Prymas Wyszyński nieznany. Ojciec duchowy widziany z bliska - ks. Bronisław Piasecki, Marek Zając - ebook

Prymas Wyszyński nieznany. Ojciec duchowy widziany z bliska ebook

Bronisław Piasecki, Marek Zając

4,6

Opis

Wspomnienia ks. Bronisława Piaseckiego, ostatniego kapelana Prymasa Stefana Wyszyńskiego, a tym samym człowieka należącego do liczącego zaledwie kilka osób kręgu najbliższych współpracowników Kardynała – to książka absolutnie unikatowa. Przede wszystkim przynosi wiele historii dotychczas nieznanych i nigdy niepublikowanych: począwszy od przedwojennej działalności ks. Wyszyńskiego, przez posługę biskupa lubelskiego i pierwsze lata Prymasostwa, okres aresztowania i Millenium – aż po lata 70. i czas „Solidarności”.

Poznajemy m.in. kulisy watykańskich rozmów kard. Wyszyńskiego czy przebieg spotkań w cztery oczy z najwyższymi włodarzami PRL, Władysławem Gomułką i Edwardem Gierkiem. Książka ta stanowi niezwykle cenne uzupełnienie nie tylko biografii Prymasa Tysiąclecia, ale także historii Polski i Kościoła w XX wieku.

Pod wieloma względami to również korekta stereotypowych wyobrażeń, kim i jaki był kard. Wyszyński. Jednocześnie stanowi klarowną syntezę jego myśli o Kościele i Polsce, ze szczególnym uwzględnieniem okresu milenijnego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 159

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (59 ocen)
42
13
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Strona redakcyjna

Wypowiedzi Prymasa zamieszczone w książce w większości nie są cytatami z dokumentów, ale słowami przytaczanymi możliwie wiernie z pamięci.

Fotografie z archiwum Instytutu Prymasa Wyszyńskiego oraz z archiwum ks. prałata Bronisława Piaseckiego

Redakcja, korekta i skład

MELES-DESIGN

© copyright by Wydawnictwo M, Kraków 2016

ISBN 978-83-8043-129-4

Wydawnictwo M

31-002 Kraków, ul. Kanonicza 11

tel. 12-431-25-50; fax 12-431-25-75

e-mail:[email protected]

www.mwydawnictwo.pl

Dział handlowy: tel. 12-431-25-78; fax 12-431-25-75

e-mail:[email protected]

Księgarnia wysyłkowa: tel. 12-259-00-03; 721-521-521

e-mail:[email protected]

www.klubpdp.pl

Publikacja elektroniczna

Nie jestem ani politykiem, ani dyplomatą, nie jestem działaczem ani reformatorem. Jestem natomiast ojcem waszym duchowym, pasterzem i biskupem dusz waszych, jestem apostołem Jezusa Chrystusa. Posłannictwo moje jest kapłańskie, apostolskie, wyrosłe z odwiecznych myśli Bożych, ze zbawczej woli Ojca, radośnie dzielącego się swoim szczęściem z człowiekiem.

List pasterski na ingres do katedryw Gnieźnie i w Warszawie 6 I 1949

I. Życie codzienne i praca

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Życie codzienne i praca

Przez siedem lat był Ksiądz Prałat kapelanem kardynała Stefana Wyszyńskiego, aż do jego śmierci w maju 1981 roku. Jaki był Prymas w sytuacjach zwykłych, codziennych?

Postawę Prymasa cechował — powiedziałbym — pewien arystokratyzm. Wysoki, przystojny, zawsze wyprostowany, nawet, gdy miał prawie osiemdziesiąt lat. Dostojny krok, dystyngowany sposób siedzenia w fotelu czy przy stole. Dyscyplina ruchów i gestów. Nigdy nie widziałem, żeby podbiegał. Pewien ascetyzm i powściągliwość w sposobie bycia i jedzenia. A jednocześnie był naturalny, bezpośredni, ciepły, wręcz żartobliwy. Tę kulturę wyniósł z rodzinnego domu. To matka uczyła małego Stefana właściwej postawy, zachowania i odnoszenia się do ludzi.

