Projekt prawda - Mariusz Szczygieł - ebook + książka

Projekt prawda ebook

Mariusz Szczygieł

4,4

Opis

Szczygieł szuka prawdy w Grudziądzu, Supraślu, Londynie, Pradze, Paryżu, Nowym Jorku, w birmańskim Ngapali czy laotańskim Luang Prabang. Wyjawiają mu ją takie postaci jak Stańko, Kapuściński czy Osiatyński, ale i pasażerowie pociągów czy taksówkarze.

Projekt: prawda to pozycja, jakiej na polskim rynku wydawniczym jeszcze nie było. Książka ta jest kolażem, na który składają się miniatury Mariusza Szczygła z własnego i cudzego życia oraz powieść z 1959 roku Portret z pamięci zapomnianego dziś pisarza, Stanisława Stanucha.

Szczygieł stawia swego rodzaju pomnik tej przebrzmiałej, ale cenionej kiedyś powieści, porównywanej w latach 60. z dziełami Sartre’a czy Camusa. Jeszcze się nie zdarzyło – uważa pomysłodawca projektu – żeby autor, którego zafascynuje jakaś książka, postanowił wydrukować ją we własnej książce.

Bohater powieści Stanucha wyznaje: „Przyszło mi do głowy, że każdy rozsądny człowiek powinien dążyć do prawdy, starać się odkryć w swoim życiu jedną, bodaj najmniejszą prawdę. W przeciwnym razie życie jego wydawać się może zmarnowane”.

Mariusz Szczygieł – znany reporter, autor Gottlandu i Zrób sobie raj, przełożonych na siedemnaście języków, laureat Europejskiej Nagrody Literackiej 2009 – twierdzi, że te słowa zainspirowały go do szukania cudzych prawd. Pomogło mu to przeżyć trudny dla niego rok: „Pisarz Stanisław Stanuch z Nowej Huty rzucił mi koło ratunkowe. Narzucił mi rygor”.

Szczygieł poluje na prawdę jest jednym z najchętniej czytanych działów w „Dużym Formacie” – magazynie reporterów „Gazety Wyborczej”.

Reporter szuka prawdy w Grudziądzu, Supraślu, Warszawie, Londynie, Pradze, Paryżu, Nowym Jorku, w birmańskim Ngapali czy laotańskim Luang Prabang. Jej dostarczycielami są postaci znane jak Stańko, Kapuściński czy Osiatyński, ale i przygodnie poznani pasażerowie pociągów, goście knajp, taksówkarze czy bywalcy warszawskiej księgarni Wrzenie Świata.

Projekt: prawda składa się z trzech części. W pierwszej jest zapisem intymnych przeżyć autora, który chowa się przed światem „między malarstwem a muzyką”. Część druga to „Portret z pamięci czyli książka w książce. Część trzecia jest „zapisem apetytu na życie”, a precyzyjniej ujmując: apetytu na ludzi. Reporter Szczygieł nie ma żadnych zahamowań, aby przypadkowo poznane osoby pytać o ich osobistą filozofię. Spotkani ludzie powierzają mu swoje życiowe odkrycia.

Ktoś uważa, że trzeba zawsze mówić „tak” rzeczom małym.

Ktoś, że albo można należeć do ludzi, którzy wyrzucają krzesła, albo do ludzi, którzy dają krzesłom nowe życie.

Ktoś, że nie wolno dać zasnąć ślimakowi, bo nie wolno dać zasnąć miłości.

Co człowiek – to inna prawda, zawsze poprzedzona błyskotliwym dialogiem lub zaskakującą opowieścią.

„W moim amoku polowania na cudzą prawdę, doszło jednak do wielu przekroczeń – pisze Szczygieł. – Nie są to tylko prawdy, z których ktoś zwierzył się reporterowi. Pojawiają się prawdy wyczute, prawdy wyczytane, prawdy wykradzione. Także prawdy, które znienacka rodzą się we mnie, kiedy ktoś mnie sprowokuje”.

Ze wszystkich książek Mariusza Szczygła to właśnie w Projekcie: prawda znajdziemy najwięcej gry między autorem a światem. Nie tylko reporter przeszukuje świat w poszukiwaniu zdań-kluczy. Czasem świat sam zgłasza się do reportera, na przykład pod postacią starszej kobiety: „Ja, proszę pana – powiedziała – mam prawdę jak cegłę. I mogłabym nią pana uszkodzić”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 357

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (63 oceny)
36
17
7
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aga4343

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam gorąco.
00
ponitka

Nie oderwiesz się od lektury

Porywające
00

Popularność




zakupiono w sklepie:

Sklep Testowy

identyfikator transakcji:

1623459078895710

e-mail nabywcy:

[email protected]

znak wodny:

Dla Kazimierza Leonarda Springera - na dzień dobry

Żyje się landrynkami gotowych odpowiedzi na  w s z y s t k o, 

rozrzucanych wśród ogłupiałego tłumu.

Andrzej Bobkowski

Szkice piórkiem, 10 stycznia 1943

Kłącza

1

Wsiadłem do taksówki. Jeszcze nie wiedziałem, że wszystko jest morderstwem.

Ulice Pragi były zakorkowane, więc na tylnym siedzeniu spokojnie kartkowałem letni dodatek literacki. Wszystkie opowiadania i fragmenty powieści ilustrowane były obrazami jednego tylko malarza.

Filipa Černego (WWW.FILIPCERNY.CZ).

Moją uwagę zwrócił obraz z pokojem, na którym widać biurko z lampą i dwa okna, ale rozmyte, rozpylone, uciekające z pamięci. Na trójwymiarowe tło rzucono linie – sprawiały wrażenie azjatyckich znaków, a układały się we framugi okien. Pociągająca w tej ilustracji była lekkość. Taka, że chciałbym wejść do środka. Zatelefonowałem od razu (evvivaWWW!) do malarza. Podobno nie należy entuzjazmować się dziełem, które chcemy kupić, ponieważ to natychmiast podnosi jego cenę, ale mój związek z obrazem był już przesądzony.

Nazajutrz pojechałem do atelier.

– Chodzi mi o wnętrze pokoju, które było w gazecie – powiedziałem w progu.

– Chętnie pokażę – odparł Filip Černý i zamiast pokoju wytaszczył gigantyczne płótno z fragmentem nagiego kobiecego ciała w pozycji ginekologicznej. Z białej pościeli w niebieskie paski patrzy na nas owłosione łono. Na stoliku obok paruje kawa. Tyle że nie widzimy głowy kobiety, niknie gdzieś w odmętach pościeli albo nie ma jej w ogóle. Pomyślałem, że to chyba obraz niedokończony. Jakby malarz w połowie tułowia nagle stracił zainteresowanie damą, którą miał stworzyć. A jak już je stracił, to zaczął rozlewać po tym obrazie krwistoczerwoną farbę, a może i rzucał nią w płótno.

– Zatytułowałem ten obraz Morderstwo – wyjaśnił. – Może ten pan kupi?

– Wolałbym jednak pokój – powiedziałem.

– A nie sądzi pan, że wszystko jest morderstwem? – spytał. – Przecież każda relacja jest początkiem morderstwa. Morderstwo jest wpisane w początek wszystkiego, co piękne.

– Być może – stwierdziłem. – Rzeczywiście wiele związków od pierwszego dnia jest tylko rejestracją wzajemnych krzywd i urazów. Poza tym jesień za chwilę zamorduje lato, żółć zamorduje pełną życia zieleń… – zacząłem fantazjować.

– Bo te morderstwa mogą mieć bardzo różne formy… – dodał.

– Wiem – powiedziałem. – Nie muszą być przecież morderstwami w afekcie, jedno morderstwo może trwać wręcz przez całe życie.

Skinął głową.

– A toMorderstwo nawet taniej sprzedam. Muszę się pozbyć tej kobiety z mojego życia.

– Obrazu?

– Tej kobiety we wszystkich jej postaciach.

Niestety, chciałem kupić pokój, który był w czasopiśmie.

Zaczął mnie wprowadzać dalej, między swoje pogodne płótna: powierzchnie wód stojących, widoki w lusterkach wstecznych… Wyjaśnił, że tła maluje pędzlem powietrznym, który rozpyla farbę pod ciśnieniem, zaś szczegóły są malowane pędzlem z włosia. Poprosił, żebym sobie wybrał coś z lusterek lub wód.

Ja na to, że tylko pokój.

– Chyba go nie mam… – zastanowił się na głos. – Nie, nie mam – dodał zdecydowanie.

Wróciłem do tematu morderstwa:

– Moja koleżanka mawia, że zarówno w morderstwie, jak i w pocałunku najlepsza jest chwila tuż przed. A po wszystkim nie wiadomo, co zrobić z ciałem.

Zaśmiał się.

Po dwóch godzinach mówiliśmy już sobie po imieniu.

– Proszę, sprzedaj mi ten pokój…

– Nie chciałem go nigdy sprzedawać, bo to mój ulubiony obraz. Jest najbardziej osobisty. To jest nasz pokój, brat i ja mieliśmy wtedy po dwanaście lat. Z bratem nie jestem w dobrych stosunkach, to jedyne, co mi z tamtego czasu pozostało.

– Obiecuję, że to będzie też mój ulubiony obraz. Wypożyczę ci go na każdą wystawę. Podaj cenę.

Podał.

– Zapłacę półtora raza więcej i nie protestuj.

– Jezusie, to ja zapłacę alimenty! – powiedział ucieszony i weszliśmy w głąb drugiego pomieszczenia, gdzie ukryte pod wieloma płótnami tkwiło to moje.

Kupno obrazu jest dla mnie początkiem intymnego aktu. Artysta poświęca na wypełnianie kawałka materiału swój czas, swoje myśli, swoje uczucia. Nagle ten fragment własnego życia w postaci obrazu oddaje komuś obcemu. I tak dzięki temu mamy u siebie czyjeś życie. I ono jest tylko dla nas. Nie jest to możliwe przy kupnie książki, nie jest możliwe przy kupnie płyty. Powieść może przeczytać każdy, każdy może posłuchać symfonii, zwielokrotnionej w milionach egzemplarzy. A obraz – jeśli tak zdecyduję – jest wyłącznie mój. Mogę go oglądać sam. Gdybym tylko chciał pokochać coś, w czym nie kochają się wszyscy, współczesne malarstwo jest do tego idealne. Można zawłaszczyć zupełnie nowe, niereprodukowane obrazy. Dlatego też bycie właścicielem zamalowanego płótna jest dla niektórych wyjątkowo podniecające.

Każdy, kto odwiedzał mnie w Warszawie, trafiał na obraz Filipa Černego w gabinecie. Prawie każdy zauważał, że obraz pokoju jego dzieciństwa jest niemal odzwierciedleniem pokoju, w którym pracuję. Wyglądał jak jego dobry duch, w spokojnych, rozmytych popielach, szarościach i bielach.

