie bliskie.
Zapach ziemi, zagony owiane wiatrem i opalona w słońcu twarz od wpatrywania się w błękitne niebo, po którym płyną letnią porą śnieżnobiałe obłoki. To wszystko Hanna zna z dzieciństwa i odnalazła to wszystko nad Prypecią, pośród poleskich błot i mokradeł. Świat z dziecięcych marzeń i snów, którego za chwilę już nie będzie…
Eugeniusz Wappa, redaktor naczelny Tygodnika Białorusinów w Polsce – „Niwa”
NOTA O AUTORZE
Hanna Kondratiuk (Anna Kondratiuk-Świerubska) urodziła się w Kotłówce na Podlasiu. Jest absolwentką Uniwersytetu Warszawskiego. Od 1993 roku pracuje w Tygodniku Białorusinów w Polsce – „Niwa”; autorka książek: W stronę Tarasiewicza (2002), Carskaja Tryzna (2007), Dziadowskie tournée z Anatolem S. (2010), Białoruś. Miłość i marazm (2013), Pa Prypiaci pa Nobiel (2017, w języku białoruskim). Mieszka w Białymstoku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 243
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W recepcji hotelu „Pieśń lasu” w Kowlu przywitała mnie pani Stasiuk. Pełniła dyżur na nocnej zmianie.
– Nazywa się pani tak jak znany polski pisarz – zauważyłam.
– Tak, wiem – odparła krótko.
– Czytała pani jego książki? – zaczęłam wymieniać tytuły jego książek, ale pani Stasiuk obcesowo przerwała mi tę wyliczankę:
– Przecież on jest Ukraińcem, a nie Polakiem!
Byłam zaskoczona taką stanowczością, bowiem sam pisarz nigdy i nigdzie nie chwalił się, że pochodzi z kozackiego rodu. Już miałam pani Stasiukowej wygłosić mały referat na temat obecności ukraińskich nazwisk na Podlasiu i że nie zawsze łączy się to z narodową przynależnością; że nazwiska z końcówką – uk pojawiły się po carskiej reformie w XIX wieku i że ten problem jest bardziej złożony i niejednoznaczny, ale nie zdążyłam, bowiem pani Stasiuk po spisaniu moich danych z paszportu (drugi człon mojego nazwiska po mężu, „Świerubska”, wpisała w rubryczkę, w której należało podać otczestwo) – wyprowadziła cios wyprzedzający:
– I pani też jest Ukrainką!
Zaniemówiłam. Nie byłam przyzwyczajona do prowadzenia przy hotelowej ladzie tak otwarcie rozważań na temat tożsamości narodowej. W białoruskich hotelach i akademikach nigdy nie spotkałam się z podobnego typu pytaniami i rozważaniami. Tam z ogromną podejrzliwością słuchano o jakichś polskich Białorusinach, a ludzie, usłyszawszy białoruską mowę, denerwowali się, nawet gdy w ich stronę kierowane były serdeczne i dobre słowa.
Ponadto w rodakach zza granicy dopatrywali się prowokatorów, agentów i szpiegów.
***
– Jesteś z GRU czy FSB? – zapytał prosto z mostu Wowka. Nie otrzymawszy odpowiedzi, dalej zadawał pytania:
– Gruzinka? Żydówka? Rosjanka?
Nie wiedzieć czemu w hotelu „Leśna pieśń”, nazwanym tak na cześć pisarki Łesi Ukrainki1, wszyscy chcieli widzieć we mnie kogoś, kim nie byłam, a kto był zgodny z ich wyobrażeniami. Kwaterującej mnie pani Stasiuk potrzebna była Ukrainka, Wowce – agentka GRU…
W pokoju, który kosztował osiem dolarów, dominowały odcienie zieleni. Z kranu ciurkała lodowata, jak w prawdziwych leśnych strumieniach, woda. Wzięłam zimny prysznic, włożyłam wizytową bluzkę, rozpuściłam włosy i pobiegłam na kolację do restauracji, znajdującej się na parterze hotelu. W lokalu, przyozdobionym obrazami z rusałkami, błotnymi diabłami i topielcami, nie było żywej duszy. Oszklony bufet wypełniony był domowej roboty kiełbasami i pieczonymi szynkami, czeburekami, sałatkami ze świeżych i marynowanych warzyw, keksami i bułkami. Zamówiłam miseczkę solanki, porcję smażonej ryby i piwo z ulubionego lwowskiego browaru. Nawet nie zauważyłam, że do środka, razem z człowieczkiem podobnym do szczura, wbiegł Wowka. Chłopak bez zaproszenia rozsiadł się przy moim stoliku i z marszu zaczął wypytywać o wspomniane już powiązania z GRU i FSB.
Szczurek usiadł w kąciku i obserwował całą tę scenę rozbieganymi oczkami. Nad jego łysą głową widniał obraz z rusałką Mawką, główną bohaterką poematu Pieśń lasu, która uśmiechała się niewinnie.
Odłożyłam łyżkę. Wowka wyczuł moje zdenerwowanie i to pogorszyło sprawę, bowiem ze zdwojoną natarczywością zaczął domagać się, bym wyjawiła, kim naprawdę jestem.
– Nazywam się Maria – skłamałam, imię to wydało mi się bowiem mniej seksowne niż Handzia.
– Ale Maria czy Marianna? – dopytywał wścibski Wowka.
– Maria.
– Pytam, bo to dwa różne imiona… – indagował nadal.
Żeby okazać niechęć do tej przypadkowej znajomości, wyciągnęłam telefon i zaczęłam pisać SMS-y, niby do rodziny, która mieszka w pobliżu Kowla i czeka z utęsknieniem na mój przyjazd. Ta słowno-taktyczna operacja w głębi duszy wydała mi się dość śmieszna. Mój telefon nie działał, nie oczekiwała mnie żadna ukraińska rodzina i – jak na złość – swój posterunek opuściła nawet bufetowa. W tej beznadziei pozostawało mi tylko jedno: odwrócić sytuację i zagadać natrętnego Wowkę na śmierć.
