Prezydentowa Karolina Kaczorowska Stanisławów Sybir Afryka Londyn - Iwona Walentynowicz - ebook

Prezydentowa Karolina Kaczorowska Stanisławów Sybir Afryka Londyn ebook

Iwona Walentynowicz

0,0

Opis

Bohaterka tej książki należy do pokolenia, które nazywano straconym pokoleniem Kolumbów. Ale ona, w przeciwieństwie do tylu innych, może uznać się za osobę spełnioną, o życiorysie niebanalnym, naznaczonym troską o dobro najważniejsze – ojczyznę. Karolina z rodziny Mariampolskich pochodzi z Kresów. W dramatycznych okolicznościach została, jak wielu innych Polaków, zesłana na Syberię. Wraz z innymi przez Rosję, Iran, Indie trafiła do Afryki i dopiero tam jej los odmienił się na lepszy. Dziś, po latach, opowiedziała o swych przeżyciach, by nie odeszły w zapomnienie. Opowieść kończy w tym momencie, gdy spotkała swego przyszłego męża – ostatniego Prezydenta RP na Uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 297

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ZabaWberecie

Z braku laku…

zależy co kto lubi. Ja nie przebrnęłam
00

Popularność




Słowo wstępne

Słowo wstępne

Książka ta upa­mięt­nia śp. Karo­linę Kaczo­row­ską, ostat­nią Pierw­szą Damę II Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej, którą w kwiet­niu 2022 roku żegna­li­śmy w Świą­tyni Opatrz­no­ści Bożej w Wila­no­wie. Uro­czy­sto­ści pogrze­bowe były głę­boko wzru­sza­jące i dały czas na reflek­sje, ale dla mnie było to też poże­gna­nie bli­skiej mi osoby. Były­śmy czę­ścią rodziny har­cer­skiej, w któ­rej się wycho­wa­łam. Wspo­mi­na­jąc spo­tka­nia z oka­zji imie­nin, rocz­nic i świąt, widzę panią Lilę zawsze miłą, uśmiech­niętą i bar­dzo ele­gancką.

Jako Pierw­sza Dama pani Karo­lina god­nie wspie­rała swo­jego męża śp. Pre­zy­denta Ryszarda Kaczo­row­skiego. Po jego śmierci na­dal przyj­mo­wała liczne zapro­sze­nia na uro­czy­sto­ści i spo­tka­nia, które uświet­niała swoją obec­no­ścią.

Tak jak wszyst­kie matki Polki z tego poko­le­nia przez całe życie sta­rała się prze­ka­zy­wać dzie­ciom uro­dzo­nym na obczyź­nie kul­turę, tra­dy­cję i uczyć praw­dzi­wej histo­rii Pol­ski. Dbała też o naukę pol­skiego języka.

Swoim nie­stru­dzo­nym i nie­prze­rwa­nym wysił­kiem przy­czy­niła się do dorobku Emi­gra­cji Nie­pod­le­gło­ścio­wej. Dowo­dem tego jest udział w powsta­niu licz­nych orga­ni­za­cji i insty­tu­cji, które do dziś pro­wa­dzą swoją dzia­łal­ność, należą do nich m.in. pol­skie para­fie, orga­ni­za­cje spo­łeczne, mło­dzie­żowe i kom­ba­tanc­kie, pol­skie szkoły sobot­nie i zespoły folk­lo­ry­styczne. Pod­stawą tej dzia­łal­no­ści utrzy­my­wa­nej z fun­du­szy wypra­co­wa­nych wła­snymi siłami, bez pomocy zewnętrz­nych agen­cji, były pol­skie domy rodzinne, które wycho­wy­wały kolejne poko­le­nia w duchu pol­skim.

W Zjed­no­cze­niu Polek pani Karo­lina dzia­łała tak długo, jak na to pozwa­lało jej zdro­wie. Umi­lała nam pracę, przy­no­sząc na zebra­nia zarządu pyszną babkę pie­czoną na parze, któ­rej żadna z nas nie umiała upiec. Jej spo­sób bycia wpły­wał na miłą kole­żeń­ską atmos­ferę na zebra­niach zarządu i wal­nych zgro­ma­dze­niach, któ­rym przez wiele lat prze­wod­ni­czyła. Kiedy roz­pa­try­wa­ły­śmy prośby o pomoc, reago­wała z tro­ską i oka­zy­wała empa­tię ludziom w potrze­bie.