Do czasu.

– Przecież w ten pokój wrastają kwiaty zła – stwierdziła znajoma, spoglądając na płótno nad kanapą.

W byciu człowiekiem najpiękniejsze jest poznanie innego człowieka, którego oczami możemy spojrzeć na to, co widzimy od dawna. Jego oczy patrzą dla nas. Dostrzegają rzeczy, których nie mogły dostrzec nasze. Ktoś znajduje nowe znaczenia tego, co zaliczyliśmy już do oczywistości. Prezent równie dobry jak obraz.

– Sielanka rozsadzana przez kłącza śmierci – sprecyzowała.

– Do tej pory tego nie zauważyłem. Jak to możliwe? – Byłem pod wrażeniem tego odkrycia.

– Od początku – podkreśliła – nie widzę tu żadnego pogodnego obrazka.

2

W Roku magicznego myślenia amerykańska autorka Joan Didion opisuje rok po nagłej śmierci męża. „Siadasz do kolacji i życie, jakie znasz, się kończy. Pozostaje kwestia żalu nad sobą” – tak zaczyna swoją książkę. Pisze – o ile dobrze pamiętam, bo nie chcę czytać jej drugi raz – że potem ten, kto zostaje przy życiu, szuka zapowiedzi. Poszukujemy w pamięci znaków, które zapowiadały to, co się wydarzy. Złudzenie? Że gdybyśmy je odczytali, zapobiegniemy najgorszemu?

Jednak wydaje mi się, że rola wyznaczona znakom jest ustalona raz na zawsze.

Znaki są na potem.

Wszystko jest morderstwem.

Sielanka rozsadzana przez kłącza śmierci.

„Weź tę płytę. Jeden artysta nagrał moje bicie serca. Będziesz miał, jak mnie już nie będzie”.

„Napisz książkę pod tytułem Nie ma. A na okładce nie powinno być nic. Nawet nazwiska autora. Pusty biały papier. O tym, jak żyć z »nie ma«. Idealny temat dla ciebie”.

I prezent, ostatni, na Boże Narodzenie: Martwe dusze.

Znaki są na potem.

Gdzie Indziej

Zdecydowałem się jechać do Azji.

Nie da się uciec od siebie samego, ale człowiek zawsze się łudzi, że Gdzie Indziej jego ja nagle się przeobrazi. Pod wpływem nowego miejsca ulegnie częściowej chociaż przemianie, która sprawi, że ja będzie mnie dokuczliwe. Oczywiście wiemy, że to złudzenie. Zmiana scenografii. Wszystko złe, co nas spotkało – umościło się w nas i nie zbierze ot, tak swoich manatków. Tu czy tam betoniarki tak samo będą lały beton do twojego brzucha. Na widok wspomnień – na które nigdy nie podziała klawisz delete – oddech zatrzyma ci się nagle, tak samo w Europie, jak i w Azji.

No, ale zdecydowałem się jechać do Azji.

– Po co tam jechać? – spytał pełen bezradności i smutku mój tata, który uważa, że w żadnej sytuacji donikąd nie należy jechać.

Jednak żeby nie mówić mu o moim ja i nie pogłębiać jego smutku, odparłem:

– Może tam dowiem się czegoś, czego nie wiem?

Dojechaliśmy z J. do trójkąta między dwiema rzekami – Mekongiem i wpadającą do niego Nam Khan. Tam na skarpie leży Luang Prabang, czyli Królewskie Miasto Buddy Rozpraszającego Lęk. Dawna stolica Kraju Miliona Słoni pod Białym Parasolem, a potem Laosu.

Rankiem w Luang Prabang jest zimno jak w górach, trzeba zakładać sweter. Od południa niebo potrafi zesłać termiczne tortury. Ciało może się opalić nawet przez ubranie.

W samolocie przeczytałem, żebym po przybyciu do Laosu nastawił się na inny bieg czasu: „W tej czarownej krainie trzeba zwolnić i dostosować się do jej niespiesznego rytmu”. Muszę pamiętać – zaznaczał bedeker – że Laotańczyków cechuje ogromna delikatność w stosunkach międzyludzkich. Osoba agresywna bądź wybuchowa budzi zdziwienie i niechęć.

Takiego miejsca mi teraz trzeba – pomyślałem.

„Wraz z eskalacją działań wojennych i narastaniem wojennego konfliktu indochińskiego – czytałem dalej w rozdziale Historia Laosu – Stany Zjednoczone rozpoczęły kampanię tajnych bombardowań baz komunistów i Szlaku Ho Szi Mina we wschodnim Laosie. W latach 1964–1973 Amerykanie zrzucili na ten mały kraj więcej bomb, niż spadło na całą Europę w trakcie drugiej wojny światowej. Szacuje się, że naloty przeprowadzano średnio co osiem minut przez dziewięć lat”1.

Miłą rozrywką w Luang Prabang okazało się wyjście na nocny targ. Nocny, bo w dzień nasze ugotowane mózgi nie byłyby w stanie docenić żadnych form i kolorów. Od zmierzchu między dwiema rzekami ciągną się dywany pełne chust, torebek, biżuterii. Każda z tych rzeczy to pole walki: amarantowy bije się z fuksjowym, szafranowy z tycjanowym i tak dalej. Z tego nadmiaru w połowie drogi przez bazar znika umiejętność skupienia.

Jednak w pewnym miejscu znaleźliśmy coś, co natychmiast przywróciło mi czujność. Na dywanie leżały przedmioty w kolorze srebrzystego metalu. Pośród szaleństwa kształtów i barw ten towar był jak dźwięk skrzypiec na autostradzie. Stanęliśmy przed najprostszymi w świecie łyżkami do zupy, pałeczkami do ryżu, bransoletkami w kształcie zwykłych kółek i breloczkami do kluczy.

Napis obok wyjaśniał, że są to przedmioty z aluminium.

Kraj jest zasobny w ten surowiec, ponieważ na Laos spadło 2 miliony 700 tysięcy ton bomb. Średnio pół tony na jednego mieszkańca.

„Dobry Tajemniczy Człowiek nauczył nas przerabiać resztki po bombach i wrakach samolotów w przedmioty codziennego użytku. To, co nas zabijało, teraz nas żywi” – głosił dalej ów napis.

Dwanaście ubogich rodzin w okolicach Luang Prabang żyje z wyrobu przedmiotów po bombach. Jest to ich jedyne źródło utrzymania.

Nie kupiłem ani łyżki, ani pałeczek – trudno byłoby jeść czymś, co zabiło człowieka. Kupiłem breloczek do kluczy w kształcie gołębia. I bransoletki dla J.W., bo jest fanatyczką recyklingu.

I przywiozłem z Laosu myśl, tato. Naucz się pozyskać śmierć do życia.

Niezgoda na nieobecność

Krystyna Janda nie zamyka książki, która jest otwarta tam, gdzie on skończył czytać. Jedna z jej znajomych, opuszczona przez męża dla innej kobiety, powiedziała: wolałabym, żeby umarł. Ty masz dużo lepiej. Mężczyzna, którego kochałaś, który ciebie kochał, nie żyje i masz wspaniałe wspomnienia. To czyni cię szczęśliwą. A ja mam ruinę, poczucie zdrady, brudu, niepewność wszystkiego, chwiejność czasu, świata, bolesną samotność. Twoja samotność jest harmonijna, moja nienawistna.

Krystyna Cierniak-Morgenstern trzy lata temu wyprasowała jego koszule. Było to rok po śmierci. I nadal wiszą. Otwiera szafę, myśli: a niech sobie jeszcze będą. Niektóre jego ubrania wybiera dla przyjaciół. Wydaje jej się, że mąż jest zadowolony. O, właśnie wczoraj ubrała ich wspólnego przyjaciela. Ale sweterki, które lubił, nadal leżą. Nie odda jeszcze.

Leszek Sankowski zajął się tym, co ona kochała robić. Zadbał o dokończenie jej książki Smoleńsk, zajął się autoryzacją rozmów, których ona nie zdążyła zautoryzować, stworzył kapitułę Nagrody imienia Teresy Torańskiej. Mówi: „Pomagam żonie w pośmiertnym życiu”.

Zuzanna Janin zaczęła szukać zaginionego obrazu, który matka namalowała, jeszcze zanim Zuzanna się urodziła. Za jej życia nie rozumiały się, obie – silne osobowości. Zuzanna zmieniła nazwisko, zaczęła karierę rzeźbiarki, ale nie zdradzała, czyją jest córką. Obie miały poczucie, że się nawzajem zawiodły. Nie zostały nawet artystycznymi przyjaciółkami. Jednak po śmierci córka pojechała do São Paulo, bo właśnie tam w latach sześćdziesiątych obraz Marii Anto zaginął. Szukanie tego obrazu było ważne, po śmierci matki nawet jeszcze bardziej. To my kształtujemy tych, których nie ma, mówi córka. Jeżeli nie stworzymy pamięci o nich, choćby idąc na grób, to jakby tych ludzi nie było.

Alicja Kapuścińska nie znosi słowa „wdowa”, zawsze mówi o sobie: jestem żoną Ryszarda. Rano wstaje cichutko, żeby go nie obudzić.

Paula Sawicka i jej mąż Mirek mają duże mieszkanie. Wprowadził się do nich i mieszkał aż do śmierci. Napisała z nim słynną książkę I była miłość w getcie. Nagle, mówi Sawicka, okazało się, że jesteśmy rodziną. Z wyboru, bez zobowiązań, bez poświęceń. Tak jak się przyszło, można było odejść. Zostawało się z przyjaźni, z miłości, a te nie znoszą poświęcania się. Nie ma poczucia, że więzy krwi muszą być silniejsze od przyjaźni, tego nauczyła się od niego. Dziś mieszkanie jest za duże, Pauli i Mirka nie stać na nie, oboje są już emerytami. Ale ponieważ żył z nimi Marek Edelman, mieszkania się nie pozbywają. Marek jest przez to obecny, mówi Paula. A nie jest łatwo dbać o czyjąś obecność.

Remigiusz Grzela przeprowadził dziesięć rozmów: Obecność. Rozmowy, Drzewo Babel, Warszawa 2015. Z nich zaczerpnąłem powyższe przykłady niezgody na nieobecność. Całą jego książkę umiałbym streścić jednym zdaniem. Nie moim. Przyswoiłem je, kiedy byłem bardzo młody. Gabriel Marcel, filozof, który wierzył w metafizyczną skuteczność miłości, napisał: „Kochać znaczy powiedzieć drugiemu: ty nie umrzesz”. Z setek, a może tysięcy książek, które przeczytałem w życiu, zapamiętałem wszystkiego może z pięć zdań. I to jest jedno z nich. Dziwne.

Opowiadając w gazecie o pracy nad tą książką, autor rozmów dodał, że on nie usuwa ze swojej komórki numeru telefonu kogoś, kto odszedł.

