Projekt 1: Arkadia - Masquerade - ebook

Projekt 1: Arkadia ebook

Masquerade

3,0

Opis

Osiem autentycznych historii kryminalnych.
Zbrodnia, która poruszyła 300-tysięczne miasto.
Bezwzględny zabójca, który potrafił znikać jak Harry Houdini.

Kiedy zostaje zamordowany światowej sławy profesor, a wyniki jego badań znikają bez śladu, sprawa nie może być prosta. Detektyw Bauer staje przed wymagającym zadaniem, a w analizowaniu dowodów pomaga mu żona – kobieta o niezwykłej urodzie i inteligencji.

Akcja powieści dzieje się w świecie, w którym żyjemy. Świecie obsesyjnej pogoni za władzą i wpływami, gdzie bezwzględność jest cnotą a sumienie dyskwalifikującą wadą. Wszystko rozpoczyna się w izraelskim Tel-Awiwie, gdzie w skutek tajemniczego ciągu zdarzeń na ręce detektywa Adama Bauera trafia najdziwniejsza sprawa, z jaką kiedykolwiek się spotkał. Tajemnicza substancja wytwarzana na podstawie Dimetylotryptaminy i zabójstwo trzech profesorów neurobiologii.

Przypadkowe ofiary, podłożone dowody, strzelaniny, gonitwy, wybuchy i dziwna mieszanka, przez którą życie straciło kilka osób.

Życie potrafi być przewrotne, człowiek potrafi znieść więcej, niż nam się wydaje, a zakończenie z pewnością zaskoczy niejednego czytelnika…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 634

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (2 oceny)
1
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2019

Masquerade „Projekt 1: Arkadia”

Copyright © by Masquerade, 2019

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2019

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Redaktor prowadząca: Renata Grześkowiak

Projekt okładki: Masquerade

Skład: Joanna Barbara Gębicka

Skład epub, mobi i pdf: Kamil Skitek

ISBN: 978-83-8119-591-1

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Dla mojej siostry, bez której ta książka nie ujrzałaby światła dziennego. 

Zawdzięczam Ci wszystko. I jeszcze więcej…

Dla moich rodziców, którzy stworzyli mi idealne warunki, abym mógł kontynuować pisanie…

Dla moich kochanych dziewczynek – Ninki i Ewelinki...

Jeśli kiedykolwiek myślałeś o naturze stworzenia i o tym, co leży u podstaw wszechrzeczy. Jeśli kiedykolwiek zastanawiałeś się, czym jest świadomość, gdzie ma swój koniec i co następuje po niej. Jeśli kiedykolwiek twój umysł zaprzątała myśl o istocie rzeczywistości, gdzie znajduje się kres poznania i co jest poza nim. Ta książka może odpowiedzieć na niektóre z tych pytań. Zapraszam cię do podróży w głąb ludzkiego umysłu i w głąb ludzkiej duszy. Tam, gdzie leży odpowiedź na odwieczne i ostateczne pytanie: „Dlaczego?”. Jeśli kiedykolwiek próbowałeś zrozumieć mistyczne spoiwo, które scala wszechświat, przewróć kartkę…

Wstęp

Arkadia – fikcyjna kraina, uważana przez poetów za krainę wiecznego szczęścia – ziemski raj, symbol wyidealizowanej krainy spokoju, ładu, sielankowej, wiecznej szczęśliwości i beztroski.

Rozdział 1.

Tel Awiw. Sheraton

Wieczór, półmrok. Smukła postać wysiadła z samochodu. Elegancko ubrana, ale bez przesady. Markowe, wypolerowane na wysoki połysk, skórzane buty i dobrze dopasowany, kaszmirowy garnitur. Postać zmierzała pewnie w stronę pięciogwiazdkowego hotelu. Na oczach miała soczewki zmieniające kolor tęczówki. Portier otworzył jej drzwi i grzecznie się ukłonił. Serdeczny uśmiech, krótkie spojrzenie w jej stronę i niezwalniające tempa wejścia do holu budynku. Na wprost znajdowały się szerokie marmurowe schody z pozłacanymi poręczami, które codziennie pokonują niezliczone ilości gwiazd, milionerów, handlarzy bronią, narkotykami i ludźmi. Najpierw powoli, schodek po schodku, następnie już szybciej, co drugi, aby jak najprędzej dostać się na siódme piętro, wprost do windy. Cały kompleks był niczym „dostępna dla wszystkich z pozoru, niedostępna dla nikogo twierdza”. Przed budynkiem nie było zasieków, ani czołgów, w środku widać było tylko bagażowych i niezwykle urodziwe recepcjonistki. Od czasu do czasu za kontuarem pojawiała się stateczna, nienagannie ubrana postać z wykonanym z białego złota Hublotem na ręku. To bez wątpienia kierownik hotelu.

Jak dostać się gdzieś, gdzie nie można wejść? Z pewnością siebie, z eleganckim wyglądem, w otoczeniu drogich perfum. Nikt nie zatrzyma przecież osoby, która nie rozgląda się na boki, tylko idzie pewnie przed siebie. Na pierwszy rzut oka widać, że ten człowiek wie, do kogo idzie i w którym pokoju zatrzymał się cel jego podróży. No i przede wszystkim, prawdopodobnie jest bardzo bogaty i wpływowy, a tacy ludzie nigdy nie mają czasu. Która nastoletnia recepcjonistka, ledwo wiążąca koniec z końcem i walcząca z myślami nieustannie mówiącymi jej, że marnuje sobie życie, zatrzyma kogoś takiego i zapyta, kim on właściwie jest i dlaczego jego marynarka odgina się pod dziwnym kątem z jednej strony?

Prezencja jest ważna, ale tylko na początku. Dalej do ominięcia są ludzie, którym płaci się za „przypadkowe zaczepianie” i ewentualne zadawanie niewygodnych pytań. Udają gości hotelowych, a tak naprawdę są wynajętymi specjalistami od bezpieczeństwa. Żaden afrykański generał nie zamelduje się przecież w Sheratonie z trzydziestoma żołnierzami z AK-47. Tacy ludzie korzystają z uprzejmości oficjalnie działających organizacji typu CIA. W tym przypadku był to Mosad. Dwóch takich agentów jest skuteczniejszych niż cały batalion wojska. Nie rzucają się w oczy, są uprzejmi, zwyczajni, nudni i widzą wszystko. Jak się ich pozbyć? Najprostsze sposoby są zawsze najlepsze.

Postać minęła się z agentem, który zerknął w jej stronę i spotkał się ze śnieżnobiałą barwą jej zębów, jedna sekunda, dwie, odwzajemniony uśmiech. Kolejna sekunda. W ręce postaci za pomocą skurczu mięśni prawej ręki wylądował kilkucentymetrowy szpikulec, który został niezwłocznie umieszczony w tyle głowy ofiary, dokładnie w przysadce mózgowej. Drugą ręką, w tym samym czasie, zabójca zakrył usta ofierze, jednocześnie ją przytrzymując. Cicho, szybko, skutecznie. Ciało należało jak najszybciej przenieść na schody ewakuacyjne. Nikt tam nie chodził, wszyscy korzystali z widny a i na obraz z kamer z tego rejonu hotelu ochrona nie zwracała aż tak bacznej uwagi, jak na pokoje, korytarze, restauracje czy sale konferencyjne.

Pięć minut. Tyle czasu, w najgorszym razie, było na dotarcie do celu, jego wyeliminowane i opuszczenie budynku. Dokładnie tyle czasu minęło, zanim służby zauważyły zniknięcie jednego ze swoich ludzi i dowiedziały się, jak wyglądał i kim był niezameldowany gość hotelowy. Winda. Siedemnaste piętro. Pod żadnym pozorem nie wolno było patrzeć w górę, lekko pod nogi. Kamery, dokładnie tak jak satelity, patrzyły pionowo z góry, jeśli wiedziałeś, w którym miejscu windy się znajdowały i odpowiednio stanąłeś, mogłeś pozostać niezauważony. Nawet najprostszą akcję spieprzyć można bez dokładnych przygotowań. Dokładny rozkład pokoi, korytarzy, wyjść ewakuacyjnych, kamer, pomieszczeń służby i ochrony. Trzeba było wiedzieć, kto dziś był na zmianie, czy miał problemy rodzinne, czy przypadkiem jego żona nie pieprzyła się z sąsiadem, a dzieci nie urywały się z lekcji i nie ćpały. Trzeba było wiedzieć, czy kucharz, który przygotowywał śniadanie dla twoich gości, będzie niezadowolony ze swojej pensji do tego stopnia, że ulegnie drobnej pokusie pieniężnej i doda jeden składnik do jedzenia więcej.

Drzwi się otworzyły. Pusty korytarz. Pokój numer siedemnaście sześćdziesiąt trzy. Apartament. Zabójca podszedł do drzwi tak, aby w nich nie stawać, zapukał, wiedział już, że od około dwóch minut obaj ochroniarze pilnujący celu krzywili się i trzymali za brzuch. Zwłaszcza jeden, dla którego zabrakło toalety. Ostatnią rzeczą, o jakiej teraz myśleli, była niezapowiedziana wizyta. Jeden z nich powoli podszedł do drzwi, upewnił się, że wciąż ma pod bokiem Tavor:

– Kto tam? – zapytał, mając coraz wyraźniejszy obraz ostatniego posiłku na twarzy.

Zabójca w tym momencie stał już z wycelowanym pistoletem prosto w wizjer, w którym za moment zniknie delikatne światło słoneczne. Padł strzał, a właściwie słychać było szczęk zamka w pistolecie z zamontowanym idealnie dobranym tłumikiem. Zabójca otworzył drzwi, do których uprzednio włożył kartę magnetyczną, fałszywkę własnej roboty. Wszedł. Drugi cieć na pewno usłyszał, jeśli nie strzał, to dźwięk upadającego, na oko dziewięćdziesiąt kilogramowego, ciała. Zabójca stanął przyklejony do ściany, dokładnie obok drzwi wyjściowych z toalety. Strzał. Drugi ochroniarz padł.

Prosto, lewo, sypialnia – pusto, kibel – pusto. Szafa, to idiotyczne, ale sprawdzić wypada. Ostatnie czego trzeba to wyskakująca, wrzeszcząca niespodzianka z ręcznym działem przeciwlotniczym, którego nie potrafi nawet dobrze trzymać. Kto wie, może nawet i by spudłował. Jednakże zachwyt przechodniów otrzepujących się z tysięcy kawałków szkła byłby nie do opisania. A i wielka, niczym billboard, dziura po trzymetrowym oknie byłaby delikatnym faux pas. Zabójca udał wyjście z pokoju, po czym delikatnie, niemal na palcach, podszedł do szafy tak, aby móc oddać strzał i nie narazić się na kontrę. Po dwa na średniej wysokości w każdy segment. Uśmiech zamachowca wywołał charakterystyczny dźwięk otwierających się drewnianych drzwi skrzyżowany z uderzeniem kolan o ziemię.

Zabójca podszedł do konającego człowieka, strzelił mu w plecy na wysokości serca i odwrócił powoli, butem sprawdzając, czy aby nieboszczyk nie był na tyle cwany, by pośmiertnie załatwić go granatem, który odbezpieczyłby, przewracając nierozważnie jego zwłoki. Nic z tych rzeczy. Nie miał nawet kamizelki. Wstał, wyszedł i żwawym krokiem skierował się na schody – ich nie można wyłączyć. Po drodze wyjął foliowy, nieprzezroczysty worek. Ochrona hotelowa już wiedziała, że tam jest. Zdjął soczewki, sztuczne bielutkie ząbki, perukę, założył okulary korygujące i rozebrał się, aby odwrócić na lewą stronę spodnie od garnituru i marynarkę. Biały kolor zastąpił czarny. Wszystkie zbędne rzeczy, czyli broń, szpikulec razem z mechanizmem i na końcu cieniutkie rękawiczki, które miał na sobie od samego początku, włożył do worka. Paczuszkę wrzucił na piętro wyżej i zszedł na sam dół. Najważniejszy był spokój. Pewnym krokiem poszedł w kierunku wyjścia pośród mocno podenerwowanych pracowników hotelu i prześwietlających każdego wzrokiem Mosadczyków w poszukiwaniu tajemniczego i przystojnego blondyna o jasnozielonych oczach. Na próżno. Zabójca wyszedł z hotelu i zniknął w tłumie zwykłych ludzi.

