Program Wahadło. Tom II Trylogii „Wielki układ” - Hubert „Hunter” Gruszczyński - ebook

Program Wahadło. Tom II Trylogii „Wielki układ” ebook

Hubert „Hunter” Gruszczyński

0,0

Opis

Sześć podpisów otwiera nową erę w historii dwóch wrogich państw.

Mija prawie dziesięć lat. Michael Stern i Vaux Lothar są już innymi ludźmi, a doświadczenia wojenne boleśnie odcisnęły się na ich ciałach i duszach. Miedziak zapija się niemal na śmierć w jakiejś norze, a Vaux, przekonana, że on nie żyje, wychodzi za mąż za przyszłego króla Sunnysvard. Gdy nowo obrany władca podejmuje decyzję o pchnięciu państwa na inne tory, Vaux i Michael znów wracają do gry jako królewscy szpiedzy. Tworzą drużynę i otrzymują tajną misję. Przedstawiają wysoko postawionym wojskowym i urzędnikom wrogiego państwa pewną intratną propozycję bez precedensu, która zmieni nie tylko sposób i cel prowadzenia wojny, ale i historię Sunnysvard oraz Ravenclowd.

„[…]Musieli odrzucić na bok wszystko, co czuli, wszelkie uprzedzenia i animozje. Musieli przestać żyć tym, czego ich nauczano od pokoleń. Każdy królewski w opinii dowolnego mieszkańca Ravenclowd to nietolerancyjny, zacofany i ksenofobiczny nacjonalista, który uciska każdego, kto jest mniej zamożny lub myśli inaczej niż on. Dla obywatela Sunnysvard każdy Kruk natomiast to żądny krwi liberał starający się zniszczyć ich wielowiekową kulturę i państwowość. Ale siedzieli i rozmawiali teraz, starając się pilnować swojego języka i stosownej retoryki wypowiedzi. Na szczęście dla wszystkich okazało się, że w jednym się zgadzali. A mianowicie w kwestii zasadniczej – że tym, czego potrzebuje świat, jest wojna”.

Hubert „Hunter” Gruszczyński

Sam o sobie zwykł mawiać, iż jest człowiekiem renesansu. Z wykształcenia hotelarz, masażysta, instruktor samoobrony i survivalu, ale przede wszystkim wychowawca młodzieży. Na co dzień łączy swoją pracę z działalnością charytatywną oraz w grupach rekonstrukcyjnych i paramilitarnych. Ośmiokrotnie odznaczony za swoją działalność, w tym odznaczeniami państwowymi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 330

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Otwarte oczy

 

 

Poruszył się. Krew szybciej popłynęła w zdrętwiałych kończynach, wywołując nie do końca przyjemne mrowienie. Miejsce było optymalne: na szczycie niedużego wzgórka, górującego nad płytkim, ale szerokim jarem. Szczyty jaru porośnięte były z rzadka leszczyną, wokół płynącego dnem strumyczka aż żółciło się od kaczeńców, stąd jar zwano kaczeńcowym. Wiedział, że wystarczyło poczekać, aby przeciwnik wyszedł mu na cel.

Zasada doboru pozycji była prosta. To miejsce stanowiło jedyną wygodną drogę przejścia z jednej sporej, bezpiecznie osłoniętej kotliny do drugiej. Rejon, w którym się znajdował, należał do regionu, w którym spędził młodość, a więc Cerberii. Znał tutejsze sosnowe lasy dość dobrze. W okolicy nadmorskiego Calipso bywał rzadko, ale zdarzało się, a teraz los przypiął go do tego miejsca co najmniej do końca życia. Okolica byłaby urocza, gdyby nie znajdujące się raptem kilka kilometrów dalej głębinowe kopalnie glinu i boksytów. Jednakowoż – biorąc pod uwagę ostatnie lata – nie mógł narzekać. Miał pod dostatkiem jedzenia i świeżego powietrza, a i na brak innych miłych dla ciała oraz ducha aspektów dnia codziennego nie mógł się uskarżać.

Czekał. Przeciwnik pojawi się i jest to tylko kwestia czasu. Tęsknił za swoim zdobytym na Krukach karabinem, ale ten nieco już przestarzały kronstein, którego miał teraz, też nie był najgorszy. Pomyśleć, że świętej pamięci konstruktor i założyciel firmy, która ów karabin wyprodukowała, był mu niegdyś jak ojciec. Nie poszczęściło mu się jeszcze co prawda z optyką, ale suma summarum na mechanicznych przyrządach celowniczych też radził sobie nie najgorzej. Broń nosiła już oznaki czasu, ale jej stan można było określić najoględniej jako stosunkowo dobry. Poprzedni właściciel nie używał jej wcale i nie dziwi dlaczego. Pomimo ewidentnie wysokiego kunsztu rusznikarskiego włożonego w wykonanie zarówno lufy, jak i zamka ślizgowo-obrotowego tej odtylcowej jednostrzałówki miała ona przede wszystkim cieszyć oko. Ślicznie rzeźbione łoże i kolba wykonane były z orzecha. Lufa była intarsjowana i bogato zdobiona licznymi grawerunkami, podobnie zresztą jak każdy metalowy element okucia czy zamka. Ale jak na ozdobę broń była jednocześnie śmiertelnie celna i zabójczo skuteczna, a co najważniejsze – dość niezawodna. Zadbana i dobrze czyszczona, pomimo oczywistego minusa, jakim była konieczność ładowania naboju do komory zamkowej przed każdym strzałem, miała zadowalającą szybkostrzelność. Oczywiście w rękach wprawnego strzelca, a Michael Stern właśnie takim strzelcem był.

Czekał. Wiedział, że jak zawsze, gdy zasadzał się w jarze kaczeńcowym, na pewno zaliczy bezpośrednie trafienie, którym zaskarbi sobie zadowolenie przełożonego i wdzięczność oraz podziw współtowarzyszy. Wiedział, że aby nie wypaść z roli doskonałego strzelca, będzie musiał trafić prosto w komorę serca i to najlepiej od przodu z przewyższenia, aby kula weszła pod lekkim kątem między obojczykami, nie naruszając kośćca. Czysty, elegancki strzał z chirurgiczną precyzją. Cel nawet nie powinien zorientować się, że umiera. Zrobi krok lub dwa i upadnie na pierś nosem w strumień.

Michael w zwyczaju miał zasadzać się za każdym razem w innym miejscu. Takich stanowisk jak to, na którym leżał już od kilku godzin, znał z półtora tuzina. Było to niezbędne, aby pozostać niewykrytym, więc jako wprawny łowca przestrzegał tej świętej zasady i jak dotąd sprawdzała się ona nienagannie. Fakt jednak pozostawał faktem: tak naprawdę zawsze wyczekiwał zasadzki w tym jarze lub jakieś dwa kilometry na południe stąd, w szerokim, odsłoniętym ze wszystkich stron parowie. Tam strzał oddawał z bardzo daleka, z wręcz niemożliwego dystansu dla karabinu i strzelca niewyposażonych w dobrą optykę.