Nie usunąłem.

Dawkowanie światła

Dwie identyczne lampki nocne na dwóch parapetach dają nie tylko światło, dają siebie. Całe, z kloszami, zrobione są ze szczotkowanego metalu, więc ich kształty też emitują blask. Kiedy za oknami powoli zapada zmierzch, są jak dwa srebrne zjawiska na fioletowiejącym tle. Dają wrażenie intymności, ale jednak jakoś uroczystej. Lampki nie są duże, więc ich promienie kończą się metr od okna.

Kanapa na środku pokoju, pokryta białym płótnem żaglowym, jest rozłożysta. Po jednej stronie ma przylegające do siebie dwie poduszki obleczone w biały welur.

Wielki obraz na ścianie (małe obrazy nie mają sensu – nie działają na system nerwowy; wyobraźmy sobie małe Bacony i wielkie Bacony – czyli łyk wina i butelkę wina), a więc wielki obraz na ścianie przedstawia dachy wieżowców po zmierzchu i ulice bez jednego człowieka. Dachy są krwistoczerwone, a puste ulice – grafitowe. Nasz wzrok wisi nad tymi dachami i ulicami. Na obraz pada smuga światła z sufitu. Światło można regulować, dlatego to spojrzenie Batmana lub samobójcy przed odlotem może być w pokoju bardziej lub mniej obecne. Teraz jest mniej.

Więc pracują tylko te trzy źródła dyskretnego światła.

Światosław Richter gra preludia i fugi Bacha. Gra już trzeci dzień. Tłumaczka moich książek na czeski Helena Stachová napisała mi wczoraj, że według niej nie był największym pianistą dwudziestego wieku. Ma rację: takie sądy są zawsze subiektywne. Ona wtedy wolała innego radzieckiego pianistę, Emila Gilelsa. Kiedy pojechała na leczenie do Trenczyńskich Cieplic, miała przyjemność słuchać Richtera, bo występował tam z czymś w rodzaju próby generalnej przed koncertem w Pradze. Ostatnio zakazał nawet jakiegokolwiek światła w sali, poza jedną lampeczką na pulpicie z nutami. Chmurzył się, kiedy go spotkała na ulicy. Gdy tylko zobaczył, że ona się do niego uśmiecha, przeszedł na drugą stronę. Najwidoczniej dawkował światło, sobie i światu.

Potem Miles Davis na Kind of Blue i Ascenseur pour ľéchafaud z cienką smugą dźwięków przypasowuje się do smugi światła na obrazie. Słuchając Davisa, nie mogę nigdy pozbyć się myślowego natręctwa: Armstrong wypuszczał trąbką powietrze, Davis je wsysa.

Wino czerwone, rich and spicy on the nose, layered with berry fruit flavours on the palate.

Tak, tło za srebrnymi lampkami raczej jagodowieje.

Haruki Murakami opowiada o mężczyźnie młodszym ode mnie, który z niewiadomych przyczyn przestaje być aktywny. Schodzi na dno wyschniętej studni, bo chce się tam czegoś dowiedzieć o sobie. Piąta w moim życiu książka Japończyka i piąty raz nigdy nie umiem przewidzieć, co czyha u niego za rogiem. Nieoczywistość u Murakamiego przykuwa do białej kanapy. W mojej oczywistości czasowników dokonanych (raz na zawsze). Bo jeszcze nigdy tak nie żyłem: wiem dokładnie, co się ze mną stanie. Jutro będę żył lub nie i ani jednej z tych możliwości się nie obawiam.

Niespodzianki Murakamiego śledzę na podświetlanej wersji Kindle’a, stąd w pokoju ma prawo panować półmrok.

Lampki, dachy wieżowców Adama Patrzyka, Richter, Davis, biały welur, jagody na podniebieniu, Murakami – to jest szczęście.

Zamiast innego szczęścia oczywiście.

Dzielę ludzkość

Też umiem pocieszyć przyjaciółkę w opuszczeniu. Powiedziałem Julii:

– Wszyscy jesteśmy dla siebie tylko etapami.

Polubiła to zdanie, powiesiła je nawet nad biurkiem. Ja zaś zyskałem w repertuarze jakąś poważniejszą sentencję.

Wczoraj przysłała mi zdjęcie kolażu, który chciałaby kupić sobie na ścianę. Jest mały, ale ma naklejoną celną myśl. Kompozycja fotograficzno-graficzna wzbogacona została o zdanie:

„Odejdziemy tak, jakeśmy naprawdę żyli: osobno. Zawsze między potwornie wielkim światem i potwornie wielkim niebem, samotni”.

Podpisane: Jarosław Iwaszkiewicz.

Niedawno Los odebrał mi moje razem, od dwóch miesięcy mam więc nową pewność: tak, odejdę osobno. Ściskającą żołądek i stuprocentową pewność czasownika dokonanego. Napisałem więc J. z troską w tle (bo przecież nie musi tapetować mieszkania bolesnymi myślami): „Czy na pewno chcesz z tą prawdą obcować na co dzień?”.

„Tak” – odpisała.

„Obcuję przecież z twoim: wszyscy jesteśmy dla siebie tylko etapami” – dodała zaraz w następnym SMS-ie.

„Moje zdanie, w przeciwieństwie do zdania Iwaszkiewicza, nie mówi o tym, że te etapy są etapami samotności. Za moim chyba czai się przypuszczenie: przynajmniej na danym etapie nie byliśmy sami!” – wystukałem.

Odpisała zaraz: „Bardziej podoba mi się, jak ty je rozumiesz, ale niestety, patrząc na twoje smutne zdanie, widzę »tylko«, a nie »etapami«”.

„Ach, jo! – napisałem (tak mawiają Czesi i Krecik, gdy dociera do nich jakaś świeża prawda). Rzeczywiście »tylko« ma w sobie samotność, ma!”.

„No właśnie. I widzisz: oto pojawił się kolejny podział między ludźmi – podsumowała. – Jedni widzą »etapami« i mają pociechę. Drudzy widzą »tylko« i już na zaś, nawet będąc na etapie, boją się samotności. A zdanie jest jedno”.

Kolejny podział… Bo mam kilka innych. Ludzkość można dzielić według różnych systemów.

Podział hotelowy.

Jedni wracają z nocnego baru do pokoju w hotelu głośno, stukają butami, śmieją się, jest im obojętne, czy budzą sąsiadów. Drudzy – wracają po cichutku, na palcach, nie zapalają światła na korytarzu, byle tylko nie zdenerwować sąsiadów. Ci powinni szczególne uważać, ponieważ jak idą po ciemku, mogą się potknąć na schodach, spaść, złamać nos i narobić jeszcze więcej hałasu niż grupa pierwsza.

Podział światowy.

Jedni mówią: świat do mnie nie pasuje. Drudzy: ja nie pasuję do świata. To ważna klasyfikacja, ponieważ stawiamy się albo w centrum, albo na obrzeżach. Ilustruje nasze ego. A jak podpowiada w swojej kontrowersyjnej, lecz inspirującej książce Księga ego. Wolność od iluzji myślowy uwodziciel Osho – silnie rozbudowane ego to rodzaj choroby. Zrozumiałem, że świat upada właśnie z powodu nadymających się ego.

Podział Teńci i Heńci.

To dwie kobiety, które kiedyś poznałem. Pisały do siebie listy co tydzień przez pięćdziesiąt dwa lata. W ich listach znalazłem dwa zdania – o dwóch podejściach do życia.

12 kwietnia 2004 roku Teńcia napisała: „Droga Heńciu, rozejrzyj się, jaka piękna wiosna”.

15 kwietnia Heńcia odpisała: „Rozejrzałam się, no i co z tego, Teńciu? Przecież zaraz znowu będzie jesień”.

Gdyby ktoś chciał wiedzieć, to ja: wracam na paluszkach, nie pasuję do świata i mimo że nie mam już swojego razem, bardzo chcę być Teńcią.

Dwie minuty

Znów szedł moją ulicą w przeciwną stronę niż ja. To także jego ulica. Mijamy się, wygląda na to, że on idzie do jednego parku, ja do drugiego.

W czarnym kapeluszu na głowie albo burej czapce z daszkiem, takiej, jaką kiedyś nosili furmani. W czarnym płaszczu, choć powinienem napisać w płaszczyku (to lepiej oddaje jego wygląd, gdyż jest drobny i niski). Z czarnym parasolem.

Nigdy go nie zagaduję, nie zaczepiam, bo uważam, że takich ludzi nie powinno się zatrzymywać. Obciążanie ich naszym pragnieniem, żeby stanęli jak my, w jednym miejscu i chwilę trwali bez ruchu, to bardzo przyziemna potrzeba. Przyziemna jak my sami.

A jeśli jego głowa akurat rodzi myśli, które wymagają pomocy, i akuszerka w jego mózgu musi natychmiast otworzyć im wyjście? W momencie gdy on zatrzyma się na ulicy, żeby zrobić przyjemność naszej trywialnej osobowości, zatrzyma się i ta świeża myśl. Wystawiła już nóżki, rączki, ale główka ugrzęzła jej w środku. Udusi się i nie przeżyje! Bo jakiś gruboskórny gość, blondyn o twarzy na chwilę przed wylewem, chciał sobie na ulicy złapać motyla i potrzymać go w dłoni.

Tego ranka ostre, zimne i natrętne kwietniowe słońce najwidoczniej kazało nam wyjść z domów dokładnie o tej samej porze. Mieliśmy minąć się idealnie w połowie ulicy, ale zatrzymał się. Spojrzał na mnie pod światło, zmrużył oczy, jakby nastawiał teleskop swojego mózgu, i powiedział:

– Aaa, to pan.

Walczyłem ze sobą najwyżej sekundę. Powiedzieć: kłaniam się, miłego dnia i pójść dalej w stronę mojego parku czy nie?

Jednak przez dwie minuty mieć kogoś takiego tylko dla siebie! Coś bardzo ponętnego…

Zdecydowałem mieć go dla siebie.

– Panie Tomaszu – spytałem – czy ci nowojorscy muzycy, którzy nagrywali z panem płytę Wisława, znali w ogóle wiersze Szymborskiej?

Porządek ułożony przez człowieka w dźwięku, który nie istnieje w przyrodzie (ani porządek nie istnieje, ani dźwięk). Tak definiował kiedyś muzykę. I ten porządek fal dźwiękowych na jego płycie Wisława znam prawie na pamięć.

No, ale dlaczego – zastanawiam się – ta muzyka tak przylega do mnie, wnika i przykleja się do wewnętrznych ścian komórek? Kiedyś powiedział jednemu facetowi2, że nawet błahe przemyślenia filozoficzne mogą człowieka zniszczyć. Jest się częścią ludzkiej maszynerii, która idzie do przodu. Ale po co? Wielka siła zwyklactwa i przeciętności polega na tym, że człowiek nie zastanawia się nad tym, tylko płodzi lub rodzi dzieci. Muzyka na to też nie odpowiada. Bo ona nie potrzebuje pytań ani słów, ani konkluzji. Ona też obchodzi się bez stawiania tych Wielkich Pytań Bez Odpowiedzi, ale za to wprawia w stan mistyczny i głęboki. Jedno jest pewne, mówił, że muzyka jest oddalona od przeciętności.