Była oddana pracy cha­ry­ta­tyw­nej nie tylko w naszej orga­ni­za­cji. Uczyła przed­mio­tów zawo­do­wych w szko­łach angiel­skich, a resztę czasu poświę­cała rodzi­nie i pol­skiemu spo­łe­czeń­stwu. Wspie­rała dzia­łal­ność har­cer­ską i brała czynny udział w pra­cach pol­skiej para­fii, w któ­rej przez pewien okres była pre­ze­sem Koła Pań. Orga­ni­zo­wała różne akcje cha­ry­ta­tywne, m.in. pomoc na rzecz stu­den­tów głu­chych i głu­cho­nie­mych w Pol­sce – powta­rzała czę­sto motto tej akcji: „Serce za ser­cem, serca za ser­cem”.

Teresa Szad­kow­ska-Łakomy Pre­zes Zjed­no­cze­nia Polek w Wiel­kiej Bry­ta­nii

Od autorki

Od autorki

Józef Pił­sud­ski w prze­mó­wie­niu na otwar­cie Sejmu Usta­wo­daw­czego 10 lutego 1919 roku powie­dział: „Sąsie­dzi nasi, z któ­rymi pra­gnę­li­by­śmy żyć w zgo­dzie, nie chcą zapo­mnieć o wie­ko­wej sła­bo­ści Pol­ski, która tak długo stała otwo­rem dla najaz­dów i była ofiarą narzu­ce­nia jej woli prze­mocą i siłą”. Napaść Nie­miec hitle­row­skich z jed­nej strony, a Rosji sowiec­kiej z dru­giej, we wrze­śniu 1939 roku, zdała się być mrocz­nym speł­nie­niem tych słów, a i fatalne geo­po­li­tyczne poło­że­nie Pol­ski spo­wo­do­wało, iż wschod­nie jej tereny zostały bez­praw­nie w świe­tle prawa mię­dzy­na­ro­do­wego przy­łą­czone do repu­blik sowiec­kich – ukra­iń­skiej i bia­ło­ru­skiej. Pra­gnie­niem Józefa Sta­lina było oczysz­cze­nie tych ziem z lud­no­ści, która mogła orga­ni­zo­wać opór oraz pie­lę­gno­wać świa­do­mość histo­rycz­nej i kul­tu­ro­wej odręb­no­ści, toteż w tym celu w latach 1940–1941 wła­dze ZSRS prze­pro­wa­dziły cztery ogromne depor­ta­cje lud­no­ści na Sybir.

Dzieje miesz­kań­ców wschod­nich obsza­rów II Rze­czy­po­spo­li­tej, rzu­co­nych w naj­od­le­glej­sze i prze­waż­nie nie­za­miesz­kane zaka­marki Rosji sowiec­kiej nie tylko pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej, zdają się być wciąż tema­tem żywym, koniecz­nym do zba­da­nia i potrzeb­nym do upa­mięt­nie­nia. Jest wiele prac lite­ra­tury wspo­mnie­nio­wej, opi­su­ją­cych życie w mroź­nej sybe­ryj­skiej taj­dze, są liczne rela­cje pisane przez uczest­ni­ków wyda­rzeń, tak jak je zapa­mię­tali, są także kore­spon­den­cje nie­rzadko skra­piane łzami. Pro­ble­ma­tyka maso­wych depor­ta­cji docze­kała się rów­nież opra­co­wań histo­rycz­nych. Ist­nieją prace badaw­cze na temat sił zbroj­nych II RP, wal­czą­cych pol­skich jed­no­stek woj­sko­wych, pod­da­wane jest ana­li­zie życie i doko­na­nia dowód­ców, gene­ra­łów, ofi­ce­rów i żoł­nie­rzy bio­rą­cych udział w dru­giej woj­nie świa­to­wej. Tym­cza­sem pozo­staje nie­mal nie­zau­wa­żona lub zepchnięta na mar­gi­nes rola kobiet – matek, córek i sióstr – zarówno w odnie­sie­niu do ich nad­ludz­kiej walki o prze­trwa­nie na wygna­niu na Sybe­rii, w Repu­blice Komi czy Kazach­sta­nie, tro­ski o wykar­mie­nie dzieci, jak i umie­jęt­no­ści wyrwa­nia się z rąk oprawcy i wytrwa­łego podą­ża­nia szla­kiem za pol­skim woj­skiem przez Buzu­łuk i Kir­gi­zję ku wol­no­ści. Wyczer­pu­jącą pracą badaw­czą nie został objęty także wysi­łek kobiet (nauczy­cie­lek, matek, har­ce­rek) wło­żony w wycho­wa­nie patrio­tyczne poko­le­nia pol­skiej mło­dzieży, żyją­cej w cza­sie wojny w osie­dlach pol­skich dla uchodź­ców w Afryce, Indiach, Mek­syku czy Nowej Zelan­dii, a także pod­czas powo­jen­nej emi­gra­cji w Wiel­kiej Bry­ta­nii, któ­rego pozy­tywne efekty w postaci patrio­tycz­nych postaw mło­dzieży (wnu­ków i prawnu­ków pol­skich zesłań­ców) widoczne są do dziś.