Odznaczał się też kulturą słowa, precyzją i starannością w wyrażaniu myśli i formułowaniu zdań. Uważnie słuchał, nie mówił w pośpiechu. Nie podnosił głosu. Nie urywał zdań. Nie przerywał rozmówcy i nie polemizował z nim, po prostu przyjmował jego stanowisko do wiadomości. Kiedyś na zjeździe księży w Niepokalanowie toczyła się ożywiona dyskusja na ważny temat. Prymas milczał. Zdziwiony zapytałem, dlaczego nie zajął stanowiska. Wyjaśnił: „Moja opinia ma swoją wagę, a nie chcę nikomu z góry narzucać rozstrzygnięcia. Niech inni drążą temat, ja wypowiem się na końcu”.

Jak wyglądał typowy dzień Prymasa?

Ojciec wstawał o piątej rano — z jego zapisków wynika, że nawet w więzieniu nie zmienił planu dnia. Zaczynał od modlitwy. Kiedyś zanotował: „Odwiedzam sanktuaria maryjne”. Ta duchowa wędrówka prowadziła Prymasa do kolejnych wizerunków Maryi z przypisanymi im przez tradycję różnymi tytułami i charyzmatami: Matka Boża Miłosierdzia z Ostrej Bramy, Łaskawa — patronka Warszawy, Tęskniąca ze Starego Powsina, Trzykroć Przedziwna z Otwocka, Kalwaryjska... Potem szedł do pracowni, żeby zająć się dokumentami przygotowanymi przez kierownika sekretariatu, księdza prałata Hieronima Goździewicza. Dokumenty były do wglądu, do decyzji albo do podpisu. Na dużym stole, przy którym Prymas pracował, leżały teczki wszystkich pracowników sekretariatu. Kardynał przeglądał pisma i wkładał do poszczególnych teczek dokumenty z adnotacją — w lewym rogu, na pierwszej stronie — jak daną sprawę załatwić. Był bardzo dobrze zorganizowany i zawsze efektywnie wykorzystywał czas.

Potem szedł do kaplicy i przez dłuższą chwilę przygotowywał się do Mszy świętej: klęczał lub siedział w fotelu pogrążony w zamyśleniu i modlitwie, odmawiał brewiarz albo czytał duchową lekturę. To był obowiązkowy element poprzedzający liturgię Mszy świętej. Odprawiał ją w głębokim skupieniu, starannie wypowiadał słowa, z namaszczeniem wykonywał gesty. Kiedy zastanawiam się, co najcenniejszego przejąłem od Ojca, nie mam wątpliwości, że to sposób sprawowania Mszy świętej. Nie czytał tekstu liturgicznego, On tym tekstem mówił do Boga.

Zawsze starał się, żeby w liturgii uczestniczyli wierni.

W gabinecie na Miodowej

Dlaczego?

Bo Eucharystia to serce wspólnoty Kościoła. Bolesnym dla Prymasa wspomnieniem były doświadczenia więzienne, kiedy musiał odprawiać Msze święte w samotności, pod ścianą w pokoju, bez udziału wiernych.

Podczas Eucharystii w domu na ogół służyłem Ojcu, ale też czasem on służył mnie. Mam zdjęcia, jak umywa mi ręce, podaje ręczniczek. Kiedyś w zakrystii pomagałem Ojcu zdjąć szaty liturgiczne, a on energicznie się odwrócił i ucałował moją dłoń. Byłem zaskoczony, zdziwiony, nawet zażenowany. Prymas tylko się uśmiechnął i bez słowa poszedł do klęcznika w kaplicy. Następnego dnia powtórzył ten gest, ale tym razem zacząłem się bronić. Powiedział: „Kiedyś car zaprosił na bankiet archireja. Gdy goście byli już na salonach, wszedł imperator i począł ich witać. Podszedł do duchownego i pocałował w rękę. Archirej zaczął się bronić, ale car spojrzał nań i rzekł: »Durak! Ja nie ciebie całuję, ja archireja całuję!«”.