– A ty? Czemu nie jesteś na wojnie? – zapytałam.
– Jestem pacyfistą – odrzekł z ironicznym uśmieszkiem, po czym rozpiął koszulę i pokazał różową szramę na piersi, zapewne od noża. Szczurek, rozczarowany takim obrotem sprawy, wstał i demonstracyjnie ruszył do wyjścia. Kiedy przechodził obok naszego stolika, ze złością prychnął na Wowkę, ale ten nie zareagował, lecz zaczął płynącą szerokimi meandrami opowieść, między innymi o miłości do Henryka Sienkiewicza.
Najpierw jednak było o tym, jak nienawidzi atamanów i kozaków, Turków, Polaków i Moskali, przeklina komunistów, współczesnych polityków i oligarchów, a za jedynych sprawiedliwych na tej nieszczęsnej planecie uważa… pisarzy, lecz nie wszystkich, bo tylko autorów historycznych i chrześcijańskich dzieł, z których autorem największym i autorytetem jest Henryk Sienkiewicz i jego Quo vadis.
– A ty, Mario, dokąd idziesz? – spytał nieoczekiwanie. – Jaka jest twoja prawda?
Nie miałam ochoty na filozoficzne rozważania. Intuicja mówiła mi, by trzymać go na dystans, a już na pewno nie brnąć w dysputy o sensie życia w tym opustoszałym barze.
– Dla mnie najważniejsza jest dobra pogoda – rzuciłam.
Wowka podskoczył jak oparzony, był srodze zawiedziony i rozczarowany moją płycizną intelektualną. Czyżbym nie rozumiała, że świat czeka zagłada?! Że ludzie tracą nadzieję, odwagę i poczucie sprawiedliwości?! Jak się to wszystko skończy? Będą łzy, płacz i cierpienie…
Głęboko westchnął po tej tyradzie, na moment zamilkł, lecz za chwilę ruszył dalej:
– Istotą prawdy jest Bóg! – wyjawił z najgłębszą powagą i polecił mi kilka książek o duchowym odrodzeniu człowieka.
Mętnie tłumaczył coś jeszcze o jakiejś Agafii, która przepowiedziała upadek Ukrainy, o obronie ojczyzny i czci kobiety, mieszał w natchnieniu wszystko ze wszystkim, wreszcie, zmęczony, umilkł na dłuższą chwilę, a ja, odczekawszy ze trzy minuty, zapytałam go, czym się na co dzień zajmuje.
– Ja, Mario, mógłbym zostać wysokiej klasy nauczycielem historii… – odparł na to, opowiadając kim mógłby być, lecz ani słowa o tym, kim w istocie był.
– Pewnie, że mógłbyś – potwierdziłam z czystego współczucia.
– Albo mógłbym wstąpić do klasztoru.
– No!
– Nie, tam historycznej literatury nie wolno czytać – rozmyślił się raptem Wowka. – Lepiej już zacznę sprzedawać coś na rynku.
– To zawsze można – potwierdziłam. – Weź się za handel!
Wowka skrzywił się:
– Nie mogę, bo jestem przestępcą.
I zaczął snuć opowieść o tym, jak to dwa miesiące temu został zwolniony z więzienia i od tej pory żyje jak pies, bez źródła utrzymania, błąkając się po świecie, a głód zmusza go do kradzieży. I że tak dłużej już nie może, bo najgorsze jest to, że nie ma możliwości czytania powieści historycznych i że widocznie pora najwyższa, by znowu kogoś zabił…
Skóra mi ścierpła, gdy to usłyszałam. Bar był nadal pusty, a ja zrozumiałam, że pora najwyższa pożegnać się z tym hotelowym jurodiwym. Zanim jednak cokolwiek zdążyłam zrobić, chwycił mnie mocno za rękę, przyciągnął do siebie i wyszeptał:
– Wybacz mi, Mario! Nie mam innego wyjścia… Pożycz czterdzieści hrywien!
Na liturgię w Kowlu do cerkwi Zbawiciela-Przemienienia Pańskiego trafiłam wprost z ulicy. Cerkiew znajdowała się w pobliżu hotelu „Pieśń lasu”, a mieściła w starej, drewnianej chatce, ozdobionej łukiem z krzyżem.
Wnętrze świątyni przypominało kwitnący ogródek, tyle że zamiast wiosennych bratków piękniały tutaj, niczym jesienne georginie, kobiety w różnobarwnych chustkach.
– Jaka jest wasza cerkiew? – zapytałam kobietę za ladą ze świeczkami, ustawioną na miniaturowym ganku.
– Prawosławna!
Oświadczenie powyższe było zarazem prawdziwe i nieprawdziwe, nie padło bowiem ani jedno zdanie o tym, że cerkiew ta przynależała do kijowskiego patriarchatu.
– Czy można przyjść do was na nabożeństwo?
– Nasze drzwi są otwarte dla wszystkich! Proszę bardzo, zachodźcie.
Zanim jednak weszłam do kolorowego, spowitego uduchowionymi śpiewami wnętrza cerkwi, zawiązano mi na głowie chabrową chustkę.
Gdyby kierować się kremlowską propagandą, powinni tu stać wyłącznie mężczyźni w wojskowych mundurach. W rzeczywistości wszystko wyglądało na odwrót – wewnątrz modliły się babuleńki, młódki, ciotunie. Cerkiewny starosta, jeden z niewielu przedstawicieli męskiego rodu, paradował w koszuli haftowanej na piersi.