W porównaniu do tamtego stanowiska strzał stąd był wręcz banalny. Stern spojrzał na leżący tuż koło karabinu, przyduszony kamieniem notatnik z odręcznie nakreśloną mapką okolicy. Mapka miała oznaczone odległości między różnymi punktami, tak aby nie musiał tego przeliczać na bieżąco, gdy przyjdzie co do czego. Notes wypełniony był już mniej więcej w trzech czwartych, co dawało jakieś dwie setki stron z podobnymi mapkami. Zawsze, gdy miał dość czasu na przygotowanie się do akcji i uszykowanie sobie stanowiska, tworzył taki dokładny plan, aby nic nie było go w stanie zaskoczyć.

Jeszcze w Klubie Samobójców nauczył go tego Sokół. Bogowie, jak to było dawno temu! Cieszył się, gdy po zwolnieniu ze Stygi oddali mu jego rzeczy osobiste i znalazł w nich również ten notatnik. Było tych rzeczy bardzo niewiele i w większości nadawały się tylko do wyrzucenia. W sumie ładną chwilę spędził najpierw w więzieniach u Kruków, a potem w rodzimych zakładach penitencjarnych. Ale nie miał żalu. Większość jego kompanów, jeśli zabrakło dla nich miejsca w powojennym wojsku, albo rozpiła się jak jeden mąż i zeszła na dziady, albo ledwo wiązała koniec z końcem. A on? Miał wszystko, czego człowiek potrzebuje do życia. No, może poza miłością, ale literalnie wszystkiego mieć jednak nie można.

Styga. W sumie siedział w niej bardzo krótko. Może nie tak krótko jak generał, z którym został zwolniony przez Kruków, ale jednak krótko – zaledwie od jedenastego grudnia tysiąc dziewięćset drugiego roku, licząc według kalendarza słońca, aż do siedemnastego styka tysiąc dziewięćset trzeciego. Krótko, ale za to jak intensywnie.

Prowadzili ich długą, porośniętą kosodrzewiną alejką wiodącą od mostu do górującej ze wzgórza nad Petrą twierdzy Styga. Była to bliźniacza fortyfikacja do tej, w której spędził ostatni rok, czyli twierdzy Rostro.

Gdy tylko weszli na dziedziniec główny, kazali mu się zatrzymać przy stole, za którym siedział jakiś oficer. Mężczyzna wpisał do rejestru jego imię, nazwisko, stopień i przydział oraz imiona rodziców. W tym czasie generała odprowadzili na bok. Michaelowi przyszło na myśl, że takiemu to dobrze. Nawet papierków wypełniać nie musi. Uzmysłowił sobie, jak bardzo się mylił, gdy od tamtej strony dobiegł do niego pojedynczy huk wystrzału z rewolweru.

Gdy podpisał się na kilku papierkach, skuto mu ręce, na siłę wyłamując je do tyłu, i już nie tak miło i uprzejmie pchnięto w stronę wejścia do jednej z wież. Nie wiedział, czy niechcący, czy naumyślnie, ale poprowadzono go tak, by miał dość czasu, by przyjrzeć się zastrzelonemu generałowi. Kula weszła w czaszkę nisko, w kość potyliczną. Użyto broni o małym kalibrze. W służbach specjalnych mówiono na nią czyścioszek, bo przy strzale z bliska kula miała dość energii, ażeby wejść do czaszki, a jednocześnie za mało, żeby z niej wyjść, przez co po denacie nie pozostawały malownicze rozpryski na ścianie, a jedynie ładna, czysta rana wlotowa.

Długie minuty minęły, zanim dopuścił do siebie ten okrutny żart rzeczywistości, jaki świat właśnie mu zgotował. Po latach wycierpianych w więzieniach, i to wycierpianych za sprawę, podczas których nie zdradził żadnej istotnej wiadomości ani innych agentów, teraz miał trafić do lochu we własnym kraju. Nie mógł protestować ani nie miał do kogo na razie składać zażaleń. Trzeba było czekać. Opcje były trzy, ale fakt, że on żył, a generał nie, pozostawiał pod rozwagę jedynie dwie z nich. Albo postawią go przed sądem i tam będzie miał możliwość obrony, albo zwolnią po przesłuchaniach. W obu sytuacjach mogło troszkę boleć, ale koniec końców przyszłość nie wyglądała tak czarno, jak by się mogło wydawać. Szedł więc spokojnie i nie stawiał oporu; nawet gdy strażnicy w jego opinii wykazywali się nieco nadgorliwą agresją, nie narzekał.

Było nie najgorzej, bo trafił do celi zbiorczej, w której na dziesięć prycz przypadało piętnastu chłopa. Kilku mu zasalutowało, a kilku, jedynie otaksowawszy od góry do dołu, wróciło do przerwanych czynności jak gra w karty czy spanie. Mundur, który miał na sobie, w czasie pobytu w Rostro nieco się wyświechtał, ale nadal z daleka błyszczał dystynkcjami sierżanta oraz oznaczeniami strzelców na kwiczoły. Miał też indywidualne oznaczenia w postaci naszywki Klubu Samobójców, na której widniała wisząca za szyjkę na stryczku butelka wina na tle siatki celowniczej standardowego karabinu wyborowego armii królewskiej. Wszystko w maskujących odcieniach szarości, czerni i zieleni.

Salutowały mu głównie szczeniaki w cywilkach lub zniszczonych nie do poznania mundurach piechoty. Jak później wyszło w rozmowach, przywiezieni zostali tu na przesłuchania po wypuszczeniu z obozów jenieckich u Kruków lub przyłapani w Nullius Ager. W większości podejrzani byli o dezercję w obliczu wroga lub poddanie się pomimo rozkazu walki do ostatniego żołnierza. Ci, którzy z początku mieli Michaela w ciężkim poważaniu, a później darzyli go wręcz otwartą wrogością, pojmani zostali podobnie jak ich młodsi koledzy, tyle że mieli zostać straceni za cięższe przestępstwa, gdyż na przykład pomagali sobie w ucieczce, mordując oficerów, lub kradli zaopatrzenie. Jeden był byłym kwatermistrzem grupy armii północ, który czekał na przewiezienie na publiczną egzekucję w stolicy za sprzedanie przeciwnikowi półrocznego zapasu paszy dla dywizji kopijniczej. Ale koniec końców w tej celi każdy czekał na coś. Jedni na szybki proces przed sądem wojennym, inni na przeniesienie, a jeszcze inni na wykonanie już zasądzonego wyroku.

