Propozycja nie do odrzucenia - Natalie Caña - ebook

Propozycja nie do odrzucenia ebook

Natalie Caña

0,0
42,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Chcą oszukać swoje rodziny. Ale czy są w stanie oszukać swoje uczucia?

Kamilah Vega desperacko próbuje przekonać swoją rodzinę do odświeżenia ich portorykańskiej restauracji. To jedyny sposób na uratowanie tego miejsca. Jednak na drodze do zmian staje jej abuelo, który stawia warunek: jeśli Kamilah chce coś zmienić w jego restauracji, będzie musiała poślubić jedynego mężczyznę, którego nie może znieść – Liama, wnuka jego najlepszego przyjaciela.

Liam Kane spędził dekadę, pracując nad przekształceniem rodzinnej destylarni w pełną sukcesów firmę. Teraz on i jego dziadek są o krok od wygrania ogólnokrajowego konkursu. Właśnie wtedy dziadek spuszcza na Liama prawdziwą bombę: jest ciężko chory, a jego marzeniem jest, by Liam się ożenił, zanim będzie za późno. I zna nawet odpowiednią dziewczynę...

Jeśli odmówią, ich dziadkowie sprzedadzą budynek, w którym mieszczą się obie ich firmy. Mając na uwadze swoją przyszłość, Kamilah i Liam planują udawać zaręczyny. Wkrótce jednak okazuje się, że są wplątani w coś więcej, niż się spodziewali.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 339

Rok wydania: 2024

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.


Podobne


Recenzje

Portorykańska familia, pyszne jedzenie i szczypta kultury – to smakowita mieszanka, która sprawi, że czytelnicy będą wracać po dokładki!

– „Publishers Weekly”

Niezwykle czarujący romans, który pokazuje znaczenie kultury, więzi rodzinnych i przyjaźni. Propozycja nie do odrzucenia to pewniak!

– Mia Sosa, „USA Today”, autorka bestselleraThe Worst Best Man. Najgorszy drużba

Bohaterowie Cañy wprost wyskakują z kart powieści i od razu trafiają w nasze serca. Szczęśliwe zakończenie zbudowane na fundamencie rodziny i jedzenia oraz przypomnienie, że czasem to, co najważniejsze, mamy tuż pod nosem. Debiutująca Natalie Caña sprawi, że się uśmiechniecie, zgłodniejecie i będziecie chcieli sięgnąć po jej kolejną książkę!

– Denise Williams, autorka książkiHow to Fail at Flirting

¡Wepa! Wow! Rodzinne intrygi, oszałamiające wrzenie w relacji od przyjaźni do miłości i błyskotliwe przekomarzanki, czyli rozkosznie czarujący debiut!

– Priscilla Oliveras, „USA Today”,autorka bestsellera Anchored Hearts

Para Abuela Gracias por enseñarme que el amor se mida con hechos*.

* Babci, dziękuję za nauczenie mnie, że miłość wyraża się czynami (przyp. tłum.).

Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku, zrobiłam, co mogłam, aby napisać lekką, pogodną historię, ale tak jak nam, los każe moim bohaterom mierzyć się z trudnościami i gorszymi chwilami. Musisz wiedzieć, że ta książka porusza trudne tematy traum z dzieciństwa i utraty bliskich. Mam nadzieję, że potraktowałam je, a także moich bohaterów, z troską, na jaką zasługują.

1

Kamilah Vega szarpnęła ciężkie szklane drzwi o wiele mocniej, niż było to konieczne, i przestąpiła próg ośrodka. Gwałtowny podmuch wiatru, taki który można spotkać jedynie w Chicago, porwał drzwi i huknął nimi o ścianę. Recepcjonistka aż podskoczyła i spojrzała z dezaprobatą na nowo przybyłą, ale Kamilah ledwo to zauważyła. Jej uwaga momentalnie skupiła się na dwóch ciałach wciśniętych w kanapę przed gabinetem dyrektorki.

Zrobiła wszystko, co mogła, by w jej głosie nie dało się słyszeć złości, ponieważ doskonale wiedziała, jaka byłaby reakcja siedzących przed nią gagatków.

– Co tym razem zmalowaliście?

Zgodnie z przewidywaniami natychmiast usłyszała chóralne: „Nic”. Oczywiście było to kłamstwo. Jak zawsze, kiedy ta dwójka jednym głosem zapewniała o swojej niewinności.

Kamilah potarła twarz dłońmi i westchnęła – jak umęczony pracą człowiek o północy po całym dniu harówki, a nie jakby była dopiero ósma trzydzieści rano. Opuściła ręce.

– Nie wydaje wam się, że już czas odpuścić z tymi wybrykami? Masz osiemdziesiąt lat, Abuelo1.

Kiedy wypomniała mu wiek, dziadek aż się zapowietrzył i rzucił jej gniewne spojrzenie. Jego upstrzone siwizną włosy sterczały na wszystkie strony, przez co przypominał nastroszoną małpkę i wyglądał uroczo mimo nienawistnego spojrzenia.

Jego najlepszy przyjaciel i współlokator nawet w obszarpanych dżinsowych ogrodniczkach i wypłowiałej flanelowej koszuli sprawiał wrażenie bardziej ogarniętego. On również spojrzał na nią krzywo.

– Człowiek jest na tyle stary, na ile się czuje – odparł Killian głębokim głosem z typowym dla siebie irlandzkim akcentem.

– I? To znaczy, że wasza dwójka czuje się na ile? Dwanaście lat?

Zanim zdążyli odpowiedzieć, drzwi do gabinetu się otworzyły, ukazując Marię Lopez-Hermann, dyrektorkę Domu Seniora Casa del Sol.

– Witaj, Kamilah. Cieszę się, że udało ci się dotrzeć tu tak szybko. Pewnie wyrwałam cię z porannych przygotowań w restauracji.

Kamilah nawet nie próbowała wyjaśniać Marii, że wczoraj padła zaraz po zamknięciu, a rano przespała wszystkie budziki i spóźniła się do pracy. Dlatego teraz dzięki dwóm stojącym obok niej chuliganom będzie jeszcze bardziej spóźniona. Jej pracodawcy nie przyjmą żadnych wymówek. Nieważne, że była ich córką. Kamilah nosiła nazwisko Vega i była pracownikiem swoich rodziców, więc najważniejszym priorytetem w jej życiu miała być rodzinna restauracja. Zawsze.

Maria wskazała im gestem, by weszli do gabinetu, i cała trójka wtoczyła się do środka. Kamilah celowo pozwoliła, by Abuelo i Killian zajęli dwa fotele naprzeciwko biurka dyrektorki, a sama stanęła za nimi, kładąc każdemu z nich dłoń na ramieniu. Tę samą postawę przyjęła jej Mami2, kiedy Kamilah z kuzynką Lucy wpadły w tarapaty, bo przez dwa tygodnie nie chodziły na gimnastykę.

Abuelo skrzyżował nogi i wcisnął dłonie pod boki, Killian zaś oparł się swobodnie, szeroko rozłożył nogi i przewiesił ramiona przez niskie oparcie fotela. Kamilah nie pierwszy raz zdumiała się nad ich zdolnością sprawiania wrażenia niewzruszonych, kiedy ona zalewała się potem, choć nic nie zrobiła.

Maria usiadła za biurkiem, splotła dłonie i ułożyła je na kalendarzu.

– Wydawało mi się, że po ptasiej aferze dałam panom dość jasno do zrozumienia, że jeśli wywiną panowie kolejny numer, zakaz udziału w terapii ze zwierzętami będzie panów najmniejszym zmartwieniem.