Największe wrażenie budził domowy wygląd wnętrza cerkwi, a migotanie noworocznych lampek ozdabiających rajskie wrota przywodziło na myśl czas świątecznej choinki i kolęd. Cały stół ofiarny był obstawiony czerwonymi tulipanami z przydomowych ogródków. Atmosferę miejsca wydatnie uzupełniał kobiecy chór, z którym śpiewała cała cerkiew. Ukraińcy nie lubią obnosić się ze swoją religijnością – większość społeczeństwa wydaje się być mocno oddalona od cerkwi i duchowieństwa. Na każdym kroku odczuwa się tu, że największą moralną wartością jest idea narodowa. Jeśli chodzi o autorytety, żaden święty nie może równać się z pisarzem Tarasem Szewczenką czy hetmanem Bohdanem Chmielnickim.
– Można powiedzieć, że dziś ukraińscy parafianie wychodzą z podziemia – mówi, poproszony o informacje, duchowny Rościsław.
W świetle ostatnich wydarzeń, wraz z wybuchem rosyjsko-ukraińskiej wojny, nastąpił wzrost liczby zwolenników Cerkwi patriarchatu kijowskiego.
– Ludzie nie chcą propagandy, fałszu. Widzą, jak zachowuje się moskiewski patriarchat, kogo popiera – dodaje.
Mówi, że sytuacja może zmienić się w ciągu jednej sekundy.
– Duży odsetek duchowieństwa, które formalnie należy do moskiewskiego patriarchatu, całą duszą opowiada się za wolną Ukrainą. Wyczekuje tylko odpowiedniego momentu, żeby zjednoczyć się z nami – mówi z przekonaniem mój rozmówca.
W sowieckich czasach w Kowlu funkcjonowały tylko cerkwie moskiewskiego patriarchatu. A dziś jest siedem parafii moskiewskich i siedem ukraińskich.
– Gdyby zapytać ludzi na ulicy, za jaką Cerkwią się opowiadają, czy za moskiewską, czy ukraińską, dziś większość w Kowlu odpowie, że za ukraińską – twierdzi ojciec Rościsław.
Jak wykazało moje krótkie badanie, odpowiedź zależała jeszcze od sposobu, w jaki postawione zostało pytanie. Wierni z moskiewskiego patriarchatu nie powiedzą o swojej Cerkwi „moskiewska”, a na pytanie o przynależność, odpowiedzą krótko: „My – prawosławni”.
***
Nie mogłam trafić lepiej. Tej niedzieli cerkiew świętowała pamięć kobiet niosących pokój. Na tacy czekał tort i szampan w plastikowych kubeczkach. Przed słodkim poczęstunkiem ojciec Rościsław wygłosił mowę. Kobiecy ród nazwał najbardziej odważnym i wiernym rodem człowieczym.
– Kiedy najwierniejsi uczniowie zdradzili Chrystusa i rozbiegli się w wielkim przerażeniu, jedynie wy nie ulękłyście się i wytrwałyście do końca!
– Prawda, prawda! – potwierdziły ciotunie.
Duchowny wyliczył imiona sponsorek, które tego dnia ofiarowały na cerkiew po sto hrywien. Trzy babuleńki wywołano na środek cerkwi. Ich skromny wygląd sugerował, że nie było im łatwo zaoszczędzić tę okrągłą sumę. Emerytura ukraińskiego emeryta to około tysiąc hrywien (50 dolarów) miesięcznie, zatem ofiara w wysokości stu hrywien oznacza duże wyrzeczenie.
Kremlowska propaganda głosi, że ukraińska Cerkiew jest agresywna i zajmuje się głównie przejmowaniem cerkwi od wiernych z moskiewskiego patriarchatu. Prawdę mówiąc, linia podziału na patriarchaty przecina liczne rodziny, pokolenia.
Minimalistyczny styl cerkwi Zbawiciela-Przemienienia Pańskiego i jej domowe oblicze zupełnie przeczą ekspansji. Podobnie też wierni nie przejawiają zbytniej ochoty do poszerzania swojej parafii. Niewielka liczba wiernych przemawia na korzyść grupy: każdy zna każdego po imieniu i nazwisku, może ofiarować swój czas i dopomóc w potrzebie i w nieszczęściu.
Do parafii Zbawiciela należy sto pięćdziesiąt dusz. Dziś na niedzielnej liturgii obecnych było ponad trzydzieści osób.
– To bardzo rozmodlone miejsce – mówi chórzystka Ola, nauczycielka muzyki. – Kiedy przyszłam pierwszy raz, od razu wiedziałam, że już tutaj zostanę.
Mnie samej nie chciało się opuszczać cerkwi. Poruszył mnie ten prosty, ludowy śpiew, który harmonijnie splatał się z wioskowym wyglądem babuleniek. Od początku do końca nabożeństwa śpiewali wszyscy wierni, ich głośne, cienkie i szorstkie głosy układały się pod dyktando chóru, który nadawał kierunek i kształt dźwiękom. Sama, nie znając melodii, zaczęłam śpiewać za chórem. Duszę ogarniało poczucie niepowstrzymanej swobody i szczęścia. Zdawało mi się, że cała cerkiew szybuje pod niebiosa wraz z chmurami.
Pani Ola zauważyła jeszcze jedną okoliczność.
– Nasz duchowny ma wyższe muzyczne wykształcenie, a to nieczęsto zdarza się w naszych parafiach.
Ojciec Rościsław był ponadto dyrygentem chóru, przed każdą modlitwą podawał chórzystom odpowiednią tonację.
Ukraińskie parafie są tworzone oddolnie i praktycznie od zera, z inicjatywy ludzi. Remontują oni porzucone budynki dworców kolejowych, sale do rytualnych posług albo zwyczajne chaty i tam otwierają cerkiew. Wszystko na własny koszt, własnymi rękoma.
– Dla nas najważniejsza jest prawda – mówi pani Ola.
– A co to znaczy?
– Cerkiew to nie jest budynek ze złotymi kopułami, drogimi ikonostasami i naczyniami zdobionymi diamentami. Cerkiew to my, ludzie. To jest lud, który zbiera się w jednym miejscu na wspólną modlitwę.