Atmosfera daleka była od sielanki, ale z niektórymi dało się porozmawiać, zwłaszcza że jeden z dezerterów w cywilnych ciuchach znał Sterna. Spędzili kiedyś trochę czasu na jednej wieży z obserwatorami artyleryjskimi. To było, zdaje się, w Landsbergu. Michael pamiętał, że szczeniak wtedy rwał się do boju i nie przestawał ględzić o tym, że nie może się doczekać zabicia pierwszego przeciwnika. Teraz był raczej zgaszony i załamany. Obóz jeniecki i uwięzienie w ojczyźnie pozbawiły go resztek zapału i optymizmu. Oczy i policzki miał zapadnięte, a twarz wychudzoną tak, iż ciężko było w nim rozpoznać tamtego butnego i pewnego siebie młodziaka. Był już po procesie, w którym kilku świadków zeznało, że widzieli, jak miast walczyć do końca, rzuca się z bronią nad głową na kolana i błaga o litość. Współwięźniowie ze stalagu dość ochoczo wspominali, że chętnie opowiadał o strukturach armii i liniach zaopatrzenia czy też sygnałach kodowych używanych przez pocztę gołębiową. Teraz czekał już tylko na to, aż przyjdzie po niego dwóch szeregowych w towarzystwie oficera, którzy poprowadzą go na podwórzec do małej, pomalowanej na biało szopki, z której dobiegnie po chwili pojedynczy wystrzał z czyścioszka.

Michaelowi szybko przyszło celę opuścić, gdyż na pierwsze z serii pięciu przesłuchań trafił już następnego dnia. Wbrew temu, co zakładał, nikt go nie bił ani o nic nie oskarżał. Pytali go o to, gdzie był i co tam widział. Pytali w kółko, do znudzenia, jakby szukali dziury w całym. Gdy nic nie znaleźli, dopiero padły oskarżenia i wyzwiska za niewypełnienie rozkazu i narażenie tajnych służb na szwank i wyciek informacji. Wyjaśniono mu dosyć dobitnie, tak by zapamiętał to sobie do końca życia, że od kulki w łeb ratuje go w zasadzie jedynie fakt, iż nie próbował wykupić się z niewoli zdradą i że teraz współpracuje ze śledczymi. Ale nie pozostawili mu większych złudzeń na przyszłość. Dalej ciążył na nim zarzut niesubordynacji, za który groziło wieloletnie więzienie. Okoliczności łagodzące jednak miały zostać wzięte pod uwagę, ale już nie przez sąd wojenny, tylko wojskowy sąd karny w Ursurii w prowincji cerberyjskiej.

Zwolniono go z twierdzy szybko, bo po dwudziestu czterech dniach, czyli siedemnastego styka tysiąc dziewięćset trzeciego roku. Nawet nie odczuł, kiedy minęła zarówno Mroczna Noc, jak i następujący po niej Nowy Rok. Już dawno nauczył się, że w więzieniu nie wolno nadawać nadmiernego znaczenia datom, jeśli nie wiesz, czy w ogóle cię wypuszczą. Zwolnienie nie było jakoś ani specjalnie uprzejme, ani brutalne. Ot, zwykły transfer więźnia. Kajdanki, za drzwi, podpisanie dokumentów przy bramie i na zamkniętą, klaustrofobiczną, pozbawioną okien pakę dwukółki ciągniętej przez pojedynczego wałacha.

Podróż nie zajęła nawet pół godziny, gdy drzwi otwarły się szeroko i chwycony pod pachy przez dwóch szeregowych został wyprowadzony z powozu. Przez chwilę nie widział dosłownie nic, gdyż oczy zalewały mu fale jasnej, oślepiającej bieli, a twarz omywała dość silna morska, słona bryza. Stanowiło to duży, wręcz kolosalny kontrast do wiecznego bezruchu i zaduchu, jakie wiecznie panowały w więziennej celi. Gdy nie bez silnego bólu oczu koniec końców zaczął widzieć, zorientował się, że zawieziono go wprost na nabrzeże. Przed nim stał oficer z wywiadu oraz dwóch oficerów marynarki, a także trzech żołnierzy noszących na mundurach oznaczenia szkoły kadetów służb specjalnych.

– Sierżant Michael Stern zostanie powierzony waszej pieczy, panowie, i liczę, że nie zawiedziecie naszego zaufania – powiedział oficer wywiadu do kadetów. – Nie muszę mówić, jakie konsekwencje miałoby to dla ukończenia przez was stażu.

– Tak jest! – odparli chóralnie z synchronizacją, jakby ćwiczyli to od tygodni. Może zresztą i ćwiczyli.

– Ten pan ma wyszkolenie, jakie wy zyskacie może w przyszłej dekadzie, a może i tego będzie mało, więc miejcie to, proszę, na względzie. – Teraz spojrzał na Sterna uważnie. – A jakby próbował ucieczki, zastrzelcie go. Będzie pan próbował, sierżancie? – Uśmiechnął się tak jakoś paskudnie, że Michaelowi zrobiło się niedobrze. – Tak żem myślał, że nie.

Szczeniakom wydano broń i po mniej niż godzinie zaokrętowali się na dużym windjammerze. Michael pierwszy raz widział tak duży żaglowiec i co zaskoczyło go szczególnie – żaglowiec o stalowym poszyciu. Okazało się, że wiele pozmieniało się pod jego nieobecność również w tej dziedzinie. W więzieniu u Kruków często czytał gazety, do których więźniowie mieli dostęp raz w tygodniu. Wiedział więc, że w Ravenclowd rozpoczynano już budowę kolejnego Żelaznego Kanału oraz że ostatnie drewniane kadłubowe żaglowce wycofano ze służby liniowej, zastępując je parowymi boczno- i tylnokołowcami. Obiło mu się nawet o uszy, że w samym królestwie Sunnysvard podjęto próbę budowy Kanału Żelaznego biegnącego z północy na południe wzdłuż linii granicznej oraz drugiego przecinającego centralne stepy, bogate w złoża.

Bestia przed nim była w pełni żelaznym pięciomasztowym olbrzymem pływającym pod banderą Monserat. W środku dość zresztą szeroki kadłub podzielono na dwie części: wewnętrzną, którą zajmowała ładownia wypełniona wszelkimi dobrami z fabryk i manufaktur z Ravenclowd, oraz zewnętrzną, gdzie ulokowano kabiny pasażerskie.

Dla Sterna i jego trzyosobowej eskorty przeznaczono trzypokojowy apartament w sekcji dziobowej. Zaraz za wejściem do kajuty, do której prowadził długi korytarz biegnący wzdłuż całej burty, znajdował się salon. Z tego pomieszczenia prowadziły drzwi do przejściowej kajuty, która przypadła eskorcie i za którą z kolei był pokój Michaela. Kajuta była dość wąska, ale urządzona schludnie i wygodnie. Poza łóżkiem znajdowało się tam też biurko pod bulajem oraz szafka, stolik i dwa krzesła. W salonie natomiast stał narożnik i dwa fotele oraz ława i zajmujący całą niemalże ścianę kredens.