Jedno jest też pewne – tego już nie powiedział – że muzyka nie pozwoli człowieka zniszczyć. Bo przylega, wnika i okleja od środka.

– Panie Mariuszu – odparł na naszej ulicy. – Muzycy nie musieli znać jej poezji. To nie jest płyta inspirowana twórczością Szymborskiej, tylko dedykowana Szymborskiej. A mimo to jedna moja znajoma mówi, że utwory idealnie odpowiadają poszczególnym wierszom, co mnie dziwi.

– Dziwi?

– Bo ja gram depresyjnie, ciemno, a Szymborska była pogodna i jasna.

– No wie pan, ja też jestem pogodny i jasny, a pana ciemnej muzyki słucham chciwie. Ale… – zastanowiłem się. – Może jest tak, że ja usilnie chcę być jasny, a właśnie na pana oddelegowałem swoją ciemność? Moja ciemność chwyta się pana dźwięków, pożywi nimi, pożywi i już mną nie musi. Pan mi chyba załatwia przykre sprawy, panie Tomaszu.

– Pan pozwoli, panie Mariuszu, że z tym ciężarem pana ciemności na własnych plecach oddalę się.

– A pan pozwoli, że napiszę o tej teorii.

– To proszę przekazać czytelnikom, że Stańko się z nią stuprocentowo zgadza.

Tonę…

Wyłączyłem płytę z muzyką, w której można się tylko chlapać. Nie zaleje cię całego, raczej zanurzysz stopy.

Dzięki Bogu, istnieje też muzyka, w której można utonąć. A nawet się rozpłynąć. Trochę jak Antoni Burns w sali kinowej.

Antoni Burns od zarania swojego życia był człowiekiem zdradzającym instynktowną chęć włączenia się w sprawy, które go całkowicie pochłaniały. Wszystko wokół absorbowało go i pociągało, lecz wciąż nie czuł się bezpieczny. Bezpieczny czuł się jedynie w kinie. Lubił siadać w ostatnich rzędach, gdzie ciemność wchłaniała go delikatnie, aż stawał się jakby drobiną pokarmu rozpuszczającą się w czyichś wielkich gorących ustach.

Antoniego Burnsa, którego kości roztarł w końcu na pył wielki czarnoskóry masażysta w lekkich bawełnianych szortach, wymyślił Tennessee Williams w opowiadaniu Pożądanie i czarnoskóry masażysta. Jest to w tym momencie najlepsze opowiadanie, jakie przeczytałem w życiu. Ale też wypiłem pół butelki najlepszego (w tym momencie) czerwonego wina.

Więc istnieje taka muzyka, której właśnie słucham, a która z winem sprawia, że czuję, jakbym rozpuszczał się w czyichś ustach. To Drugi koncert fortepianowy Brahmsa w wykonaniu Światosława Richtera i Chicago Symphony Orchestra. Ale może to też być soundtrack do Nagiego lunchu Shore’a & Colemana w wykonaniu London Philharmonic Orchestra. Wreszcie utwory Philipa Glassa grane przez Bruce’a Brubakera.

Tonąć w tej muzyce to najlepsze, co można zrobić.

Tonę, ale słyszę… Prezydent (Komorowski) powiedział, że nigdy nie byliśmy tak blisko wojny jak teraz. Tonę, ale czytam… Reporter Wojciech Tochman wrócił z rozpadłego na atomy Nepalu, wcześniej wrócił z kambodżańskiej wsi, gdzie prawie wszyscy zakazili się HIV, jeszcze wcześniej z… Podziwiam go.

Każdy jego tekst jest dla mnie czymś, co stawia mnie do pionu. Wiem, że muszę wyleźć z wody. I ociekając na brzegu od dźwięków, w pozycji na baczność, myślę sobie, że moje zachowanie jest chyba nieadekwatne do momentu epoki i zwyczajnie żenujące. Nie lękam się wojny. Nie mam też odruchu ratowania ludzkich istnień, które są poza moim zasięgiem.

Kolejny tekst i kolejna książka Wojtka o kolejnych nędzarzach świata, o ludziach zdławionych przez siły, na które nie mają żadnego wpływu, wynika z jego konsekwencji. Porównywalnej z konsekwencją Moneta, który trzydzieści lat malował te same nenufary, a jeszcze lepiej: z konsekwencją Opałki, który całe życie liczył, a liczby wypisywał na płótnach aż do nieskończoności, czyli do własnej śmierci. Nawet jeśli napisze (Tochman) pod koniec najpoważniejszego felietonu: „Sorry za patos”, czuję, że robi to wbrew sobie. Rzeczywiście, to artystyczne ustępstwo. Najwidoczniej chce, aby czytelnik wiedział, że i on wie, że może przesadza, ale inaczej nie może.

Jednak nie przesadza! Tak jak Antoniego Burnsa, jego też całkowicie coś pochłania (co nas przeważnie nie pochłania) i nie ma dlań nic ważniejszego.

A w świecie musi być miejsce dla konsekwencji.

Zwłaszcza w chwili, gdy jakiś inny facet woli bezwstydnie pisać, że słucha Światosława Richtera i czyta Tennessee Williamsa.

Pisać.

A pisać tylko po to, by coś uwiecznić, jakąś miłość, jakieś uniesienie? Jakąś stratę?

Albo gorzej – uwiecznić liść na drzewie, a nie trzęsienie ziemi? Albo swoje własne trzęsienie ziemi, którego nikt inny nie poczuł tak jak my?

Być może – zastanawiał się Bruno, człowiek, którego z kolei wymyślił Ernesto Sábato – pisanie jest potrzebne takim ludziom jak on, Bruno, niezdolnym do aktów bohaterstwa? Przecież taki Che Guevara, czy inny silny gość, wcale nie musiał pisać.

Bruno pomyślał przez chwilę, że jest to być może ucieczka bezsilnych.

Wiem, jaka jest prawda

A więc ucieczka bezsilnych?

Czasem uciekający musi się jednak czymś posilić. Pisanie żywi się pisaniem. Tak jak wsiąkamy po śmierci w ziemię, tworząc jej organiczną skorupę, z której pożywienie czerpią potem inne organizmy, tak cudze zdania wsiąkają w nasze.

Wpadła mi do ręki książka z podkreślonymi słowami i zdaniami. O wiele starsza niż ja, bo z 1959 roku.

Lubię znaleźć obok śmietnika lub w czytelni książkę, w której ktoś zostawił swój ślad. Ołówkowy lub długopisowy. Od dawna marzę, żeby znaleźć księgozbiór po nieznanym mi człowieku, gdzie każda ważna książka miałaby ślady lektury: podkreślone fragmenty lub pojedyncze słowa. Czytając tylko zdania, które zafrapowały właściciela książki, chciałbym zrekonstruować jego osobowość. Gdybym był Parandowskim, mógłbym napisać w jego stylu: Przeczytana książka może być wystawą umysłowości czytelnika.

(Jan Parandowski nigdy tak nie napisał, jednak zapamiętane strzępki jego zdań wsiąkły już we mnie i zaczął się proces rozkładu większych całości z jego dzieła w drobinki, które wnikają, a za jakiś czas całkowicie się rozpuszczą. Jak ciało człowieka, które potrzebuje od pięciu do dziesięciu lat, żeby wniknąć w ziemię na zawsze).

Na tę powieść trafiłem w bibliotece Domu Literatury na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie – najpiękniejszej bibliotece (mojego) świata. Zajrzyjcie tam i przekonajcie się, jakim to przywiędłe miejsce może być uzdrowiskiem. Meble, które tam stoją, mogą być meblami z lat pięćdziesiątych, ale i z lat dwudziestych minionego wieku. Zakurzone popiersia pisarzy wieńczą regały, na których opierają się o siebie niedotykane od dziesięcioleci tomy. Pożółkły raj.

Bohaterem znalezionej zwietrzałej powieści jest mężczyzna. Mówi, że już na porodówce ludzie „mogli spokojnie przyzwyczajać się do mojej agonii”. Jako dorosły przesiaduje od świtu w parku. Tkwiący poza życiem, niezależny od swoich czasów, wyznaje: „mówiłem, aby nic nie powiedzieć, napisałem, aby nic nie napisać”.

Tkwi i ma czas.

(Zupełnie jak ja w bezczasie – pomyślałem. – Minuta trwa mu tyle, co dzień, a tydzień może trwać godzinę).

To powinowactwo między nami sprawiło, że zacząłem czytać książkę z przyjemnością, a więc bardzo powoli. Odkładałem ją po każdych dwóch stronach na kolana i cieszyłem się, że mam ją pod ręką jak jakiś xanax.

Bohatera powieści nie zauważają barmani w knajpach, nie zauważają go, nawet kiedy robi awantury. Czeka. Nieważne, kto i z czym się u niego zjawi, „ważne, aby  k t o k o l w i e k  przyszedł i rozbroił, rozładował mnie z tego oczekiwania”. Świat zadaje mu ciosy, ale „muszę pracować dla jego triumfu nade mną”. Jakiś nienazwany kompleks przygniata bohatera do parkowej ławki. „Prawdę mówiąc, dopiero gdy jestem sam, prostuję się na całą długość”.

Wszystkie podkreślenia w książce należały do nieznanego czytelnika.

Mógł czytać Portret z pamięci Stanisława Stanucha przed moim urodzeniem. Mógł być licealistą, kiedy umarł Stalin, i z ulgą czytać tę książkę, która nie musiała już służyć walce ludu pracującego miast i wsi. Bohater – jak w Upadku Camusa – snuł monolog wewnętrzny. Przeprowadzał autopsychoanalizę, a pisarz, który go stworzył, nie zmuszał się do nadawania swojej opowieści żadnej akcji. To, co fascynowało w niej czytelników końca lat pięćdziesiątych, najlepiej wyraził wybitny krytyk: „Monolog ten snuje jednostka, której kształt psychiczny ulega rozmyciu, a kwalifikacje moralne pozostają niejasne”.