***
Ojciec Rościsław opowiedział mi o początkach parafii i historię ich konfesji.
– Nasza parafia powstała w 2009 roku i wtedy pojawił się problem ze znalezieniem pomieszczenia. W tej chatce do 1991 roku mieszkali ludzie. Potem miejsce to służyło rzymskim katolikom, pamiętam jeszcze, że działali tu dwaj księża. Po nich to pomieszczenie należało do grekokatolików.
Kiedy grekokatolicy pobudowali własną cerkiew, ten budynek przekazano nam. Teraz czynimy starania, żeby pomieszczenie przeszło na własność naszej wspólnoty. To, co było tutaj na początku i jest teraz, to jak ziemia i niebo. To był na wpół zniszczony, zapuszczony budynek, który podnieśliśmy z upadku, odnowiliśmy i chcielibyśmy dalej go doskonalić – mówi ojciec Rościsław.
Kijowski patriarchat odrodził się w 1991 roku wraz z uzyskaniem niepodległości Ukrainy. Cerkiew ta, mimo że nie została uznana za kanoniczną w sensie eucharystycznym, uważa siebie za bezpośredniego spadkobiercę kijowskiej metropolii, utworzonej w epoce chrztu Rusi. Opiera się ona na tradycji, która istniała do czasów utworzenia moskiewskiej metropolii w XIII wieku z udziałem ikonopisarza i metropolity moskiewskiego Piotra Rateńskiego.
Dziś trudno określić liczbę wiernych kijowskiego patriarchatu, który wciąż poszerza skalę nie tylko na Ukrainie, ale także w Rosji, Europie Zachodniej, USA i w Kanadzie.
– U nas w dodatku istnieje autokefaliczna Cerkiew jako filia niegdysiejszej polskiej autokefalicznej Cerkwi. Dotyczy to dawnej Galicji i Iwano-Frankowszczyzny. Liczy ona około tysiąca parafii. Ostatnio zmieniły się tam władze, które wystąpiły z propozycją zjednoczenia z kijowskim patriarchatem – dodaje ojciec Rościsław.
Ta ostatnia informacja zupełnie zbiła mnie z pantałyku. Liczne źródła informowały przecież o odwrotnej tendencji, mianowicie o żądaniu autokefalicznej Cerkwi dołączenia do wiernych moskiewskiego patriarchatu. Spotkania na żywo nieco naświetliły kontekst tych sprzecznych informacji i rozwiały zamęt fabrykowany przez moskiewską propagandę.
Nie mogłam nie spytać, jak w rzeczywistości wygląda przejście z moskiewskiego do kijowskiego patriarchatu. Jaka jest skala zjawiska w całym kraju?
– Dotyczy to kilkudziesięciu cerkwi spośród dziewięciu tysięcy moskiewskich parafii – wyjaśnia ojciec Rościsław. – Najgłośniejsze przejście odbyło się w Łucku, gdzie ukraińskiej Cerkwi przekazano centralny sobór. Przejścia nie są czymś powszechnym, jak to głoszą spece wrogiej propagandy. Dlaczego dotyczą przede wszystkim zachodniej Ukrainy? Ponieważ jest to region najmniej zsowietyzowany, tutaj mieszka najwięcej świadomych chrześcijan i znajduje się najwięcej cerkwi. Ukraińskie parafie odradzają się na fali patriotycznego ożywienia. Także w warunkach wojny, kiedy każdego dnia giną ludzie, społeczeństwo myśli o najważniejszym – jak przeżyć i nie utracić godności.
Ciekawa byłam kulis jeszcze jednego, nad wyraz delikatnego problemu. Mianowicie, jak wierni ukraińskiej Cerkwi czują się w słynnej Poczajowskiej Ławrze, która nadal jest promoskiewska. W ostatnich latach, nawet wtedy, gdy wierny chce przekazać zapiskę z życzeniem o zdrowie, musi określić, do jakiego patriarchatu przynależy.
– Wytworzyła się u nas, niestety, taka sytuacja, że ludzie mało kiedy przyznają się do prawdziwych uczuć i myśli – ze smutkiem stwierdza ojciec Rościsław. – Doprowadza to do tego, że zaczynają kombinować. Wielu zataja, że przynależy do ukraińskiej Cerkwi. Zwyczajnie milczą albo nie przyznają się. Dlaczego tak się dzieje? Bo gdy powiedzą szczerą prawdę, nie dopuszczą ich do spowiedzi i komunii świętej. Co tu mówić… – podsumowuje duchowny. – Poczajów to nasz wielki ukraiński ból.
***
W okienku kowelskiej marszrutki widniała plakietka z napisem: „Miejsce dla czarujących dziewcząt”. Wdrapałam się do środka i omal nie usiadłam na zaznaczonym „tronie” dla „czarujących”. Jak łatwo się domyślić, znajdował się bezpośrednio za fotelem kierowcy.
Tymczasem do środka busika wdarła się podpita żebraczka. Pośpiesznie odbębniła Ojcze nasz i tragicznym tonem opowiedziała o swych śmiertelnych chorobach. Państwo nie przyznało jej żadnej renty, za co więc ma, nieszczęsna, kupić leki? A gdzież dotąd nie pisała! Do jakich drzwi nie pukała po zapomogę… Nie dopomogli przeklęci biurokraci. Dziś więc jej, chorej i opuszczonej, pozostała jedyna nadzieja:
– Nadzieja na dobre serce ludzi! – ostatnie zdanie zadedykowała nam, pasażerom marszrutki, i powiodła dookoła wzrokiem. Następnie z najcudowniejszych słów splotła wieniec życzeń pod adresem potencjalnych życzliwych, ich dzieci, rodziców, dziadków i krewnych. Wszystko tam się znalazło: złote góry, zdrowie, szczęście, egzotyczne wakacje, miłość. Oprócz tego każdy mężczyzna miał wygrać na loterii niemieckie auto marki BMW…
Seans trwał równe cztery minuty. Mimo że kobieta nie wyglądała na śmiertelnie chorą i porzuconą – w pobliżu mikrobusu oczekiwali jej kompani z czerwonymi nosami – osiągnęła cel. Wszyscy wsunęli w jej dłoń po symbolicznej hrywnie.