Wszelkie przepierzenia wewnątrz kajut wykonano z drewna, ale główne ściany były – podobnie jak cała konstrukcja statku – stalowe. Michael płynął raz statkiem, ale krótko i w zamkniętej celi. Była to zresztą dużo mniejsza jednostka przybrzeżna, a to był pełnooceaniczny pogromca wiatru. Stern wiedział co prawda z gazet, że tego typu konstrukcje były już tylko łabędzim śpiewem ery wielkich żaglowców, ale nie umniejszało to zachwytu, jaki w nim budziła możliwość spędzenia czasu na pokładzie jednego z nich. A czasu na zachwycanie się miał aż nadto, gdyż na pokładzie miał spędzić trzynaście dni.

Gdy tylko statek odcumował od nabrzeża i ruszył w stronę wyjścia z portu, zamek w drzwiach jego kajuty zatrzeszczał od przekręcanego klucza i wszedł najstarszy z kadetów. W dłoni miał groźnie wyglądającą dwulufową krótką strzelbę z zamkiem kurkowym. Musieli faktycznie poważnie traktować więźnia, bo kurki były odciągnięte, a tym samym broń gotowa do strzału. Gestem głowy nakazał Sternowi wyjście z kajuty. Przepuścił go w drzwiach i lekko szturchając w ramię, poprowadził do salonu, gdzie już czekało dwóch pozostałych kadetów. Strzelba jednego wisiała swobodnie na jego ramieniu, a drugi miał jedynie przypasany długi rewolwer. Zapewne właśnie ten dowodził, co zresztą potwierdziło się już po chwili.

– Panie sierżancie Stern – zaczął, lekko chrząkając w pięść i wzrokiem szukając aprobaty u kolegów. – Dostaliśmy zadanie dostarczenia pana do sądu w Calipso. Jest to nasze pierwsze zadanie i wolelibyśmy nie musieć używać wobec pana przemocy czy – nie dajcie bogowie! – broni.

– Rozumiem – odparł, patrząc na nich wyczekująco.

– Ale zrobimy to, jeśli nas pan do tego zmusi – skwapliwie dokończył nominalny dowódca eskorty. Zbyt skwapliwie.

– Tak, wiem. – Michael zamyślił się na chwilkę, po czym zaproponował: – Zróbmy więc tak: ja dam żołnierskie słowo honoru, że będę grzeczny, a wy nie będziecie w kółko do mnie celować z odbezpieczonej broni.

– Zgoda, ale pod warunkiem, że zawsze jeden z nas mimo wszystko będzie z panem sierżantem.

– Umowa stoi! – Uścisnęli sobie dłonie, a za plecami Stern usłyszał dźwięk luzowanych kurków. – Czeka więc nas wszystkich miły, niemal dwutygodniowy urlop.

Pierwsze, co zrobił, to wyszedł na korytarz i rozejrzał się. Nie było na nim żadnych bulajów czy innych okien, a oświetlenie dawały lampy etherowe, z rzadka rozmieszczone na suficie, przez co panował wszędzie lekki półmrok. Na ścianie wisiały oznaczenia pokoi i pokładów oraz mała mapka. Znajdowali się na najwyższym z trzech podpokładów. Klasa pierwsza miała swoje nadbudówki oraz ten podpokład co oni, ale w części rufowej. W ich rewirze rezydowała klasa druga, a niżej tak zwana emigracyjna.

Okazało się, że aby wyjść na pokład, nie musieli pokonywać dziesiątków metrów korytarza jak uprzednio, bo było też wyjście nieopodal nich. Tam też udał się Michael, pilnowany przez dowódcę eskorty. Szybko okazało się, że szczeniaki mają po siedemnaście lat i właśnie odbywają staż po drugim roku nauki w szkole służb specjalnych. Miała z nich za jakiś czas wyrosnąć prawdziwa arystokracja sił zbrojnych. Ale ten czas nie był jeszcze bardzo bliski. To było ich pierwsze zadanie bardziej złożone niż czyszczenie butów oficerom, którym robili za adiutantów. Przyjęli więc je z ulgą i nadzieją, aż nie powierzono im rozkazów szczegółowych, z których wynikało, że będą pilnować kwiczoła i to z Klubu Samobójców, a na dodatek podejrzanego o niesubordynację. W pierwszym odruchu chcieli zrezygnować, ale jakoś nie wypadało. No więc mieli dużo nerwów. Ponoć niezmiernie im ulżyło, gdy w końcu w czasie rozmowy okazało się, że eskortowany to normalny facet, który nie zamierza pogarszać swojej sytuacji, a jedynie cało i wygodnie dopłynąć do celu podróży.

Michael dużo spacerował po pokładzie, chłonąc całym sobą wolność i przestrzeń, których w ostatnich latach tak brutalnie go pozbawiono. Statek sunął z zawrotną prędkością i to na pełnym morzu, aby lepiej wykorzystać możliwości ożaglowania rejowego swoich pięciu masztów. Marynarzy było zadziwiająco mało, co wynikało z faktu, iż na tego typu jednostki również wkradała się automatyzacja. Pracę niegdyś wykonywaną przez tuzin marynarzy teraz załatwiał jeden kołowrotek do obracania, a do jego obsługi nie potrzeba było żadnej krzepy.

Często mijali wolne i malutkie z poziomu głównego pokładu jednostki rybackie czy handlowe działające w ramach żeglugi przybrzeżnej. Gdy od północnego zachodu mijali prowincję Ignis i w oddali widzieli dymiący szczyt zajmującego niewielką wyspę wulkanu, dołączyły do nich dwie szybkie, ale już mocno wysłużone korwety żaglowe wykonujące w tym obszarze patrole. Miały za zadanie nie dopuścić jednostek handlowych do stanowiących zagrożenie podnóży wulkanu.

Michael wiedział, że nie tylko tego broniły. W wulkanie panowały idealne wręcz warunki do pewnych eksperymentów z pogranicza nauki i magii, a ich znaczenie dla przemysłu zbrojeniowego było trudne do przecenienia. Tam właśnie wytapiano tak zwane pociski transparentne. Pocisk taki, wykonany ze stopu pewnych metali z krystalicznym etherytem, bez oporów przechodził przez materię nieożywioną, eksplodując w tkankach żywych. Strzelał takim tylko raz, gdyż kosztowały majątek. Korwety wymieniły sygnały flagowe z mostkiem ich żaglowca, po czym po kilkudziesięciu milach morskich zmieniły kurs i zawróciły. Znów zostali sam na sam z morzem.