Na Jasnej Górze

Po Mszy świętej Ksiądz Prymas niektórych gości zapraszał na śniadanie, przy stole toczyła się swobodna rozmowa. Potem, o ile nie wyjeżdżał z domu, na przykład na wizytacje czy spotkania, odbywały się audiencje. Ich rozkład był starannie opracowany. Przez szacunek dla rozmówcy Prymas zawsze chciał się odpowiednio przygotować do spotkania. Nie lubił być zaskakiwany, wyjątek stanowiły sprawy naprawdę pilne.

W jakiej atmosferze przebiegały audiencje?

Prymas nie był wylewny ani spontaniczny, ale każdego traktował z wielką atencją. Z pierwszego spotkania wielu wychodziło z poczuciem, że Prymas trzymał ich na dystans. Może działo się tak dlatego, że na początku chciał rozpoznać człowieka i sytuację. Każdego jednak darzył szacunkiem. Kiedy wprowadzał mnie w obowiązki jako kapelana, powiedział: „Ty będziesz w moim imieniu przyjmował ludzi na progu domu. Każdy wchodzący ma być uszanowany i wysłuchany. Rozstrzygnięcia będą różne, bo nie wszystko da się załatwić i nie wszystkich da się zadowolić. Ale uszanować trzeba każdego”.

Trzeba przy tym pamiętać, że zakres kompetencji Prymasa był bardzo szeroki. Przede wszystkim jako ordynariusz zarządzał dwiema archidiecezjami: gnieźnieńską, czyli prymasowską, oraz warszawską. Zwłaszcza ta druga była rozległa; ciągnęła się od Krośniewic do Kałuszyna. To ponad dwieście kilometrów. Diecezja gnieźnieńska była mniejsza, ale daleko położona, co było dość dużą niedogodnością — za czasów Prymasa podróż z Warszawy do Gniezna zajmowała cały dzień. Ponadto Kardynał był ordynariuszem ziem zachodnich i północnych, których głównymi ośrodkami były Opole, Wrocław, Gorzów, Szczecin, Koszalin, Olsztyn...

Po wojnie przesunięcie granic Polski spowodowało wielką migrację ludności ze wschodnich ziem na zachód. Niekiedy całe parafie razem z księżmi osiedlały się w nowych miejscowościach. Ale często były też sytuacje, kiedy w diecezjach brakowało duszpasterzy do opieki nad przesiedleńcami. Prymas zwrócił się więc o pomoc do zakonów, które żywo zareagowały na jego apel. Do dziś wiele parafii w okolicach Szczecina czy Koszalina prowadzą różne zakony i zgromadzenia.

Zresztą księży diecezjalnych brakowało także w Warszawie. Prymas poprosił wspólnoty zakonne, między innymi jezuitów z domu przy ulicy Rakowieckiej, żeby zorganizowały parafię. Zakonnicy odpowiedzieli, że nie są od duszpasterstwa parafialnego. Po części słusznie, bo nie taki jest charyzmat synów świętego Ignacego Loyoli, ale kardynał Wyszyński nalegał. Sprawa otarła się o Stolicę Apostolską i do dziś przy Rakowieckiej mamy wspaniałą parafię i dobrze zorganizowane duszpasterstwo akademickie.

Kardynał Wyszyński przewodniczył też obradom Konferencji Episkopatu Polski.

Tak, spotkania te odbywały się regularnie, chociaż formalnie Konferencja Episkopatu jako instytucja powstała dopiero po Soborze Watykańskim II. Prymas do końca życia był jej przewodniczącym, co zapisano w statucie.

Ale na tym nie koniec. Ponieważ komunistyczne władze nie pochodziły z wyboru i nie miały umocowania społecznego, Kardynał uważany był przez wiele krajów Zachodu za przedstawiciela narodu polskiego na przykład w kontaktach zewnętrznych. Utarła się praktyka, że ambasadorowie tych państw — rozpoczynając i kończąc misję w Polsce — składali Prymasowi kurtuazyjną wizytę. Rządzących to irytowało, ale byli bezradni.