Na pożegnanie pokłoniła się pięknie i nabożnie powiedziała:
– Zbaw was, Panie Boże!
Przedwojenni podróżnicy i etnografowie w poleskim krajobrazie zauważali dużą liczbę żebraków i lirników, których społeczeństwo łaskawie nazywało dziadami wędrownymi. Byli to głównie brodaci starcy w poszarpanych siermięgach, z lirą, często ślepi. Ślepcom towarzyszył wychudzony, bosy współtowarzysz. Za jadło i drobną monetę oferowali modlitwy albo nabożne śpiewy. Ludzie, mimo że niezbyt bogaci i syci, otwierali im zawsze drzwi i dzielili się chlebem. Starców i wędrownych dziadów na swój sposób szanowano i okazywano współczucie.
Zapewne podobne współczucie budziła kowelska żebraczka. Jej paznokcie były byle jak pomalowane, trzęsły się dłonie, a nowoczesna fryzura przypominała sławetny poleski kołtun. Kobietę tę dobrze znali kierowcy i podobnie jak ich litościwi przodkowie, na swój sposób współczuli.
Kiedy młody kierowca wreszcie powrócił do kabiny, na widok żebraczki zdrowo zarechotał i dorzucił:
– Co, Swietka znowu pasażerów ocyganiła?! No, to możemy ruszać!
W jego głosie brzmiało uznanie dla aktorskiego kunsztu oszustki.
Marszrutka pędziła do kurortu „Pieśń lasu”, położonego wśród jezior i lasów w pobliżu granicy z Białorusią, ale ja postanowiłam zatrzymać się w Szacku. Od razu udałam się na dworzec autobusowy, żeby zorientować się, jakie mam połączenia. Szary, betonowy budynek przypominał bunkier, strzegący ulicy Pięćdziesięciu Lat Zwycięstwa. Dalej droga prowadziła w kierunku białoruskiego Brześcia.
– Ile autobusów dziennie jeździ do Brześcia? – zapytałam kobietę ukrytą za miniaturowym okienkiem. Nigdzie nie było widać pasażerów. Zza zamkniętych drzwi dolatywało krakanie wron na pobliskim cmentarzu.
– Dawniej jeździły dwa, a teraz nie mogę nic obiecać. Może być autobus, a może też nie być – żeby zrekompensować przykrą nowinę, kasjerka błysnęła złotym zębem w uśmiechu. Wszystko zależało od potrzeb ludzi. Autobus rusza w trasę wtedy, gdy uzbiera się odpowiednia liczba pasażerów.
– A teraz, wiecie – ciągnęła kobieta – ludzie zbiednieli, nie mają za co pojechać w gości.
Zdaniem mojej rozmówczyni, nie istniały żadne przeszkody związane z przekraczaniem granicy. Republikę Białoruś uważała za dostępną, bratnią i swojską krainę.
– Tam przecież mnóstwo krewniaków – dodała. I już chciała dzwonić do kierowcy, żeby rozpytać o najbliższy rejs do Brześcia.
– Nie trzeba! Mam inny plan – powstrzymałam kobietę.
– To ciekawe – ożywiła się kasjerka – tak więc niech pani pyta. Może coś wspólnie wymyślimy.
Wyciągnęłam mapę i przeczytałam nazwy miejscowości w sąsiednich rejonach: Jarowiszcze, Tur, Zabołocie.
– Właśnie tam mi trzeba! Proszę podpowiedzieć, jak mogę tam dojechać, czy są jakieś połączenia.
W odpowiedzi kobieta odmownie pokręciła głową. Jej oczy mówiły: nie tędy droga! Możliwe, że moja nieszczęśliwa mina wywołała współczucie. Kobieta wydobyła się ze swej betonowej celi. Teraz przypominała dobrą ciocię.
– Ja was tam nie puszczę – powiedziała po matczynemu.
Mój plan był taki: pojechać w górę rzeki Prypeć, od źródeł do miejsca, gdzie rzeka przecina granicę z Białorusią. Szlak wzdłuż brzegu rzeki liczył przeszło dwieście kilometrów. I oto na pierwszym dworcu autobusowym mój logiczny i praktyczny plan w jednej chwili rozbił się o rzeczywistość. Okazało się, że z Szacka łatwiej dostać się do stołecznego Kijowa niż do nieodległych Jarowiszcz, Tura, Zabołocia. Jeszcze większa przeszkoda tkwiła w mentalności mieszkańców. Wsie nad Prypecią ogarnęła jakaś dziwna aura izolowania się. Sądząc po trwodze i zakłopotaniu kasjerki, mieszkali tam wyłącznie ludożercy.
– Samej kobiecie nie wolno wędrować w takiej głuszy – lamentowała. – Żeby choć z jakąś przyjaciółką, w towarzystwie. Tam przecież wszystko może się zdarzyć!
Te szczere, macierzyńskie przestrogi nieznajomej kobiety niemal się sprawdziły, gdyż niewiele brakowało, żebym wpadła pod furmankę, która pędziła środkiem ulicy Tarasa Szewczenki. Szack, mimo że oficjalnie był centrum rejonowym o dziesięciu tysiącach mieszkańców, przypominał chaotycznie zabudowaną rybacką wioskę, rozrzuconą między siedmioma jeziorami. Po podwórkach, przy niskich chatkach z łupkowymi dachami, spacerowały kozy i gęsi. Zaszłam do sklepu z szyldem „Suweniry”, żeby popytać o nocleg. Kobiety za ladą nawet nie zauważyły mego wejścia. Dalej gadały o zbiorach buraków, narzekały na suszę.