Kształt psychiczny ulega rozmyciu…

Odnalazłem recenzje debiutanckiej powieści dwudziestoośmioletniego wtedy autora: zachwyt. Od tej pory miał o nią potykać się każdy historyk literatury. Bo trudno nie potknąć się o polskiego Camusa, Becketta, Sartre’a czy Prousta. (Jak Boga kocham, te właśnie nazwiska wymieniano przy Stanuchu, mam wycinki!). Niestety, nie słyszałem potem o nikim, kto się o tę książkę potknął. Coś ją skazało na zapomnienie. Wszystko, co pisarz potem napisał, było oceniane jako niedorównujące wielkiemu debiutowi. Niektóre opowiadania miały być nawet irytujące. Mijały lata i on sam zaczął pisać recenzje książek, potem książki o literaturze, a także układać antologie. Został edytorem i biografem Andrzeja Bursy. Wiadomo od Czechowa, że kiedy człowiek krytykuje cudze utwory, czuje się jak generał. Dlatego uważam, że Stanisław Stanuch zajął się krytyką literacką, ponieważ chodziło mu o przejęcie władzy. Teraz on wytykał błędy innym, a nawet całej epoce.

Jednak pisał Portret przed trzydziestką i na razie miał władzę tylko nad swoim bohaterem.

Znalazłem w Portrecie z pamięci myśl.

Jedną, jedyną myśl, która sprawiła, że wstałem z kanapy, zacząłem chodzić po pokoju, łapać się za czoło, wyszedłem na chwilę na jeden balkon, potem na drugi. („A na co ci dwa balkony – pytała przyjaciółka, kiedy kupiłem to mieszkanie – jeśli nie możesz być na obu naraz?”. Zosiu, a jednak się przydały!). Wróciłem, usiadłem na krześle przy biurku, nabrałem powietrza, głośno wypuściłem, wstałem, wyszedłem na chwilę na jeden balkon, potem na drugi, wróciłem, usiadłem…

„Kiedy uspokoiłem się wreszcie, przyszło mi do głowy, że każdy rozsądny człowiek powinien dążyć do prawdy, starać się odkryć w swoim życiu jedną, bodaj najmniejszą prawdę. W przeciwnym razie życie jego wydawać się może zmarnowane. A ja po co dotąd żyłem? Czy miałem swoją bodaj najmniejszą prawdę? Pozwoliłem się opanować tym myślom jak zgubnemu nałogowi”.

Ten fragment nie był podkreślony, ale gdyby książka należała do mnie, użyłbym czarnego cienkopisu.

Więc ja także pozwoliłem opanować się powyższym myślom. Do tego stopnia, że zapałałem chęcią pytania obcych ludzi o ich prawdę. Czy udało im się coś ustalić? Uzgodnić cokolwiek z samym sobą?

Pisarz Stanisław Stanuch z Nowej Huty – dziesięć lat po swojej śmierci – rzucił mi koło ratunkowe. Narzucił rygor. Pozwolił rzadziej trafiać do bezczasu.

Jestem mu za to wdzięczny, mimo że nie ma on samych dobrych kart w życiorysie. Stał po innej stronie politycznej, niż myślę, że ja bym stał, gdybym był w jego epoce dorosły. Potomek piłsudczyka legionisty, który postawił na PRL. Kiedy miał pięćdziesiąt lat, walczył z opozycją, dezawuował Solidarność. Jednak jeśli ktoś ci rzuca koło ratunkowe, nie pytasz, czy jest grzesznikiem.

Dla mnie ma na razie dwadzieścia osiem lat, wpisuje na pierwszej stronie swojej książki motto z Różewicza: „mówią o mnie że żyję”, i zaczyna opowiadać: „Wiem, jak się to zaczęło. Pod klinikę zajechał samochód…”.

1 Oba cytaty: Armbrecht Janson, Azja Południowo-Wschodnia, przeł. Ewa Błaszczyk, Pascal, Bielsko-Biała 2008, s. 232–233.

2 Rafałowi Księżykowi w książce Desperado. Tomasz Stańko – autobiografia, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010.

Powieść Portret z pamięci była dla mnie inspiracją do stworzenia miniatur z własnego lub cudzego życia.

Czytelnik nie musi jej czytać, ale może. (Może ją nawet – jak wymyśliła moja przyjaciółka i tłumaczka polskiej literatury na czeski Helena Stachová – z książki wydrzeć).

Tadeusz Różewicz

Stanisław Stanuch

Portret z pamięci

mówią o mnie że żyję

PROLOG

1 Wiem, jak się to zaczęło. Pod klinikę zajechał samochód i wysiedli z niego trzej panowie z pakunkiem owiniętym w biały papier. Wyszła do nich zmęczona pielęgniarka.

– Wszystko w najlepszym porządku – powiedziała, odbierając kwiaty. – Urodził się syn.

Potrafiła nawet zdobyć się na uśmiech. Panowie odetchnęli z ulgą i wyszli do samochodu: odtąd mogli już spokojnie przyzwyczajać się do mojej agonii. A ja tymczasem w najlepsze krzyczałem, usiłowałem otworzyć oko, marszczyłem czoło, robiłem głupie miny.

Tak się to zaczęło.

Można pomyśleć, że to było wczoraj lub bardzo dawno. To nie ma większego znaczenia.

Akcję, oczywiście, można by umiejscowić w czasie dwóch dni, gdyż tyle mniej więcej trwała istotna treść sporu pomiędzy zaufaniem a jego odmową; pomiędzy życiem – jakże trudno nam obejść się bez patosu – a odmową życia. Moglibyśmy także wprowadzić szereg osób, które pośrednio lub bezpośrednio brały w nim udział, miały taki lub inny wpływ na przebieg owego sporu. Ale byłoby to już co innego, niż zamierzamy, trzeba by akcenty rozkładać na czym innym, silić się na obiektywizm i tym podobne abstrakcje. To takie nużące. Po co wikłać i niepotrzebnie powiększać objętość tego, co ma być powiedziane? Zapamiętajmy tylko, że „akcja” toczy się gdzieś między dniem zwątpienia a dniem dzisiejszym.

Właściwie można by także o tym wszystkim opowiedzieć w dwóch, trzech zdaniach w gronie przyjaciół, przy wódce lub czarnej kawie, gdyby nie świadomość, że w życiu liczą się nie tyle fakty, co konsekwencje faktów, i dopiero owe  k o n s e k w e n c j e  określają naprawdę. Być może pewne światło rzuci nieposiadające pozornie bezpośredniego związku – postanowienie. Mianowicie porzuciłem wszelką myśl o „posadzie” i „karierze” – tak charakterystyczną dla ludzi w moim wieku. Mimo ukończonych studiów i pewnych nawet zdolności zarabiam tylko tyle, aby nie umrzeć z głodu. Czasem wydaje mi się: umieram. Nie mam pieniędzy. Nie mam co jeść. A jednak nie pozwolę się sprowokować, nie nabiorą mnie na „karierę”. Poza tym od pewnego czasu czuję wstręt, a nawet nienawiść do takich słów jak: „siła”, „racja”, „konieczność” – i jeszcze kilku innych, którymi służę na żądanie. Ma to pewne znaczenie. Niezbyt jednak wielkie. Nie popadajmy, broń Boże, w przesadę.

Widzimy już, że nie ma tu nic frapującego, wstrząsającego lub – co gorsza – zapierającego dech. „Przeczytałem od deski do deski, nie mogąc się oderwać”. Co? Nie łudźmy się. Wspominam o tym przez lojalność. Ci, którzy spodziewają się zaspokoić ciekawość lub wzruszenie albo spodziewają się sensacji, niech lepiej zajmą się czym innym. Po co mają przeżyć rozczarowanie?

2 Leżę w moim pokoju i usiłuję sięgnąć po zegarek, aby przekonać się, która godzina. Wiem, jest to zajęcie równie jałowe, jak całe moje dotychczasowe życie. Mimo to pragnę tego  j e s z c z e  dokonać. Jednakże wyciągnięcie ręki o kilkanaście centymetrów w bok to wysiłek zbyt wielki. Opadam z powrotem na łóżko. Czuję na całym ciele pot i długo muszę leżeć bez ruchu, aby odpocząć.

Niedawno czytałem w gazecie, że czas jest pojęciem względnym i to, co nazywamy godziną, minutą, sekundą – to fikcja, która narodziła się w czyjejś głowie. Pomyślmy. O ileż bylibyśmy szczęśliwsi – szczególnie ludzie mojego pokroju – nie znając godzin, minut, czasu. Po co to komu potrzebne? Ile haniebnych czynów nie istniałoby, gdyż nikt nie byłby w stanie wykryć ich, określić, nazwać. Czy przez to działoby się gorzej na świecie? Istniałyby tylko pojęcia „zawsze” lub „teraz”. Nawet moja pozycja stałaby się wówczas znośniejsza.

Oczywiście, próbując ponownie schwycić zegarek, nie myślę o tych wszystkich idiotyzmach. Po prostu latają mi szczęki ze strachu, gdyż zostałem sam. Podczas niedawnej rozmowy nie zdołałem wybełkotać, że stan mój jest bardzo ciężki. Jak zawsze nie myślałem zupełnie o sobie i dopiero teraz, gdy znowu usiłuję dosięgnąć zegarka leżącego obok na krześle, aby obliczyć, ile czasu zostało mi jeszcze do śmierci – przychodzi mi do głowy, że mogłem przecież poprosić o pomoc.

Mój Boże, ile to razy powtarzałem: „Żeby tak można było już zdechnąć”. Chciałem skoczyć z okna (z powodu zdania wypowiedzianego przez kobietę), zastrzelić się (w tym celu ukradłem nawet znajomemu oficerowi pistolet, który leży gdzieś między szpargałami), a nawet chciałem raz „tak sobie” wbić nóż w ciało. Nic jednak z tego w końcu nie wychodziło. Nie mogę nawet umrzeć. Aby bowiem móc umrzeć, trzeba spełnić pewne warunki. Mieć za sobą bodaj jeden czyn, jeden rys charakteru – piękny. „Zrobiłem wszystko, co w moich możliwościach, a teraz chlup głową w dół z mostu”. To niezbędne. Trzeba przecież myśleć o tych, co zostaną, aby, nim wrzucą naszego trupa do dołu, mogli jeszcze zaspokoić swoją satysfakcję frazesami w rodzaju: „Tak młodo mu się zmarło”, „Taki piękny człowiek i odszedł”. Leżąc teraz i czując pot, który spływa po mnie, myślę, jak potwornym muszę być człowiekiem, skoro nawet śmierć ucieka ode mnie. Pomyślcie: nie tylko nie mogę umrzeć, lecz w dodatku – aby było już całkiem idiotycznie – szczękam zębami ze strachu przed śmiercią.