Gdy Sternowi udało się zarezerwować kolejkę do łaźni drugiej klasy, siedział w wodzie chyba godzinę, szorując ciało twardą szczotką aż do granicy bólu, jakby chcąc zmyć z siebie cały brud i smród więzienia. Wyprał swoje ubrania, przez co cały następny dzień chodził w wycyganionym od załogi stroju majtka pokładowego, podczas gdy jego mundur suszył się na słońcu. Jego stan pozostawiał wiele do życzenia, ale dalej ubranie prezentowało się imponująco. Zwłaszcza po wypraniu i wysuszeniu mundur budził szacunek i podziw. Kwiczoły były nową elitą wojsk lądowych i wyparły z tej pozycji kawalerię ciężką. A o Klubie Samobójców krążyły legendy. Michael przyznał w duchu, że nie wiedział o połowie zdarzeń, o których owe mity krążyły, ale przezornie nie wyprowadzał nikogo z błędu, tym bardziej że parokrotnie sława jego jednostki zaprowadziła go do jadalni pierwszej klasy. Parokrotnie żałował jednakowoż tych wizyt, gdy wydekoltowane suknie, z rozcięciem do pół uda przypomniały mu, od jak dawna nie miał kobiety.

Ale podróż mijała szybko i w sumie bardzo przyjemnie. No i jak wszystko, co dobre, skończyła się błyskawicznie. Ostatniego dnia styka tysiąc dziewięćset trzeciego roku jeszcze przed wschodem słońca Sterna obudziło dziwne poruszenie na pokładzie. Okazało się, że to załoga została poderwana do roboty, gdyż na horyzoncie pokazało się światło latarni morskiej sygnalizujące wejście do portu w Calipso, czyli cel ich podróży. Statek uzupełniał tu tylko wodę i pobierał pocztę oraz pasażerów, aby ruszyć dalej, ale Stern i jego eskorta tutaj właśnie mieli zejść na ląd. Michael z początku był pewny, że będzie przewieziony do Ursurii – stolicy prowincji cerberyjskiej. Jednak okazało się, że jego sprawą zajmie się sąd w samej nadmorskiej Calipso.

Weszli do portu głównym kanałem, prowadzeni przez dwa małe kutry parowe. Przy setkach doków i nabrzeży cumowało bez liku statków i okrętów: wszelkiej maści, pod banderami z całego niemal świata. Były potężne królewskie żaglowce, a także parowe boczno- i tylnokołowce z Ravenclowd, dżonki z Dalekiego Wschodu, a nawet kilka galer z Infinity czy drakkary z Saltus. W niektórych miejscach człowiek zastanawiał się, czy to port, czy muzeum podboju mórz i oceanów, ale na każdym pokładzie wrzała praca przy załadunku lub rozładunku. A ładowano wszelkie dobra lokalnych puszcz, tartaków, hut i kopalń, warsztatów odlewniczych oraz manufaktur metalurgicznych. To z tutejszego glinu i boksytów Monserat tworzyło finezyjne konstrukcje swoich sterowców. A na ląd znoszono wszystko to, czego tutaj nie dało się lub nie opłacało produkować, a więc szkło, bawełnę i inne tkaniny niewełniane, siarkę do produkcji prochu lub rtęć do płuczni srebra. Na broń z Cerberii był nałożony zakaz handlu zagranicznego, ale królewskie statki płynące na północ często były nią wypełnione po brzegi. Kolejnym ważnym towarem byli ludzie, i to w dwóch głównych typach: weseli lub zakuci w kajdany. A obu typów było mniej więcej po połowie. Wynikało to z faktu, że pracy było tu zawsze pod dostatkiem. Trudnej, ale dobrze płatnej.

Cerberia była też gęsto usiana koloniami karnymi i jenieckimi obozami pracy. Eskorta nałożyła Michaelowi okowy na nadgarstki, ale dużo luźniej, niż nakazywał regulamin, i pod bronią sprowadziła po trapie na nabrzeże. Przeszli przez duży plac rozładunkowy i dalej przez ogromny zadaszony targ, za którym zaraz złapali dorożkę.

Miasto było ogromne i stanowiło istny tygiel stylów i kultur, jak to większość dużych miast portowych. Za dzielnicą portową rozciągała się dzielnica handlowo-urzędowa udekorowana tu i ówdzie wieżyczkami świątyń. W samym jej centrum przy głównym, brukowanym rynku miejskim, na środku którego stał wielki jak zamek ratusz, usytuowany był sąd i przyległy do niego areszt. Tam też się udali. Kadeci przekazali klawiszom wszelką dokumentację Sterna oraz klucze do kajdan i odmeldowali się. Michael był pewny, że spędzą tu kilka błogich dni, nim zaokrętują się w drogę powrotną. Urok delegacji.

Zaprowadzono go do pojedynczej celi, w której w sumie w dobrych warunkach spędził kolejne dwa dni, zanim jego sprawa weszła na wokandę. Do sali rozpraw wchodziło się korytarzem niemalże bezpośrednio z bloku aresztu. Było to niezbyt duże i raczej rozczarowujące pomieszczenie przedzielone w połowie drewnianą barierką. Naprzeciw wejścia zasiadało trzech sędziów na tle wielkiego godła państwowego, czyli miecza na słonecznej tarczy. Przy balustradzie czekało czterech mężczyzn: dwóch oskarżycieli i dwóch obrońców. Strażnicy zaprowadzili go do niewielkiego, wytyczonego balustradą kwadratu, gdzie przykuto go do stalowego, wystającego z podłogi słupka. Sędziowie przedstawili się, a oskarżyciele rozpoczęli mowę, jak się okazało – końcową.

– Wykonywanie rozkazów przez żołnierza jest podstawą istnienia armii. A posłuszeństwo podstawą społeczeństwa, w którym przyszło nam żyć pod miłościwie nam panującym monarchą. Ten oto osobnik, będąc podoficerem królewskiej piechoty i to na dodatek w specjalnej funkcji i jednostce, dopuścił się zbrodni przeciw obu powyższym. Zrobił to świadomie, narażając na szwank dobre imię naszej ojczyzny. Wnioskujemy przed wysokim sądem o dożywocie w obozie pracy przymusowej przy kopalni Skarbnik. – Złożył papiery trzymane w ręku, po czym cofnął się o krok, a Michael już wiedział, która kopalnia sponsorowała tego prawnika.

– Dziękuję – odparł sędzia tak leniwie, iż jedno zdanie rozciągnął we wręcz niemożliwie długi monolog. – Czy obrona widzi jakieś okoliczności łagodzące?

– Tak, wysoki sądzie – rzekł młody i, jak można było podejrzewać, ledwo co opierzony obrońca. – Za oskarżonym przemawia wcześniejsza, dodam, że nienaganna, służba oraz fakt, iż czyny, których się dopuścił, uniemożliwiły aresztowanie przez wroga jednego z naszych agentów. Szczegółów jednak nie znamy, gdyż zostały utajnione.

Sędzia długo milczał, wertując papiery zaścielające stół, po czym spojrzał na Sterna. Przyglądał mu się podejrzanie ciekawsko, ażeby po raptem kilku chwilach wrócić do papierów. Odpieczętował jakąś kopertę znajdującą się w teczce Michaela. Przeczytał uważnie jej zawartość. Potem jeszcze raz. I kolejny. Po czym podpalił i wrzucił do śmieci.