– Czy możecie mi podpowiedzieć, jakie są w Szacku atrakcje? – zapytałam.
Moje pytanie nie wpasowało się w porę roku – wszystkie atrakcje Szacka przypisane były do sezonu turystycznego, który rozciągał się od połowy czerwca do połowy sierpnia. Wtedy w miasteczku dzień i noc mieszkańcy napotykali turystów, sprzedawali im drwa porąbane na polana (pod szaszłyki), domowej roboty pączki, pieczone i wędzone ryby, zebrane w lesie jagody i kurki, dziki miód, hafty i pachnący dziki rozmaryn rosnący w bagiennych borach, którego gorzko-dzika woń przegania z szafy mole.
Teraz, żeby nie zostawić mnie z niczym, kobiety poradziły:
– Można pojechać do klasztoru, do Świtezi.
– Czy to daleko?
– Będzie około pięciu kilometrów.
W nowoczesnym i wygodnym hotelu „Wodograj” wyprawiano wesele, mimo to znalazł się dla mnie wolny pokój. Woda w kranie pachniała jak Morze Bałtyckie. Duszę moją ogrzewała jeszcze jedna hydrologiczna okoliczność. Oto odległość pomiędzy źródłami Prypeci i nurtem rzeki Bug wynosi najwyżej siedem, dziewięć kilometrów. Jeśli uwzględnić większą ruchliwość starożytnych narodów, pokonanie szlaku od źródeł Narwi do źródeł Prypeci nie stanowi szczególnego bohaterstwa ani też wyzwania. Piesze wyprawy przedsiębrano w okresie zimowym, kiedy mróz utwardzał błota, rzeki i jeziora. Żeby nie leżeć po próżnicy w hotelu, wyobrażałam sobie komunikacyjny ruch Prypecią w przedhistorycznej epoce. Odpowiedni nastrój wywoływał otaczający las, który żywo przypominał mi Puszczę Białowieską. Przez uchylone okienko dolatywały trele słowików.
– Co przyśniło się na nowym miejscu? – zapytała mnie na dzień dobry właścicielka hotelu.
W Szacku, jak w czasach Herodota, wierzono w moc sennego przekazu, który przyśni się na nowym miejscu. To co się wyśniło, obowiązkowo wydarzy się na jawie. Żeby podtrzymać rozmowę w podobnym nastroju, w pośpiechu przywołałam obrazy minionej nocy. Mój sen nie kwalifikował się do publicznego wyjawienia. Przyśnił mi się agresywny wyrostek, podobny do Wowki z kowelskiej „Pieśni lasu”. W dodatku zgubiłam w autobusie plecak z dokumentami, pieniędzmi, telefonem komórkowym. Samotna i obdarta z tożsamości, schowałam się na dworcu w Kowlu. W moją stronę biegł sobowtór Wowki i domagał się swoich czterdziestu hrywien. Od tego wszystkiego poczułam, że puchnie mi głowa i w dodatku męczył mnie kaszel.
– To nic strasznego – uspokoiła mnie dorodna Walentyna Wasiljewna Kurhajewa. – Wszystko to jest wywołane szokiem i zmęczeniem. Pani jeszcze nie przestawiła się na naszą rzeczywistość.
Mnie z kolei zainteresowało nazwisko Kurhajew.
– Mój mąż pochodzi z Mołdawii – odpowiedziała.
– Czy pani się tam uczyła?
– Nie, to wszystko potoczyło się zwyczajnie i dziwnie – odpowiedziała z czarownym uśmiechem bizneswoman. Wspomnienie jeszcze dziś sprawiało jej radość. A było tak:
– On służył w Jagodzinie w wojsku, a ja pracowałam tam jako pielęgniarka. Pewnego razu skaleczył się w palec i przyszedł do mnie na opatrunek. Robię mu ten opatrunek, a on wpatruje się we mnie, ale nic nie mówi. A potem znowu przyszedł… Tak się poznaliśmy, tak nas los związał ze sobą.
Pani Walentyna pochodziła z sąsiedniej wsi Świteź. Podpowiedziała mi, jak dojechać do tamtejszego monasteru. Jej opowieść dźwięczała jak jasny znak w mojej zamglonej wątpliwościami i lękiem podróży.
– Ludzie przyjeżdżają do naszego archimandryty Arsenia z całej Ukrainy. On potrafi pomóc małżeństwom, które mają problem z poczęciem dziecka. Lecz nie tylko z tym. Gdy stanie się jakieś nieszczęście, czy choroba, wszyscy ciągną do niego po porady…
Po wymownej pauzie zeszła na sprawy osobiste.
– Mnie samej przez długi czas śnił się jeden straszny sen – pani Walentyna ściszyła głos. – Od tego zaczęła mnie boleć głowa. Nie wiedziałam, co robić, jak się leczyć. Żadne pigułki nie pomagały, więc poszłam do niego. Archimandryta wysłuchał, pomyślał i mówi: „Dam tobie modlitwę, przeczytaj przed snem”. I wszystko przeszło, jak ręką odjąć! – tym samym ściszonym tonem zakończyła swoją opowieść pani bizneswoman.
Ten zły sen ostatecznie „odczepił się” ode mnie.
***
Wieś Świteź przypominała dzielnicę Szacka. Przystanęłam, czekając na młodego mężczyznę, który lekkim krokiem zmierzał w stronę kina „Latarnia Morska”.
– Idziemy! – zawołał.
Skręciliśmy w piaszczystą drogę i przez jakieś dziesięć minut szliśmy brzegiem jeziora. Mój przypadkowy przewodnik przez cały ten czas nie odezwał się ani słowem. Początkowo myślałam, że jest nowicjuszem z klasztoru, komu bowiem chciałoby się towarzyszyć nieznajomej, odprowadzając ją zakurzonymi uliczkami? Wystarczyło przecież wskazać kierunek.