Gdyby tylko dało się uniknąć powiedzenia tego, co za chwilę muszę powiedzieć. Ostatecznie przecież jestem człowiekiem. A dla człowieka nie ma na świecie nic gorszego niż konieczność powiedzenia prawdy. A jednak jestem w lepszej sytuacji od innych: nie mam wyboru. Muszę powiedzieć całą prawdę i nic mnie od tego nie powstrzyma. Nie tylko dlatego, że tak nakazała mi pewna osoba. Nie. Przede wszystkim wynika to niejako z mojej naturalnej sytuacji. Otóż – jeżeli tak można powiedzieć – przez samą  f o r m ę  istnienia skazany jestem na mówienie prawdy lub milczenie. To drugie zaś nie jest takie proste, bo przemilczać prawdę mogę tylko wówczas, gdy znajduję się w jakimś towarzystwie, gdy wpływam w ów nurt frazesów i komunałów. Ale kto chciałby się zadawać ze mną, kto chciałby mnie odwiedzać, w dodatku gdy jestem chory i ledwie mogę ruszyć ręką? Co prawda przed chwilą wyszła stąd pewna osoba, czuję nawet, że jeszcze stoi w ciemnym korytarzu i szuka rękami klamki, ale cel jej odwiedzin nie miał żadnego związku ze mną. Spełniałem jedynie rolę przedmiotu lub rzeczy. Podczas całej rozmowy czułem się za przeproszeniem jak rękawiczka, którą mniemy w ręce, gdy coś nas zdenerwuje, albo jak kapelusz, który obracają w palcach bohaterowie naszych powieści. Tak więc wizyta i rozmowa, które mam poza sobą, napełniły mnie jeszcze większą goryczą.

Dokąd sięgam pamięcią, zawsze w życiu musiałem robić nie tylko „dobrze” lub „źle”, ale każdorazowo musiałem jeszcze wysilać się na dodatkowy „+” albo „–”, aby kompensować w cudzych oczach swoje prawo do tego, co inni otrzymują za darmo. Kiedy za jakiś postępek miałem usłyszeć ocenę „dobry”, musiał on być znakomity. Wciąż odliczano mi kilka punktów. Jest to niejako podatek za luksus wkupienia się między „normalnych” ludzi. To jednak chyba najbardziej wyczerpuje. Wysiłek dojścia do celu jest bowiem niczym w porównaniu z wysiłkiem, na jaki trzeba się zdobyć (i oporem, jaki stawia wówczas otoczenie), gdy doszliśmy dokądś, a tam mówią nam, że cel znajduje się o pięć kilometrów dalej.

To, co u innych jest naturalne, u mnie należy do obowiązków. Uchybienie im grozi natychmiastowym wyrzuceniem poza społeczność. W rzeczywistości nie należę ani do wyrzuconych, ani do uprzywilejowanych. Ustawicznie jestem w polu pilnej obserwacji i uderzenia z obu stron są jednakowo bolesne.

Co więc innego mogę mówić jak prawdę? Widzę uśmiechy. Zapytam jaśniej: czy człowiek o mojej sylwetce, moim sposobie chodzenia i mojej twarzy mógłby kłamać? Otóż jest to po prostu  n i e m o ż l i w e.  Kłamstwo zawsze jest piękne, a ja – oszczędzając samego siebie i mówiąc bardzo oględnie – do takich się nie zaliczam. Mimo to najchętniej dopisałbym z miejsca: „Ale mam ładne oczy” lub: „Mój głos jest olśniewający” albo: „Moja mądrość należy do cech powszechnie znanych”, wreszcie: „Jestem dobrym człowiekiem”. Rzecz w tym, że nic podobnego nie może złagodzić tragicznej prawdy tego zdania i ani mi w głowie mówić cokolwiek innego, niż jest w istocie. Zaraz pierwszy lepszy chłystek miałby prawo powiedzieć: kłamiesz. Gdyby chodziło o kogo innego, nie zwróciłby nawet uwagi, w moim jednak przypadku nie potrafi sobie odmówić tej przyjemności. Zauważmy. Cechy skądinąd u normalnych ludzi pozytywne – jak ładne oczy, olśniewający głos, mądrość lub dobroć – w moim przypadku posiadają jakby mniejszą wartość. Opatrzone są zawsze maleńkim choćby znakiem minus.

Skazany więc zostałem niejako przez naturę na dźwiganie prawdy. Przywykłem. Nie odczuwam nawet na tym punkcie żadnych zadrażnień. Słowa  ż a d n y c h  i  n i g d y  należy oczywiście traktować metaforycznie i tylko w przypadku tego jednego zdania. Po pierwsze dlatego, że wydawały mi się one niezbędne ze względów stylistycznych, po drugie, gdyż muszę sobie pozwalać na drobne kłamstwa, którymi jak rodzynkami posypuję ciasto moich wyznań. Powiedziałem wszakże, iż nie ma na świecie nic gorszego dla człowieka od konieczności mówienia prawdy. Potrzebne mi są więc owe kłamstwa, abym bodaj przez chwilę mógł sądzić, że jestem taki jak inni. To duża ulga dla człowieka mojego pokroju. Muszę przyznać, że rozsiewam je skrupulatnie i z pewnym nawet z góry powziętym planem, łudząc się, że a nuż ktoś weźmie je za kłamstwa „normalnych” ludzi i obwieści wielkimi prawdami?

Nic podobnego nie zdarzyło mi się jeszcze w życiu. Ale kto wie? Czekam.

3 Gdybym bodaj potrafił się zabić. To jest również niemożliwe. Musiałbym zaprzeczyć samemu sobie. Widziałem w życiu dostateczną ilość śmierci, aby się z nią oswoić. A jednak zawsze określałem ją jednym słowem: bezsensowna. Może to zabrzmi banalnie, a nawet denerwująco, ale bezsensowność śmierci zawsze kojarzy mi się ze słowem „matka”. Słabo pamiętam rysy twarzy i sylwetkę tego człowieka. Czuję jednak jej dłoń, kiedy ściskała moją małą rękę. Może chciała mnie przy sobie zatrzymać, a może miało to oznaczać, że powinienem pamiętać? Nie wiem. Pamiętam to małe miasteczko, chociaż gdyby nie późniejsze informacje, nie potrafiłbym wytłumaczyć, gdzie ono leży. Może go już nie ma? W każdym razie na pytanie dotyczące miejsca urodzenia z reguły odpowiadam: nigdy tam nie byłem. Wywołuje to głupawe uśmiechy. Być może dzięki temu zyskałem opinię człowieka dowcipnego. Tak więc miasteczko, w którym się urodziłem, było niewielkie. Jednak nie tak małe, aby nie można go było zrównać z ziemią. Tyle pamiętam.

Przez środek przechodziła droga przecinająca rynek, przy którym stały dwa piętrowe budynki. W jednym mieściły się posterunek policji i władze miejskie, drugi należał do właściciela sklepu. Miasteczko było brudne, a droga źle utrzymana. Gdy przygrzewało słońce, grzebały w niej kury, wzniecając tumany kurzu.

Potem staliśmy przed budynkiem policji na zatłoczonym rynku, a z tyłu, gdy odwróciło się głowę, można było zobaczyć samochody. Tłum milczał, słuchając czyjegoś przemówienia. Tłumoki i walizki pozwolono na ten czas złożyć na ziemi. Koło mnie stała jakaś kobieta. Pewnie to była matka, ta kobieta, skoro tak mocno ściskała moją małą dłoń, że do dzisiaj pamiętam. Ale odjechaliśmy i tak osobno. Nigdy więcej jej nie zobaczyłem. Natomiast niedługo potem zobaczyłem śmierć.

Wsadzono nas do wagonów. Teraz przypominam sobie, że człowiek, który przemawiał do nas przed budynkiem policji, był oficerem i miał minę niesłychanie pewną siebie. Usiłował nas przekonać, że tam, gdzie jedziemy, będziemy czuli się o wiele lepiej niż w dotychczasowym miejscu zamieszkania. Nie zaprzątał sobie głowy odpowiedzią na pytanie dlaczego. Omijał je starannie, nie bez kunsztu, jakby nie istniało zupełnie lub było samo przez się zrozumiałe. Potem przez zakratowane okienko zobaczyłem go raz jeszcze, jak przebiegał wzdłuż pociągu, wydając ostatnie rozkazy.

Droga była długa i monotonna. Na jakiejś małej stacyjce otworzono drzwi i mogliśmy spacerować wzdłuż pociągu. Do miasta nie puszczano. Zresztą nie było czasu. Zmieniano tylko lokomotywę i mieliśmy „za kilka minut ruszyć dalej”. W pierwszym wagonie jechało wojsko. Usiadłem na szynach, obserwując z zainteresowaniem otwarte drzwi, w których mył się rozebrany do pasa oficer. Miednicę trzymał wysoko nad głową stojący na zewnątrz żołnierz. W pewnym momencie zauważyłem zbliżającą się lokomotywę. Kiedy parowóz dotknął pierwszego wagonu, cały pociąg jęknął i szarpnął gwałtownie. Drzwi, w których stal oficer, zatrzasnęły się nagle i usłyszałem głośny chlupot. Żołnierz stał jeszcze przez chwilę, rozglądając się bezradnie, po czym położył delikatnie miednicę na ziemi i klnąc w najwymyślniejszy sposób, zaczął gwałtownie wycierać rękawami twarz. W miednicy leżała odcięta głowa oficera. Ze wszystkich stron zaczęli zbiegać się wojskowi, trzymając w pogotowiu karabiny z postawionymi bagnetami. Wkrótce wywleczono z parowozu przestraszoną obsługę i groźnie rozkrzyczana grupa zniknęła w biurze zawiadowcy stacji. Staliśmy jeszcze długo, nim wszystko się uspokoiło. Wydawało się, że z nas wszystkich ten oficer właśnie był najdalszy od śmierci. A jednak go zdmuchnęła. Gdyby nie choroba, może byłbym coś wymyślił, doszedł do jakichś wniosków. Gdy jednak zapędzono nas już z powrotem do wagonów, ogarnęły mnie bezwład i coraz mocniejsza gorączka. Tyle pamiętam.

Od tego czasu datuje się moja nienawiść do pamięci. Po co nam ten cały magazyn doświadczeń i przypadków, skoro i tak każda nowa sytuacja nas zaskakuje? Jesteśmy wobec niej nadzy. Doprawdy nie jestem złym człowiekiem. Nie lepszym od innych, ale i nie gorszym ani bardziej zaciętym. Pamięć też mam nie większą niż przeciętni przechodnie, których mijam na ulicy. Mimo to, gdybym był satrapą, kazałbym ludzi strzelać bez sądu za wykazanie się chociaż odrobiną pamięci. W naszym wieku nie powinno się już żyć z pamięcią, gromadzenie doświadczeń to najgorszy dynamit. Tak, stałbym się bezlitosny dla pamięci. To ona doprowadziła mnie do stanu, w jakim się znajduję. Dzięki niej, żyjąc, nigdy nie potrafiłem być pewnym, zupełnie pewnym.