Kilka dni później. Wirginia

Lodówka i wydobywające się z niej światło. Widać było rękę postaci – mężczyzny w sile wieku – lekko obrośniętą. Za oknem bezksiężycowa noc. Postać wyciągnęła z lodówki otwarty kartonik mleka o zawartości tłuszczu 3,2%. Drugą ręką sięgnęła po przezroczystą szklankę, z której do zlewu, znajdującego się tuż obok, wylała resztki wody, niewypitej najprawdopodobniej kilka godzin wcześniej. Nalała do niej mleka. Następnie włożyła ją do mikrofalówki, którą ustawiła na jedną minutę. Po upływie czasu urządzenie wydało z siebie trzy przeraźliwe piszczące dźwięki w różnych tonacjach. Efekt późnej starości urządzenia. Postać wyciągnęła szklankę z mlekiem tak, aby nie poparzyć dłoni. Z niewiadomych przyczyn płyn w szklance był zawsze chłodniejszy niż sama szklanka. Wypiła go, zamknęła lodówkę i w drodze do sypialni, wzdychając, powiedziała:

– I po cholerę spałem w dzień?

Ranek

Postać obudził, jak co dzień, znienawidzony dźwięk budzika w telefonie, który dostała od sieci komórkowej, gwałcony głosem słodziutkiej młodej dziewczyny przez kilka tygodni. Po kilku nieudanych próbach przeciągnęła w końcu magiczny czerwony punkt na drugi koniec wyświetlacza i wyłączyła bezładną melodyjkę. Chwyciła się za oczy, zmarszczyła czoło, patrzyła przez chwilę w sufit, po czym podniosła się, powoli, chwytając za część krzyżową pleców. Tak ulubione i zaufane łóżko, w którym przespała tyle nocy, od niepamiętnych czasów przyprawiało ją o ból, którego nie można w żaden sposób uniknąć. Nieważna jest pozycja czy rozluźnienie. Co ranek tan sam cholerny ból pleców przeplatany z myślami typowymi dla syndromu porannego: „Po co ja w ogóle wstaję?”.

Normalny człowiek pierwszą rzeczą, jaką robi po przebudzeniu i przeciągnięciu się, jest poranna toaleta, prysznic, kąpiel, makijaż, co kto lubi. Główna postać chwyciła czerwone stare krzesło, które dostała jeszcze od swojego dziadka, i które bez mała miało sześćdziesiąt lat, było niewygodne i bolała od niego dupa, ale, podobnie do łóżka, spełniało swoje zadanie – dało się na nim siedzieć. Nie za długo, ale w sumie to i dobrze. Rozpłaszczając się na siedzisku z miną, jak po wielogodzinnych torturach, główna postać włączył laptopa, oparła brodę o dłoń, która z kolei połączona była z ręką, kładzioną na poduszce, mocno już wysłużonej, leżącej na biurku w tej samej pozycji od niepamiętnych czasów. Chwyciła tacę stojącą obok biurka, ze skrytki wyjęła mały woreczek, a w nim srebrzystobiały proszek. Wysypała odrobinę, zmieszała kartą marki Tally-Ho i wciągnęła po jednej trzycentymetrowej linii do każdego nozdrza. Czegoś jednak brakowało, coś niweczyło cały dotychczasowy wysiłek zainwestowany bez reszty w ból egzystencji… Kawy.

Telefon. Za każdym razem odczuwam odrobinę niepokoju, gdy słyszę dźwięk dzwonka zwiastujący rozmowę przychodzącą. Dlaczego? Czyżbym za każdym razem spodziewał się najgorszego? Wiele złych wspomnień, które chciałbym wymazać z pamięci, nie daje o sobie zapomnieć. Skondensowane i uśpione w podświadomości, uaktywniają się na dźwięk dzwonka w telefonie. Za każdym razem. Subtelny sposób na afiszowanie swej obecności, średnio trzy razy dziennie:

– Mamy problem. Przyjedź – rozbrzmiewał głos w słuchawce.

– Jest sobota – słychać było odpowiedź i nastąpiła chwila zawahania. – Co to za problem?

– Przyjedź – zakończył.

– OK – rozbrzmiało zrezygnowane z westchnieniem.

No i po weekendzie.

Rozdział 2.

Langley. Siedziba główna CIA

Praca w CIA miała swoje zalety. Można było szybko zginąć i efektownie żyć lub szybko żyć i efektownie zginąć. Gdy zaczynasz tutaj pracę, czujesz się częścią czegoś wykraczającego ponad ludzką percepcję. Czujesz się częścią organizacji, która przeciwdziała największym zbrodniom ludzkości, wie wszystko o wszystkich, zanim ktokolwiek inny się dowie, jest na bieżąco z każdą nowinką technologiczną i z wyczuciem podąża za każdym, za kim podążanie może okazać się na dłuższą metę korzystne. Po latach wiesz, że to zwykła firma, która ma struktury jak każde przedsiębiorstwo. Są pracownicy i szefowie, każdemu zależy tylko na awansie, a „wielkiemu bratu” na wynikach. Choć nie brakuje i idealistów, którzy szybko zejdą na ziemię i zamienią się w uciążliwych zgorzknialców.

Dla mnie CIA było spełnieniem marzeń. Tak. Marzeń. Świat w moim wyobrażeniu niczym nie różnił się od tego, jaki zastalibyśmy, gdyby Niemcy wygrali wojnę. Był tylko nieoficjalny. W CIA nikt tego nie ukrywał. Dla mnie największą zaletą tego burdelu był fakt, że nie musiałem się trzymać żadnych sztywnych ram postępowań czy schematów myślenia. Nikt nam tutaj nie mówił, co myśleć i kiedy. Nie. To my mówiliśmy, co macie myśleć, kupować i czego macie się bać. Środków do tego mamy aż nadmiar. Od telewizji rozpoczynając, a na broni, o której nie wolno nawet mówić przez sen, kończąc. Ale to wszystko nijak ma się do „jarmarku”. Trzy piętra pod ziemią znajduje się schron, gdzie trzymane są wszystkie najfajniejsze rzeczy, o których też wspominać, rzecz jasna, nie wolno. Wszelkiego rodzaju zabawki, którymi każdy chciałby się pobawić. Zwłaszcza tymi, do których nie ma instrukcji obsługi.  Jest też „Arkadia” – potężny sejf z substancjami psychoaktywnymi. Wszystkimi jakie tylko udało się przechwycić i wyprodukować. Niektóre z nich istnieją tylko w tym sejfie, są tak drogie i niebezpieczne, że mają własne kartoteki. Całe kilogramy kartotek. Zapomnijcie, że kiedykolwiek je zobaczycie.

Postać weszła przez przeszklone drzwi do sali konferencyjnej, w której znajdowały się już trzy osoby.

„Zjazd bogów” – pomyślał na widok Johna Owena Brennana – dyrektora, Michaela Morrella – szefa biura do spraw zdobywania informacji, oraz Davida Petrusa – szefa biura badań naukowych i broni.

– Agent specjalny Sand. Proszę usiąść – pierwszy odezwał się dyrektor.

– Dziękuję.

– Kilkadziesiąt godzin temu… – rozpoczął Morrell. – Dr Istvan Danrego został zastrzelony wraz z dwoma ochroniarzami na siedemnastym piętrze hotelu Sheraton w Tel Awiwie. – W tym momencie podał Sandowi akta doktora. – Prowadził badania nad ludzkim mózgiem – kontynuuje.

– Będąc bardziej szczegółowym, był pionierem w dziedzinie neurodydaktyki – wciął się Petrus.

– Neurodydaktyki? – Michael uniósł brwi i skierował się w stronę szefa biura do spraw badań na wygodnym, obrotowym krześle. – Sposobu na szybsze zapamiętywanie?

– Niezupełnie – odpowiedział Petrus.

– Kilka tygodni temu dowiedzieliśmy się, że Danrego odkrył coś, co pozwala na maksymalne wykorzystanie potencjału ludzkiego umysłu. Sztuczny stymulant powodujący, że neuroprzekaźniki w mózgu maksymalnie zbliżają się do siebie, praktycznie niwelując do zera odległość, jaką impuls elektryczny musi przebyć, aby aktywować dane pole w mózgu – wyjaśnił Morrell.

– Nie brzmi to zbyt groźnie. – Sand naraził się tą odpowiedzią na sekundowe spojrzenie Brennana.

– Nie jesteśmy zaniepokojeni tą substancją, ale wynikami badań Danrego – przerwał milczenie dyrektor.

– Z naszych informacji wynika, że doktor, aby zdołać ekstraktować substancję zdolną do ultra-stymulacji ludzkiego mózgu, musiał dogłębnie poznać jego działanie. Co oczywiste. Posiadł wiedzę, o którą walczy ludzkość od kilku dziesięcioleci. Problem w tym, że wszelkie wyniki jego badań przepadły, jak przypuszczamy, włącznie z jedyną istniejącą próbką substancji – zakończył Petrus.

– W czasie zabójstwa Danrego w hotelu udało się uchwycić portret tego człowieka. – Morrell podał agentowi zdjęcie. – Nie wiemy, kim jest, ani dla kogo pracuje.

– Skąd pewność, że to on jest zabójcą?

– Kamery monitoringu sfilmowały na siedemnastym piętrze tylko sześć osób tego dnia – Morrell zaczął wyliczać: – Danrego, jego dwóch ochroniarzy i dwóch niezidentyfikowanych mężczyzn, prawdopodobnie agentów Mosadu, albo innej dbającej o porządek instytucji w Izraelu, oraz jego.

Obracający się na krześle w lewo i w prawo agent specjalny zaczął dokładniej przyglądać się zdjęciu domniemanego zabójcy.

– Wszelkie szczegóły znajdziesz w aktach sprawy. – Morrell podał mu niezbyt grubą szarą teczkę. Do szarych teczek wkładano akta ludzi i spraw o najwyższym priorytecie. W tym momencie Sand doskonale zdawał sobie sprawę, że nie będzie miał wolnego weekendu już do końca roku.

– Chcemy, abyś dowiedział się, kto stoi za zabójstwem doktora, do czego potrzebny mu ekstrakt i odzyskał wszelkie wyniki badań. Raporty co dwadzieścia cztery godziny. Poziom: pierwszy. Tajność: zasznurowane usta. Kryptonim: Cichy Samuel. – Brennan zakończył zebranie.

Po zapakowaniu akt do specjalnie do tego przygotowanego neseseru, Sand wyszedł z pomieszczenia i udał się na czwarte piętro. W tym celu skorzystał z windy, w której spotkał Lizę. Pracowała ona w dziale informacji jako sekretarka, posiadała niski stopień wtajemniczenia i czwarte piętro to jedyne ciekawe miejsce, do którego mogła się udać. Jak twierdziła, jej głównym problemem był fakt, że jej wygląd przeszkadzał w robieniu kariery. Byłem odmiennego zdania. Różniliśmy się jednak w kwestii stosowanych metod.

– Cześć, Mickey – odezwała się pierwsza, widząc przy windzie uśmiechniętego mężczyznę, którego dobrze znała i lubiła.

– Hej, Słonko – odpowiedział, nie spoglądając na nią.