Świa­dec­twem powyż­szych war­to­ści jest życio­rys pani Karo­liny z Mariam­pol­skich Kaczo­row­skiej, ostat­niej Pierw­szej Damy II Rze­czy­po­spo­li­tej, mał­żonki Pre­zy­denta Ryszarda Kaczo­row­skiego. Depor­to­wana jako dzie­się­cio­let­nia dziew­czynka wraz z rodzi­cami i bra­tem ze Sta­ni­sła­wowa do Repu­bliki Komi, podzie­liła los setek tysięcy miesz­kań­ców wschod­niej Pol­ski, wyka­zu­jąc nie­zwy­kłą siłę cha­rak­teru. Ujęty w niniej­szej książce obraz życia rodziny Mariam­pol­skich, zarówno w rze­czy­wi­sto­ści II Rze­czy­po­spo­li­tej, jak i na wojen­nym wygna­niu – jest egzem­pli­fi­ka­cją losu jed­nej z wielu rodzin pol­skich, któ­rym wojna ode­brała rodzinny dom, mają­tek, a nawet ojczy­znę. Karo­linę Kaczo­row­ską pro­wa­dzi przez wybo­istą zesłań­czą, a potem uchodź­czą wędrówkę nie­zwy­kle zaradna i inte­li­gentna kobieta – jej matka Roza­lia Mariam­pol­ska. Nie­zli­czone przy­kłady mądrego dzia­ła­nia pani Roza­lii w sytu­acji zagro­że­nia poka­zują, przed jakimi wyzwa­niami zna­la­zło się tysiące kobiet rzu­co­nych w głąb sybe­ryj­skiej tajgi, roz­dzie­lo­nych z mężami i ojcami, któ­rzy wię­zieni w łagrach musieli wal­czyć o prze­trwa­nie, by za chwilę na fron­cie sta­nąć do walki o szansę powrotu do ojczy­zny. Mat­kom na zesła­niu przy­pa­dła rola obroń­czyń dzieci, sta­nęły przed koniecz­no­ścią wyka­za­nia się olbrzy­mią siłą – zarówno fizyczną, by zapra­co­wać na kromkę chleba, jak i psy­chiczną, by nie zała­mać się i nie prze­stać wie­rzyć w oca­le­nie. Warunki życia w nędzy, o gło­dzie, w cho­ro­bach i na przej­mu­ją­cym mro­zie wery­fi­ko­wały zarad­ność i zde­ter­mi­no­wa­nie Polek.