Chłopak miał na uszach podłączone do smartfona słuchawki, przez które wydobywał się szelest, podobny do poszumu morskich fal. Od czasu do czasu oglądał się i łagodnie uśmiechał. Po lewej stronie rozpościerało się jezioro Świteź. W porannym słońcu przypominało ogromne lustro. Nadbrzeżna ulica rozkosznie drzemała, marząc o pokusach turystycznego sezonu. Od czasu do czasu na podwórkach piały koguty.
Za cerkiewnym parkanem mój przewodnik, nie zdejmując słuchawek, przeżegnał się nabożnie i wskazał ręką wejście do nowego budynku klasztoru, usytuowanego pośród zaoranej ziemi, nieopodal cerkwi. Sam obrócił się na pięcie i ruszył w drogę powrotną w kierunku kina.
Zapytałam chłopaka o imię.
– Jarosław!
– Jesteś miejscowy? – potrzebowałam dowodu na jego realne istnienie.
– Tak! – rozległa się oszczędna i zarazem stanowcza odpowiedź.
Cerkiew w Świtezi jest najbardziej okazałym obiektem, jaki do tej pory widziałam na ukraińskim Polesiu. Skąd w jeziorno-leśnym zakątku taka wysmakowana budowla z toskańskim portalem o czterech kolumnach? I dlaczego zamiast w centrum, znajdowała się na przedmieściach, pośród byle jakich budynków, które bezczelnie kaleczyły przestrzeń? Lecz wystarczyło przestąpić cerkiewną bramę, żeby poczuć czystą energię i moc historii zamkniętej w architekturze. Budowę cerkwi w latach 1840-1846 sfinansował hrabia Władysław Branicki, syn Franciszka Ksawerego. Hrabia niespodziewanie zmarł w 1843 roku, dlatego dokończeniem budowy zajęła się wdowa Róża Potocka. Czy rodzinna tragedia wpłynęła na kształt i charakter budowli? Oglądana od strony jeziora, przypomina latarnię morską i emanuje arystokratyczną melancholią. Pietropawłowska cerkiew w Świtezi, jako jedyna w tej okolicy, szczyciła się tym, że nie było tu przerwy w odprawianiu nabożeństwa, sprawowaniu kultu. „Dzięki Bożej miłości cerkiew nigdy nie była zamknięta” – informował klasztorny folder. Przynoszono tu na przechowanie liturgiczne naczynia i księgi, gdy komuniści zamykali bądź zamieniali okoliczne cerkwie na magazyny gospodarcze. Przez dziewięć miesięcy, na przełomie roku 1967 i 1968, wierni modlili się bez udziału duchownych. Świtezianie szturmowali rejonową i okręgową administrację, jeździli z podaniem do Kijowa, aż ich starania zaowocowały plonem. Do parafii skierowano ojca Serhija Mielniczuka.
27 września 2001 roku w Świtezi stał się cud. W Pietropawłowskiej cerkwi zapłakała Poczajowska Ikona Matki Bożej. Od tej pory odbywają się tutaj nabożeństwa o uzdrowienia – z poświęceniem wody. Wśród pielgrzymów najwięcej jest obywateli Białorusi, z sąsiedniego okręgu brzeskiego. Tamtejsi Poleszucy ciągną do Świtezi z nadzieją na uleczenie od niemocy i chorób, wywołanych przez czary. Spis wypadków i ozdrowień wydał mi się dziwnie znajomy, podlaski. W klasztornym folderze czytamy, że „pierwsze wota dziękczynne podarował mieszkaniec wsi N. Pewnego razu kobieta, która zasłynęła w całej okolicy jako wróżbitka, poprosiła go, by dopomógł jej w gospodarstwie. Po pracy zaprosiła na poczęstunek. Kiedy mężczyzna wypił kieliszek wódki, stało się z nim coś dziwnego. Usłyszał jakiś gruby, dziki głos, który nie dawał mu spokoju. Rolnik szukał wszędzie ratunku, ale nadaremnie. Sąsiad ze wsi podpowiedział mu, by pojechał do ikony w Świtezi. Jakże oburzył się na to prześladujący go głos! Umrzesz, gdy tylko przestąpisz granicę wsi Świtezi! – groził. Rolnik gotów był na śmierć, tak dokuczyły mu czary. Podróż była ciężka, jeszcze gorzej się poczuł, w trakcie nabożeństwa. Mężczyzna dziko pokrzykiwał, z jego ust toczyła się piana, jakaś siła rzucała go na wszystkie strony. Zdawało się, że nadszedł jego kres. Ledwie żywy wrócił do domu. O trzeciej nad ranem poczuł ulgę, zasnął, a rankiem obudził się zdrów jak ryba. Strachy i głosy zniknęły jak zły sen”.
Cerkiewne źródła wszystkie uzdrowienia przypisują świętej ikonie, lecz poleski lud wie swoje. Każdy, kogo nie spytasz, odpowie: „Jadę po pomoc do archimandryty Arsenia, on jest naszym uzdrowicielem i jasnowidzem.
***
W klasztorze męskim pod wezwaniem Piotra i Pawła przez cały rok witają się wielkanocnym powitaniem: „Chrystus Zmartwychwstał!”.
– A pani to do roboty? – zapytała mnie młoda kobieta w chuście na głowie, nie przerywając obierania ziemniaków. Do klasztornej kuchni trafiłam za maleńką Niną, córeczką pani Anny. Dziecko, zauważywszy mnie w ciemnym korytarzu, rzuciło się pędem do pomieszczenia, gdzie pracowała matka. W kuchni pachniało smażonymi na oleju placuszkami. W głębi pomieszczenia dostrzegłam stos porośniętych pędami ziemniaków, zapewne przygotowanych do zasadzenia. W oczy rzuciły się jeszcze pięciolitrowy słoik z marynowaną, pokrojoną w kostki słoniną i miska z jajkami.