Kamilah zamknęła oczy i pokręciła głową. Podobne słowa padły z jej ust, zanim nałożyła na Diaboliczny Duet miesięczny zakaz gry w bingo za to, że zaczęli przyjmować nielegalne zakłady. Przedtem była jeszcze „godzina policyjna”, którą egzekwowała za pośrednictwem ochrony ośrodka po hecy z rozbieranym pokerem.

– Co tym razem zrobili? – zapytała, doskonale zdając sobie sprawę, że to już trzeci albo czwarty raz tego ranka, kiedy zadała to pytanie, a wciąż nie otrzymała odpowiedzi.

– Rano u dwójki naszych podopiecznych zaobserwowaliśmy podwyższone ciśnienie. Trochę powęszyliśmy i odkryliśmy, że zeszłej nocy panowie Kane i Vega zakradli się do stołówki i podmienili bezkofeinowe ziarna na zawierającą kofeinę mieszankę espresso.

– Dziadku! – krzyknęła Kamilah.

– Nie mają żadnych dowodów, że to my – wtrącił Killian. – Obwiniają nas o wszystko, co się dzieje w tym zapomnianym przez Boga więzieniu.

– Więzieniu? – prychnęła Kamilah. – Wasza dwójka cieszy się większą swobodą niż ktokolwiek w ośrodku.

To była prawda. Dzięki temu, że Abuelo i Killian mogli się pochwalić stosunkowo dobrą kondycją i zdrowiem psychicznym, nie wymagali tyle opieki, co pozostali podopieczni. W ich wypadku ośrodek Casa del Sol przypominał bardziej akademik niż dom opieki dla seniorów. Niestety sytuacji nie poprawiał fakt, że tych dwóch traktowało surowe zasady placówki jak przyjacielskie wskazówki.

– Zostawiając na chwilę pańskie odczucia względem naszego ośrodka – kontynuowała Maria. – Owszem, mamy dowód. Bardzo wyraźne nagrania waszej dwójki z kamer zainstalowanych w stołówce i kuchni.

– Condenados cámaras3 – zaklął pod nosem Abuelo.

Killiana martwiło jednak coś innego.

– Słyszałeś, Papo? Wolność – burknął głośno.

– Nie mogę się nawet napić cafe con leche4 – dodał Abuelo. – Serwują tu tylko jakieś brązowawe siki i to nazywają kawą.

– To kawa bezkofeinowa z odrobiną mleka kokosowego. Lekarz mówi, że taka jest lepsza dla twojego serca – wytknęła mu Kamilah.

Doktor powiedział też, że zastoinowa niewydolność serca, na którą cierpi Abuelo, jest w jego przypadku niegroźna, o ile staruszek będzie brać leki, przestrzegać dobrej dla jego serca diety i pozostanie w miarę aktywny. Oczywiście dziadek wcale go nie słuchał.

Jakby tylko czekał na odpowiedni znak, Abuelo wydał z siebie lekceważący pomruk.

– Ese doctor no sabe na’. Cuando me duele el pecho, me pongo un poco de Vaporú y ya5.

Kamilah zacisnęła zęby – choć bardziej ze względu na insynuacje, że doktor nie zna się na swojej pracy, niż pochwałę cudownych właściwości maści VapoRub Vicksa. Wszyscy Latynosi wiedzą, że Vaporú to doskonały lek na wszystko: od zwykłego przeziębienia po złamane serce.

Abuelo rzucił dyrektorce ośrodka rozdrażnione spojrzenie.

– A tak w ogóle, to kiedy zaczniecie podawać carne frita con mofongo6? Mam po dziurki w nosie tych warzyw na parze. Co ja królik? – kontynuował, ponieważ ewidentnie się rozkręcił.

Maria pochyliła się do przodu.

– Panie Vega, jeśli jest pan niezadowolony z pobytu w Casa del Sol, może pan znaleźć sobie inną placówkę.

Kamilah zareagowała, zanim jej uparty dziadek zdołał przekreślić jedną z najlepszych rzeczy, jaką miał teraz w swoim życiu.

– Mario, czy mogłabym porozmawiać chwilę z tą dwójką na osobności, zanim zapadnie wyrok?

Przyzwyczajona do popisów staruszków, dyrektorka skinęła głową i wyszła z biura.

Kamilah kucnęła pomiędzy fotelami i poczekała, aż obaj mężczyźni na nią spojrzą.

– Musicie przestać – powiedziała swoim rozsądnym tonem. Położyła dłonie na ich dłoniach. – Nie mam czasu na wasze cotygodniowe zagrywki i zmyłki, jakbyście należeli do Klanu urwisów. Nie mogę co chwilę tu przyjeżdżać, aby się upewnić, że was nie wywalą.

Abuelo odwrócił głowę.

– Nikt cię nie prosił, żebyś tu przyjeżdżała i robiła za naszą mamuśkę.

– Jesteśmy dorośli. – Killian pokiwał głową.

– Gówno prawda – zadrwił czyjś cholernie głęboki głos zdecydowanie zbyt blisko, zaskakując Kamilah dokładnie w momencie, kiedy zdała sobie sprawę, że ktoś za nią stoi.

Jako dziewczyna dorastająca w zachodniej części Chicago i siostra czterech wkurzających starszych braci, wiedziała, że najlepiej od razu atakować, a potem zadawać pytania.

– Po moim trupie – rzuciła głosem Suki-Z-Którą-Się-Nie-Zadziera i obróciła się wciąż w kuckach, dzięki czemu wyglądała jak sławny chicagowski mistrz wagi ciężkiej Ernie Terrell, po czym zamachnęła się na krocze niedoszłego napastnika.

W chwili, kiedy jej pięść dosięgła tego niezwykle wrażliwego obszaru męskiej anatomii, a ona sama usłyszała przepełnione bólem „kurwa”, wiedziała, że popełniła poważny błąd.

„O Boże, nie. Tylko nie on. Błagam, niech to nie będzie on”.

Tymczasem Tirli Bom i Tirli Bim7 wybuchli śmiechem przywodzącym na myśl oszalałe hieny.

Mężczyzna upadł na kolana i Kamilah nagle znalazła się twarzą w twarz z jedyną osobą, której nie chciała tu zobaczyć.

Rosły, barczysty i ponury wnuk Killiana wcale nie przypominał dziadka. Killian miał okrągłą twarz i szeroki, lekko haczykowaty nos, a Liam wyglądał jak żywcem wyjęty z książek typu „zwiąż mnie i daj mi klapsa, byczku”, które namiętnie czytała jej bratowa. Miał ostre rysy podkreślone ciemnym zarostem, surowe usta i chłodne spojrzenie.

– Co jest z tobą nie tak? – sapnął. – Nie możesz tak po prostu walić ludzi po jajach.

„Hieny” zaśmiały się jeszcze głośniej.

Kamilah rozdziawiła usta.

– Co ze mną nie tak? – zapytała, niedowierzając. – A z tobą? Czemu zaszedłeś mnie od tyłu? Nie możesz się tak zakradać do kobiet i oczekiwać, że nie powita cię cios w krocze. Szczególnie do tych, które dorastały w tak szemranej okolicy jak Humboldt Park.

Zmrużył skryte pod ciemnymi brwiami oczy w kolorze francuskiego błękitu. Rozchylił nozdrza i wziął głęboki wdech. Co w języku Liama znaczyło „najchętniej bym cię teraz ochrzanił, ale nie będę w to wchodzić”.