Upra­gniony i wycze­ki­wany koniec wojny nie był dla pol­skich zesłań­ców zakoń­cze­niem tułaczki. Mimo ogrom­nej tęsk­noty za ojczy­zną nie mieli oni bowiem do czego wra­cać, bo tej czę­ści kraju, gdzie stał ich dom, już nie było. Nie chcieli też wra­cać do Pol­ski opa­no­wa­nej przez Sowie­tów. Żadna z osób, które prze­szły przez pie­kło depor­ta­cji, nie wyobra­żała sobie życia w tym pozna­nym już sys­te­mie. Poza powro­tem do kraju zesłańcy mogli wyje­chać do Wiel­kiej Bry­ta­nii lub ruszyć na dal­szą emi­gra­cję, np. do USA, Kanady, Austra­lii czy Nowej Zelan­dii. Pań­stwo Kaczo­row­scy wybrali Anglię i choć początki dla wszyst­kich Pola­ków były tam nie­zwy­kle cięż­kie, to to wyjąt­kowe poko­le­nie w szcze­gólny spo­sób potra­fiło przy­sto­so­wać się do realiów życia. W czę­ści publi­ka­cji, na przy­kła­dzie doro­słego życia pani Karo­liny Kaczo­row­skiej, uka­zana została histo­ria Polek, które stwo­rzyły na emi­gra­cji swoją „małą ojczy­znę” przez pro­wa­dze­nie pol­skich domów, kul­ty­wo­wa­nie pol­skich tra­dy­cji, oby­cza­jów i kul­tury. Roz­wi­ja­jąc dzia­łal­ność cha­ry­ta­tywną, nio­sły pomoc roda­kom w Pol­sce oraz poza gra­ni­cami kraju, orga­ni­zo­wały koła pomocy przy pol­skich para­fiach, two­rzyły pol­skie szkoły dla swo­ich dzieci i wycho­wy­wały je w duchu patrio­tycz­nym i peł­nym har­cer­skich war­to­ści.

Książka jest wzbo­ga­co­nym o nowe tre­ści wyda­niem bio­gra­fii pani Pre­zy­den­to­wej, pt. Pre­zy­den­towa Karo­lina Kaczo­row­ska. Sta­ni­sła­wów, Sybir, Afryka, Lon­dyn, która uka­zała się w 2011 roku i obec­nie jest na rynku wydaw­ni­czym nie­do­stępna. Przed­sta­wiony w publi­ka­cji mate­riał jest rezul­ta­tem moich badań oraz bli­skiej współ­pracy z panią Karo­liną Kaczo­row­ską. Dzięki spo­tka­niom z nią, wywia­dom oraz nagra­niom roz­mów jestem jed­nym z nie­licz­nych histo­ry­ków w Pol­sce, który ma dużą wie­dzę o życiu Pierw­szej Damy. Uzu­peł­niam ją źró­dłami z boga­tego archi­wum Ośrodka „Karta”, z Archi­wum Akt Nowych, Insty­tutu Pol­skiego i Muzeum gen. Sikor­skiego, a także archi­wa­liami, które otrzy­ma­łam od Pre­zy­den­to­wej Karo­liny Kaczo­row­skiej. Pozy­ska­łam rów­nież wie­dzę i doku­menty od byłych zesłań­ców i innych osób, któ­rych losy przed wojną i w cza­sie wojny były podobne do losów naszej boha­terki, w Pol­sce i na świe­cie. Są to m.in. wywiady z miesz­kań­cami Łyśca na Ukra­inie, któ­rych nie dotknęło zesła­nie i któ­rzy pamię­tali Karo­linę Kaczo­row­ską z lat dzie­cię­cych, są to zdję­cia i doku­menty z Afryki i Wiel­kiej Bry­ta­nii, a także wspo­mnie­nia i doku­menty udo­stęp­nione przez pry­watne osoby w Pol­sce. Boga­tym źró­dłem wspo­mnień Sybi­ra­ków, które miały istotny wkład w pozna­nie pro­ble­ma­tyki depor­ta­cyj­nej oraz dopeł­niły obraz uka­zu­jący losy miesz­kań­ców wschod­nich tere­nów II Rze­czy­po­spo­li­tej, są m.in. cza­so­pi­smo Związku Sybi­ra­ków „Sybi­rak”, kwar­tal­nik Rady Nauko­wej Zarządu Głów­nego Związku Sybi­ra­ków „Zesła­niec” oraz kwar­tal­nik Sto­wa­rzy­sze­nia Rodzin Osad­ni­ków Woj­sko­wych i Cywil­nych Kre­sów Wschod­nich „Kre­sowe Sta­nice”.