Gdybyśmy potrafili mierzyć pamięć za pomocą zegarów, tak jak oblicza się zużycie gazu, elektryczności lub wody – okazałoby się, że ilość jednostek na pewno nie różni mnie od normalnych przechodniów. Ale pamięci nie mierzy się, podobnie jak uczucia. Można ją porównywać, chociaż to sposób równie zawodny. Z czym bowiem porównać moją pamięć? Jest ona wyłącznie moja. Nie kupiłem jej od nikogo, nie dostałem w prezencie. Sama się napełniła. Nie pozwolę jej więc zaglądać w zęby. Obojętne, czy jest „słuszna”, czy nie, czy jej natężenie spowodowały moje ułomności, czy wady tego świata. Istnieje. A więc nie podlega dyskusji.

4 Czasem wydaje mi się, że płynę. Może to być pociąg, autobus, chłopski wózek. Wciąż jestem sam, a przecież ustawicznie myślę o ludziach. Staram się odtworzyć ich słowa: „Powinieneś tam koniecznie pojechać. Przeżyliśmy tam najpiękniejsze chwile życia”. Kupuję bilet lub daję chłopu do ręki pieniądze. Gdy zbliżam się do tego wymarzonego miejsca, czuję, że serce zaczyna mi bić żywiej. Przeżywam chwilę podniecenia i nadziei. Patrzę szeroko otwartymi oczami w ten jedyny punkt i w miarę zbliżania się czuję, jak narasta we mnie rozczarowanie. Zatapiam się w pustce. Owszem, powtarzam: „Ładnie tu, cudownie” – ale naprawdę nie czuję nic. Nie mam odwagi przyznać, że miejsce to jest istotnie cudowne jedynie w przypadku, gdy nie patrzy na nie człowiek samotny. Stwierdzam więc, że mam głupią i wstrętną twarz, idiotyczne oczy i chód niedołęgi. Ogarnia mnie nienawiść. Jakby żal do siebie i nienawiść.

Gdyby ktoś mnie odwiedził – myślę. – Obojętne kto. – Czekam. W takich chwilach wciąż się czeka, odruchowo, abstrakcyjnie, bez podkładania nawet konkretnej osoby, wbrew sobie, na złość wszystkim się czeka. Patrzy się na drzwi, leży się w łóżku, patrzy się przez okno, obserwuje pokój. W istocie jednak nie robi się tego wszystkiego, tylko się czeka. Mówi się do siebie: teraz nie wezmę książki do ręki, zaraz otworzą się drzwi, ktoś wejdzie, coś mi wręczą. Nie warto. Przeczytam sobie później. Mam czas. Nieważne, kto i z czym się zjawi. Ważne, aby  k t o k o l w i e k  przyszedł, aby rozbroił, rozładował mnie z tego oczekiwania.

Jestem chory, wstydzę się do tego przyznać, ale wciąż czekam, udaję, że zajmuję się czymkolwiek, ale naprawdę czekam tylko na wejście, na kilka chwil rozmowy. Czekałem rano, w południe, wieczorem, kiedy się obudziłem, też czekałem. Może już odpocząłem? Spróbuję się podnieść. Jeszcze raz sięgnę po zegarek. Czekam. I nikt nie nadchodzi.

PORTRET I

Postanowiłem się upić. Dlatego w barze tym siedzę już trzecią dobę i nie mam zamiaru wyjść stąd wcześniej, aż naprawdę się upiję. Pewnie nasi nudziarze i pedanci zacierają ręce. Znów będą się mnie czepiali: „Zmyślasz, nikt jeszcze nie siedział trzy doby w jednym barze…”.

Ach, jakże chętnie podjęliby ten temat. Wiem, będą mi za chwilę tłumaczyli rozwlekle i nudno, kiedy to u nas  n a p r a w d ę  otwiera się i zamyka bary. Jakie okoliczności historyczne, obyczajowe i społeczne sprawiły, że jest tak, a nie inaczej. Wszystko to wiem dokładnie bez niczyjej pomocy. Nie zależy mi zupełnie na opinii pedantów i nudziarzy. Zresztą, niech im będzie. Zmieniałem, oczywiście, bary. Ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Czy to doprawdy należy do istoty? Przeciwnie, potwierdza nawet wszystko, co dotąd mówiłem. Byłem tu i tam: wszędzie. I wszędzie to samo.

Przyznać muszę, że wcale nie miałem ochoty do picia. Przeciwnie. Byłem w jak najlepszym humorze. Szedłem ulicą zadowolony, słońce świeciło, co wystarczy niemal zupełnie, aby mieć dobry humor. Tym bardziej że nie było to zwyczajne sobie słońce. Żadne zamglone, ledwie-ledwie kapiące promieniami, wyglądające nieśmiało zza chmur po to chyba tylko, by ludzie mogli uwierzyć, że dzień nie jest znów taki ponury. O, nie. To nie było słońce „z łaski”, „na odczepne”, „dla zasady” albo „żebyś nie myślał, że jestem bez serca”. Nie, proszę mi wierzyć. Nie było to żadne z tych słońc, ale najprawdziwsze, w jakim kochamy się wszyscy na wiosnę, po deszczu, szczególnie gdy jesteśmy młodzi lub – ostatecznie – starsi, ale wtedy już konieczny jest tak zwany dobry dzień.

A więc kiedy tak szedłem przez miasto, nagle przyszło mi do głowy, czyby też nie wpaść na kieliszek. Trzeba przyznać: broniłem się długo, mijając bar za barem. Wreszcie słyszałem w sobie tylko ten jeden głos: „Wpadnij, wpadnij, co ci zależy?”. Czy w mojej uległości jest coś złego? Tak przecież uczono mnie od dzieciństwa, tak postępowali mój dziadek, ojciec, brat, kuzyni; krótko mówiąc – cała rodzina. Ale to jeszcze nie koniec. Tak postępują wszyscy. Od dyrektora do sprzątaczki. Wciąż to samo. „Jesteś w dobrym humorze? Wstąpmy na kieliszek”. Dlaczego więc w moim przypadku mamy mówić o złym postępku? Oczywiście, nigdy za mało okazji do wypowiadania głupich morałów. Założę się, że mówiono by co najmniej dwie godziny o wrodzonych skłonnościach do zła, szczególnie podatnej naturze lub o wyjątkowo słabym charakterze. Tymczasem ani słowa w tym prawdy. Po prostu idąc, wstąpiłem na kieliszek. Sądziłem, że mi to dobrze zrobi. Najzwyczajniej miałem ochotę. Myślałem, że kieliszek wódki, nawet najpodlejszej, będzie mi wyjątkowo smakował. Sprawi mi przyjemność. I wstąpiłem.

Zaledwie przepchnąłem się przez tłumek, otaczający od rana do nocy bar, i znalazłem sobie miejsce – co należy jednak rozumieć w sensie metaforycznym – zauważyłem, że barman mnie lekceważy. O, wcale nie dla zasady. Początkowo traktował mnie jak wszystkich obecnych. Spoglądał nawet życzliwie w moim kierunku. Gdy jednak – pragnąc utrwalić jego sympatię – powiedziałem uprzejmie: „Spieszę się bardzo, czy nie byłby pan uprzejmy podać mi kieliszek wyborowej. Płacę…” – zaczął mną pomiatać. Najpierw spojrzał na mnie z niechęcią. Oczywiście, wtedy był jeszcze czas, aby się zrehabilitować. Trzeba było chwycić go za kołnierz i huknąć: „Łajdaku, od godziny ryczę już w twoje parszywe ucho, abyś podał mi kieliszek wódki!”. Ach, gdybym jeszcze uderzył go w mordę. Wtedy z miejsca zyskałbym wdzięczność i poklask. Uznano by mnie powszechnie za szanowanego bywalca i człowieka honoru. Zaraz siedziałbym na odpowiednim miejscu.

Ale ja postawiłem na łagodność, na przyjaźń człowieka do człowieka, na ludzkie traktowanie każdego, bez względu na stopień służbowy, pochodzenie i wpływy. Pomyślałem wówczas, że barman to przecież taki sam ciężko pracujący człowiek jak ja, jak – za przeproszeniem – każdy z nas. Tak, na pewno o tym sobie wówczas pomyślałem. I dostałem dobrą naukę. Usprawiedliwia mnie jednak wyjątkowo dobry humor, który towarzyszył mi w owym dniu. Co gorsza, miałem szczerą ochotę w nastroju tym wytrwać przynajmniej do południa, a nawet, kryjąc się z tym przed samym sobą, marzyłem o wytrwaniu do wieczora. Miałem złą chwilę. Łagodność, jak wszelkie zło, niełatwo daje się oddalić. Wynika to stąd, że jestem upartym maksymalistą. Tak, oczywiście, wiem, że to nie popłaca, że nie ma gorszego gatunku ludzi niż maksymaliści. Mimo to jednak ponowiłem prośbę.

Zdumienie kazało barmanowi przerwać zajęcie, któremu oddawał się nie tylko z wprawą, lecz także widocznym brakiem pasji. Można by powiedzieć, że jest apatyczny, gdyby nie grymas gniewu, którym powitał moją łagodność. Nasze spojrzenia spotkały się i jego dłoń zawisła w połowie drogi. Byłbym stchórzył, ale jego gniew pozwolił mi pozostać nieugiętym. Oddałem mu więc z nawiązką, szepcząc niemal słowa prośby. Wówczas zaczął umykać przed moim wzrokiem. Przechylony w przeciwną stronę, obsługiwał ze specjalną gorliwością amatorów piwa, przymilnie uśmiechał się do entuzjastów kwaterek; wszystkim niemal wyjmował z ust pragnienia, których nigdy nie mieli. Byle tylko mieć pretekst. Przestąpiłem więc z nogi na nogę i zapytałem: „Dlaczego tutaj lekceważy się człowieka?”. Ale zbyto mnie milczeniem. Widząc, że stojący obok mężczyzna spojrzał na mnie badawczo, zapytałem: „Pan coś powiedział?”. Tamten jednak odłożył jedynie teczkę na bok i odsunął się ode mnie pół kroku, ukazując natychmiast swoje plecy. W gronie piwoszów rozległ się śmiech, chociaż od dłuższej chwili nikt nie powiedział słowa i nie dostrzegłem nawet jednego człowieka, który byłby zdolny do powiedzenia najnędzniejszego dowcipu. Mimo to ponowiłem pytanie, tym razem głośniej, co odniosło ten sam skutek, co poprzednio.