Kamilah widziała to już nieraz. Nieważne. On też ją wkurzył.

– Ona ma rację, chłopcze – powiedział Killian wciąż rozbawionym głosem. – Należał ci się ten kuks w siurka.

Podniósł się i postawił wnuka na nogi. Kamilah znowu miała przed sobą krocze Liama. Wstała szybko i odwróciła się od niego zaczerwieniona z zażenowania. Złapała wzrok Abuela.

Staruszek uniósł brwi.

– Nena8, nie przeprosisz?

– Ja? Mam przepraszać jego? – Kamilah parsknęła pełnym niedowierzania śmiechem. – To on powinien przeprosić za to, że się zakradł i mnie przestraszył.

– Nie zakradł się, drzwi były otwarte.

Nie odpowiedziała. Powinna wziąć na siebie przynajmniej część winy i przeprosić, ale honor jej nie pozwalał. Duma to jedyne, co broniło ją przed Liamem. Nie mogła odpuścić w tym momencie.

Liam gapił się na nich beznamiętnie. Ostatecznie całkowicie zignorował jej uwagi.

– Dziadziu, co tym razem nawywijałeś?

Kamilah nienawidziła tego, że potraktował ją jak powietrze.

Killian otworzył usta, ale Liam go uprzedził:

– Tylko nie mów, że nic, już ja cię znam.

Zanim Killian zdążył wymyślić jakąś historyjkę, Maria wróciła do gabinetu.

– Wyrzucili całą bezkofeinową kawę i podmienili ją na espresso Bustelo.

– Co, u licha, dziadku? Serio masz zamiar dać się stąd wywalić za głupią kawę?

– Nie chodzi o kawę, a o zasady – odparował Killian, zadzierając brodę.

Liam machnął rękoma i jęknął z irytacją.

– Jakie zasady? Te, dzięki którym ludzie, którym płacisz za to, żeby się tobą opiekowali, faktycznie się tobą opiekują?

Killian skrzyżował ramiona.

– Nie rozumiesz, bo jesteś młody.

– Nie rozumiem, bo to bzdura. Dziadziu, dokąd zamierzasz pójść, jeśli cię wywalą? Sprzedałeś dom, żeby przeprowadzić się tu z Papo.

Na wspomnienie domu, w którym mieszkał z miłością swojego życia, Killianowi zrzedła mina. To był wymarzony dom jego żony i Kamilah podejrzewała, że tak naprawdę nie był gotowy go sprzedać.

– Nie będziesz mógł się zatrzymać u mnie.

Tego było za wiele. Co prawda Kamilah nie podobały się te wszystkie numery, które wykręcali, ale Liam nie miał prawa mówić tak do swojego dziadka. Nie po tym wszystkim, co Killian dla niego zrobił.

– Boże broń, żeby Super Pustelnik Liam miał wpuścić kogoś do swojej jaskini.

Odwrócił się do niej.

– Co proszę?

– Mówię tylko, że jeśli faktycznie zostaną poproszeni o opuszczenie ośrodka, nie zabiłoby cię, gdybyś pozwolił dziadkowi zamieszkać u siebie. Od tego jest rodzina.

– Chodziło mi o to, że nie dałby rady ze schodami, ale podejrzewam, że jako blisko trzydziestoletnia kobieta mieszkająca z rodzicami wiesz, o czym mówisz.

Kamilah się skrzywiła. Nie musiał tak wywlekać jej sytuacji mieszkaniowej.

– Ciekawe, nie? Dla nas to nic wielkiego, bo nie jestem marudą z nosem wiecznie spuszczonym na kwintę, której obecności nie da się znieść.

Liam spojrzał na nią spode łba.

– Nie musisz gdzieś być? Psuć komuś innemu dnia?

„Cham”. Puls jej przyspieszył.

– Normalnie tak, ale skoro już zaczęłam od ciebie, mogę skreślić to z listy zadań, a nie ma jeszcze nawet dziesiątej. Dzięki wielkie. – Uśmiechnęła się słodko na koniec.

– Cieszę się, że mogłem pomóc.

– Może wynajmiecie sobie jakiś pokój, hę? – zaproponował Killian.

Liam posłał dziadkowi lodowate spojrzenie, a Kamilah prychnęła z niesmakiem.

– Co? – Killian wzruszył ramionami. – Kłócicie się jak stare dobre małżeństwo.

– Tak. – Abuelo dorzucił swoje trzy grosze. – Moglibyście po prostu już się chajtnąć.

Zapadła cisza, a po chwili w oczach obu seniorów zapłonęła ta sama psotna iskierka. Z pewnością identyczna doprowadziła ich wszystkich do obecnej sytuacji.

– Wiecie co? Wróćmy do tematu, z powodu którego się tu zebraliśmy. – Kamilah odwróciła się w stronę Marii. – Może tego nie widać, ale wiem, że Abuelo i Killian żałują, iż narazili pensjonariuszy na niebezpieczeństwo, i następnym razem poważnie się zastanowią nad konsekwencjami, zanim zrobią coś równie idiotycznego.

Dyrektorka westchnęła, jakby była zmęczona życiem, podobnie jak Kamilah wcześniej. Przewróciła oczami, kręcąc głową, ponieważ obie wiedziały, że dziewczyna wciska jej kit.

– Przez dwa tygodnie nie mogą korzystać ze stołówki. Dostarczymy zapakowane w torby posiłki do ich pokoju albo rodziny będą się musiały zatroszczyć o jedzenie.

– To ma być kara? – zapytał Abuelo. – Przy tym, co tutaj serwują, to raczej nagro…

Kamilah zasłoniła mu usta ręką.

– Bardzo sprawiedliwie. – Ale w myślach już klęła na czym świat stoi, bo doskonale wiedziała, że to ona będzie musiała zadbać o te posiłki, a nie miała na to czasu. – Upewnię się, że nie pomrą z głodu.

Czuła pod palcami, że usta Abuela wykrzywiają się w uśmiechu, zobaczyła też pełen samozadowolenia uśmiech Killiana.

– Nie cieszcie się tak – ostrzegła. – Myślicie, że wyświadczyli wam przysługę? Zobaczycie, co dla was przygotuję. Kiedy z wami skończę, będziecie żałować, że faktycznie nie macie pod ręką żarcia dla królików.

Byli całkowicie niewzruszeni jej groźbami. Pewnie dlatego, iż doskonale wiedzieli, że Kamilah jest jak crème brûlée – pod kruchą skorupką krył się sam budyń.

Niczym echo jej myśli Liam zadrwił:

– Że niby nie będziesz im robić dwudaniowych obiadków z deserem.

Kamilah się powstrzymała i nie pokazała mu języka jak sześciolatka. Zamiast tego tylko go zignorowała.

– Muszę jechać do pracy, ale na Boga, błagam, zachowujcie się – poprosiła duet wykolejeńców.

Była prawie pewna, że usłyszała, jak Killian mamrocze: „Niczego nie obiecujemy”.

***

Zaledwie kilka minut później Kamilah była już w najbardziej odmienionej części Humboldt Park: w okolicy otaczającej The 606. Przebłyski starej trasy kolei nadziemnej przemienionej niedawno na deptak – oficjalnie znany jako Bloomingdale Trail – wyzierały spomiędzy historycznych domów i nowoczesnych bloków. Kamilah nie mogła nie skrzywić się na ten widok, bez względu na to, jak piękny by nie był. Szlak w całości został starannie zaprojektowany przez organizacje publiczne i non profit, ale nieruchomości otaczające nową atrakcję zostawiono na pastwę rynku. Nie było żadnym zaskoczeniem, że ceny w okolicy zaczęły rosnąć, przez co wieloletni mieszkańcy nie byli w stanie opłacić czynszu i podatków. Od tej pory jej wujek Rico, radny miejski, i inni aktywiści zaczęli walkę o wprowadzenie regulacji, które miały złagodzić postępującą gentryfikację dzielnicy, ale dla wielu mieszkańców było już za późno.