Wyra­żam szcze­gólną wdzięcz­ność pani Pre­zy­den­to­wej Karo­li­nie Kaczo­row­skiej za otwar­cie serca i domu oraz poświę­ce­nie cen­nego czasu na dłu­gie, wzru­sza­jące roz­mowy. Szcze­gólne podzię­ko­wa­nia kie­ruję do córek pani Pre­zy­den­to­wej – pani Jagody Kaczo­row­skiej i pani Ali­cji Jan­kow­skiej – które podzie­liły się wspo­mnie­niami z lat dzie­cię­cych. Dzię­kuję także byłym zesłań­com, któ­rzy zechcieli spo­tkać się ze mną i opo­wie­dzieć o oso­bi­stych doświad­cze­niach. Wyrazy wdzięcz­no­ści kie­ruję do pro­fe­sora Wie­sława Jana Wysoc­kiego za cenne kon­sul­ta­cje, a także do recen­zen­tów – pro­fe­sora Jana Żaryna oraz pro­fe­sora Adama Cze­sława Dobroń­skiego, któ­remu także dzię­kuję za udo­stęp­nie­nie zdjęć. Podzię­ko­wa­nia prze­ka­zuję wydaw­nic­twu Bel­lona oraz tym wszyst­kim, któ­rzy przy­czy­nili się do powsta­nia książki. Swoim bli­skim, przy­ja­cio­łom i rodzi­nie bar­dzo dzię­kuję za wspar­cie, wyro­zu­mia­łość i wsze­laką pomoc.

Sta­ni­sła­wów i oko­lice

I. Tam, gdzie pozostał dom…

I

Tam, gdzie pozo­stał dom…

Malow­ni­czo poło­żone pod­miej­skie tereny Sta­ni­sła­wowa to kra­ina bez­tro­skich lat dzie­ciń­stwa Karo­liny Kaczo­row­skiej. Z domu, w któ­rym przy­szła na świat, roz­ta­czał się z jed­nej strony gór­ski kra­jo­braz, a z dru­giej – rów­nina pod­kar­packa. Mówiono, że to naj­pięk­niej­sze miej­sce na całym Poku­ciu. W tym domu uro­dził się także jej ojciec, Fran­ci­szek Mariam­pol­ski, syn Michała i Anny. Kiedy w listo­pa­dzie 1918 roku wra­cał z wojny jako dwu­dzie­sto­letni żoł­nierz Legio­nów Pił­sud­skiego, w sercu miał tęsk­notę za rodzin­nym domem, ale i nie­po­kój, bo Łysiec był oku­po­wany przez woj­ska rosyj­skie. Mia­steczko zostało poważ­nie znisz­czone, a słynny piękny ormiań­ski kościół doszczęt­nie zruj­no­wany. Mimo to miesz­kańcy prze­trwali, rodzice Fran­ciszka także.

Łysiec, w któ­rym Mariam­pol­scy zamiesz­ki­wali od poko­leń, osa­dzony był na dobrach Potoc­kich, a następ­nie Kos­sa­kow­skich. Od połowy XVII wieku licz­nie osie­dlili się tu Ormia­nie. Przed wojną żyło w Łyścu wielu boga­tych ormiań­skich kup­ców oraz rze­mieśl­ni­ków, któ­rzy trud­nili się wyro­bem skór safia­no­wych. Do nowo powsta­łego mia­sta Sta­ni­sła­wowa było zale­d­wie dzie­więć kilo­me­trów, łatwiej więc im było zbyć towary. Dla nich powstała para­fia kato­licka obrządku ormiań­skiego. Łysiecki kościół ormiań­ski, który w 1669 roku, kilka lat po zało­że­niu Sta­ni­sła­wowa, ufun­do­wał Andrzej Potocki, het­man polny koronny i woje­woda kijow­ski, słu­żył oby­dwu obrząd­kom: ormiań­skiemu i łaciń­skiemu. Matka Fran­ciszka, Anna (z domu Ryśniuk), z pocho­dze­nia też była Ormianką, ale wyzna­nia rzym­sko­ka­to­lic­kiego. Łysiec wyróż­niał się w oko­licy tym, że miał łaskami sły­nący obraz, do któ­rego przy­by­wały pie­sze piel­grzymki wier­nych ze Sta­ni­sła­wowa. Obraz na płót­nie nakle­jo­nym na deskę, na wzór cudow­nego obrazu Matki Boskiej z kate­dry ormiań­skiej w Kamieńcu Podol­skim, przed­sta­wia­jący Naj­święt­szą Bogu­ro­dzicę pia­stu­jącą Dzie­ciątko Jezus, które wska­zuje prawą rączką swą Matkę, a w lewej trzyma książkę, powstał pod koniec XVI wieku. Nama­lo­wał go, nie­ustan­nie poszcząc i modląc się żar­li­wie, sędziwy kapłan z ormiań­skiego kościoła o imie­niu Kolumb, który zapra­gnął mieć w domu wize­ru­nek Matki Bożej. Tuż przed śmier­cią ksiądz Kolumb prze­ka­zał obraz swo­jemu następcy, kapła­nowi Grze­go­rzowi.