– Widzę szarość – odparła, rzucając bardzo wyzywające i lubieżne spojrzenie najpierw na teczkę, a potem na lewy profil Mickey’a, na który popatrzyła dwie sekundy, by wzrok z powrotem skierować w stronę windy. – Nowa misja dla pana Bonda?

– Niestety, nie będziemy mogli pójść na tę długo wyczekiwaną kolację, na którą mnie zaprosiłaś – odparł. A ona tylko się uśmiechnęła i po chwili dodała:

– Czyżbyś brał za dużo prochów, Skarbie?

– Zastanawiam się, ile ty musisz brać, żeby wytrzymać z tym nudziarzem.

W tym momencie otworzyły się drzwi windy, w której znajdowały się już dwie osoby.

– Zrównoważonym nudziarzem – odparła. – Dalsze kontynuowanie dyskusji w tej formie jest, delikatnie mówiąc, niemożliwe.

– Synonim – powiedział, stając obok niej na końcu windy, dokładnie chwilę przed wciśnięciem guzika czwartego piętra.

– Stabilizacja – odrzekła.

– Starość.

Pierwsze piętro, jedna z osób wysiadła.

– Starość – dodała tonem obwieszczającym, że to właśnie jej życiowy cel. Zestarzeć się.

Drugie piętro, druga osoba wysiadła.

– Znam pewną urokliwą restaurację.

– Urokliwą powiadasz – zaczęła się cichutko śmiać.

– Cisza, spokój, wygodne siedzenia. Potrawy zawierają niską ilość cukrów. Kelner zawsze pomoże ci wstać.

– Mam inne obowiązki.

– Twoim jedynym obowiązkiem powinno być czekanie na mnie w domu – odparł, po czym winda stanęła na trzecim piętrze. Wyszła trzecia osoba. Zostali sami.

– Na samą myśl mam ochotę kupić sobie trzeci wibrator

– Mieścisz już dwa?

– Naprawdę powinieneś kiedyś zjeść w domu. Twoja lodówka jest pełna.

– Nie sądzę.

– Próbowałeś kiedyś? – zapytała, po raz pierwszy spoglądając na jego twarz i czekając na odpowiedź.

– Tak

– I jak było?

– Drogo.

Czwarte piętro. Wyszli z windy. Ona w lewo, najprawdopodobniej do biura Petrusa, położyć mu żółtą kopertę, którą cały czas kurczowo trzymała w dłoniach na wysokości łona. Sand w prawo, do Matta. Po drodze do przyjaciela męczyły go dwie rzeczy, pierwsza – jakim cudem jeszcze nie udało mu się zaciągnąć jej do łóżka, i dlaczego jest tutaj w sobotę? Matko, oby tylko nie wchodziła pod biurko Petrusowi.

Wczorajszy i zdegustowany agent podszedł do stanowiska, na którym panował wyjątkowy porządek, jak na dział badań nad stworzeniem broni, która zabije wszystkich. Matt, średniego wzrostu okularnik z nadwagą o krótko ściętych włosach, koloru najprawdopodobniej czarnego, ale głowy sobie uciąć nikt nie da, nigdy nie nosił dłuższych włosów, jak dwa milimetry. Obecnie był na diecie. Z tego też powodu cały plecak wypełniony miał małymi plastikowym pudełeczkami hermetycznymi, które mieściły w sobie imitację posiłków. Za każdym razem, gdy Michael go odwiedzał, akurat jadł. I za każdym razem witał go następująco:

– O, kurwa, za ostre zrobiłem.

Sand myślał, że Matt van Pilar nie zna takiego stwierdzenia.

– Siemano. – Podał mu rękę, schylając się, bo on nigdy nie wstawał, gdy już usiadł. Lewą zaś, w tym samym czasie, podsunął sobie krzesło z biurka obok.

– Jak dieta?

– Dobrze.

– Co masz dziś na obiad?

– Karkóweczkę.

– Sto gramów?

– Yhm – odparł, wkładając do ust białą papkę, jakby zmielony biały ser. – A ty?

– Właśnie w tym celu przyszedłem. – Z pozycji opartej Michael przeszedł do pochylonej. – Będę musiał pójść na jarmark – oznajmił.

– Zobaczę, co da się zrobić – powiedział, wydychając większą ilość powietrza. – O, kurwa.

– Standardowa pora i miejsce?

– Dam ci znać.

– OK, do zobaczenia.

– Narazieńko – pożegnał się.

Rozdział 3.

Tel Awiw. Izrael

Zabójca z Sheratona wyszedł spod prysznica. Mężczyzna, na oko około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu, o sylwetce atlety, znakomicie wyrzeźbiony. Włosy krótkie, twarz starannie ogolona. Ciało pokryte licznymi bliznami od ran, które zadano mu w trakcie wykonywania niezliczonej ilości zleceń. Wytarł się i ubrał. Wyszedł z łazienki i poszedł najpierw do kuchni, z lodówki wyjął sok, otworzył go, nalał sobie szklankę, resztę wylał. Otwarte produkty żywieniowe i napoje to idealne miejsce, aby umieścić w nim truciznę, która w przeciągu kilku sekund wyeliminowałaby go z rynku. Kartonik wyrzucił. Następnie poszedł do sypialni i usiadł przed włączonym laptopem. Wszedł na stronę banku mieszczącego się w mieście Levuka na wyspie Ovalu w archipelagu Fidżi. Zalogował się pod fałszywymi danymi. Sprawdził przelewy. Na ekranie wyświetlił nowy dokument: „DOKONANO WPŁATY NA RACHUNEK…”. Milion – dokładnie tyle, ile było uzgodnione. Wylogował się z banku, wyłączył laptopa i wyjął urządzenie do korzystania z internetu bezprzewodowego, połączonego z programem szyfrującym na pendrivie w porcie obok.

Wstał, schował komputer do plecaka, sprawdził czy wziął ze sobą wszystko, co przywiózł i wyszedł. Zaraz za drzwiami nadusił wszystkie boczne przyciski zegarka, czym uzbroił urządzenie, które wyglądało, jak elektroniczny granat bez powłoki. Znajdował się on wewnątrz mieszkania, na ścianie naprzeciw drzwi, na wysokości około stu dwudziestu centymetrów, tak, aby trafić w brzuch nieproszonego gościa. Prezent dla włamywaczy połączony z nadajnikiem, którego sygnał odbierał na drugiej płycie zegarka, widocznej po uniesieniu pierwszej. W chwili przecięcia laserowego promienia, całkowicie niewidocznego dla nieuzbrojonego oka, odczuje na ręce delikatne wibracje. Po drugiej wibracji będzie miał pewność, że osoba, która miała pecha wejść do niewłaściwego pokoju, zrobiła to celowo. Pierwszy promień przecinały otwierające się drzwi, czym aktywowały drugi, znajdujący się na tej samej ścianie i tej samej wysokości, ale metr dalej. Na klamce wywiesił kartkę z napisem: NIE PRZESZKADZAĆ! Aby przypadkiem jakaś sprzątaczka nie zechciała zrobić mu porządku w pokoju. Założył okulary przeciwsłoneczne i udał się wprost do winy. Zjechał na sam dół, do recepcji, zostawił w niej klucze, uśmiechnął się serdecznie do młodej recepcjonistki, ewidentnie speszonej jego obecnością, i wyszedł.

„Boże, pozwoliłabym mu na wszystko” – pomyślała.

Przystojniak udał się do zaparkowanego na poboczu samochodu, którego bagażnik krył największy skarb zabójcy na zlecenie – domowej roboty studio urody, a w nim od rudej brody po pejsy, wszystko starannie przygotowane i dopasowane do jego fizjonomii i specyfiki twarzy. Lekki zarost, trzydniowy, a’la ZZ Top i najprzeróżniejsze wąsy, od tych, jakie w zwyczaju nosić miał Franciszek Józef, po takie, którymi nie pogardziłby Hitler. Właśnie tutaj dokonał niemałej metamorfozy po wykonaniu zadania.

Zameldować się w hotelu, w którym kilka dni wcześniej dokonało się zabójstwa, jak bezczelnym trzeba być, aby zrobić coś takiego? Albo jak pewnym siebie?

Hitman wsiadł do auta i przed odpaleniem silnika włączył lokalizator aktywnych urządzeń elektrycznych. Zielona lampa. Czysto. Odpalił silnik i odjechał.

Tel Awiw. Komenda główna policji

Do gabinetu wszedł policjant w średnim wieku, rdzenny mieszkaniec Tel Awiwu, jak o sobie mawiał. Jednakże jego dziadek, cudem uratowany od holokaustu, zdołał emigrować jeszcze w trakcie trwania drugiej wojny światowej do Palestyny, gdzie kilka lat później utworzono Izrael. Mężczyzna był średniego wzrostu, najlepszą formę miał już za sobą. Zza średniej jakości garnituru widać było coraz bardziej zaokrąglony brzuch. Biuro należało do naczelnika. Pełne oprawionych w ramkę zdjęć, mających symbolizować doświadczenie i staż pracy w organach ścigania. Schludny, czysty, na biurku panował nienaganny porządek. Ze swojej prawej strony naczelnik umieścił zdjęcia rodziny: żony i trzech córek. Policjant zaś był detektywem, odpowiedzialny za sprawę nr 217/14 – zabójstwo w Sheratonie.

– Bauer. Dobrze, że cię widzę – naczelnik zwrócił się do gościa. – Jakieś postępy?

– Żadnych. Poza workiem ze sztuczną brodą nie mamy nic – odparł.

Na twarzy naczelnika malowała się wyraźna oznaka zrezygnowania.

– A broń?

– Kaliber dziewięć milimetrów, Beretta 92, wyprodukowana w 2013. Czysta jak łza. W pokoju czy na korytarzu brak żadnych odcisków należących do kogoś spoza osób zamordowanych w pokoju. Żadnych łusek. Nic nie zginęło. Zabójca dokładnie znał rozkład pomieszczeń i kamer, żadna nie zarejestrowała dokładnie jego twarzy. Jedyne, co mamy, to zdjęcie. – Bauer podał naczelnikowi dokładnie tę samą fotografię, którą kilka godzin wcześniej Sand otrzymał w siedzibie CIA.

– Kim była ofiara? – dopytywał naczelnik.

– Profesor Istvan Danrego, specjalista w dziedzinie badań nad mózgiem. Jakiś czas temu dokonał przełomowego odkrycia w tym zakresie.

– Wszyscy pozostali to jego ochroniarze?

– Nie, tylko dwaj w pokoju, tożsamości ofiary z korytarza nie udało nam się ustalić. Doświadczenie podpowiada tylko jedną możliwość – powiedział Bauer, sugerując Langerowi agenta tajnych służb.

– Tak – rzucił po chwili naczelnik, mocno wyciszonym głosem. – Jesteśmy w dupie?

– Delikatnie mówiąc.

– Nad czym dokładnie pracował Danrego?

– Neurodydaktyką. Prawdopodobnie udało mu się znaleźć sposób na przyspieszenie pracy mózgu.

– To było warte najęcia zawodowca tej klasy? – dopytywał Langer.

– Nie jestem specjalistą, ale możliwość wyostrzenia wszelkich zmysłów u człowieka może być przydatne.

– Ochroniarze?

– Najemnicy. Najwyraźniej nie najwyższych lotów.

– Profesor miał rodzinę?

– Tak, żonę, mieszka w Wiedniu. Syn studiuje na wydziale biotechnologii na Norweskim Uniwersytecie Naukowo-Technicznym (NTNU) w Trondheim w Norwegii –Bauer czytał z akt.

W pokoju zapanowała cisza, jakby ktoś zawiesił siekierę w powietrzu.

– Zamykamy sprawę? – zapytał ze zrezygnowaniem detektyw, wyjmując z kieszeni papierosa i odpalając go bezceremonialnie.