– Nasz archimandryta pojechał do Jerozolimy – powiedziała pani Anna.
Wypytałam o nabożeństwa w cerkwi i gdzie we wsi można zapytać o nocleg.
– Nigdzie nie trzeba chodzić – poradziła kobieta – lepiej poprosić o błogosławieństwo u naszego ojca dziekana, na pewno pomoże.
Anna poszła na górę zawiadomić o mojej wizycie. Chciałam już zakasać rękawy i pomóc w obieraniu ziemniaków, krojeniu marchewki i cebuli. Albo umyć naczynia, które po śniadaniu leżały w miednicy. Jednak Anna powstrzymała mnie zdecydowanym gestem:
– Na to potrzebne jest błogosławieństwo!
Musiałam na nie czekać ze czterdzieści minut. W tym czasie pokornie dreptałam po cerkiewnym placu i klasztornym polu. Pod murem kwitły czerwone tulipany. Trzecia osoba, którą zauważyłam w męskim klasztorze, to również była kobieta. Siostra Feodosja, ubrana na czarno, gracowała przyklasztorny ogród. Zasiała już marchew i pietruszkę, posadziła kabaczki i buraki, groch i sałatę, a teraz zajęła się sadzeniem cebuli. Za jej plecami widniało poletko seledynowych pędów. Delikatne dłonie siostry Feodosji były upaćkane ziemią.
– Lubię upaćkać ręce w ziemi – przyznała się siostra. Przyjechała z Kijowa i już czwarty dzień gorliwie zajmowała się grządkami, z nadzieją, że podobnie jak w zeszłym roku, wystarczy warzyw do następnego lata. Jej oblicze tchnęło dobrocią.
Założenie klasztoru w Świtezi przewidział mieszkaniec wsi Omeliany. Zjawił się u archimandryty Arsenia w dniu, kiedy robotnicy kopali rowy pod fundamenty domu dla braci. Opowiedział mu sen, który przyśnił mu się dwadzieścia lat wcześniej. Na „polu tulipanowym” ludzie kopali rowy. We śnie spytał duchownego, co tam będzie. „Klasztor” – usłyszał w odpowiedzi. Właśnie to pole, o które z taką troską dbała siostra Feodosja, obsadzając cebulą i czosnkiem, nazywało się „polem tulipanowym”. Wcześniej ziemia należała do gospodarza, który uprawiał tu tulipany na sprzedaż. Do tego czasu skromny klasztor mieścił się w prywatnych domach we wsi. Właśnie tam zaczęły się pierwsze uzdrawiania i cuda. Mieszkańcy Świtezi dobrze pamiętają wesele, które niemal zakończyło się pogrzebem narzeczonej. Ta historia barwnie została opisana w klasztornym folderze:
„Pewien chłopiec spotykał się z dziewczyną, ale nie układało się między nimi. Chłopiec postanowił zakończyć znajomość. Kiedy spotkali się ostatni raz, dziewczyna ze złością zmarszczyła brwi i groźnie obwieściła: – Jeszcze mnie popamiętasz!
Po pewnym czasie chłopak zakochał się i zdecydował się ożenić. Ślub odbył się w cerkwi, a wieczorem, kiedy sprawiano weselisko, panna młoda nagle padła na podłogę, posiniała na twarzy i oniemiała. Przywołana felczerka bezradnie rozłożyła ręce i poradziła szykować się na najgorsze, na pogrzeb. Pan młody wziął umierającą na ręce i poniósł do chaty, w której mieszkał archimandryta Arseni z mnichami. – Ojcze, ratuj! – krzyczał nowożeniec w rozpaczy. Wtedy licho pokazało rogi. Nagle wszystkich mnichów opanował strach, trzęsły im się ręce, modlitwy wyleciały z głowy, przepadły święte księgi, nie pamiętali nawet Ojcze nasz.
Nieco później, kiedy zakonnicy opanowali przerażenie, odnalazły się księgi i rozpoczęto modły do Matki Boskiej, w chacie podniósł się szalony wicher. Przerywały się wypowiedzi, coś waliło w ściany, a ludzie drżeli ze strachu. Kiedy rozpoczęto czytać Ewangelię, z twarzy panny młodej zaczęła ustępować siność. Wyrównał się jej oddech. Pokropiono ją święconą wodą i ułożono do snu. Spała długo, a gdy się obudziła, niczego nie pamiętała”.
A teraz szłam po błogosławieństwo, by móc przenocować w cudownym klasztorze.
Spodziewałam się, że w osobie ojca dziekana ujrzę zgarbionego ascetę z długą brodą i surowym obliczem. Ojciec Paweł nosił tymczasem podstrzyżoną bródkę, był nadzwyczaj przystojny, ludzki i zarazem wrażliwy. W milczeniu rozważał każde słowo. Powiedziałam kim jestem i w jakim celu przybywam do Świtezi, przedstawiłam się:
– Mam na imię Hanna.
– Anna – poprawił mnich.
Do tej pory nikt nie poprawiał mojego imienia, na odwrót, Poleszucy, kiedy słyszeli słowo Hanna, serdecznie uśmiechali się i mówili: „Moja babcia też Hanna”. Wiedziałam, że w patriarchalnej społeczności stare kobiety cieszyły się największym autorytetem, więc porównanie do rodzonej babci brzmiało jak komplement. W klasztorze należało zachować taktowny dystans, dlatego poprawkę ojca Pawła uznałam za słowiańsko-cerkiewną formalność. Jak większość poleskich parafii, klasztor w Świtezi należał do moskiewskiego patriarchatu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Pieśń lasu (oryg. ukr. Лісова пісня) to tytuł dramatu Łesi Ukrainki, opublikowanego po raz pierwszy w 1912 r. [wróć]