Prymas opiekował się też Polonią. W PRL działało jedno biuro turystyczne: Orbis. Stałym punktem programu zwiedzania Warszawy przez Polonusów było spotkanie z kardynałem Wyszyńskim. Chociaż grup było sporo i liczyły po kilkadziesiąt osób, chętnie wszystkich podejmował. Co ciekawe, podczas tych spotkań był zawsze lojalny wobec polskich władz. Nigdy nie narzekał ani nie krytykował. Mówił: „Jak widzicie, żyjemy w Polsce skromnie. Jesteśmy na dorobku. Odbudowa to wielki wysiłek całego narodu i państwa. Sami mogliście zobaczyć, ile jeszcze zniszczeń jest w Warszawie. Potrzebujemy kilkudziesięciu lat, żeby dojść do stanu sprzed wojny. To wymaga ogromnych środków. My jeszcze nie zaczęliśmy budować Polski, my ją na razie odbudowujemy. Uszanujcie to”.

Młodzież polonijna z Londynu z wizytą na Miodowej

Przypominał Polakom mieszkającym za granicą, że tutaj są ich korzenie, o które — chociaż przebywają na emigracji — powinni się troszczyć.

Był odpowiedzialny za duszpasterstwo Polonii nie tylko na Zachodzie, ale też na Wschodzie. Wielu pracujących tam kapłanów uważało Prymasa za swego kanonicznego zwierzchnika. Składali sprawozdania z prośbą o przekazanie ich do Rzymu, prosili też o radę i wytyczne. Niektórzy księża na Wschodzie mieli uprawnienia, żeby w tajemnicy indywidualnie przygotowywać kandydatów do święceń kapłańskich. Kardynał Wyszyński o tym wiedział i aprobował to. Podobnie duchowni ze Słowacji, z tak zwanego Kościoła podziemnego, przyjeżdżali do Warszawy, a Prymas w tajemnicy udzielał Słowakom święceń diakonatu i kapłaństwa. Tym samym umacniał wiarygodność podziemnego Kościoła w tych krajach wobec Stolicy Apostolskiej. Kardynał potajemnie konsekrował też biskupa Jana Cieńskiego ze Złoczowa na Ukrainie.

Zdarzyło się, że w 1966 roku na polecenie Prymasa pojechałem do Lwowa, żeby spotkać się z profesorem Henrykiem Mosingiem, wykładowcą biologii i medycyny na tamtejszym uniwersytecie, który jednocześnie był zakonspirowanym kapłanem. Miałem przekazać mu ważne informacje. W soboty i niedziele jeździł aż do Karagandy w Kazachstanie i tam odprawiał Msze święte, chrzcił, spowiadał... Takich katakumbowych kapłanów było wielu.

Do obowiązków Prymasa trzeba jeszcze zaliczyć regularne wyjazdy do Rzymu, które wymagały dłuższego przygotowania. Musiał opracować na przykład dossier o kandydatach do nominacji biskupich czy też informacje o różnych bieżących sprawach zakonnych. Tak szeroki zakres różnorodnych kompetencji wymagał żelaznej dyscypliny organizacyjnej. Widać to było w jego pracowni, która zajmowała największy pokój na piętrze domu przy ulicy Miodowej. Na środku — jak wspominałem — stał wielki, kilkumetrowy stół, przy nim krzesło. To znamienne: Prymas nie chciał fotela, wolał zwykłe, twarde krzesło. Na nim leżał koc. Ten sam przez trzydzieści lat, starannie prany przez siostry. Był osobny stół na dokumenty związane z archidiecezją gnieźnieńską, osobny na te dotyczące warszawskiej, i jeszcze jeden na dokumentację Konferencji Episkopatu. Warto dodać, że wszystkie meble w jego mieszkaniu zostały po kardynale Auguście Hlondzie. Prymas zakazał kupowania nowych. W swoim mieszkaniu nie miał telewizora ani radia, natomiast czytał dużo książek. Jedna leżała przy fotelu, druga przy łóżku, jeszcze inna w pracowni. Z prasy sięgał po tygodniki „Polityka” i „Argumenty”. Żartował, że w tym ostatnim najwięcej piszą o Kościele. Czytał też czasopisma zagraniczne.