– Chciałbym – odrzekł naczelnik, odruchowo spoglądając na zdjęcia rodziny. – Spróbuj dowiedzieć się czegoś więcej.

Bauer wstał i ruszył w stronę drzwi, gdzie zatrzymały go słowa przełożonego:

– Po co profesor przyjechał do Tel Awiwu? Na konferencję?

– Sprawdzę – oznajmił, wychodząc.

Detektyw podszedł do swojego biurka, zgasił papierosa w przepełnionej popielniczce, gdy zadzwonił telefon:

– Detektyw Bauer, słucham.

– Gotuję twój ulubiony obiad – odezwał się uroczy głos w słuchawce.

– Pizzę? – zapytał.

– Nie! Bajgle i wędzonego łososia.

– A deser?

– A na co masz ochotę? – zapytała kobieta.

–– Nie wiem. Ale kupię coś po drodze. Będę za pół godziny.

– Kocham cię.

– Ja ciebie też – zakończył.

W momencie odłożenia słuchawki odezwał się mężczyzna siedzący przy biurku obok, który czekał na stosowny moment, żeby to zrobić:

– Młoda żona przygotowała ci kolejną porcję nadwagi.

– Pieprz się, Ejsen – rzucił Bauer, nie oglądając się nawet w stronę drugiego detektywa.

– Odjedziesz na zawał przy takiej diecie.

– Gdybym miał taką żonę jak twoja, pewnie bym nawet nie wezwał pogotowia. – Tutaj spojrzał wymownie na swego rozmówcę. – Jednakże żyjąc z kobietą, która cię kocha... Co ty o tym możesz wiedzieć? „Chyba faktycznie zacznę dbać o siebie. Rozpocznę dzisiaj, po kolacji, pod prysznicem”  – pomyślał, uśmiechnął się ironicznie i wyszedł.

Po drodze do domu po głowie chodził mu jednak nie deser a sprawa, którą otrzymał i przez którą najprawdopodobniej nie wyśpi się porządnie w najbliższym czasie. „Renomowany profesor” – pomyślał. „Zastrzelony z dwoma ochroniarzami, żadnych śladów, badania nad mózgiem” – myślał. Wszystko wydawało się zbyt ważne i wyglądało na zbyt profesjonalne, aby to pogrzebać, co automatycznie sprawiało, że miał ochotę pogrzebać to jeszcze bardziej.

Wychodząc z budynku przypadkowo uderzył barkiem wchodzącego doń mężczyznę. „Zabójca wszedł do hotelu w środku dnia, później, jak gdyby nigdy nic, wyszedł” – myślał dalej. „Ktoś musiał coś widzieć, musiał kogoś mijać”. – Wsiadł do samochodu, już miał przekręcić kluczyk w stacyjce, by pojechać do domu, gdy do głowy przyszedł mu inny pomysł. Pomysł ten zmącił jego spokój dnia codziennego. Obiad, żona, kapcie, telewizor i deser. Spojrzał pod nogi, później na kierownicę i przez okno, wypowiadając wiele mówiące:

– Kurwa!

Sheraton, kilkanaście minut później

– Dzień dobry, detektyw Bauer, chciałbym porozmawiać z kierownikiem hotelu – powiedział stanowczym głosem do recepcjonistki, która natychmiast podniosła słuchawkę i wykonała telefon do przełożonego:

– Panie kierowniku, detektyw… – tutaj przerwała i szybkim spojrzeniem uprzejmie zapytała mężczyznę o to, czy nie zechciałby powtórzyć nazwiska.

– …jest głodny… Mogę wejść? – odparł znudzony.

– Pyta czy mógłby z panem porozmawiać. Yhym, dobrze, przekażę – powiedziała i odłożyła słuchawkę. – Korytarzem prosto, ostatnie drzwi po lewej stronie.

– Dziękuję.

Biuro kierownika

– Dzień dobry, detektywie… – dopytywał uprzejmie nienagannie ubrany, postawny mężczyzna. Na oko czterdzieści, może czterdzieści pięć lat. Na ręku miał bardzo drogi zegarek, garnitur a i buty wyglądały na równie kosztowne. Gabinet był bardzo duży, około pięćdziesięciu metrów kwadratowych. Dębowe meble, kominek, barek z najznamienitszymi trunkami.

– Bauer – odpowiedział detektyw.

– Bauer – powtórzył kierownik i uśmiecha się serdecznie. – Aaron Ritzler. W czym mogę pomóc?

Bauer chwilę się nie odzywał. Oglądał wystrój, zapamiętywał każdy szczegół, chłonął obraz równie łapczywie, co obiad, gdyby zamiast wybrać się tutaj, pojechał do domu.

– Jak zapewne się pan domyśla, chodzi o niedawne zabójstwo – zaczął detektyw, przybierając groźny wyraz twarzy.

– Wielka tragedia.

– Ofiarą był profesor Istvan Danrego, wybitny neurolog.

– Tak, wiem. Miałem przyjemność go poznać.

– Doprawdy?

– Tak. Zawsze zapraszam na kieliszek czegoś… – W tym momencie podszedł do imponująco wyglądającego barku, sięgnął po pięćdziesięcioletnią whisky i wyraźnym gestem zaproponował odrobinę gościowi.

– Dziękuję, nie przed obiadem. O czym panowie rozmawiali?

– O niczym szczególnym. Wymieniliśmy kilka uprzejmości, poznaliśmy się…

– Zapytał pan profesora, co go sprowadza do Tel Awiwu – Bauer przerwał rozmówcy.

– Tak się składa, że zapytałem – odpowiedział kierownik, siadając przy biurku z pustym kieliszkiem, bowiem nie przywykł pić samemu. To samo zasugerował wciąż stojącemu detektywowi. W odpowiedzi na to Bauer uniósł lekko rękę w geście: „dziękuję, postoję”. – Pan Danrego przyjechał pozwiedzać.

– Pozwiedzać – powtórzył detektyw, a pomyślał: „Kurwa, jakże przydatne”.

– Tak. Zaproponowałem mu kilka miejsc i poleciłem moją ulubioną restaurację, gdyby w trakcie zgłodniał.

– Co potem?

– Dopiliśmy i profesor musiał wyjść.

– Musiał?

– Spieszył się. Niestety nie wiem dokąd.

– Dziękuję. – Bauer postanowił wyjść i wyciągnął rękę w stronę kierownika. Ten wstał, wyszedł zza biurka, co trwało tyle, że Bauer zdążył już rękę opuścić.

– Mam nadzieję, że byłem pomocny – powiedział zatroskany kierownik.

Detektyw tylko się uśmiechnął:

– Nie będzie pan miał nic przeciwko, jeśli trochę się rozejrzę?

– Proszę bardzo, policja robi to od tygodnia, jeden dzień dłużej nie zrobi nam różnicy.

Wyjątkowo nieusatysfakcjonowany Bauer wyszedł z biura i podążył do windy, by pojechać na siedemnaste piętro. Po drodze puścił oczko do recepcjonistki, która bynajmniej nie odwzajemniła zainteresowania. Winda otworzyła się cichutko, w środku wyglądała prawie tak elegancko, jak przed chwilą odwiedzone pomieszczenie. Czerwony dywan, ciepłe, obite drewnem ściany, pozłacany panel i przyciski imitujące kość słoniową tak bardzo, że było praktycznie niemożliwością odróżnić owy celuloid od bardzo drogiego zdobienia. „Tydzień?” – pomyślał. „Akcja policji to dzień, dwa. Wjazd, ocena sytuacji, zdjęcia, szczątki, odciski palców, łuski, przepytanie świadków i do domu. Drugiego dnia przyjechać można co najwyżej sprawdzić, czy niczego się nie pominęło. Czego nikt nie robi, bo już po pięciu minutach większość lub często jakiekolwiek istniejące dowody giną pod butami strudzonych funkcjonariuszy. Rzadko pędzle przyjeżdżają pierwsi”.

Pędzle to specjalna jednostka zajmująca się wyłącznie zbieraniem i oceną zebranego materiału dowodowego na miejscu zbrodni. Współpracują z ekipą śledczą i laboratorium. Zazwyczaj jednak pierwszym jest jakiś podniecony posterunkowy, który właśnie przejeżdżał niedaleko i nigdy nie widział zwłok, a tym bardziej takiego miejsca zbrodni.

Bauer wyszedł z windy, stanął w korytarzu i zdał sobie sprawę z bezsensowności podjętych działań. Drugi raz oglądać kompletnie czyste miejsce zbrodni. Nurtował go ten tydzień. Wszedł z powrotem do windy i zjechał na sam dół.

– Proszę pana, nie wolno! – krzyknęła recepcjonistka widząca, jak detektyw pospiesznym krokiem zmierza do kierownika.

– Trzeba było mi odmrugnąć! – powiedział, nie zmieniając tempa ani kierunku.

Bez pardonu wszedł do zaskoczonego acz opanowanego do granic szefa Sheratonu.

– Witam ponownie, jednak się pan napije? – zapytał Ritzler.

– Wspomniał pan, że policja kręci się po hotelu tydzień.

– Mniej więcej.

– Może pan powiedzieć coś więcej na ten temat?

– Nie rozumiem – uśmiechnął się serdecznie.

– W dniu zabójstwa byłem tu osobiście, następnego dnia przyjechały pędzle – Bauer mówił dość szybko.

– Pędzle? – Ritzler zmarszczył brwi.

– Mniejsza o to. Kto tu jeszcze przyjechał?

– Detektyw… Przepraszam, nie przypomnę sobie nazwiska.

– Jak mniemam mają państwo kamery w recepcji, skąd doskonale widać każdego przy kontuarze?

– Oczywiście.

– Mógłbym zobaczyć nagrania?

– Nie widzę przeszkód. – W tym momencie Ritzler chwycił za słuchawkę: – Bardzo proszę przyjść do mojego gabinetu – powiedział do kogoś. – Będzie pan łaskaw chwilę poczekać…

Bauer wyszedł z gabinetu bez pożegnania i złapał w połowie drogi chłopaka w nieco przydużym stroju ochroniarza. Zaskakujący fakt, jak na hotel, którego panel w windzie jest pozłacany. Chłopak ewidentnie jedyne co robił, to patrzył całymi dniami w monitory i obserwował gości hotelowych.

– Pracuje pan przy monitoringu?

– Słucham? – zapytał ochroniarz.

– Detektyw Bauer, to z mojej winy wezwał pana kierownik. Powiedział, w czym rzecz?

– Chciałby pan zobaczyć nagrania z kamer – odpowiedział młody człowiek.

– Tak, z całego tygodnia. Interesują mnie kamery w holu.

– To dość sporo nagrań.

– Pojedziemy na przewijaniu – ironizował Bauer.

Biuro ochrony znajdowało się na drugim piętrze. Prowadziły do niego drzwi, jak do zwykłego pokoju. Ten sam wygląd, ten sam czytnik kart magnetycznych, żadnej tabliczki, informacji, że coś takiego się tutaj znajduje. Zamiast inwestować w drzwi antywłamaniowe, lepiej było wmieszać się w tłum innych pokoi. Bauer i ochroniarz weszli do wnętrza. W środku było to pomieszczenie o około dziesięciu metrach kwadratowych. Przy trzech osobach wewnątrz odczuwało się tłok. Połowę przestrzeni zajmował generator prądu, na wypadek awarii, by system monitoringu wciąż działał. Wziąwszy pod uwagę, że hotel posiadał główny generator zapasowy, musiałby wydarzyć się kompletny kataklizm, aby ochrona w Sheratonie straciła wzrok i słuch. Choć nie jest to zgodne z prawem, w całym budynku aż roiło się od kamer rejestrujących nie tylko obraz, ale i dźwięk. Robiły za swoistego rodzaju podsłuch. Bauera zaczęło interesować, czy kamery są tylko na korytarzach.