Dla Kamilah problemem nie byli sprowadzający się w te okolice ludzie, szczególnie że wraz z nimi pojawiły się nowe okazje biznesowe i napływ gotówki. Jej zdaniem problem polegał na tym, że większość dawnych mieszkańców nie mogła skorzystać z okazji i możliwości finansowych, które nadeszły wraz ze zmianami.

Zatrzymała się na czerwonym świetle i potrząsnęła głową, aby pozbyć się natrętnych myśli. Kątem oka zauważyła coś, co przykuło jej uwagę. Potrzebowała kilku sekund, by się zorientować, o co chodzi. Wciągnęła gwałtownie powietrze. Podświetlany znak La Isla, lokalnej portorykańskiej restauracji, przypominającej jej własną, znikł. Drewniany napis przed budynkiem głosił teraz „Swig”; pojawiło się też patio, którego tam wcześniej nie było. Wiedziała, że właściciele, rodzina Rivera, mieli pewne trudności z opłaceniem czynszu, ale… La Isla? Zamknięta?

Kamilah zwolniła i zatrzymała się przed lokalem. Technicznie rzecz biorąc, nie można było tam parkować, ale nie zamierzała zabawić za długo. Chciała się tylko rozejrzeć. Jeden ruch palcem i światła awaryjne zaczęły mrugać. Odpięła pas i pochyliła się nad deską rozdzielczą.

Na potykaczu wypisano kredą listę dań tygodnia. Choć ona sama uznałaby wszystkie pozycje za współczesną kuchnię amerykańską, jej mama określiłaby je pewnie jako jedzenie dla burżujów, a pozostali dla hipsterów. Jej uwagę zwróciła przyczepiona u góry ulotka. Kamilah oparła dłonie na desce rozdzielczej i skręciła się tak, że kolanem dotykała siedzenia. Zbliżyła się do szyby.

Ta restauracja jest jednym z przystanków na trasie trzeciego corocznego Jesiennego Festiwalu Kulinarnego. Dołączcie do nas w weekendy, odwiedzimy wszystkie najlepsze restauracje w Humboldt Park.

Kamilah prychnęła. Najlepsze restauracje, jak z koziej dupy trąba. Nie trzeba być geniuszem, by się domyślić, że na rozpisce nie znalazła się ani jedna prawdziwie lokalna knajpa. Zawsze to samo. Od razu było jasne, że to wydarzenie zostało zorganizowane z myślą o tych rzekomo cywilizowanych najeźdźcach, aby mogli się poklepać wzajemnie po pleckach za oświecenie rzeszy ignorantów i pokazanie im, czym jest klasa. Biała zuchwałość, jak powiedziałaby jej najlepsza przyjaciółka Sofi.

Wzrok dziewczyny powędrował ku znajdującemu się na patiu wysokiemu blondynowi w fartuchu szefa kuchni. Chodził od stolika do stolika, witał wszystkich gości i z każdym rozmawiał chwilę. Coś w jego postawie przywodziło jej na myśl…

– Nie. – Walnęła dłonią w deskę.

Niemożliwe. Chase ponoć siedział w Los Angeles, został tam po wygranej w American Chef Battle. Samolubny zdradziecki dupek.

Kamilah pochyliła się jeszcze bardziej, aby lepiej mu się przyjrzeć. Niemalże przykleiła twarz do okna od strony pasażera. Mężczyzna odchylił głowę i zaśmiał się.

To był on.

– Jebany…! – Krzyk urwał się, kiedy jej spocona dłoń ześlizgnęła się z wytartego skórzanego siedzenia pasażera, przez co Kamilah prawie upadła na podłogę.

Wykręciła kolano, kopnęła w kierownicę i niechcący uderzyła w klakson. Klakson, który brzmiał jak stado chorowitych osłów, a do tego lubił się zacinać. Jej toyota corolla rocznik dwa tysiące trzeci, którą nazywała Doña, aby wydawała się bardziej dystyngowaną starszą damą, była zwyczajnie stara i cholernie zdezelowana.

Nagły hałas sprawił, że Chase i wszyscy na patiu się odwrócili, ale Kamilah ich zignorowała. A to dlatego, że pieprzony klakson nadal trąbił. Miotała się jak spanikowana foka na plaży, aż w końcu usiadła z powrotem w fotelu. Uderzyła pięścią w kierownicę, ale udało jej się jedynie stworzyć klubowy remiks z samochodowym klaksonem. W końcu ryk osłów ucichł i została tylko jedna oślica.

Oślica, która obróciła głowę i spotkała wzrokiem spojrzenie swojego eksnarzeczonego.

Usta zdumionego i totalnie skołowanego Chase’a ułożyły się w litery jej imienia. Zrobił kilka kroków w jej stronę.

– Cholera. – Kamilah wrzuciła wsteczny i ruszyła, nie tracąc czasu.

Zaczęła się kręcić po okolicy. Po tym wszystkim, co Chase, ten urodzony i wychowany w Forest Glen cymbał, nagadał się na temat Humboldt Park – a konkretnie, że to wylęgarnia gangusów, która kiedyś ją wykończy – teraz otworzył restaurację niecałe cztery kilometry od niej? Jak on śmiał?

Humboldt Park jest jej.

Kamilah spięła się jeszcze bardziej, kiedy skręciła w Division Street i zobaczyła kolejną zaprzyjaźnioną knajpkę z zabitymi oknami.

Division Street, szczególnie między Western i California Avenue, była sercem portorykańskiej społeczności Humboldt Park. W okresie świetności ta okolica wglądała niemal jak dzielnice, które można zobaczyć na wyspie. Wiele budynków naśladowało hiszpański kolonialny styl z Viejo San Juan. Za oknami jej samochodu rozmywały się kolorowe murale, hołd dla ich kultury. Przedstawiały galerię wybitnych Portorykańczyków. Uśmiechnęła się, mijając biura miejscowych portorykańskich polityków, a także witryny galerii sztuki i szkół tańca.

A teraz? Teraz wszystko się zmieniało. Zmarszczyła brwi.

Paseo Boricua wciąż stanowiło mikrokosmos chicagowskiej społeczności Portorykańczyków, ale zaczęły się w nim pojawiać szczeliny i rysy, zupełnie jak na antycznym portrecie namalowanym na porcelanowym naszyjniku. Przy alei wciąż można było dostrzec przejawy portorykańskiej dumy, lecz ulica nie była już tak głośna i pełna życia jak niegdyś.

Gardło jej się zacisnęło, kiedy zbliżała się do miejsca pracy, do rodziny i ich restauracyjki.

Gdy jej dziadkowie ją otworzyli, El Coquí idealnie wpasowało się w okolicę. Zaglądali do nich Portorykańczycy z całego Chicago, ponieważ nikt nie gotował ich dań lepiej niż Abuela9 Rosa Luz. I nikt nie zapewniał gościom takiej rozrywki jak Abuelo Papo ze swoim zespołem grającym salsę, Los Rumberos.