Do dziś można też zwiedzać prymasowski tak zwany czarny gabinet — nazywany tak od koloru stojących w nim mebli. W nim, na pierwszym piętrze, Prymas przyjmował biskupów i kapłanów, a także nielicznych świeckich. Grupy i różnych interesantów zapraszał do dużego lub małego salonu na parterze.

Z małego wychodzi się do ogrodu?

Tak, nazywany był salonem papieskim ze względu na wiszące w nim portrety papieży. Tam też Prymas przyjmował gości. Raz rozegrała się tam następująca scena: przyszedł pewien ksiądz, poprosił o rozmowę i usiadł właśnie w tym małym saloniku. Milcząc, napisał kilka słów na kartce i wręczył Prymasowi. A Kardynał głośno odczytał: „Ksiądz Iksiński napisał mi: »Będę pisał na kartce, bo w tym domu są podsłuchy«”. Prymas dodał: „Podejrzewaliśmy to, ale nie byliśmy pewni. Teraz jesteśmy”. Ksiądz zbladł: „Co oni teraz ze mną zrobią?”. A Kardynał na to: „Najwyżej ci głowę utną. Wielka szkoda?”. Ksiądz otrzeźwiał. Zaczął się śmiać.

Wróćmy do rozkładu dnia Prymasa.

Podczas obiadu, jak zresztą podczas innych posiłków, obowiązywała zasada, że nie rozmawiamy o sprawach służbowych. Przy stole panowała swobodna atmosfera, nawet żartobliwa. Prymas chciał się na moment oderwać od przedpołudniowych rozmów i tematów. Poza tym nie prowadził życia towarzyskiego. Ani sam do nikogo nie wpadał na herbatkę, ani nikogo nie zapraszał. Nie było żadnych przyjęć. Nawet przy okazji takich wydarzeń jak pięćdziesięciolecie jego kapłaństwa siostry zaserwowały gościom zwykły obiad, tylko z przystawką i deserem. Pod tym względem Prymas był bardzo ascetyczny. Pilnował skromności posiłku, jadł niewiele. Kiedy wyjeżdżał do różnych parafii i diecezji, oczywiście każdy gospodarz chciał go podjąć jak najgodniej, ale Kardynał zachowywał do tych wszystkich obfitości wyraźny dystans. Kiedy był biskupem w Lublinie i wizytował parafie, gospodynie starały się dowiedzieć, jakim daniem mogłyby sprawić mu szczególną przyjemność. Raz nieopatrznie powiedział, że lubi placki ziemniaczane. Odtąd niemal za każdym razem podejmowano biskupa... plackami. Nie wiadomo, czym by się to skończyło — na szczęście został przeniesiony na stolicę prymasowską do Gniezna i Warszawy...

W ostatnich latach życia jadł wręcz mało. I to wcale nie wynikało z kłopotów zdrowotnych czy zaleceń lekarzy. To właśnie była asceza, uzewnętrzniona duchowość. Wszystko, co było na stole, chętnie dzielił między domowników i gości, na przykład kroił torty, które — zwłaszcza w Wielkopolsce — podawano często, i to... na początku obiadu.

Alkohol?

Prymas nie pił alkoholu. Raz podczas wspomnianego już obiadu na pięćdziesięciolecie kapłaństwa widziałem kilka kropel wina w jego kieliszku. To wszystko. Zdarzyło się też, że podczas pobytu w Watykanie został zaproszony przez Pawła VI na obiad. Przy stole Prymas podziękował za wino, co wzbudziło zdziwienie gospodarza. Cóż, odmówić wina — to dla Włochów niezrozumiałe. Sam papież szybko się odnalazł i zaproponował: „Forse un po di vodka, ne abbiamo?”, to znaczy: Może troszeczkę wódki, bo też mamy?