Młody pracownik ochrony podszedł do szafy i wyjął z niej całą kasetkę z płytami DVD. Na każdej kilka godzin najnudniejszego filmu, jaki można sobie wyobrazić – widoku korytarza i robiących dokładnie to samo aktorów.

– Na pewno chce pan wszystkie? – zapytał ochroniarz.

– Kierownik dał mi wolną rękę – skłamał. – Mogę wziąć, co uznam za przydatne w śledztwie – dodał.

– Super… – Młody człowiek stojący na wprost w odległości około metra od Bauera uśmiechnął się, ten, wziąwszy płyty, odwrócił się na pięcie i wyszedł. Przemknął obok recepcjonistki, która zawołała go z zamiarem poproszenia do gabinetu kierownika. Nie spojrzał na nią i nie zwrócił uwagi na błagalny ton. Opuścił hotel.

– Wyszedł, panie kierowniku – powiedziała do chwilę wcześniej uniesionej słuchawki.

Godzinę wcześniej

Wielka, męska postać energicznie przejechała po powierzchni stołu specjalnie obciętym kawałkiem słomki z zamówionego kilkanaście minut wcześniej Cuba Libre. Dokładnie wzdłuż białej linii, misternie ułożonej na grubość około jednej trzeciej centymetra. Słychać przy tym charakterystyczny dźwięk gwałtownego wciągania powietrza, jaki zazwyczaj towarzyszy tej czynności. Zażywaniu kokainy. Po zakończonym ceremoniale wyprostowała się, chwyciła za nos, aby oczyścić jego powierzchnię z ewentualnych białych drobinek, które mogły tam zostać. Resztki ze stołu przejechała palcem wskazującym prawej ręki, którą następnie skierowała w stronę ust i rozsmarowała proszek po przedniej części zębów, po czym przejechała po nich językiem. Nic nie mogło się przecież zmarnować. Postać miała około dwóch metrów wzrostu, odrobinę za dużo na tajnego agenta, przynajmniej takiego nie z hollywoodzkich filmów. Była starannie ogolona na twarzy i głowie. Jej ciało zdobiła imponująca ilość starannie wykonanych tatuaży, z których każdy znacząco różnił się treścią, kolorystyką i metodą wykonania. Już na pierwszy rzut oka widać było, że zostały zrobione w różnych zakątkach Ziemi. Pokrywały one dokładnie wyrzeźbioną muskulaturę, która znamionowała ogromną siłę fizyczną i samozaparcie. Trzeba poświęcić niebagatelną ilość czasu, aby doprowadzić swoje ciało do takiego stanu. Ubrana była w czarny garnitur i białą koszulę. O jego jakości nie można było powiedzieć wiele, poza tym, że wyglądała w nim schludnie. Twarz, zimna i stanowcza, nie była pokryta żadnymi bliznami czy czymkolwiek mogącym zdradzić przeszłość owego człowieka. Przeszłość, którą wielu chciałby poznać, ale nikt nie chciałby być jej częścią.

Mężczyzna wypił łapczywie drinka, wstał, założył marynarkę, sprawdził, czy ma przy sobie broń i kluczyki od samochodu.

– Czas popracować – powiedział sam do siebie, chowając pistolet z powrotem w kaburze. Wychodząc z pokoju, przeszedł obok łazienki. Drzwi do niej były na wpół otwarte, w środku paliło się światło. Postać, przechodząc obok, zgasiła je i zamknęła drzwi. Wewnątrz, w wannie, kryła się młoda dziewczyna. Kilkunastoletnia, o jasnej cerze, długich blond włosach i ślicznej, niczym jutrzenka, twarzy oraz równie pięknych, co przerażonych oczach. Ingrid, bo tak miała na imię, pochodziła ze Szwecji. Z miasta położonego o kilkadziesiąt kilometrów na północ od Sztokholmu. Do Tel Awiwu przyjechała na wycieczkę z dwiema koleżankami, razem z Żydówką, dla której było to rodzinne miasto, studiującej na tym samym Uniwersytecie w stolicy Szwecji. Dziewczyny nie odkryły jeszcze, że jej pokój jest pusty, a Ingrid nie zjawi się w hotelowej restauracji, aby zjeść z nimi obiad, jak co dzień od czterech dni.

Miała skrępowane ręce i nogi, była zakneblowana. Stopy przywiązane były do kranu, tak mocno, że spod sznura wydobywała się czerwona ciecz płynąca ze świeżych ran. Na nogach miała buty, w których chodziła tego feralnego dnia – sportowe adidasy. Mężczyzna założył je, aby młoda Szwedka nie miała możliwości uporczywego walenia nogami o brzeg wanny i zaalarmowania w ten sposób kogokolwiek. Nawet, gdyby ich nie miała, szanse powodzenia na to były dramatycznie niskie. Nie przeszkodziło to jednak w ich nałożeniu. W przeciwieństwie do pozostałej części garderoby.

Mężczyzna wyszedł z domku jednorodzinnego, przeciętnego, nierzucającego się w oczy. Nie był jego, „pożyczył” go jedynie na czas trwania zadania, które chciał w ciągu najbliższych kilkunastu godzin wykonać. W jego przekonaniu było to całkowicie usprawiedliwione. Następnie planował zatrzeć za sobą wszystkie ślady, w najlepszy nadający się do tego sposób, czyli podpalić.

Dom należał do samotnego mężczyzny, pracownika fizycznego pobliskiej firmy produkującej okucia do okien. Nie miał żony, dzieci ani nawet dziewczyny, które mogłyby zapragnąć go odwiedzić. Na dodatek był Jordańczykiem, który nie wiódł zbyt bujnego życia towarzyskiego i nie miał wielu znajomych poza tymi, z którymi pracował. Nie wiązały go jednak żadne zażyłości z którymkolwiek ze współpracowników. Cel idealny. Nikt go nie odwiedzał, nikt na niego nie czekał, z nikim się nie spotykał. Ponadto można było wykorzystać jego DNA, włosy czy odciski palców, aby w razie konieczności zmylić policję. Dom w dodatku stał w biednej dzielnicy, na uboczu, zatem nie było większych obaw, że ktokolwiek zapragnie go okraść, odkrywając jego ponurą tajemnicę.

Zanim sublokator wybrał akurat ten dom, trafił na młode małżeństwo, przeuroczych ludzi, którzy byli dla niego serdeczni i bardzo mili. Zaprosili go do mieszkania, gdy przedstawił się jako detektyw Schechter, prowadzący dochodzenie w sprawie seryjnego włamywacza. Pod tym pretekstem małżeństwo pozwoliło mu obejść mieszkanie, sprawdzić wszystkie drzwi i okna, piwnicę i podwórko. Byli naiwni, jakby nieskalani życiem. Nie poprosili go nawet o wylegitymowanie się.

– Są państwo bezpieczni – odrzekł i uśmiechnął się od ucha do ucha w stronę pani domu, w głowie wyobrażając sobie to, co za chwilę z nią zrobi. Jedyną niepokojącą go rzeczą było niemowlę, które w tej chwili spało. „Gdyby wejść do jego pokoiku dostatecznie cicho, by się nie obudziło i udusić, minęłoby kilka dni, zanim ktokolwiek zwróciłby uwagę, że jest to nad wyraz spokojny mały człowiek” – pomyślał.

Schechter określiłby to jednak jako grę wartą poświęcenia, widząc szczery i niewinny uśmiech Sharon, żony przystojnego i szczupłego Aarona. Jej smukłe ciało, jędrne pośladki i delikatnie wybijający się, zza obrzydliwie uroczego fartuszka w kwiatki, biust, mógł przyprawić o zawrót głowy. Fałszywy detektyw już był zdecydowany, gdy rozległ się dzwonek. Pani domu podeszła do drzwi i przywitała się serdecznie:

– Czeeeść! Wpadliście na kawę? Wejdźcie – zapraszała uprzejmie.

– Cześć, Sharon, z miłą chęcią, ale przyszliśmy się tylko upewnić, czy na pewno jutro do nas wpadniecie – zapytał mężczyzna, którego Schechter nie widział. W momencie usłyszenia informacji o niespodziewanej wizycie, cofnął się odruchowo o krok, tak, aby przy odrobinie szczęścia nikt niepotrzebnie go nie widział.

– Pewnie! Już mam nawet pomysł, co upiekę! Na pewno nie wejdziecie? – zapytała rozczarowana.

– Jesteś kochana, ale nie możemy. Razem z Dawidem jedziemy do moich rodziców – odezwał się równie rozczarowany, co słodki głos.

Schechter czuł, że zaczyna boleć go głowa od słodkości, jakie zmuszony był wysłuchiwać. Rozbolała go jeszcze bardziej, gdy uzmysłowił sobie, że miejscówka jest spalona. Tak naprawdę była spalona od samego początku. Zaślepiła go druga obok dysput teologicznych rzecz, której nigdy nie mógł sobie odmówić, czyli chęć obcowania z kobietami, zwłaszcza pięknymi. „Młodzi ludzie. Na pewno mają znajomych, prowadzą bujne życie towarzyskie, telefony się wręcz urywają od równie młodych i prowadzących bogate życie towarzyskie ludzi, by zaprosić ich na grilla czy pogaduchy” – myślał. „Ale ona. Dla niej byłbym skłonny zaryzykować. Sąsiedzi na pewno mieszkają w domku obok. Mają wysokie tuje, nikt nie zauważyłby, gdybym przechodził przez ich podwórko. Jeśli są tak radośni, jak ci, pewnie nie zamykają w dzień drzwi balkonowych. Te domki są budowane na jedną mogiłę. Kuchnia jest zaraz za werandą, jeden strzał do pani, mam tłumik, drugi do pana oglądającego wiadomości i szybki powrót” – dywagował w myślach. „Idioto! Masz robotę do zrobienia!” – odezwał się drugi głos w jego głowie. „Przestań grać w chuja i bierz się do pracy!” – dodał.

Zagryzł na chwilę zęby i zacisnął schowaną w kieszeni pięść, gdy zdał sobie sprawę, że wraz z mieszkaniem pękła, niczym mydlana bańka, wizja wypróbowania na Sharon nowej, specjalnie przygotowanej na taką okazję substancji.

Sharon zamknęła drzwi i spojrzała na Schechtera, a ten spojrzał łagodnie na nią, odwzajemniając uśmiech, wyciągnął dłoń z kieszeni, złożył obie razem na wysokości klatki piersiowej i rzekł:

– Jak już mówiłem, są państwo bezpieczni. – W tym momencie udał, że czuje wibracje telefonu, który pospiesznie wyciągnął z kieszeni, niby odbierając rozmowę: – Tak. Tak. Już jadę – zakończył i spojrzał na Aarona. – Przepraszam, że państwa niepokoiłem. – Tutaj znowu skierował wzrok na Sharon, o której długo nie będzie mógł zapomnieć. – Bardzo mi przykro, ale muszę już jechać. Przepraszam, że kazałem pani przygotować herbatę na darmo. – Zrobił ciepły wyraz twarzy, jeszcze raz spojrzał na Aarona i ucałował dłoń Sharon. Zazwyczaj unikał takich sytuacji, nie dotykał nikogo i niczego bez użycia przeźroczystych, gumowych rękawiczek. Ten jeden jedyny raz postanowił złamać swoją zasadę, aby choć na chwilę poczuć miękkość jej skóry i zapach. Był cudowny. Podał rękę Aaronowi i wyszedł. Zaraz po tym, jak zniknął za drzwiami, Sharon spojrzała na nie przez moment i kierując swój wzrok na Aarona, powiedziała:

– Prawdziwy policjant, chodzi po domach i sprawdza, czy ludzie są bezpieczni. Wszyscy powinni być tacy, jak on.

– Chyba ma powołanie do tego, co robi – dodał Aaron.

Detektyw wsiadł do samochodu zaparkowanego o kilkanaście metrów od domu, z którego właśnie wyszedł, uderzając pięścią o kierownicę, odreagowywał.