Ale stali bywalcy się wykruszyli. El Coquí stopniowo pustoszało, aż nie było nikogo. Jak w ostatniej scenie jej ulubionego filmu Amatorzy sportu, w której grające w baseball dzieciaki znikają jeden po drugim, aż na boisku zostaje sam Benny „The Jet” Rodriguez, wciąż biegający od bazy do bazy. Robił swoje.

Jak jej rodzina.

Wciąż na miejscu. Robiła swoje.

Kamilah zatrzymała się na swoim miejscu parkingowym po lewej stronie budynku i wygramoliła się z samochodu. Weszła do korytarza na tyłach, gdzie powitały ją schody. Zamiast w górę do rodzinnego – i obecnego – domu ruszyła ku drzwiom prowadzącym do kuchni.

Z sali jadalnej dobiegały podniesione głosy.

– Nigdzie nie idę – powiedział Papi10.

– Ależ tak – odparła Mami. – Odkładałeś to dość długo. Miałeś iść na badanie prostaty dwa lata temu.

Kamilah przełknęła i pchnęła wahadłowe drzwi. Papi wycierał krzesła, jej brat Leo czyścił szklanki za barem, a Mami pochylała się nad jednym ze stołów. Szorowała blat tak zawzięcie, że kucyk na czubku jej głowy (Kamilah nieraz ostrzegała ją, że przez niego wygląda jak córeczka Wilmy i Freda Flintstone’ów) kręcił się jak malutki wiatraczek.

– No me importa11 – stwierdził Papi. – Nikt nie będzie wsadzać mi paluchów do tyłka. – Podniósł drewniane krzesło z podłogi, postawił je na stole i zaczął wycierać z przesadnym zaangażowaniem.

Mami przestała szorować stół, obróciła się na pięcie, aby stanąć z nim twarzą w twarz, i złapała się pod boki.

– Nie miałeś z tym problemu w zeszłym tygodniu, kiedy ja to zrobiłam – odparowała po hiszpańsku.

Kamilah opadła szczęka, a zawartość żołądka podjechała do gardła. Ona i Leo wymienili spojrzenia pełne przerażenia i obrzydzenia. Jeśli było coś gorszego niż słuchanie rodziców rozmawiających o analu, z pewnością żadne z nich nigdy tego nie doświadczyło.

– Ay fo12 – wrzasnęła w tym samym momencie, kiedy Leo zaczął głośno wymiotować do zlewu za barem.

– Ay cállense. – Mami kazała im obojgu się przymknąć, po czym przyjrzała się uważnie córce – ¿Y tú?13 Nie ma już spodni bez dziur? – Pokręciła głową i zacisnęła usta. – Skoro się spóźniasz, mogłabyś przynajmniej ułożyć porządnie włosy. Nie rozumiem, jak to możliwe, że dziś dziewczyny potrafią wyjść z domu, wyglądając jak bezdomne. – Mami nie była fanką mody na znoszone ciuchy i ogólnie niedbały wygląd.

Niestety u Kamilah wszystko wyglądało dość niestarannie, od niesfornych loków i makijażu zrobionego w pośpiechu po wiecznie pogniecioną koszulkę do pracy i zdarte tenisówki. Biedna Mami: tak bardzo chciała, żeby jej jedyna córeczka była nieskazitelną księżniczką. Zamiast tego dostała nerwowego obwiesia.

– Nic dziwnego, że jesteś sama – zakończyła matka.

Kamilah się skrzywiła.

– Ay, Valeria, déjala14. – Papi się zerwał, by bronić córkę. – Wygląda dobrze.

Mami wróciła więc do niego.

– Nie odzywaj się do mnie, chyba że w sprawie tej wizyty, którą ci umówiłam.

– Nic mi nie jest.

– Skąd wiesz? – zapytała. – Pamiętasz mojego kuzyna Jencarlosa? Jednego dnia nic mu nie było, a następnego już nie żył.

– Czasem nie potrącił go samochód? – spytał Leo, odstawiając dwie szklanki na półkę za sobą. Kamilah kaszlnęła, aby zamaskować śmiech.

Papi przytaknął.

– Nieważne! – krzyknęła Mami. – Chodzi o to, że nigdy nie wiadomo.

– Nie umrę.

– Lepiej dla ciebie, żebyś miał rację. Od razu cię ostrzegam, Santiago Vega. Jestem za młoda i zbyt ładna, żeby zostać wdową.

Papi zamrugał, obie jego brwi powędrowały w górę.

– Co to ma znaczyć? Mujer15, nie chcesz chyba powiedzieć, że jeśli umrę pierwszy, znowu wyjdziesz za mąż?

Kątem oka Kamilah zobaczyła, jak najmłodszy z czwórki jej starszych braci wkłada swoją kurtkę bomberkę z logo chicagowskiej straży pożarnej. Zamierzał się zmyć.

– Powiedz im, że wezwali mnie szybciej na zmianę – szepnął jej do ucha, przechodząc obok. – Och, i zapomniałem uzupełnić bar, więc musisz zrobić to za mnie. – Nie czekając na odpowiedź, wymknął się za drzwi. Po prostu założył, że go posłucha. Typowe.

Bez względu na to, jak bardzo irytowali ją rodzice, Kamilah nie mogła uciec. Tym bardziej teraz, kiedy miała idealny pomysł, co zrobić, by El Coquí – niczym Benny w Amatorach sportu – trafiło do najlepszej ligi zamiast popaść w niebyt.

1 Dziadek (hiszp.). (Przypisy dotyczące wyrazów i zwrotów z języków hiszpańskiego i irlandzkiego pochodzą od tłumaczki).
2 Mama (hiszp.)
3 Przeklęte kamery (hiszp.)
4 Kawa z mlekiem (hiszp.)
5 Ten lekarz się nie zna. Kiedy kłuje mnie w piersi, smaruje się Vaporú i przechodzi (hiszp.)
6 Smażone mięso z purée z plantanów (hiszp.)
7Bliźniacy z Alicji w Krainie Czarów, cechuje ich spontaniczność i niemyślenie o konsekwencjach, są do siebie bardzo przywiązani (przyp. red.)
8 Skarbie (hiszp.)
9 Babcia (hiszp.)
10 Tatuś (hiszp.)
11 Nic mnie to nie obchodzi (hiszp.)
12 Och (hiszp.)
13 A ty co? (hiszp.)
14 Och, Valerio, zostaw ją w spokoju (hiszp.)
15 Żonko (hiszp.)

2

Blondynka w crop topie zdecydowanie miała już dość. Domyślił się tego kilka minut temu, kiedy do dziewczyny obok niej powiedziała bezgłośnie: „Serio?”. Ale oglądanie jej odbicia w wypolerowanym miedzianym pojemniku destylatora o pojemności ponad dwóch tysięcy litrów, gdy udawała, że strzela sobie w głowę, upewniło go o tym w stu procentach. Nie żeby miał do niej pretensje.

Po prawdzie Liam sam miał już dość. Na nieszczęście dla wszystkich zebranych jego dziadek urwał się, żeby pozałatwiać jakieś sprawy, i w rezultacie koszmar oprowadzania wycieczki po Destylarni Kane’ów przypadł w udziale jemu. Nieważne, że nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach i będąc w najwyższej formie, oceniał swoją zdolność komunikacji na jakieś sześć na dziesięć. A po utarczce z Kamilah i po tym, jak przywaliła mu w jaja tego ranka, zaledwie dwa na dziesięć… i spadała.