Ascetyczna postawa Kardynała dotyczyła też ubioru. W domu zawsze nosił czarną sutannę z pektorałem, czyli biskupim krzyżem na piersi. Żartował, że chodzi wtedy „na cywila”. Przez całe lata posługi biskupiej i prymasowskiej nosił palto z czasów wojny, które we Włocławku otrzymał od biskupa Michała Kozala — późniejszego męczennika Dachau i błogosławionego. Miał to palto także w czasie swojego uwięzienia. O ile pamiętam, w jego garderobie nie było żadnego garnituru. W wakacje chodził w czarnych spodniach, koszuli, w szarym sweterku, a także w starym, jasnym płaszczu z popeliny i furażarce. Widać ją na słynnych zdjęciach przy kaplicy na Bachledówce. Tę samą furażarkę nosił podczas swoich ostatnich wakacji w Augustowie. Nie przywiązywał wagi do ubioru, ale dbał o jego czystość i schludność.

Prymas jeździł zagranicznymi samochodami — skromnymi, ale dobrymi jak na polskie warunki. Auto było jego biurem. Spędzał w nim długie godziny, pracował, czytał, robił notatki. Przemieszczał się po całym kraju, a po podróży często od razu stawał do pracy, głosił homilie czy konferencje. Kardynał nie kupował samochodów. To były dary Polonii. Raz otrzymał citroena, ale auto miało zbyt ściętą sylwetkę, i postawny, noszący kapelusz Prymas musiałby siedzieć w nim pochylony. Innym razem z Stanów Zjednoczonych przysłano chryslera, ale Kardynał oddał samochód do Sekretariatu Episkopatu dla gości zagranicznych. Powiedział: „Tak luksusowym autem wstydziłbym się pojechać na naszą wieś”.

Moim zadaniem było dopilnować, aby na uroczystości czy wyjazdy zabrać mitrę, pastorał oraz księgi i paramenty liturgiczne. Raz zdarzyło się, że pojechaliśmy na konsekrację nowego kościoła w Klarysewie pod Warszawą i zapomniałem wziąć księgę pontyfikału. Cóż, byłem dopiero początkującym kapelanem, ale na szczęście prymasowski ceremoniarz, ksiądz prałat Jerzy Zalewski, miał pontyfikał kieszonkowy. Z tego miniaturowego wydania Prymas czytał z trudem, ale poświęcenie świątyni dokonało się w sposób ważny. Nawet mnie nie skarcił...

Ta sytuacja przypomniała mi jeszcze inne zdarzenie. Przez wszystkie lata spędzone u boku Prymasa raz spóźniłem się na poranną Mszę świętą w kaplicy domowej. Dyskretnie stanąłem przy ołtarzu. Po śniadaniu Prymas zwrócił się do mnie: „Bronku, zajrzyj do swojej teczki w pracowni”.

W teczce leżał piękny szwajcarski budzik w czerwonym futerale.

Zresztą do szat prymasowskich Kardynał też miał ludzki stosunek. Kiedyś jechaliśmy windą tuż przed ważną uroczystością w katedrze warszawskiej. Miałem popularną w tamtych czasach komżę non-iron, którą włożyłem do kieszeni sutanny. Taką komżę można było wyciągnąć na przykład z torby i od razu założyć. Prymas pyta: „Gdzie masz komżę?”

Wyjąłem z kieszeni. Spojrzał na mnie, potem wziął w ręce brzegi swojej purpurowej sutanny, uśmiechnął się i powiedział: „Widzisz, a tatuś musi...”

Wróćmy do programu dnia.

Po obiedzie Prymas szedł na spacer do ogrodu. Pilnował, żeby chodzić przynajmniej pół godziny. Bez względu na pogodę. Nawet w deszcz nie brał parasola, bo powtarzał, że oficer nigdy z parasola nie korzysta. Znał wszystkie drzewa, krzewy i kwiaty. Zaprzyjaźnił się z wiewiórką, która zawsze na niego czekała. Następnie miał jeszcze chwilę na odpoczynek, jakąś lekturę. O godzinie szesnastej znowu ruszała seria audiencji, spotkań i rozmów.