– Dziękuję zebranym za cierpliwość – odezwał się. – Czy oskarżony chciałby coś dodać? Nie? To dobrze. Proszę powstać. Majestatem Jego Wysokości króla Daniela Pierwszego Zundorfa ogłaszam wyrok w imieniu sądu prowincji cerberyjskiej. Niniejszym oskarżonego sierżanta Michaela Sterna uznaje się winnym zarzucanych czynów, ale w obliczu licznych zasług i okoliczności łagodzących jako karę zasądzam dożywocie w kolonii karnej o obniżonym rygorze. Oskarżony zostaje też zwolniony ze służby z zachowaniem honorów i przysługujących świadczeń. Od wyroku nie przysługuje stronom prawo odwołania. Zamykam rozprawę.

Wszyscy wstali, a sędzia powoli zaczął się pogrążać w półśnie na swoim fotelu.

Michaela strażnicy odkuli i zdjęli mu kajdanki. Wtedy też podszedł do niego jego obrońca i pierwszy raz się do niego odezwał:

– Ale ty masz szczęście albo znajomości! – Aż ociekał entuzjazmem i to niemal dosłownie. – Nie wiem, co było w tej kopercie, ale dzięki niej wygrałem przegraną sprawę.

– Nie chcę ci psuć dnia zwycięstwa, ale raczej słabo to wyszło. Dostałem dożywocie. – Michael daleki był od jakichkolwiek objawów radości czy szczęścia.

– No niby tak, ale jak zdasz sobie sprawę, że tego sędziego przezywają Stryczek, to nie jest w sumie aż tak źle. – Obrońca intensywnie podrapał się w podbródek. – Poza tym dożywocie w obozie, gdzie miałeś trafić, to góra dziesięć lat, a w kolonii spokojnie dożyjesz późnej starości w otoczeniu wianuszka wnucząt.

– Albo ty się nieco zagalopowałeś, albo ja czegoś nie ogarniam. – Michael przystopował nieco rozbujały entuzjazm obrońcy. – Wyjaśnij mi, proszę.

– Proszę uprzejmie. Kolonia o obniżonym rygorze to w sumie ogrodzone miasto pod specjalnym nadzorem, którego nie wolno ci opuszczać bez przepustki. Ale żyje się tam dość zwyczajnie. Dostaniesz przydziałowe mieszkanie i brygadę pracy. W ramach brygady dostajesz któryś z wolnych wakatów, często zgodnych z kwalifikacjami. I tak do siedemdziesiątki, kiedy to pracować już nie musisz, a i tak należy ci się porcja z kotła. Wolno tam za zgodą komendanta kolonii zawierać małżeństwa, a dzieci z niego pochodzące są wolnymi ludźmi. W koloniach są normalne sklepy i można przyjmować gości, a ludzie z okolicznych wsi często zajeżdżają tam na targ. Praca nie jest niewolnicza, bo dostajesz za nią dolę. Niewielką, ale po co większa, skoro i tak masz zagwarantowane i wyżywienie, i zakwaterowanie.

Nie odprowadzono go do celi, ale do biura, w którym musiał kolejny raz zmierzyć się z największym wrogiem: z biurokracją. Gdy skończyli, wręczono mu średniej wielkości zawiniątko zawierające jakieś rupiecie, które okazały się jego rzeczami osobistymi. Dostał też bankową książeczkę rozliczeniową, za pośrednictwem której miało być mu wypłacane wynagrodzenie w kolonii. Książeczka taka, wystawiona na konkretne dane i magicznie zabezpieczona, pozwalała na korzystanie z zasobów zgromadzonych w banku w dowolnej placówce Banku Królewskiego oraz w bankach Monserat i Matry Marchii.

Ponieważ zwolniono go ze służby z zachowaniem świadczeń, na koncie miał żołd za jakieś pięć lat plus półroczną odprawę podoficerską. Dawało to spory mająteczek. Wiedział, że raczej nie będzie miał możliwości z niego w pełni korzystać, ale zawsze było to jakieś zabezpieczenie na starość.

Nim opuścił sąd, podszedł do niego oficer w stopniu kapitana piechoty i wręczył mu małe, ale ciężkie puzderko. Wewnątrz znajdował się złoty medalion pięciocentymetrowej średnicy z wytłoczonym z jednej strony herbem Klubu Samobójców i godłem państwowym z drugiej strony. Takie medaliony dostawali weterani, aby mogli w cywilu posługiwać się przywilejami dostępnymi dla takiej elity. Każdy wojskowy miał niepisany obowiązek pomóc weteranowi w potrzebie.

Michael obrócił teraz w dłoni ciężki, chłodny krążek złota. To było bardzo miłe. Niby i owszem, że mu się to należało, ale jednak był skazanym więźniem. Wsunął krążek do kieszeni na piersi i roztarł skostniałe dłonie.

Kaczeńce na dnie jaru powinny kwitnąć od brzeźnia, czyli z początkiem wiosny, a teraz był strąpacz, a więc zima w najlepsze. Jednak tutaj, nad morzem, na południu, klimat był dużo, ale to dużo łagodniejszy. Tylko przez kilka tygodni zimą zalegał śnieg, a i niezbyt go było dużo. Natura przeforsowywała tutaj nastanie wiosny stanowczo wcześniej niż gdziekolwiek indziej, gdzie przyszło mu bywać. W Gnieździe o tej porze zalegały śniegi, a przez zatokę portową można było niekiedy nawet przejść po lodzie. W Visnie pewnie też jeszcze zdarzały się opady śniegu. A tutaj kwitły kaczeńce.

Było jednak jeszcze dość chłodno. Zwłaszcza z rana i pod wieczór. Słońce już chyliło się ku zachodowi, a więc i temperatura zaczynała nieco spadać. Nie powinna spaść poniżej zera, ale zatrzymać się gdzieś na poziomie siedmiu, może ośmiu stopni. Nie musiał do celowania wprowadzać poprawki na tę zmianę pogody, bo dystans był za mały. Gdyby walił na sześćset metrów, to co innego, ale tutaj nie było to konieczne.

Nosił skórzaną kurtkę sięgającą do połowy uda, wykonane z grubego płótna luźne spodnie, wojskowym sposobem wpuszczone w wysoko sznurowane trepy z podkutą podeszwą. Buty takie pojawiły się jeszcze za czasów wojennych jako alternatywa dla wojskowych trzewików. Nie zaskarbiły sobie jednak entuzjazmu wśród wyższej kadry oficerskiej. Podobnie zresztą jak spodnie, które nosił. Uważali oni, że są zbyt ordynarne jak na ubiór szlachetnego wojownika Jego Królewskiej Mości. W praktyce sprowadzało się to do tego, iż żołnierz dalej drałował w białych portkach i kolorowej kurteczce zamiast w wygodnym i praktycznym umundurowaniu, które dawałoby mu w polu choćby minimum kamuflażu, jak czyniły mundury Kruków. Tam u sterów zasiadali ludzie myślący logicznie, którzy o ile sami nie wąchali prochu, to nie wstydzili się słuchać rad oficerów i podoficerów z doświadczeniem liniowym. Zdarzało się, i to jeszcze za czasów służby Sterna w okopach, że królewscy wymieniali sprzęt na zdobyczny, nie bacząc na kary i nagany.