Jak zwykle Kamilah Vega wzięła go z zaskoczenia. Starał się, jak mógł, żeby pomiędzy spotkaniami wypracować sobie na nią odporność. Niczym sportowiec przed ważnym meczem musiał przygotowywać się psychicznie na to, że ją zobaczy. „Nie będziesz się na nią gapić. Nie będziesz dupkiem. Będziesz się zachowywać jak normalny człowiek”. Nigdy nie działało. Wierzył, że pewnego dnia przestanie mieć na niego taki wpływ, że krótka interakcja nie rozstroi go kompletnie na całe godziny. Ale zanim ten dzień nadejdzie, ma interes, o który musi zadbać, i klientów do oprowadzenia.

– Pierwszymi związkami uwalnianymi w destylatorze podczas nagrzewania są te o niższej temperaturze wrzenia, nazywane przedgonami lub głową. To metanol, aldehydy i lżejsze estry. – Miał świadomość, że brzmi nijako i monotonnie jak aktor z reklam kropelek do oczu, ale mimo to kontynuował: – Niektóre z tych związków, szczególnie metanol, są dla ludzi trujące, dlatego głowa musi zostać odseparowana od tego, co nazywamy sercem, czyli frakcją główną alkoholu, czy też etanolu, z którego powstaje ostateczny produkt.

Zdawał też sobie sprawę, że gdzieś tam czaiła się metafora o rozdzielaniu serca i rozumu, ale nie zastanawiał się nad tym za długo, ponieważ blondynka w końcu uznała, że naprawdę ma dość.

Podniosła rękę.

Liam rozważał udawanie, że tego nie zauważył, ale wtedy zaczęła machać, zwracając uwagę wszystkich wokół.

– Tak? – spytał, choć doskonale wiedział, co dziewczyna powie.

– Kiedy rozpocznie się degustacja?

Za nią znajdował się mural przedstawiający logo destylarni. Jego namalowanie zajęło mu całe tygodnie. A projekt kilka miesięcy.

U szczytu ściany wykaligrafowano na czarno „Destylarnia Kane’ów”. Pod napisem znajdowała się misternie wykonana ilustracja postaci przypominającej Bezgłowego Jeźdźca, a tak naprawdę irlandzkiego ducha śmierci – Dullahana – na groźnym czarnym ogierze ze świecącymi czerwonymi ślepiami. Jeździec miał na sobie lśniącą, naszpikowaną kolcami czarną zbroję, w jednej dłoni trzymał przerażającą, szeroko uśmiechniętą głowę, a w drugiej długi bicz wykonany z ludzkich kręgów. Długi ogon bicza wił się w powietrzu, a jego koniec zapętlał się, tworząc literę D w słowie „destylarnia”.

Blondynka zrobiła krok naprzód, sprawiając, że Liam na nowo skupił się na jej niezadowolonej minie.

Właśnie dlatego nie znosił oprowadzać wycieczek. Ludzie mieli gdzieś to, ile kunsztu wymaga przeprowadzenie tego procesu. Ten budynek oraz lata nieustannej harówki i oddania jego i dziadka, ich poświęcenie dla destylarni, dzięki któremu w ogóle dotarli do momentu, w którym mogli organizować takie wycieczki – nie mogło ich to mniej obchodzić. Chcieli tylko popić tanim kosztem i zrobić kilka fajnych fotek na Instagram.

– Na końcu wycieczki.

Dziewczyna westchnęła głośno, jakby to on zaburzył jej napięty grafik.

– To wiem, ale ile jeszcze?

Liam starał się, aby w tonie jego głosu nie dało się słyszeć irytacji.

– Cóż, jestem dopiero w połowie omawiania różnych rodzajów destylacji. Później przejdziemy do beczkowania i dojrzewania, a następnie butelkowania.

Blondynka przewróciła oczami.

– Nie możemy pominąć tych części?

„Wow, to nowość”. Brwi Liama drgnęły, zamrugał dwa razy. Nigdy nie zdarzyło mu się, by ktoś zadał to pytanie na głos, choć podejrzewał, że wielu o tym myślało. Byłby pod wrażeniem, gdyby nie obrzydliwa roszczeniowość, która z niego przebijała.

– Nie chcę być niegrzeczna – kontynuowała dziewczyna, co znaczyło, że zaraz powie coś wyjątkowo niegrzecznego. – Ale ta wycieczka zdecydowanie nie jest tak interesująca, jak nas zapewniano, i nie uśmiecha mi się brać w niej udziału przez kolejne… ile? Czterdzieści minut?

Dla pozostałych sześciorga wycieczkowiczów destylarnia najwyraźniej nagle stała się niezwykle ciekawa. Koleżanki blondynki gapiły się na stację do butelkowania pośrodku pomieszczenia, jakby skrywała w sobie odpowiedzi na wszystkie sekrety wszechświata. A starsza para odeszła na bok, by zrobić zdjęcia muralu z logo.

Liam miał właśnie powiedzieć im wszystkim, że mogą się rozejść, kiedy jego uwagę przykuł ruch w otwartych drzwiach garażowych. Od razu rozpoznał otoczoną słońcem sylwetkę swojego dziadka, Killiana.

Staruszek wszedł do ogromnej hali, w której mieściła się destylarnia. Zatrzymał wzrok na Liamie stojącym ze skrzyżowanymi ramionami pośród grupy niezadowolonych zwiedzających. Zacisnął usta. Było jasne, że chętnie dowiedziałby się, co jest grane, ale nie chciał przerywać wycieczki. Zrobił kilka kroków w kierunku biura, które współdzielił z wnukiem.

Liam natychmiast go zatrzymał. Jeśli ktokolwiek miał się ratować ucieczką, będzie to on.

– Dziadku – zawołał – nasi goście nie są zadowoleni z oprowadzania po Destylarni Kane’ów. Szczególnie ta pani. – Wskazał chamską blondynkę. – Właśnie miałem zaproponować państwu wycieczkę po Destylarni CH śladem Jeppson’s Malört.

Gęste ciemnoszare brwi Killiana zmarszczyły się widocznie. Wiedział, że Liam proponował tę konkretną chicagowską instytucję tylko wtedy, gdy było naprawdę źle. Produkowano tam bowiem gorzki szwedzki trunek, prawdopodobnie jeden z najgorszych likierów, jakie kiedykolwiek trafiły do sprzedaży. Za wyjątkową goryczkę i obrzydliwy posmak odpowiadał piołun. Nawet oryginalna etykieta ostrzegała, że potrafi złoić podniebienie.

– Nie ma takiej potrzeby. – Dziadek rozłożył ramiona niczym Chrystus Zbawca z Rio de Janeiro. – Wezmę państwa na prawdziwą wycieczkę po Destylarni Kane’ów.

– Chcielibyśmy przejść do degustacji – stwierdziła blondynka, zarzucając długimi włosami.

Dziadek uśmiechnął się krzywo w charakterystyczny dla siebie sposób, który wszyscy uważali za cholernie uroczy. A jeśli to nie działało, jego irlandzki akcent załatwiał sprawę.

– Ależ oczywiście – powiedział, podchodząc powoli. – Tak piękna panna nie ma czasu do stracenia. Takie dziewczyny dostają to, czego chcą, wtedy, kiedy mają na to ochotę.

Teraz to Liam przewrócił oczami. Dziadek nie bawił się w subtelności, ale dziewczyna łykała wszystko. Na jej twarzy pojawił się pierwszy tego dnia uśmiech.

– Ale widzisz, jestem bardzo dumny z tego, co udało mi się osiągnąć, więc liczę, że nie będziesz miała nic przeciwko, jeśli najpierw trochę się poprzechwalam. Obiecuję, że będę się streszczać.