Kolację jedliśmy z reguły o godzinie dziewiętnastej. Wieczorem Prymas zajmował się dokumentami, przygotowywał listy pasterskie, korespondencję i inne teksty. Po dwudziestej drugiej szedł spać. Dzień zawsze kończył modlitwą.

Kto zaliczał się do wąskiego grona domowników?

Za moich czasów w sekretariacie Prymasa pracował wspomniany już ksiądz prałat Hieronim Goździewicz (odziedziczony po poprzedniku, kardynale Hlondzie), jego bezpośrednim współpracownikiem był ksiądz prałat Stanisław Kotowski. Za sprawy prawne odpowiadał ksiądz prałat Józef Glemp, późniejszy następca Prymasa. Ja byłem odpowiedzialny za kontakty osobowe. Administratorem domu i ekonomem był ksiądz prałat Franciszek Borowiec. W sekretariacie pracowały też cztery panie z Instytutu Prymasowskiego: Maria Okońska i Anna Rastawicka, ich zadaniem było opracowywanie przemówień Prymasa, oraz Krystyna Szajer, osobista maszynistka, a także archiwistka Barbara Dembińska. Tworzyliśmy grupę, z którą Kardynał siadał do stołu. Ponadto w sekretariacie był specjalny dział spraw zakonnych, który prowadził ojciec Bronisław Wilk, kapucyn. Po nim kierownictwo przejął jego współbrat, ojciec Gabriel Bartoszewski. Wspomagał ich ksiądz Leon Szała, salezjanin, a także brat Walenty ze Zgromadzenia Braci Serca Jezusowego.

W ogrodzie

Dom prowadziły siostry elżbietanki. Osobistymi sprawami Prymasa zajmowała się starsza już siostra Maksencja, naprawdę urocza osoba. Kiedy Prymas wyjeżdżał, zawsze pakowała jego walizkę — skarpetki, koszule, rzeczy na zmianę. Kardynał dowcipnie kontrolował całą procedurę, pytając mojego poprzednika na stanowisku kapelana, księdza prałata Władysława Padacza: „Władziu, a szczoteczkę do zębów zabrałeś?”.

Kiedyś Prymas opowiadał, jak podczas uroczystości w Ludźmierzu na Podhalu lunął deszcz i wszyscy przemokli do suchej nitki. Po liturgii wrócili na plebanię, kardynał Karol Wojtyła stoi zmoknięty, na co Prymas mówi: „To zapraszam do mnie, ja mam tu w walizce pewne rezerwy”.

Prymas starał się nie absorbować sobą. Pewnego razu przyszedł do kurii, chciał rozmawiać z jednym kapłanem, referentem działu. Zapukał do jego biura. Zza drzwi dochodziła ożywiona rozmowa towarzyska. Pewnie nie usłyszano pukania. Prymas postanowił nie przeszkadzać i odszedł.

Nawet kiedy prowadził wizytacje, robił wszystko, by nie skupiać na sobie uwagi. Chciał być traktowany jak zwykły gość. Ale jednocześnie nie chciał, aby ci autentycznie starający się ludzie poczuli się na przykład jego odmową dotknięci, upokorzeni. Raz podczas wizytacji w parafii Strachówka koło Radzymina, gdzie proboszczem był wspaniały młody kapłan, ksiądz Mieczysław Iwanicki, Prymas chciał nocować. Gospodyni tak się przejęła, że przygotowała pierzynę i trzy poduszki. Tylko się uśmiechnął. Kiedy kobieta wyszła, zasnął pod samym kocem — nie zapomnę, jak z zapałem zdejmował te piernaty...

Prymas miał poczucie humoru?