Cudowny obraz w Sank­tu­arium Matki Bożej Łysiec­kiej w Gli­wi­cach

Nowy ksiądz rów­nież zapra­gnął mieć ten wspa­niały pre­zent w swoim domu. Z bie­giem czasu kapłan otrzy­mał znak od Matki Bożej, aby prze­nieść jej wize­ru­nek do kościoła i w ten spo­sób udo­stęp­nić go wszyst­kim wier­nym. Ksiądz Grze­gorz chciał jed­nak mieć ten obraz wyłącz­nie dla sie­bie i nie posłu­chał pole­ce­nia. Dopiero gdy poczuł, że zatrzę­sła się pod nim zie­mia, prze­stra­szony nie­zwłocz­nie prze­niósł obraz we wska­zane przez Matkę Boską miej­sce. Od razu zaczęły się dziać nie­wia­ry­godne przy­padki uzdro­wień oraz nawró­ceń. Jed­nym z naj­więk­szych cudów, jakie nastą­piły po umiesz­cze­niu obrazu na ołta­rzu łysiec­kiego kościoła, było oca­le­nie miesz­kań­ców mia­steczka od moro­wej zarazy, która pano­wała w oko­li­cach Sta­ni­sła­wowa. Wszyst­kie pobli­skie wio­ski doty­kała nio­sąca śmierć i sie­jąca spu­sto­sze­nie cho­roba, poza Łyś­cem, gdzie miesz­kańcy codzien­nie odpra­wiali pro­ce­sję z obra­zem wokół kościoła. Każ­dego roku 16 sierp­nia o świ­cie wyru­szała piel­grzymka ze sta­ni­sła­wow­skiej kole­giaty do Łyśca. W odpu­sto­wych uro­czy­sto­ściach brało udział nawet sześć tysięcy piel­grzy­mów. Utrwa­lił się wów­czas zwy­czaj ukła­da­nia cho­rych na ziemi dookoła kościoła, po czym wyno­szono cudowny wize­ru­nek Matki Bożej Łysiec­kiej na fere­tro­nie i obno­szono go nad leżą­cymi cho­rymi. W 1779 roku Łysiec wraz z drew­nia­nym kościo­łem znisz­czył pożar. Obraz prze­trwał pożary, a także pierw­szą wojnę świa­tową. W cza­sie wojny skra­dziono z niego koronę, którą w 1812 roku obsta­lo­wał bogaty ormiań­ski kupiec Miko­łaj de Hasso Agop­so­wicz u złot­ni­ków Jeh­lego i Zailera w Mona­chium. Zra­bo­wano rów­nież zło­cone suk­nie Matki Bożej zdo­bione w kwie­ci­sty rzeź­biony deseń, a także wota – znaki wiary.