Niczym prawdziwy profesjonalista Killian nie czekał na pozwolenie: spojrzał na pomieszczenie przed nimi, na aparaturę i kotły, i ruszył z kopyta:

– Widzę, że Liam opowiedział wam już o destylacji. Oszczędzałem na tę gigantyczną piękność blisko dwadzieścia lat, ale tak jak ty, moja droga – odwrócił się i mrugnął do blondynki – była tego warta.

Dziewczyna posłała Killianowi buziaka.

– Powiedzcie – ciągnął – czy mój wnuk zdążył opowiedzieć wam o typach whiskey?

– Doszedłem dopiero do głowy – poinformował go Liam.

– Głowy! – krzyknął Killian. – Nic dziwnego, że umierali z nudów. Ile razy mam ci powtarzać, chłopcze? Najważniejsze jest serce. – Złożył dłonie. – A jeśli masz trochę szczęścia, to jeszcze ogonek – dodał, ruszając wymownie brwiami.

Grupa wybuchła śmiechem i Liam uznał, że pora się wycofać.

Minął pomieszczenie z beczkami, następny przystanek dziadka – to tu pokaże wszystkim najważniejszą w całej destylarni beczułkę. „Whiskey w tej beczce leżakuje już blisko dwadzieścia lat, to czyste złoto. Wkrótce dzięki niej wygramy konkurs na najlepszą destylarnię rzemieślniczej whiskey”, powie. A potem podzieli się historią o swoim jedynym synu Connorze i o tym, jak krótko przed swoją heroiczną śmiercią stworzył on przepis na wyśmienity blend. Później zwierzy się nieznajomym, że on i Liam uhonorowali pamięć Connora, spełniając jego marzenie o prowadzeniu nagradzanej destylarni. W głosie staruszka słychać będzie dumę i wszyscy w pomieszczeniu rozpłyną się w podziwie dla mężczyzny, którego nigdy nie poznali.

Na samą myśl Liama skręcało w żołądku. Powiódł palcami po muralu z logo destylarni, które kazał mu stworzyć dziadek, bo nie chciał wykorzystać herbu rodowego Kane’ów. Taa. Cały ten kit o rodzinnym dziedzictwie nie był tak słodki, jak ludziom się zdawało. Schroniwszy się bezpiecznie w zaciszu biura, Liam zaciągnął żaluzje na wielkim oknie z widokiem na halę i usiadł przy biurku. Przyjrzał się liście zadań zapisanej na samoprzylepnej karteczce. Pierwsza pozycja: zadzwonić do dostawcy butelek. Ponad połowa z tych, które otrzymali w ostatniej dostawie, była dziwnie matowa i trzeba było je wymienić. Musiał też zamówić więcej filtrowanej wody z południowego Illinois, zadzwonić do majstra w sprawie fermentora i umówić spotkanie z miejscowym kupcem. A to tylko jedna karteczka. Miał jeszcze cztery – pełne kwestii, które wymagały jego uwagi.

Choć zaczynali z dziadkiem jako partnerzy, z biegiem czasu i w miarę, jak interes się rozwijał, zakres obowiązków Liama również rósł. I to nie licząc wybuchu popularności, który wiązałby się z wygraną w konkursie na najlepszą destylarnię rzemieślniczej whiskey. Prawda była taka, że potrzebowali pomocy. Nie dadzą rady we dwójkę, bez względu na to, jak usilnie dziadek będzie się upierać, że powinni i są w stanie. „Na etykietach napisane jest «Destylarnia Kane’ów», ponieważ to my prowadzimy ten biznes”, lubił mawiać staruszek za każdym razem, kiedy Liam poruszał ten temat. I dodawał: „Nie wpuścimy tu jakiejś niewyszkolonej bandy, żeby rozpieprzyła coś, co budowałem całe życie”.

Wymęczony tym dniem i wszystkimi sprawami, które wymagały jego uwagi, Liam jeszcze raz przejrzał karteczki w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby się zająć. Nagle się uśmiechnął. Zgarnął dokumenty księgowe rozłożone na blacie biurka i ułożył w rogu, po czym sięgnął do górnej szuflady i wyciągnął szkicownik oraz pojemnik z przyborami. Ustawił wszystko na biurku i zaczął wertować kartki. Palcami gładził szkice produktów, aż natrafił na pustą stronę. Ich ostatnim dziełem była ciężka, ciemna mahoniowa whiskey z ostrymi nutami, którą Liam nazwał Abhartach, po wampirach z irlandzkiego folkloru. Przyłożył ołówek do pustej kartki i zaczął szkicować nową etykietę.

Początkowo linie były grube, ciemne i nieco nieporadne – świadectwo tego, jak denerwowała go jego nieumiejętność zachowania spokoju. Rysował dalej, usiłując przypomnieć sobie historię, którą opowiadała mu babcia. Z każdym ruchem zaostrzonego ołówka po papierze jego mięśnie rozluźniały się odrobinę. Linie zamieniły się w pełne gracji wyćwiczone pociągnięcia, zaczął się wyłaniać misterny obrazek. Niemal słyszał ją, jak mówi o krasnoludzkim wodzu tyranie, który został zamordowany przez swojego rywala, ale wrócił jako wampir i żywił się poddanymi, aż w końcu zginął z cisowym mieczem wbitym w serce. Mimo najszczerszych chęci Liam nie pojmował, czemu pomyślała, że to będzie odpowiednia historia dla siedmiolatka, ale to nie był pierwszy raz, kiedy podzieliła się z nim ludowymi opowieściami, którymi być może nie powinna. Teraz on wykorzystywał je przy nazywaniu swoich gatunków whiskey. Był właśnie w trakcie dodawania długich żelaznych szponów do rysunku, kiedy drzwi biura otworzyły się z hukiem i odbiły od ściany.

– Co, do cholery, jest z tobą nie tak, chłopcze?

Według terapeuty, do którego Liam musiał chodzić jako dziecko, odpowiedzią na to pytanie były: PTSD i depresja, ale wiedział, że dziadkowi nie o to chodzi, ponieważ dla niego doktor Kofsky był „zadufanym szarlatanem, który nie potrafi odróżnić dupy od łokcia”. Liam rysował dalej.

– A konkretniej? – Zamilkł. Szkic był dobry, ale chyba trochę zbyt niepokojący jak na etykietę.

– Przestań się cackać z tymi cholernymi bazgrołami i patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię.

Ach, gdyby dostawał dolara za każdym razem, gdy słyszał to zdanie. Westchnął ciężko i podniósł wzrok na swojego drobnego tyrana. Nie był pewien, co tym razem zrobił, ale jako że mieszkał z dziadkiem, odkąd skończył piętnaście lat, wiedział, kiedy zbliża się osławiony Killianowski ochrzan.

– Może wyjaśnisz mi, co tam się odwalało, gdy wszedłem? – zapytał staruszek, powoli siadając w fotelu przed biurkiem wnuka.

– To chyba dość oczywiste. – Obaj wiedzieli, że Liam nienawidzi oprowadzać wycieczek. – Trzeba było zablokować ten termin w harmonogramie, skoro wiedziałeś, że cię nie będzie.

– Nie mam pojęcia, jak się obsługuje ten przeklęty program komputerowy. Wiesz o tym.

– Rozumiem. W końcu pokazywałem ci, jak on działa, tylko jakieś siedemset trzydzieści razy.

– Nie mądrz się, mały gnojku.