– Kurwa! Pierdole! Kurwa! Jebana! – Uruchomił silnik i udał się do komendy głównej policji w Tel Awiwie, sprawdzić, co wiedzą organy ścigania i czy cokolwiek z tego może mu się przydać.

Rozdział 4.

Schechter, wychodząc z samochodu, rozejrzał się niepostrzeżenie. Ruszył pewnym krokiem przed siebie. Szedł szybko, jakby był policjantem (dla tych, którzy nimi nie byli) albo poszkodowanym przez los petentem, który usiłuje coś załatwić na komendzie (dla tych, którzy nimi byli). Zbliżając się do przeszklonych drzwi, zauważył wychodzącego funkcjonariusza, w widocznym i łatwo dostępnym miejscu miał odznakę. Była ona wepchnięta za pasek od spodni, lekko pod kątem, z powodu jej umiejscowienia, ale bardziej ze względu na brzuch gliniarza. „Zawsze lepiej mieć oryginał niż najlepiej wykonaną podróbkę” – myśl przebiegła mu przez głowę. „Fałszywki mają to do sobie, że nie są… prawdziwe. Kilka lat temu grupa polskich fałszerzy tak dobrze podrobiła banknoty studolarowe, że wpadli, gdyż były one zbyt idealne. Normalne dolary zawierają jakieś niedoskonałości, czasem błąd ortograficzny. Trudno stwierdzić, czy jest to celowe działanie, czy nie. FBI było pełne podziwu dla ich pracy. Określili je jako najlepiej podrobione pieniądze w historii. Co z tego? Wpadli”.

Wchodząc, udał, że nie zauważył detektywa i uderzył w niego barkiem, dokładnie w tym samym czasie wyjmując potrzebny mu gadżet.

– Przepraszam – rzucił mimochodem, ale policjant nawet się nie obejrzał.

Najważniejsze, co musisz zrobić, krążąc po miejscu, gdzie absolutnie nie powinno cię być, to nie wzbudzać podejrzeń, co logiczne, i wiedzieć, co chcesz zrobić i gdzie, ale przede wszystkim: obserwować, obserwować i jeszcze raz obserwować. Zaczniesz się kręcić, byle kto cię zauważy i zabawa skończona. Na dodatek masz odznakę jednego z ich kolegów, niezarejestrowaną broń i masę tatuaży na całym ciele.

Schechter poszedł wprost do toalety. Zamknął się w kabinie i zacząć szybko acz dokładnie odtwarzać w pamięci wszystko, co zobaczył. Oprócz ogromnej siły fizycznej, posiadał również dar doskonałej pamięci krótkotrwałej, przez dwie, trzy minuty pamiętał dosłownie wszystko, co zobaczył, usłyszał czy poczuł.

„Drzwi wejściowe, żadnych znaków szczególnych, policjant, od którego zwinąłem odznakę, był w średnim wieku, włosy przystrzyżone, czarne, lekko siwiejące po bokach, fryzura pasowała do jego twarzy, oczy ciemnobrązowe, muskulatury brak, zarostu brak, brwi lekko krzaczaste. Pistolet miał z lewej strony. Leworęczny? Nie. Odwrócona była rękojeścią na zewnątrz. Kowboj. Po lewej pokój techniczny, cztery kroki od drzwi, dalej gaśnica, skrzynka z prądem, ściana, tabliczka: „Palenie zabronione”, pod spodem popielniczka, dalej drzwi do toalety. Po prawej policjant, posterunkowy, młody, świeżo po akademii, wygląd: metr siedemdziesiąt pięć, słabo umięśnione przedramiona, brak dużej siły fizycznej, broń z prawej strony, krawat, klamra i rozporek tworzyły idealną linię, uporządkowany, świeży, mięso armatnie. Za nim szafka, w środku formularze zgłoszeniowe, przybory biurowe. Nic istotnego. Dwa kroki dalej drzwi do dużego pokoju z biurkami. Gniazdo, tam się pierdolą. Trzy kroki dalej kolejne drzwi. Bez tabliczki. Schowek na miotły. Nigdzie serwerowni. Trzeba poszukać w środku. Do roboty”.

Wyszedł pewnym krokiem z toalety, skierował się ku drzwiom wyjściowym. Przebiegł przez ulicę, wskoczył między samochody, wszedł na chodnik, wyjął zza paska mały granat zapalająco-hukowy. Prawo, lewo, nikogo. Odbezpieczył go, spuścił pod zaparkowane na poboczu auto i odszedł. Wiedział, że ma osiem sekund zanim ładunek eksploduje. Zaczął przechodzić przez ulicę, gdy nagle rozległ się ogromny huk i zewsząd spod samochodu zaczęły wydobywać się ogromne płomienie. Ludzie przechodzący akurat obok, runęli na chodnik, niczym ścięte drzewa, kilka osób się nie ruszało, jeden biznesmen przechodził na tyle blisko, że jego ubranie również się zapaliło. Idąca z nim kobieta miała jeszcze większego pecha, gdy on otrzymał pierwszą falą uderzeniową i się schylił, ona dostała w twarz drugą. „Już nie będzie taka śliczna. Nawet lepiej” – pomyślał. Krzyk, wrzask, potłuczone szkło, które spadło z okien domów w promieniu dziesięciu metrów, alarmy w samochodach zaczęły wyć. Idealna sytuacja dla kogoś, kto potrzebuje chwili czasu w zatłoczonym miejscu w środku dnia.

Usłyszawszy to, policjanci zaczęli wybiegać z komisariatu, niektórzy z bronią w ręku, inni bez, momentalnie wszyscy zaczęli się rozglądać z przerażeniem i wzywać pogotowie oraz straż pożarną. Schechter zaczął udawać, że dostał w twarz, gdy przechodził obok nich:

– Jezu! Co to było! Matko! Moja twarz! Piecze! Piecze! – I wszedł na posterunek. Młody, niedoświadczony policjant zza kontuaru jako jeden z pierwszych wybiegł na ulicę, droga wolna. Wszedł do gniazda, skręcił w lewo, mijał kolejne biurka i kilku wybiegających detektywów. Schody na dół. „Tam” – pomyślał. Skręcił w ich stronę, zasunął krzesło obrotowe, które ktoś w pośpiechu zostawił na środku przejścia, zszedł po schodach, wszedł do środka. Piwnica. Jako że przez cały czas miał na sobie rękawiczki, mógł sobie pozwolić na zapalenie światła. Zaczął schodzić w dół i nasłuchiwać szumu. Szukał serwerowni. Skręcił w prawo – nic, wrócił, szedł przed siebie.

– No, dalej. Gdzie jesteś? – mówił do siebie. Skręcił po kilkunastu metrach w lewo. Znalazł. Szybko wyjął z kieszeni smartphone’a, którego kupił rok temu w Japonii, dzięki uprzejmości jednego z wysoko postawionych członków Yakuzy. Model niedostępny dla zwykłych śmiertelników, ale będący na wyposażeniu każdego szanującego się kryminalisty. Wytrzymalszy, wodoodporny, o znacznie większej ilości miejsca na dysku twardym i nieporównywalnie większej mocy obliczeniowej. W standardowym wyposażeniu były programy kodujące połączenia, jak i dekodujące, przechwytywanie sygnałów radiowych, ich kopiowanie i odtwarzanie. Mógł robić za telefon, komputer, skaner, a nawet pilot do telewizora. Okrążył serwer, zdjął pokrywę, kable: zielone, żółte, czerwone, niebieskie. Z drugiej kieszeni, z coraz większym pośpiechem, wyjął przewód z minijackiem na jednym końcu, a specjalnymi metalowymi szczypcami na drugim końcu. Podłączył się do każdego z kabli po kolei. „Kamery. Nie. Baza policjantów, to się przyda, kopiuj. Szuka dalej. Archiwum, wydział zabójstw, dwa tysiące czternasty, lipiec, Sheraton. Bingo. Kopiuj”.

Po około dwóch minutach miał wszystko to, czego potrzebował. Teraz trzeba było stamtąd wyjść. Paradoksalnie wejść zawsze było łatwiej. Odłączył się od serwera, schował kabel i telefon, zamknął pokrywę. Wyszedł, zgasił światła, zamknął drzwi, skierował się do wyjścia z piwnicy. Cicho wszedł po schodach, zbliżył się do wrót, uchylił je. Za późno. Trzy czwarte policjantów wróciło już do gniazda. Siedzieli przy biurkach. Dziesięć metrów w linii prostej od wyjścia, a jakby całe mile.

– Myśl, myśl – mówi sam do siebie po ostrożnym zamknięciu drzwi. Po chwili zastanowienia spojrzał na sufit. Już wiedział.

Policjant siedział przy biurku, mając jeszcze z tyłu głowy to, co wydarzyło się najdalej pięć minut temu kilkanaście metrów od jego stanowiska pracy. Widział wciąż w umyśle płomienie i rozhisteryzowanych ludzi. „Pieprzeni Palestyńczycy” – pierwsze, co przyszło mu do głowy, gdy zobaczył dzieło człowieka, który w tym momencie sięgał do sufitu z zapalniczką, celem uruchomienia spryskiwaczy. Gdyby ktoś go zapytał, musiałby się przyznać, że nie był do końca pewien, ile z nich się włączy, jeśli pod ten podłoży ogień, wszystkie, tylko cześć, a może wyłącznie te w piwnicy, co byłoby fatalnym rozwiązaniem. Na jego szczęście uruchomiły się te w piwnicy oraz w gnieździe.

– Kurwa, co się dzisiaj dzieje?! – wrzasnął policjant najbliżej drzwi od piwnicy i zaczął pospiesznie ratować, co się dało przed wodą. Rzucił marynarkę na komputer, papiery zaczął zbierać i wkładać do szuflady, gdy wtem zadzwonił telefon: – Wszystko na raz, oczywiście. Bomby podkładają na ulicy, a u nas leje – mówił sam do siebie, podnosząc słuchawkę. –Tak? – powiedział zdenerwowany, że czeka go mnóstwo dodatkowej pracy, ponad tę, którą i tak musi dziś wykonać. – Kochanie, woda mi na głowę leci. Wiem, że to biurkowy numer. Wytłumaczę ci w domu. Pa. – Odłożył słuchawkę, odszedł dwa kroki od biurka, stanął, obejrzał się, wyciągnął już rękę po marynarkę, którą przysłonił komputer, chwycił ją: – Eeee – jęknął i poszedł, pozostawiając ją na miejscu.

Dokładnie na ten moment czekał Schechter. Teraz, gdy najbliżej siedzący policjant już się ulotnił, mógł zaryzykować wyjście z piwnicy. Zrobił to bardzo szybko, równie szybko wszedł po schodach i zakrywając twarz, niejako przed wodą, zaczął wychodzić z gniazda. Szybko lawirował między biurkami, omijał policjantów, byle jak najszybciej opuścić to miejsce. „Lewo, prawo, prosto, znowu lewo, wyjście. Hol, drzwi wyjściowe, sytuacja opanowana. Teraz, nie zwalniając kroku, wprost do samochodu zaparkowanego kilkadziesiąt metrów stąd”.

– Co tu się stało? – zaczepiła go jedna z kobiet.

– Za chwilę żaby zaczną spadać z nieba – odrzekł i udał się w wyznaczonym kierunku.

Rozdział 5.

Rozdzwonił się telefon marki Samsung. Model S3, choć już dawno w planach był najnowszy z serii. Niestety, nie udało się jeszcze przekonać żadnej sieci, aby dała go nowemu abonentowi za darmo. Abonament mógł wynosić nawet sto pięćdziesiąt dolarów miesięcznie, bez znaczenia, ale telefon miał być za symbolicznego dolara.

– Ello, jesteś w domu? – odezwał się głos w słuchawce.