Kiedy wybu­chła wojna i Fran­ci­szek Mariam­pol­ski wyru­szył na front, jego matka codzien­nie modliła się przed łysiec­kim obra­zem o opiekę nad swym jedy­nym synem, mło­dym żoł­nie­rzem wal­czą­cym gdzieś na fron­cie. Po szczę­śli­wym powro­cie mło­dzieńca do domu była pewna, że jego oca­le­nie zawdzię­cza Matce Bożej i proś­bom kie­ro­wa­nym do cudow­nego obrazu. W 1917 roku, prze­wi­du­jąc zruj­no­wa­nie kościoła przez sowiec­kie woj­ska, rosyj­ski kapi­tan Piotr Anicz­ków wywiózł cudowny obraz do Sta­ni­sła­wowa, gdzie umiesz­czono go w ormiań­skim kościele. W ten spo­sób kolejny raz wize­ru­nek Matki Bożej został ura­to­wany przed znisz­cze­niem. Ormiań­ski kościół w Łyścu odno­wiono w dwa lata po woj­nie i już w 1920 roku obraz w uro­czy­stej pro­ce­sji tysięcy wier­nych oraz ducho­wień­stwa powró­cił na swoje miej­sce na głów­nym ołta­rzu. Mając na uwa­dze te wyda­rze­nia, roz­po­częto sta­ra­nia o koro­na­cję cudow­nego obrazu. Od 1950 roku obraz Matki Bożej Łysiec­kiej znaj­duje się w kościele św. Trójcy w Gli­wi­cach.

Po woj­nie na gospo­dar­stwie rodziny Mariam­pol­skich bar­dzo przy­dała się pomoc syna. Każda z czte­rech sióstr mło­dego Fran­ciszka zdą­żyła już uło­żyć sobie życie. Naj­młod­sza sio­stra, Karo­lina, wstą­piła do zakonu w Koło­myi, naj­star­sza, Anto­nina, wyszła za mąż za Polaka, Fran­ciszka Tęczę, i zamiesz­kała w rodzin­nym domu męża w Łyścu, dwie pozo­stałe, Maria i Teresa, wyszły za Ukra­iń­ców. Chło­pak świet­nie radził sobie na gospo­dar­stwie, był pra­co­wity, co prze­kła­dało się na szybką odbu­dowę i roz­kwit nie­wiel­kiej rodzin­nej posia­dło­ści. Myślał przy­szło­ściowo, podej­mo­wał mądre i trafne decy­zje. Bli­scy zawsze mogli liczyć na jego pomoc. Tak też było pew­nego dnia, gdy jego sio­stra Mary­sia przy­szła do matki zapła­kana, bo mąż nie zgo­dził się, mimo że go bła­gała, by ochrzcić ich nowo naro­dzo­nego synka w kościele kato­lic­kim. On zaś naci­skał na chrzest dziecka w cer­kwi. Kłót­niom nie było końca, aż wresz­cie mąż Marysi na znak pro­te­stu wypro­wa­dził się z domu. Wtedy wła­śnie Fra­nek, wie­dząc jak bar­dzo zależy jego matce i sio­strze na kato­lic­kim chrzcie, zor­ga­ni­zo­wał kole­gów i kole­żanki i wraz z Mary­sią udali się do kościoła, aby ochrzcić dziecko. Po nie­spełna tygo­dniu mąż Marii – wie­dząc, że bunt na nic się już nie zda – wró­cił do domu, ale pod warun­kiem, że jeśli będą mieć następne dzieci, to będą ochrzczone w obrządku pra­wo­sław­nym. I tak też się stało. Fran­ci­szek trosz­czył się też o rodzi­ców i od świtu do nocy zaj­mo­wał się gospo­dar­stwem. Miał już dwa­dzie­ścia cztery lata, ale jakoś nie myślał o zało­że­niu rodziny, do czasu, kiedy zaprzy­jaź­nił się z młod­szą o sześć lat, piękną Roza­lią Kotopką.