Znowu, gdyby dostawał dolara…

– O co się tak właściwie złościsz, dziadku? Zjawiłeś się w idealnym momencie i uratowałeś sytuację. – Liam wrócił do rysowania, skupił się na długich, ciemnych, przerzedzonych włosach. – Kiedy tu szedłem, wszyscy dosłownie jedli ci z ręki, przecież to uwielbiasz.

– Nie powinienem musieć ratować sytuacji. – Killian się pochylił i wyrwał ołówek z dłoni wnuka. – Sam powinieneś być w stanie poprowadzić wycieczkę do końca i nie zachowywać się przy tym jak skończony idiota.

Liam odchylił się na fotelu i splótł palce na brzuchu.

– Nie jestem w tym zbyt dobry.

– A powinieneś. Jesteśmy partnerami, to w równym stopniu twój biznes, co mój. – Dziadek zamachał ołówkiem dla podkreślenia swoich słów. – Musisz znać go od podszewki i być w stanie zrobić wszystko, co tylko będzie potrzebne.

Liam rozłożył ręce, jakby obejmował wszystko wokół.

– Robię większość tego, co trzeba zrobić, dziadku. W tym rzecz. Nie mam czasu zajmować się też wycieczkami.

– Nie gadaj, że teraz zaczniesz psioczyć, bo biznes dobrze idzie. – Staruszek wyciągnął ręce i chwycił notatnik, w którym szkicował Liam. Prychnął, widząc rysunek, i rzucił go z powrotem na biurko. – Powinieneś zasuwać, żeby dalej go rozwijać, a nie zajmować się takimi pierdołami.

Liam czuł, że kończy mu się cierpliwość. Dziadek zawsze musiał cisnąć. Zawsze chciał więcej. To, że Liam dwoił się i troił, żeby spełnić jego oczekiwania, nie wystarczyło. Musiał dosłownie wymyślić siebie na nowo. Być kimś, kim nie mógł być.

– Jeśli ja nie będę się przejmować szczegółami, kto to zrobi? Prowadzenie prosperującej firmy to nie tylko czarowanie klientów, dziadku.

– Myślisz, że o tym nie wiem? – Killian walnął dłońmi w blat. – Prowadziłem ten interes, jeszcze zanim byłeś kijanką w worze u ojca.

– Nieźle. – Liam się skrzywił.

– Chodzi mi tylko o to, że dotarliśmy do finału ogólnokrajowego konkursu. – Staruszek wyrzucił ręce w górę. – Jeszcze tylko jedna niezapowiedziana wizyta i zostaniemy okrzyknięci najlepszą destylarnią rzemieślniczej whiskey w kraju. Myślisz, że wygramy, jeśli będziesz odwalał fuszerkę z wycieczkami, wkurzając przy tym klientów? Musisz się bardziej postarać, chłopcze. Musimy być nieskazitelni.

Wszystko sprowadzało się właśnie do tego. Przez ponad dekadę analizowali konkursy Amerykańskich Destylarni. Kiedy ogłoszono start dla rzemieślniczych destylarni, i to w różnych kategoriach w zależności od wytwarzanych alkoholi, wiedzieli, że to ich szansa, by zrealizować marzenie ojca Liama. Musieli jedynie poczekać na swoją tajną broń, czyli aż zrobiona przez niego whiskey dojrzeje. To był ten rok. Trudno uwierzyć, że minęło dwadzieścia lat, odkąd jego ojciec opracował ten specjalny blend. Dwadzieścia lat, odkąd odszedł.

Liam przetarł twarz dłonią i westchnął.

– Wiem, jakie to ważne, dziadku. Robię, co mogę. Poza tym to ty będziesz ich oprowadzać, kiedy przyjdą, nie ja.

– Jeśli tu będę – wymamrotał Killian.

Liam zmarszczył brwi zdezorientowany.

– A gdzie miałbyś być? Na Florydzie? Sączyć piña coladę na plaży? – Liam zawsze dokuczał dziadkowi, opowiadając o emeryturze w jakimś tropikalnym miejscu, choć wiedział, że staruszek nie cierpi ciepła, wilgotności i piasku.

– Nie. W piachu.

Liam się zaśmiał. To była nowość. Zwykle kiedy dziadek chciał wzbudzić w nim poczucie winy, wspominał, że przyjął go do siebie, gdy jego matka przeprowadziła się na Wschodnie Wybrzeże z nowym mężem.

– Taa, jasne. Jak myślisz, ile mógłbym dostać, gdybym sprzedał twoją wątrobę do badań? To, że ona wciąż pracuje, musi być jakąś medyczną zagadką.

– Zabawne, że wspominasz akurat o mojej wątrobie.

– Bo? – Liam uśmiechnął się złośliwie. – Wypiłeś w życiu więcej alkoholu niż większość ludzi wody.

– Nie dlatego. – Killian odchylił się w fotelu, wyciągnął ręce na podłokietnikach, objął ich końce palcami i ścisnął. – Bo mam raka wątroby czwartego stopnia i nie dożyję końca roku.

Liam się skrzywił, uśmieszek zniknął z jego twarzy.

– To nie jest śmieszne.

– Za cholerę nie – zgodził się Killian.

– Dziadku, przestań. Kapuję. Pewnego dnia cię zabraknie i sam będę prowadzić interes, ale żarty o nowotworze to cios poniżej pasa.

– Chciałbym żartować, ale nie tym razem. – Zamilkł i spojrzał wnukowi w oczy. – Mam raka, i to nie takiego, z którym się wygrywa.

Liam słyszał jakiś dziwny szum w uszach, świat zaczął wirować. Wziął drżący oddech, otoczenie przestało się ruszać, ale jego ciało nie. Czuł mrowienie w żołądku.

– Kiedy zacząłem srać kredą, zorientowałem się, że to coś poważniejszego niż ból brzucha. Zrobili trochę badań i oto, co udało im się znaleźć.

Badań? Kiedy? I dlaczego Liam nic o tym nie wiedział? Chciał coś powiedzieć. Problem polegał na tym, że nie mógł nic wymyślić. A nawet gdyby mu się udało, był prawie pewien, że w chwili otwarcia ust tylko by zwymiotował.

– Wezwali mnie dziś, żeby pogadać o tej całej gównianej chemii i naświetlaniach czy czymś tam, ale nie będę się z tym babrać. Może i jestem draniem i mam cholernego pecha, ale nie jestem głupi. Wiem, kiedy trzeba się poddać, i to jest właśnie ten moment. Czas na mnie, chłopcze.

Niemożliwe. Musiał coś źle usłyszeć. Nie ma mowy, że jego dziadek, jego partner, jego opoka, jedyna osoba, która nie miała go w dupie, stwierdza właśnie, że nie będzie walczyć z rakiem. Nie ma szans, że właśnie powiedział swojemu wnukowi, że jest gotowy tak po prostu umrzeć. Że tak jak wszyscy w życiu Liama odejdzie.

Zrobił jedyną rzecz, jaka przyszła mu do głowy. Wykorzystał zagranie, które odkrył, gdy nieco podrósł. Nie zerkając nawet na człowieka, który właśnie go zdradził, Liam odszedł pierwszy.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

TYTUŁ ORYGINAŁU:A Proposal They Can’t Refuse

Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik Wydawczyni: Joanna Pawłowska Redakcja: Ewa Kosiba Korekta: Justyna Techmańska Projekt okładki: Łukasz Werpachowski Ilustracje na okładce: © Ardea-studio, © Igor / Stock.Adobe.com

Copyright © 2022 by Natalie Caña. All rights reserved.

Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Magdalena Kowalczuk, 2024

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne Białystok 2024 ISBN 978-83-8371-244-4

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com