– Tak. Kiedy będziesz?

– Za pół godziny – padła odpowiedź.

– Czekam.

Po dwudziestu pięciu minutach w domu Sanda pojawił się zapowiedziany gość – pracownik wydziału badań, Matthew van Pilar, potocznie nazywany przez Sanda Pilar.

– Siemano – gospodarz przywitał się z przybyszem.

– Mam coś dla ciebie.

– Doprawdy? A cóż takiego?

– Koks, zielsko, te sprawy.

– Miód na moje uszy – odpowiedział Sand.

Usiedli w salonie przy przeszklonym stole. Dom Sanda nie był rewelacyjny. Zresztą on sam nie przywiązywał większej uwagi do takich rzeczy. Pewnie, mógłby to być pałac, ale jeśli nim nie był, to absolutnie nie robiło mu różnicy. Ważne, że za ciężko zarobione pieniądze zamontował sobie zdalnie sterowane kurtyny w oknach, drzwi były robione na zamówienie, wzmacniane z płytkami ceramicznymi w środku, co sprawiało, że były też cięższe, ale przestrzelić je, nawet z karabinu z bliskiej odległości, było sztuką. Wygodna kanapa, stare, ale ulubione łóżko, które od kilku lat matka kazała mu wyrzucić, ilekroć do niego przyjeżdżała. Duży i wygodny fotel, wydajny komputer i bardzo szybkie łącze internetowe. Tylko tego potrzebował. No, prawie tylko tego.

– Kiedy lecisz? – zapytał Pilar.

– Jutro rano.

– Dokąd?

– Nie mogę powiedzieć – odpowiedział Sand, oglądając i czasem wąchając, co sprezentował mu przyjaciel. – Czekaj chwilę – rzucił od niechcenia i poszedł do sypialni, z której po krótkiej chwili wrócił, w ręce trzymając banknot pięćdziesięciodolarowy. – Za fatygę – powiedział i podał go Mattowi. – Bierz. Dużo ryzykujesz, to i tak za mało. – Pilar wziął pieniądze i schował do prawej przedniej kieszeni spodni.

– Ułożę nam po ładnej kreseczce – powiedział z uśmiechem właściciel domu.

– Dla mnie nie rób – odpowiedział natychmiast Matt.

– Daj spokój. Możemy się już nie zobaczyć. – Sand wniósł nieco dramaturgii do rozmowy, zrobił to w tylko sobie znany i wykorzystywany na co dzień sposób, przesiąknięty ironią i sarkazmem. – Poza tym nie wmówisz mi, że się umówiłeś z dziewczyną – dodał i zaczął się lekko śmiać.

– Wal się, kutasie – dodał Pilar, gdy Sand w najlepsze bawił się srebrzystym proszkiem, rozrzucając go na prawo i lewo, rozdrabniając, przekładając i siekając, niczym warzywa na sałatkę. – Tyle lat, a ja wciąż nie wiem, po co się to robi – powiedział.

– Co?

– No, miesza i w ogóle.

– A próbowałeś kiedyś zgrudolony?

– Nie.

– No, widzisz.

– Ta mała będzie dla ciebie – powiedział w tonie rozkazującym Sand.

– Ja pierdolę.

– Nie pierdol, bo rodzinę powiększysz – rzucił ripostę niskiego lotu Sand. – Chociaż… tobie to nie grozi – uśmiechnął się, jakby dumny z tego, co właśnie powiedział.

– Zaraz ci wypierdolę – Matt wyglądał na mocno poirytowanego, ale to nie pierwszy raz, gdy obaj raczyli się takimi czułościami. Prawdopodobnie lubili to obaj, Sand na pewno. A przynajmniej nie przeszkadzało im to. Było raczej afirmacją ich przyjaźni. Dokładnie zaraz po tym, gdy Matt zagroził pozbawieniem zębów Sanda, ten uśmiechnął się naprawdę szczerze i klepnął go w kolano. – Malutka – dodał, a swoją, znacznie dłuższą, zażył, robiąc przy tym minę, jak człowiek, który właśnie zjadł zgniłe jajo.

– Malutka tego szajsu w zupełności wystarczy – Van Pilar wypowiedział te słowa i w ten sam sposób, choć nie marszcząc się nawet w połowie tak bardzo, zażył swoją porcję.

Przez chwilę siedzieli w ciszy, czekając, aż kokaina zacznie działać, kolory ulegną znacznemu nasyceniu, wizja wyostrzeniu, a im samym zachce się rozmawiać, a przede wszystkim żyć. Przynajmniej Sand uważał, że to ostatnie tyczy się zarówno jego, jak i Matta. Choć bardzo smutny to wniosek.

– To dokąd lecisz?

– Do Tel Awiwu.

– Pozdrów Chasydów.

– Paru będę zmuszony. Mam im powiedzieć, że tęsknisz? – zapytał Sand.

– Jak chuj – odparł ironicznie Matt.

– Chcesz wiedzieć na czym polega zadanie?

– Nie jest to przypadkiem tajne?

– Jak sam skurwysyn.

– Dawaj! – Zachęcony taką odpowiedzią Matt zaczął baczniej słuchać Sanda.

– Normalnie bym o tym nie wspomniał, ale wiem, że lubisz takie klimaty. Zabili profesora, który dokonał jakiegoś przełomowego odkrycia w stymulacji ludzkiego mózgu. Wyprodukował substancję, która przyspieszała jego pracę do maksimum. Substancja zginęła, a on jest w niebie. Albo piekle. Albo nigdzie. Możliwości jest wiele. – Sand się rozgadał.

– Zajebiście. Coś jak ten narkotyk z filmu?

– Jesteś Bogiem, Jestem Bogiem? Chyba coś bardzo podobnego. W każdym razie… – Sand zaczął mówić, wkładając papierosa do ust i odpalając go swoją ulubioną srebrną zapalniczką marki Zippo z wygrawerowanym herbem swojego ukochanego klubu sportowego. – …jeśli ten, kto zażyje ten syf, naprawdę zacznie zachowywać się jak pieprzony geniusz, to będzie naprawdę ciekawa misja.

– A co z telepatią, telekinezą?

– A co miałoby być?

– W mózgu są również obszary odpowiadające za te umiejętności.

– Mam nadzieję, że jednak nie. Nie w smak byłoby mi, gdyby jakiś skurwiel cisnął we mnie zlewem, stojąc w salonie.

– Albo wlazł do głowy.

– To by go mogło akurat zgubić. – Sand zaśmiał się i spojrzał na Mattiego.

– Musisz zdobyć trochę – przekonywał, pół żartem pół serio, Matt.

– Tej substancji? Myślałem o tym. Nie wiem, czy w ogóle uda mi się do niej dotrzeć. Już ją pewnie ktoś wychlał, biega po ulicy i pierdoli się z ludźmi. Ale będę miał to na względzie. Swoją drogą, wypiję to, zajrzę ci do głowy i już nigdy nie będę normalny.

– A w twojej co jest? Cyyyyckiiii, cyyyyckiii, cyyyckiiii – Matt udawał osobę poważnie opóźnioną w rozwoju.

– Trzymaj za mnie kciuki – uśmiechnął się ponownie. – Zaproponowałbym bronka, ale wiem, że nie możesz – wypowiedział te słowa, stojąc już tyłem do towarzysza i zmierzając wprost do lodówki, skąd wyjął butelkę Paulanera, marnego substytutu dla Coffee Stouta, którego zwykł pijać zawsze, gdy odwiedzał rodzinę w Polsce.

– Nie, nie. I tak muszę spadać – szybko odpowiedział Matt i wstał z kanapy.

– Jasny chuju. Jesteś podjarany, jakby ci dzisiaj naprawdę jakaś miała wygrać aleksandryn na fujarze. – Matt nie odezwał się ani słowem. Za to Sand i owszem: – Pchnij raz za mnie – powiedział z całą powagą.

– Dobra – odpowiedział Pilar, kierując się do drzwi, tonem delikatnie mówiąc lekceważącym. – Na razie – pożegnał się, wyszedł i zamknął drzwi.

Sand stał chwilę z piwem w ręku, po czym jego wzrok powędrował w stronę pokaźnej ilości narkotyków:

– Muszę się spakować.

Noc

Półmrok. „Nie mogę ruszać rękoma. Uzmysławiam sobie, że mam je skrępowane. Próbuję wydostać się z bardzo dokładnych więzów. Im bardziej staram się to zrobić, tym bardziej się zacieśniają. Zdaję sobie sprawę, że to bezcelowe. Rozglądam się, nie kojarzę miejsca, w którym się znajduję. Co będzie dalej? Siedzę na ziemi. Przywiązany jestem do rury ściekowej, która ani myśli drgnąć. Ucieczka z każdą chwilą staje się coraz bardziej niemożliwa. O ile nie była taką od początku, a jedynie moje płonne nadzieje starały się podtrzymać pragnienie wolności. Czas pokonał naiwność. Słyszę odgłosy za drzwiami. Ktoś tam jest, to pewne. Coś podpowiada mi, aby się nie odzywać, choć mało prawdopodobne, aby owa osoba za drzwiami nie wiedziała o moim istnieniu. Coraz pewniejsze staje się, że to ona mnie skrępowała. Oczy zaczynają przyzwyczajać się do ciemności. Mrok delikatnie ustępuje. Zaczynam widzieć, jakby zarys, kontur innej osoby, niechybnie uwięzionej tu razem ze mną. Czyżby to była kobieta? Sylwetka, choć bardzo niewyraźna, zdaje się zdradzać kobiecą anatomię. Znowu próbuję się uwolnić. Na próżno”.

– Hej! Hej! Gdzie jesteśmy? Słyszysz mnie? – Pozostaje bez odpowiedzi.

Odgłos otwierających się drzwi przerwał ciszę w sposób nad wyraz brutalny. Do pomieszczenia, które najpewniej było piwnicą, wszedł mężczyzna. Jego kroki były powolne, ciężkie. „Moim oczom ukazuje się ogromny osobnik o bardzo nietypowej fizjonomii. Zamyka drzwi, podchodzi do dziewczyny, kuca, chwyta ją ręką za twarz, niedbale i bez wyczucia. Patrzy chwilę na jej kompletnie obojętny wyraz twarzy i puszcza, a głowa wraca do początkowego położenia. Widzę coraz dokładniej, ma otwarte oczy, nie mruga, nie daje oznak życia. Teraz już mam pewność, że to kobieta, młoda i piękna. Zabił ją. Morderca wstaje i idzie do przeciwległego konta w piwnicy. Tam otwiera małą skrzyneczkę i wyjmuje jakieś ingrediencje. Jezu, ma strzykawkę. To nie dla niego i z całą pewnością nie dla niej. Nic nie mówię, biernie przyglądam się, jak postać napełnia urządzenie jakąś substancją. Czyżby to była trucizna? W tak beznadziejny i pozbawiony nadziei sposób ma zakończyć się moje życie!?” – Napełnił. Sprawdził tłok, odrobina wytrysnęła z igły. Odwrócił się i nieco szybciej, niż do tej pory, podążył w stronę Sanda. Klęknął, podwinął mu rękaw. „Nie widzę jego twarzy. Jest kilka centymetrów ode mnie. Dlaczego jej nie widzę. Patrzę uważnie, dlaczego jej, do cholery, nie widzę? Nic. Igła wkłuwa się w moje ciało, po chwili zaczynam czuć przeraźliwy ból, jakby coś od środka wyżerało moje ciało. Nie mogę się powstrzymać…”