Rozejrzałem się w poszukiwaniu kelnera. Wśród tych ludzi można przecież znaleźć czasem kogoś gotowego do podania nam ręki. Wszyscy jednak gdzieś znikli. Zauważyłem natomiast, że dzień nie jest już tak słoneczny, jak sądziłem, i pewnie tamto nadzwyczajne słońce było moim wymysłem. Pomyślałem także, że zapewne większość zdarzeń, które dotąd uważałem za wspaniałe i godne podziwu – była w istocie niesłychanie ponura i wstrętna. Doszedłem wreszcie do wniosku, który brzmiał mniej więcej tak: „A więc wszystko, o czym myślałem dotąd i co robiłem, to mój czysty wymysł?”. Nie było jednak czasu na odpowiedzi. Uwagę moją przykuł już inny fakt. Zauważyłem, że przechodnie przemykający za szybą wystawową jakby podnosili kołnierze. Zdziwił mnie ich pośpiech. Ostatecznie przecież niemożliwe, aby pogoda mogła się popsuć tak nagle. Upewniłem się jednak dzięki temu, że słońce, o którym myślałem, idąc przez miasto, było ordynarnym kłamstwem. Po chwili doszedłem nawet tak daleko, że sam przed sobą przeczyłem istnieniu słońca. Bo też, prawdę mówiąc, kto nam zaręczy, czy ono kiedykolwiek istniało, czy naprawdę jest gorące? A może jest to tylko czarna, zimna kula, którą rozgrzewamy i pobudzamy do życia naszymi pragnieniami? Mniejsza z tym. Dość że postanowiłem doczekać przy tym barze pomyślniejszej pogody, a przy okazji chciałem tego łotra nauczyć rozumu, pokazać mu, kim jestem naprawdę i kim postanowił pomiatać. Byłem pewien, że nie braknie mi cierpliwości, tym bardziej że wychodzenie na pluchę wprawia mnie w fatalny humor i z zasady odmawiam wtedy pomocy wszystkim potrzebującym, nawet jeśli chodzi o błahostki. Szczególnie gdy chodzi o błahostki.

Przestałem go nawet nagabywać. Wyciągnąłem jedynie należność za kieliszek i czekałem, opierając się bokiem o kontuar. Nie szukałem towarzystwa. Nigdy nie szukam towarzystwa. Prawdę mówiąc, dopiero gdy jestem sam, prostuję się na całą długość; twarz moja nabiera naturalnych rysów, jakich nie widzi nikt poza mną, jakie znam tylko ja. Musiałem już chyba dochodzić do tego stanu, nastała bowiem godzina, gdy zaduch lokalu wydaje się miłym ciepłem, rozbraja nas niejako; gdy każdy z tłumu otaczającego bar staje się z wolna sobą. Między ludźmi wyrasta mur, który nie jest niczym innym, jak indywidualną reakcją na alkohol. Oczywiście, rozmowy toczą się jeszcze, ale myśli biegną już własnymi torami. Było mi chyba dobrze.

Wtedy poczułem na ramieniu czyjąś dłoń i w tym samym momencie mój nos znalazł się w środku chmury wyziewów, które powstają przez działanie alkoholem na zepsute zęby. Wiedziałem, że to ów jegomość, który na mój widok odsunął się z niechęcią i odrazą. Nie odwróciłem jednak głowy. Zaczął mną potrząsać. „Panie, posłuchaj pan, panie…” – szeptał. Nie odwróciłem głowy. Do wściekłości doprowadzają mnie gapie. Nienawidzę ich. Cóż ich to obchodzi? Taki potrafi się rozpłakać, gdy trzeba, ale na następny dzień nie pamięta nawet, że skarżył się na samotność. Szczerzy zęby i jest szczęśliwy. O czym mógłbym z nim rozmawiać? Zwierzyć się, że ten cham nie chce mnie obsłużyć? Nie, nigdy. Nigdy nie przeszłoby mi to przez gardło. Prędzej bym się udławił. Słuchać jego idiotycznego bełkotu? Powtarzać przez całą noc: „Wiesz, bracie…?”. Nigdy. Zacisnąłem zęby i, nie zważając na jego potrząsania, stałem, wpatrując się obojętnie w szybę wystawową. Z ogólnego szumu wyłowiłem czyjś okrzyk podziwu: „Patrzcie, gość zasnął na stojąco!”.

Wcale nie zasnąłem. Bałem się tylko, aby mnie nie złamali swoim uporem. Nie chcę litości. Nie znoszę tych głupich uśmieszków, tego kiwania głowami. O, nie nabiorą mnie na zwierzenia. Mam je dla samego siebie. Oczywiście, mógłbym opowiedzieć wiele ciekawych zdarzeń z mojego życia, ale co kogo obchodzi, jaką miałem przeszłość? Czy ktokolwiek potrafi zrozumieć, będzie wiedział, o co chodzi? Czy połapie się w tym wszystkim, jeśli nie podam mu dłoni, nie wyjaśnię tak dokładnie, że samemu zbrzydnie mi wszystko do reszty? Czuję, że się zaplątałem i jestem zgubiony.

Człowiek, broniąc się przed samotnością, musi bodaj sam do siebie zagadać, sam przed sobą się oskarżyć i samemu sobie dać rozgrzeszenie. Nie mając żadnego życia obecnie, wciąż nawracam do wspomnień, szukam w nich jakiegokolwiek sensu, umacniam ich życie w sobie, aby zapełniły pustkę teraźniejszości. Wlokę je z tak bezsensownym uporem, z jakim ciężko ranny wlecze za sobą zmiażdżoną, objętą gangreną nogę.

W ten sposób trafiłem na tamten dzień. Może dla kontrastu, gdyż naprawdę był słoneczny? A może dlatego, że poczułem wtedy po raz pierwszy w życiu, że stoję sam, a nic mnie nie otacza; wzrok nie ma się na czym oprzeć, nie ma ludzi, nie ma krajobrazów, nie ma pod stopami ziemi – podobnie jak w owej chwili przy barze?

Tak, tamten dzień był wyjątkowo słoneczny. Pamiętam go doskonale, jakbym jego ciężar i niepewność przeżywał dzisiaj. Czasem wydaje mi się, że czuję nawet na policzkach ów chłód, który nie wywołuje w nas jednak niepokoju, gdyż wiemy, że trwanie jego jest chwilowe i wstające słońce niedługo już da nam znać o sobie.

Biegłem na poranną mszę, wymijając starannie grupki kolegów. Bałem się, aby nie zauważyli na mojej twarzy niepewności. Nie miałem zupełnie ochoty do rozmowy, zbyt byłem pochłonięty tym jednym pytaniem, na które w żaden sposób nie potrafiłem zdecydowanie odpowiedzieć. Czułem, że za godziny, które nastąpią, odpowiadać będę sam, po raz pierwszy sam, i nikt nie może mi nic pomóc. Lęk i tęsknota za rozwiązaniem, jakiekolwiek by ono było, wprawiły mnie w drżenie. Msza uspokoiła nieco moje nerwy. Nie przyłączyłem się jednak do żadnej z grup udających się do gimnazjum; długo krążyłem ulicami miasta, nim odważyłem się wejść do budynku szkoły. Na takie chwile jednak nie spóźniamy się nigdy.

Spokojny już zbliżyłem się do katedry, powtarzając bezgłośnie: „Nic się nie stanie… Nic się nie stanie…”. Z bezczelnym uśmiechem wysłuchałem krótkiego przemówienia. Doprawdy nie wiem, skąd się to wzięło, ale w ostatniej chwili wierzyłem jeszcze, że jakaś siła działająca poza mną odwróci to, co powinno nadejść za chwilę. Śledząc ruchy warg profesorki, wmawiałem sobie, że pojawią się na nich te słowa łagodności: „Mimo to jednak… rada pedagogiczna… po raz ostatni…”.

Potem trzy rzędy ławek oddaliły się w pustkę, twarze klasy wyglądały, jakby odbito je nagle we wklęsłym zwierciadle. Koledzy z sąsiednich ławek, powodowani zawodową ciekawością, nachylili się, aby obejrzeć moje noty. Wtedy złożyłem gwałtownie papier, bez pośpiechu schowałem do kieszeni i siadając na swoim miejscu, krzyknąłem nagle prosto w nachylone twarze: „Nic się nie stało!”.

Szybko zapomniano o mnie. Wkrótce też jedynym świadkiem stała się profesorka. Poskładała dokumenty i podeszła do mojej ławki: „Myślałam, że będziesz się przynajmniej wstydził…”. Dlaczego roześmiałem się jej wtedy prosto w twarz?

Wracając do domu, z trudem wydobywałem się z napierającej na mnie pustki. Usiłowałem myśleć o spotkaniach nad rzeką i zabawach, na których od jutra nie będzie już spoczywał ciężar opuszczonych lekcji. Zaczynał się ból głowy.

Po wiadomym popołudniu i wieczorze wyszedłem nagle z pokoju, w którym spędziłem kilka godzin z rodziną, rozważając sprawy, których biegu nie dało się przecież odwrócić. Wyszukałem w ogrodzie odpowiednie miejsce i położyłem się w trawie. Znalazłem się nagle sam wobec gwiazd. Wprost nad moją głową wisiała Wielka Niedźwiedzica. Wiem, że jest to gwiazdozbiór banalny, oklepany, ale owego wieczoru odkryłem go dla siebie. Doznałem wówczas uczucia, które przeżyłem raz jeszcze w wiele lat później, gdy zaaferowany pracą nad jakimś artykułem czy opowiadaniem, nie zauważyłem, kiedy i jak moje dwa zegary zaczęły wskazywać różne godziny. I nagle w środku nocy poczułem się bezbronny. Nie potrafiłem ustalić, która z godzin jest bardziej wiarygodna; trzecia nad ranem, jak informował budzik, czy jedenasta wieczorem, jak usiłował przekonywać drugi. Znalazłem się pod działaniem dwóch czasów, czyli przestał on niejako dla mnie istnieć.

Podobnie owego wieczoru, leżąc na trawie, uświadomiłem sobie nagle smutną istotę mojego „ja”. Nawet nieco naiwnie sformułowałem, że odtąd moje życie będzie mieszkaniem pod Wielką Niedźwiedzicą. Proszę mi wierzyć, nie kłopotałem się wówczas o szczegóły. Musiało to trwać długo, bo zauważyłem, że Wielki Wóz przekręcił się w swojej pozycji. Usłyszałem głos ojca. Chciałem być sam. Zacząłem nasłuchiwać i śledzić jego ruchy. Potykając się w ciemnościach, szedł przed siebie, wywołując moje imię. W głosie jego odczułem rosnący niepokój. Chciałem być sam.

Chciałem być sam. Ukryty w trawie prowadziłem wielki dialog z ojcem. Wprawdzie on tylko hałasował, wywołując coraz głośniej moje imię, ale moje odpowiedzi, wypowiadane szeptem, jakże były wspaniałe. Ach, chciałem być sam. Opowiadałem ojcu o bezsensie życia. I co najważniejsze: byłem najzupełniej pewny swojej słuszności. Jak nigdy dotąd. Spuściłem nieco z tonu, gdy odwróciwszy głowę, zauważyłem w oświetlonych drzwiach ganku matkę. Nie wiem, dlaczego jej widok uświadomił mi, że musi już być późna pora. Naturalna człowiecza skłonność do kompromisów zaczęła zwyciężać. Myśli same układały się w ów ciąg frazesów: „I tak nic nie zmieni moich postanowień… Takie ustępstwo o niczym nie świadczy, przecież teraz już wiem, gdzie jest  p r a w d a…!”.