Kiedyś powiedział do mnie: „Bronku, poproś w kurii o parafię gdzieś blisko lasu. Ty będziesz proboszczem, a ja będę ci pomagał...”.

Ale tu znowu odpowiedzi trzeba szukać w głębszych pokładach jego osobowości. Cechą dominującą Prymasa był pokój wewnętrzny i równowaga emocjonalna. W języku laickim powiedzielibyśmy, że był osobowością zintegrowaną. Patrząc z kolei z perspektywy wiary, należałoby powiedzieć, że pełen był Bożego ładu. Zresztą to słowo „ład” było Stefanowi Wyszyńskiemu bardzo bliskie — stało się między innymi tytułem wydawanego przez niego jeszcze w czasach włocławskich tygodnika. Posługiwał się tym słowem często, chociaż dziś pojawia się rzadko.

Bo trąci archaizmem?

Może tak, lecz pojęcie to ma głębokie znaczenie. Tu nie chodzi o zwykły porządek, ale o pewną harmonię. Stan, gdy wszystko jest na właściwym, przeznaczonym sobie miejscu. Ten wewnętrzny ład bierze się z bezwarunkowego zaufania Bogu, stąd pochodzi też prawdziwa wolność. Bo człowiek autentycznie wolny nie czuje się ograniczony ani skrępowany żadnymi względami ludzkimi. Nie lęka się o to, jak wypadnie. Nie zastanawia się, co o nim powiedzą inni.

Wieczornica z góralami na Bachledówce. Z tyłu za Prymasem od lewej: ks. Zdzisław Peszkowski i ks. Władysław Padacz

Wspominałem już, że w domu na Miodowej, a także w Choszczówce zainstalowano podsłuchy — w telefonach i w ścianach. Także wśród rozmówców Prymasa zdarzali się tajni współpracownicy Służby Bezpieczeństwa z wystającym spod marynarki magnetofonem. Za ogrodem, przy ulicy Schillera, w jednym z mieszkań była zainstalowana aparatura podsłuchowa i obserwacyjna. Prymas był nieustannie śledzony. Przy wielu wyjazdach Kardynałowi nieodłącznie towarzyszył samochód — z reguły wołga, a potem fiat 125. Kiedy biskup Bronisław Dąbrowski pytał ministra spraw wewnętrznych, dlaczego tak się dzieje — padła odpowiedź: „My tylko pilnujemy. Jakby — nie daj Boże — coś się stało Prymasowi, świat miałby do nas pretensje, że nie upilnowaliśmy”. Jak widać, nawet komuniści poczuwali się czasem do roli pomocników Pana Boga...

Podsłuch był prawdopodobnie także w jadalni. Kiedyś jechaliśmy do Zbroszy Dużej, do związanego z opozycją księdza Czesława Sadłowskiego. Prymas w czasie śniadania powiedział do kierowcy: „Jedź bocznymi drogami, bo te główne będą obstawione”.

Ale na skrzyżowaniu za Grójcem, kiedy właśnie mieliśmy skręcić w boczną drogę, Kardynał powiedział: „Jedź prosto”. Zdziwiony kierowca mówi, że mieliśmy przecież jechać bocznymi drogami. Prymas odparł: „Teraz na głównych będzie spokojniej”. Liczył na to, że podsłuch zadziałał.

Do nas, domowników z Miodowej, mówił: „My musimy tak żyć, żebyśmy nie mieli nic do ukrycia. A co ja mam do powiedzenia w sprawach publicznych, mówię głośno na ambonie”.

Mimo tego osaczenia Prymas pozostał wolny. Taka wolność rodzi radość, pogodę ducha, zdrowy dystans do siebie i innych, a także poczucie humoru. Chociaż więc był wystawiony na tyle ciosów zadawanych przez antykościelną propagandę, Kardynał nie uciekał, nie kurczył się w sobie. Nie bał się, bo — powtarzam — nie miał nic do ukrycia. Był w prawdzie wobec Boga i wobec ludzi. A tym, co mówiły złe języki, po prostu się nie przejmował.

Nie gorzkniał?

Nie, do