Ale po co się denerwować, jak to było gdzieś tam, kiedyś tam. Tu i teraz właśnie na cel wychodził prawdziwy i realny przeciwnik. To musiał być ten. Nie mogło być mowy o pomyłce. To na pewno ten, a nie inny niedźwiedź poranił drwali na porębie, a teraz kroczył jak dumny król puszczy środkiem jaru. Michael skupił się bardziej i przymierzył. Czekał jednak z oddaniem strzału. Wiedział, że musi trafić od przodu w otwartą paszczę albo w oko lub w ucho, bo inaczej uszkodzi trofeum, a gra szła o wysoką stawkę. Komendant kolonii czerpał przyjemność z chełpienia się myśliwskimi podbojami. A że sam niezbyt znał się na łowiectwie, załatwiał sobie nowe trofea rękami myśliwych takich jak Michael „Miedziak” Stern. Ale liczyły się tylko te sztuki, które idealnie nadawały się do wypchania i postawienia w salonie łowieckim.

Ostatni miesiąc dał się Michaelowi we znaki. Było tylko kilka ofert pracy dla nowo przybyłych więźniów, ale żadna nie wydawała się bardziej atrakcyjna od innych. Poszukiwano wtedy, dwa miesiące temu, jedynie drwali zrębowych oraz węglarzy i hutników z doświadczeniem. Ponieważ doświadczenia nie posiadał, szybko trafił do brygady zrębowej. Drewna stąd nigdzie nie wywożono, ale lokalny tartak robił z niego deski na budowę chat i mebli. Zarówno dymarki, jak i piece hutnicze czy kopce węglarzy czymś opalać trzeba było.

Praca była bardzo ciężka i w sumie niebezpieczna. Jedzenia faktycznie nikt im nie żałował, ale co do jego jakości… No cóż, pozostawiała wiele do życzenia. W ciągu dnia dostarczano im na plac robót ciepłą strawę w kotle, a poza tym na fajrant dostawali codzienną porcję chleba oraz przydział kiełbasy, sera, a czasem również innych mniej lub bardziej wyszukanych produktów. Można było uzupełnić dietę o produkty ze straganów lub sklepów, ale to kosztowało. Michael nie narzekał, bo pieniędzy miał aż nadto, ale nie afiszował się z tym, aby nie wzbudzić zawiści współtowarzyszy.

Na każdą brygadę roboczą przypadał jeden łowczy, który dwa dni pracy w tygodniu mógł poświęcić na polowania, aby dostarczyć mięsa kompanom. I o tę posadę Michael właśnie się starał. Poprzedniego łowczego ich brygady znaleźli na stryczku w jego chacie, więc pojawił się wakat.

Mieszkali w małych jednopokojowych domkach ze skośnym dachem sięgającym ziemi. Do wyboru mieli też pokój w długim baraku. Michaelowi jako weteranowi przypadł domek na skraju miasteczka. Wyposażenie było, delikatnie mówiąc, skromne. Murowany kominek na ścianie przeciwnej do wejścia, stół i trzy taborety oraz łóżko koło kominka dla lepszego wykorzystania ciepła. Ot, ciasny, ale własny kącik.

Teraz siedział w kancelarii brygadzisty, czekając na rozmowę, w której ponoć miał wziąć udział również komendant kolonii. Drzwi kancelarii uchyliły się i został zawezwany do środka.

– Sierżant Michael Stern? – spytał nie brygadzista, ale dość otyły mężczyzna ubrany w coś, co równie dobrze mogło być modnym płaszczem, jak i narzutą na kanapę.

– Osadzony Michael Stern – sprostował Miedziak, starając się włożyć w swój głos tyle spokoju, na ile pozwalały duże oczekiwania, jakie wkładał w tę rozmowę. – Ale tak, to ja.

– Nie bawmy się w semantykę – kontynuował komendant. – Słyszałem, żeście są nie najgorszym strzelcem.

– Tak, panie komendancie. Umiem strzelać dość dobrze. – Czuł, że jego rokowania rosną.

– A znak masz? – Komendant spojrzał na Sterna z nadzieją, prawdziwą nadzieją w oczach, a Michael, nie zwlekając, wydobył medalion. – Dobrze więc.

– Mam tę pracę?

– Masz – odparł już nie komendant, a brygadzista. – Jutro odbierzesz broń i papiery.

Jak się szybko miało okazać, wystarczyło w tym fachu wykazać się pieczołowitością, by zająć się tylko strzelaniem. I to już nie na potrzeby brygady, ale sklepu w mieście i samego komendanta.

Strzał!

Widział, jak kula rozrywa sierść bestii wewnątrz ucha. Niedźwiedź nawet nie wydał z siebie najmniejszego jęku, tylko padł na wznak, jakby ktoś odłączył mu zasilanie, jakby był pacynką. Strzał jak setki przed nim, broń stara, ale o doskonałej celności. Komendant dał mu ją, aby nie psuł skór i trofeów, po miesiącu pracy jako strzelec, kiedy to dostarczył mu pierwszego z wielu przecudnej urody jeleni. Stern wiedział, że nie było w tym krztyny sympatii, ale czysta kalkulacja. Lepsza broń to czystsze trafienia, czyli lepsze trofea. Proste.

Ten misiek był winny pokaleczenia kilku ludzi, ale o nagrodzie mówiło się od Święta Nawrócenia, kiedy jakiś gość pochwalił się komendantowi posiadaniem takiego okazu koło kominka. Nagrodą była rzekomo większa chata i zgoda na małżeństwo. Nie żeby planował lub tym bardziej miał z kim, ale zawsze lepiej mieć możliwości niż nie mieć. Inna sprawa, że założył się z piekarzem, że kropnie misia szybciej niż piekarski synalek idiota.

Wyglądało na to, że tym strzałem zdobył sobie lokum i naprawdę starą butelkę wybornej whisky. Uniósł się na łokciach i powoli wstał, pozwalając, aby krew na nowo zaczęła krążyć w zdrętwiałych nogach. Wywołało to ból, ale do zniesienia. Spakował do parcianego chlebaka notes i kompas oraz schował broń do ochronnego, wykonanego z impregnowanego płótna pokrowca. Nie szedł od razu po misia, najpierw skierował kroki w zgoła przeciwnym kierunku, gdzie w odległości dwustu, może trzystu metrów czekał w ukryciu zaprzężony osioł.