„Obudził mnie mój własny krzyk. Zerwałem się z łóżka tak gwałtownie, że zakręciło mi się w głowie. Swój udział miały w tym również różnej maści substancje, które zażyłem przed snem. Paradoksalnie, aby się dobrze wyspać. Czuję, jak mnie rwie w plecach. Ale nie myślę teraz o tym. Myślę o moim śnie, który z każdą sekundą robi się coraz odleglejszy. Jestem zlany potem tak bardzo, że nawet poduszka jest mokra. Siadam na brzegu łóżka, opieram się łokciami o uda, chowam twarz w dłoniach, głośno oddycham. Z całego repertuaru okropności, które w życiu widziałem i których byłem świadkiem, nie dręczy mnie sumienie pod żadnym względem. Żadne nie manifestuje swej obecności w postaci koszmaru czy złych wspomnień. Wręcz przeciwnie. Jeśli ktoś z was myśli, że pozbawienie życia człowieka jest trudne – nie jest. Jest banalne. Prawdę mówiąc, można obok niego przejść bez zająknięcia. Zabijanie jest łatwe, jak jedzenie, spanie, picie porannej kawy czy rozmowa z przyjacielem. Zwłaszcza gdy ma się taki zawód. Im więcej człowiek zabija, tym większą czuje dumę z tego faktu i powszednieje mu to, jak wszystko, co zmuszeni jesteśmy cyklicznie wykonywać. Staje się… nudne. Dlatego wcale nie dziwił mnie brak twarzy ludzi w snach, których pozbawiłem życia. Śniłem o wszystkim, często pamiętałem wiele ze swoich snów. Czasem nawet po cztery, pięć z jednej nocy. Wszystkie spisywałem najdokładniej, jak mogłem. Nic nie dodawałem od siebie, żadnej interpretacji, tylko przelewanie na papier choćby najbardziej absurdalnych wydarzeń z podświadomości. Mogłem śnić o wszystkim. Ale nie o niej…”

Lotnisko międzynarodowe Norfolk, Langley, Wirginia

– Reszty nie trzeba – powiedział Michael, podając kierowcy pięćdziesiąt dolarów, czym wywołał jego szeroki uśmiech. Kurs kosztował prawie dwa razy mniej. Sytuacja ta miała pewnie związek z ubiegłą nocą. Po tak traumatycznym przeżyciu czuł wewnętrzną potrzebę ujrzenia ludzkiego uśmiechu, ale prawdziwego, nie takiego namalowanego w pośpiechu kredką przyzwyczajenia, jakim raczyli go mieszkańcy Stanów. Zrobiło mu się lżej na sercu. Wysiadł. Szedł pewnym krokiem w kierunku informacji, ubrany, jak typowy biznesmen, któremu od nadmiaru pieniędzy przewróciło się w głowie. Z fałszywym paszportem w ręku i okularach przeciwsłonecznych przesuniętych na czoło. Jego lot nie był opóźniony. Miał prawie godzinę. Odprawa celna otwarta. Nie mógł zrozumieć, dlaczego agenci CIA nie mogą latać pierwszą klasą. W końcu pracowali dla firmy, której budżet liczony był w setkach miliardów dolarów, a skąpili swoim agentom kilku na darmowego szampana. Był zmuszony zaopatrzyć się w stosowny bilet samemu.

Sand, przechodząc przez bramkę, oczywiście spowodował, że zaczęła piszczeć, jak opętana. Zdjął co metalowe, ale sygnetu nie dał rady, o czym poinformował potężnie zbudowaną panią, która, stojąc bez ruchu, przejawiała spojrzeniem dziką ochotę przeszukania go. Tacka i bagaż przejechały przez rentgen, wszystko standardowo. Podszedł do kobiety na odległość pocałunku.

– Zaczynamy?

– Proszę pana, proszę się odsunąć, stanąć w wyznaczonym miejscu i odwrócić tyłem – powiedziała bardzo stanowczo, co też wykonał. Podniósł również ręce, o których, w całym zamieszaniu, najwyraźniej zapomniała. Przeszukała go dokładnie. Bardzo dokładnie. Całe szczęście, że na akcję zawsze zakładał obcisłe majtki. Mógłby jej gwałtowne ruchy całkowicie źle odebrać.

Strefa bezcłowa. Masa ludzi czekających w kolejce. Agent stanął, patrzył przez chwilę i poszedł do toalety. W niej zamknął się i skorzystał z dobrodziejstwa ciasnych slipów, do których włożył rękę i wyciągnął torebeczkę z białym proszkiem. Wysypał połowę i zaczął rozdrabniać kartą kredytową. Jeźdźca Pik, którym zazwyczaj to robił, zapomniał wziąć. „Cóż. Był już kiedyś w Izraelu, nie będzie zawiedziony” – pomyślał, oglądając plastikowy prostokąt z danymi człowieka, którego nigdy nie spotkał, a którym był od dzisiejszego ranka. Patrzył chwilę na linię, którą ułożył i wciągnął całość przez zwinięty banknot. Zdmuchnął resztki, podniósł klapę, uprzednio chwyciwszy torebeczkę. Już miał włożyć ją z powrotem w haniebne miejsce, z którego wyjął ją uprzednio, gdy nagle powiedział sam do siebie:

– Dziewiętnaście godzin. – Po czym zażył resztę.

Zanim rozgościł się na jednym ze średnio wygodnych siedzeń w hali odlotów, agent specjalny Michael Sand stwierdził, że musi kupić sobie fajki. Bał się, że obecna ilość dwóch paczek, może okazać się niewystarczająca. Wszedł do sklepu z gazetami z całego świata. W każdym ten sam szajs.

– Dzień dobry, w czym mogę pomóc – uśmiecha się do niego młoda dziewczyna stojąca za kasą.

– L&M Mentol i paczkę prezerwatyw – odpowiedział.

– Których? – zapytała młoda szatynka i z troską odwróciła się w stronę wystawy z kondomami i wyciągnęła rękę w geście gotowości do podjęcia działania.

– Zwykłych. – Dziewczyna chwyciła pierwsze lepsze z brzegu z kategorii uniwersalne i położyła na ladzie.

– 22,50 – podała kwotę, którą niechybnie musiał zapłacić, jeśli chciał dziś opuścić ten kraj.

– I pani numer telefonu… – odezwał się, przesuwając wzrok z portfela na jej oczy. Dziewczyna uśmiechała się uroczo, jak mają to w zwyczaju speszone nastolatki.

– Mam już chłopaka – odpowiedziała.

– No to w takim razie XXL i pani numer telefonu. – Urodziwa panna spuściła wzrok, pokręciła głową i jakby się uśmiechnęła. Michael położył odliczoną kwotę i zabrał tylko papierosy. – Wracam za kilka dni. Zdążysz z nim zerwać do tego czasu? – powiedział i wyszedł, a dziewczyna nie odezwała się ani słowem. „Czyżbym zasiał w jej umyśle zwątpienie?” – zagadnął sam do siebie.

Wracając, postanowił zapalić.

– Kokaina zaczyna działać. To dobry znak. Nie czuję twarzy. To świetny znak – Sand na prochach gadał często do siebie.

Pierwsza klasa. Szampan, posiłek, kocyk, poduszka, wielkie wygodne fotele, na których można się niemal położyć. Telewizor z bazą filmów do wyboru, do koloru. Nie było praktycznie tylko pornograficznych. I przede wszystkim cisza. Czasem zdarzało się, że w pierwszej klasie sprzedanych była połowa miejsc, czasem kilka a bywało i tak, że tylko to, na którym swe cztery litery usadawiał agent CIA, Michael Sand, który na dobre zaczął prowadzić dysputę sam z sobą. Michael lubił opowiadać sobie to, co czyniło go szczęśliwym, a najbardziej lubił latać pierwszą klasą sam. Czuł się wtedy, jak na wakacjach, mając przez cały dzień stewardessę tylko dla siebie. Dziś jednak leciał do Izraela. Nie miał co liczyć na pustki. Wszystkie miejsca były zajęte. Obserwując współtowarzyszy podróży, zauważył, że był jedynym nie-Żydem w tej części samolotu.

– Dzień dobry panu, co podać? – znienacka zapytała go filigranowa Chinka o długich, lecz dokładnie upiętych czarnych włosach, dużych czarnych oczach i twarzy tak gładkiej, jak gdyby pierwszej klasy szpachlarz pracował nad nią cały ranek. Problem w tym, że nie miała na sobie grama makijażu.

– Najstarszy Jack bez lodu. – Uśmiechał się serdecznie od ucha do ucha. Owy uśmiech odbierał mu, przynajmniej na twarzy, jakieś trzydzieści punktów IQ. Choć on sam uważał, że to świetny substytut dla słowa „dziękuję”, którego nigdy szczerze nie używał.

– Już podaję. – Dziewczyna odwzajemniła uśmiech. Po chwili wróciła.  – Czy mogę jeszcze w czymś pomóc?

– Jaki poleca pani film?

– A jakie pan lubi najbardziej? – Sand patrzył na nią niczym głodny lew na malutką antylopę. – Mamy bardzo bogatą bazę filmów. Jestem przekonana, że znajdzie pan coś dla siebie. Czy to wszystko? – Uśmiechnęła się i odeszła.

Pasażer z miejsca VY1103 przechylił szklankę z Jackiem. Michael rozpoczął fazę relaksu i kontemplacji, których głównymi elementami było wlepianie wzroku w mały telewizorek przed nim i ściągnięcie butów.

– Nie przelecisz wszystkich kobiet na świecie, ale próbować warto – kontynuował rozmowę ze sobą.

Rozdział 6.

Bauer z Sheratonu pojechał wprost na posterunek, podniecony tym, że być może udało mu się zdobyć nagranie osoby, która znacznie przybliży go do rozwiązania sprawy tajemniczej śmierci dra Danrego. Płyty leżały obok niego na siedzeniu pasażera. Gdy dojechał na komisariat, zauważył coś nieoczekiwanego: tłum mokrych policjantów stojących na ulicy, płonący samochód, karetkę, wóz strażacki i ogólny chaos. Wysiadł, pospiesznie podszedł do pierwszego z nich:

– Co tu się, kurwa, stało?

– Od czego zacząć? – zapytał ironicznie funkcjonariusz.

Spryskiwacze na posterunku zostały już wyłączone. Był to jednak najmniejszy z problemów. Wszystko było zalane wodą. Biurka, akta, komputery, wiele z nich uległo przepaleniu. Osuszanie komendy zajmie kilka dni, wymiana sprzętu dłużej. Bauer wszedł do środka, jego oczom ukazał się tabun ludzi wykręcający wszystko, co było możliwe do wykręcenia z cieczy. Szedł powoli i rozglądał się. Jedynymi słowami, jakie można było wtedy usłyszeć, były przekleństwa. Jedynymi gestami, te oznaczające zrezygnowanie i bezsilność.

– Kto uruchomił spryskiwacze? – zapytał jakby wszystkich obecnych i podszedł do komendanta, po czym zadał mu to samo pytanie.

– Pytaj mnie, a ja ciebie – odrzekł komendant, wycierając starannie pudełeczko, w którym trzymał cygara z Nikaragui. Woda na szczęście nie wdarła się do środka.

Stał, jak wryty, nigdy czegoś takiego nie widział, nigdy o czymś takim nie słyszał. Bardziej prawdopodobnym było to, że system nie uruchomi się w trakcie pożaru, niż to, że zrobi to bez niego.

– Co masz? – zapytał Langer.

– Nagrania z hotelowych kamer, które mogą okazać się pomocne – odpowiada Bauer.

– Na taśmach nic nie ma, przejrzeliśmy wszystkie – rzucił ripostę szef, skrupulatnie ocierając pudełko z wilgoci już trzecią szmatką.

– Mam nagrania z hotelowej recepcji.

– Mieliśmy je również, widać tylko tłum ludzi, z których każdy mógłby być zabójcą.

– A mieliśmy tę z kilku dni po zabójstwie z wizerunkiem osoby podającej się za policjanta? – Langer zmrużył oczy, przestał wycierać pudełko, spojrzał na Bauera i zapytał:

– To nie jeden z naszych?