Nim zdążyło się na dobre ściemnić, powolutku wprowadzał już obarczonego niedźwiedziem osiołka do miasteczka. Na głównym rynku przy podwyższeniu szafotu stała większość ludzi, których miał nadzieję spotkać, a więc komendant i piekarz oraz miejscowy podstarzały już taksydermista* z przyuczanym do zawodu nastoletnim wnukiem. Wrażenie, jakie Stern wywarł na zebranych, przywożąc na osiołku niedźwiedzia, zadowoliło jego zaniedbywane ostatnimi czasy ego. Komendant cały promieniał, bo niedźwiedź był szlachetniejszy w gatunku i słuszniejszy w rozmiarze niż ten, którego posiadał jego znajomy. Piekarz wymawiał się od rozwiązania zakładu, ale szybko mu wyperswadowano wiarołomstwo i chcąc nie chcąc, musiał dostarczyć butelczynę ćwierćwiecznego szlachetnego trunku. Szybko też pozbył się Stern swojego osiołka, gdyż rodzina wypychaczy zabrała kłapouchego do siebie, obiecując zwrócić go nazajutrz wraz z połową mięsa w postaci przetworów. To już było coś. Tracił owszem połowę mięsa, ale nikt tak nie przyrządzał kiełbasy z dziczyzny jak szanowana małżonka taksydermisty i jej dwie brzydkie jak sam niedźwiedź, ale utalentowane kulinarnie córki.

Po papiery na nowy przydział mieszkaniowy miał się zgłosić w następnym tygodniu do kancelarii. Miał nigdy tego nie uczynić, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedział. A co z drugą częścią nagrody? Wbrew pozorom więzień w wykrwawionym wojną kraju może i nie był marzeniem każdej panny, ale też nie stanowił takiej złej partii. W miastach i wsiach wśród kawalerów w odpowiednim wieku panował spory deficyt. Pobory do wojska i późniejsze życie na froncie mocno przerzedziły ich szeregi, z wielu czyniąc kaleki. Nie zawsze kalectwo było fizyczne, ale często tak, bo w szpitalach zdarzało się, że we dwóch zajmowali jedno łóżko, ponieważ tylko tyle z nich zostawało. Ale najgorsze były rany psychiczne. Nikt nie wiedział, jak je leczyć, a uciążliwość dla społeczeństwa i potencjalnej żony i matki dzieciom była ogromna. Osadzony w kolonii karnej miał zaś dach nad głową i codzienny przydział żywności oraz stałą pracę. Czy tego chciał, czy nie. Mógł rodzinie zapewnić stabilną, choć ograniczoną do kolonii przyszłość. Dzieci miały tutaj zagwarantowaną edukację i opiekę medyczną, a to już stanowczo wyprzedzało krajowe standardy. Efekt był taki, że lokalna gazeta aż puchła od ogłoszeń matrymonialnych z całej niemalże prowincji. Głównie panny i młode wdowy szukały partnera, by wspólnie iść przez życie.

Michael Stern, wracając do swojego kawalerskiego lokum, zastanawiał się nad koniecznością zakupienia w najbliższym czasie gazety. Zawsze to lepiej, kiedy w domu czeka ktoś poza przeciągami. Zjadł kolację i poszedł spać. Jutrzejszy dzień miał być dla niego po raz pierwszy od dwóch tygodni w pełni wolny.

Rano nie spieszył się ze wstawaniem i zwlókł się z wyrka, dopiero gdy usłyszał stukanie do drzwi. W progu czekał parobek z przesłanymi przez wypychacza kiełbasami z niedźwiedzia oraz misą smalcu. Stern zatem zjadł sute śniadanie i zadowolony z życia ubrał się i wyszedł na niewielkie zakupy.

Gdy tylko wszedł w główną, nieco zwartą zabudowę miasteczka, szybko zorientował się, że coś było nie tak jak zwykle. Wszyscy byli bardzo podekscytowani i poruszeni. Niemal biegiem zmierzali w stronę rynku z szafotem. Na początku Stern podejrzewał, że ktoś ma zostać stracony, ale szybko pozbył się tej myśli, bo ludzie nie byli zaciekawieni i zdjęci grozą, tylko radośnie podekscytowani. Dał się ponieść tłumowi i szybko trafił na rynek, gdzie zdążyła zebrać się już chyba większość kilkutysięcznej społeczności. Nie dało się nie zauważyć, że szafot spływał nie posoką, ale girlandami kwiatów, oraz że na stojącym nieopodal maszcie flagowym powiewał sztandar państwowy. Flaga podniesiona była jedynie do połowy swej wysokości. Ktoś umarł i to ktoś znaczny. To dobrze. W pierwszym odruchu Michael obawiał się, że znowu wybuchła wojna.

Będzie żałoba, zapewne uzupełniona o dzień wolny od pracy, i wszystko wróci do normy. W końcu kto mógł umrzeć? Gubernator? W najlepszym razie któryś z marszałków. Komendant dał gestem wzniesionych ramion znać, by wszyscy zamilkli. Gdy zrobiło się na tyle cicho, aby było go dobrze słychać, przemówił.

– Towarzysze! Ojczyzna jest jak matka. A nasza matka właśnie pogrąża się w smutku, gdyż do grona swych przodków dołączył nasz wielki przywódca, król Daniel Pierwszy Zundorf, pozostawiając nas, sieroty, w nieukojonym żalu i smutku.

* Osoba zajmująca się przygotowywaniem trofeów z martwych zwierząt [przyp. red.].

Umarł król! Niech żyje król…

 

 

Tego dnia wszyscy jakby na coś czekali, a na co, wyjaśniło się już wczesnym wieczorem. Państwowość, podobnie jak natura, nie lubi próżni, a więc nic do końca nie ginie, tylko zmienia swój stan. Swój stan miał też niebawem zmienić królewski syn i to zarówno zawodowy, gdyż miał zostać ukoronowany, jak i stan cywilny – żenił się. A to niosło za sobą wiele uświęconych obyczajem tradycji, jak choćby amnestia.

Ludzie nie zawiedli się. Jeszcze tego dnia wieczorem, kiedy zmarł król ojciec, młody dziedzic rozesłał po kraju wieści, że za dwa tygodnie, to jest dwudziestego dnia strąpacza tysiąc dziewięćset czwartego roku kalendarza słońca, odbędą się uroczyste zaślubiny połączone z koronacją młodej pary. Michael zasłyszał od przekupek, że co prawda panna sroce spod ogona nie wypadła, ale i tak jej ród nie jest tak szlachetny, jak powinien być ród przyszłej królowej i matki następcy tronu. Na dodatek była ona rzekomo sierotą wojenną, co czyniło z niej poniekąd symbol czasów.

Michaela plotki zajmowały raczej średnio, a i sama amnestia nie za bardzo. Wiedział, że obejmie ona raptem kilka kategorii przestępstw, a na dodatek nie zakładał, żeby tak ważna gałąź przemysłu krajowego, jaką stanowiły kolonie karne, chętnie pozbyła się wielu „pracowników”. Życie nauczyło go nie mieć oczekiwań niepowiązanych z własną ciężką pracą. Tak było o wiele łatwiej, bo się człowiek nie rozczarowywał i tym samym nie cierpiał.