Roza­lia od kilku lat miesz­kała w Łyścu Sta­rym, na tzw. Rów­ni­nach. Łysiec Stary od mia­steczka Łysiec dzie­liła zale­d­wie rzeka Bystrzyca Soło­twiń­ska. Po woj­nie jej rodzice, Józef i Maria Kotopka, posta­no­wili wraz z trójką dzieci opu­ścić oko­lice Rze­szowa, gdzie pano­wała wielka bieda, i wró­cić w rodzinne strony pod Sta­ni­sła­wów. Dom rodziny Kotop­ków poło­żony był na pogra­ni­czu wsi, pośród kilku naj­bar­dziej zamoż­nych pol­skich gospo­darstw. Ich posia­dłość rów­nież była oka­zała, mieli bowiem dużo ziemi oraz liczne zabu­do­wa­nia i wiele zwie­rząt. Józef Kotopka do pracy w gospo­darstwie zatrud­niał Ukra­iń­ców z Łyśca Sta­rego. Był dobry dla ludzi, dla­tego miał wielu chęt­nych do pracy. Rów­niny roz­ta­czały się na nie­wiel­kim pasie mię­dzy wsią a wzgó­rzem, na któ­rym funk­cjo­no­wał duży woj­skowy ośro­dek wypo­czyn­kowy – uzdro­wi­sko. W kuror­cie wypo­czy­wali pol­scy ofi­ce­ro­wie z rodzi­nami, około dwu­dzie­stu rodzin miało tam nawet swoje let­nie posia­dło­ści. Lud­ność ze wsi miesz­ka­ją­cych na wzgó­rzu i na Rów­ni­nach Pola­ków nazy­wała Mazu­rami. Teren z uzdro­wi­skiem, kościo­łem i zabu­do­wa­niami nosił nazwę Ole­siów. Chłopi z wio­ski jeź­dzili do Ole­siowa sprze­da­wać jaja, sery, masło i drób.

Roza­lia Kotopka nie mogła kon­ty­nu­ować nauki w szkole powszech­nej, tak wów­czas nazy­wano szkołę pod­sta­wową, którą po trze­ciej kla­sie prze­rwała wojna. Młod­sze dzieci miały pierw­szeń­stwo w edu­ka­cji. Dziew­czyna poma­gała więc rodzi­com w nowym gospo­dar­stwie. Kochała zwie­rzęta, a w szcze­gól­no­ści konie. Ojciec nauczył ją jeź­dzić konno i od tej pory spę­dzała dłu­gie popo­łu­dnia, galo­pu­jąc na swoim koniu przez oko­liczne łąki. Czę­sto jeź­dziła nad pobli­ski stru­myk Rad­czankę. Kiedy miała szes­na­ście lat, rodzice posta­no­wili zakoń­czyć to jej codzienne obco­wa­nie z przy­rodą.

– Czas na naukę zawodu – oznaj­mił ojciec.

I oddał córkę na przy­ucze­nie do wykwa­li­fi­ko­wa­nej kraw­co­wej do Sta­ni­sła­wowa. Naukę wień­czył dyplom ukoń­cze­nia kursu kra­wiec­twa męskiego. Edu­ka­cja kosz­to­wała bar­dzo dużo, ale rodzice wie­dzieli, że to jedyny spo­sób na zdo­by­cie porząd­nego zawodu. Jak się oka­zało, mieli świetną intu­icję, bo nabyte umie­jęt­no­ści pozwo­liły Roza­lii i jej rodzi­nie prze­żyć póź­niej bar­dzo cięż­kie czasy. Ale wtedy nikt jesz­cze nie myślał o naj­gor­szym. Roza­lia oprócz tego, że była bar­dzo pra­co­witą dziew­czyną, miała też wro­dzoną inte­li­gen­cję. Szybko nauczyła się pięk­nie szyć gar­ni­tury, koszule, płasz­cze, i nawet dawało jej to satys­fak­cję. W każ­dej uszy­tej przez nią rze­czy widać było nie­sa­mo­witą pre­cy­zję i dokład­ność wyko­na­nia. Nawet dziurki na guziki potra­fiła tak ele­gancko obszyć, że i bez guzi­ków mary­narka ład­nie by się pre­zen­to­wała.

W tych pięk­nych mło­dzień­czych latach panienka Rozalka poznała Fran­ciszka Mariam­pol­skiego i jako dwu­dzie­sto­latka 25 lutego 1925 roku została jego żoną. Zamiesz­kali wspól­nie w posia­dło­ści Fran­ciszka w Łyścu i tam w 1926 roku uro­dził się ich pierw­szy syn, który po dziadku ze strony ojca otrzy­mał na pierw­sze imię Michał, ale przez całe życie nazy­wano go dru­gim imie­niem – Józef. Dru­gie dziecko, rów­nież chłop­czyk, Marian Jan, zmarło zale­d­wie dwa mie­siące po uro­dze­niu, w 1928 roku, z powodu tzw. śmierci łóżecz­ko­wej, zadu­siw­szy się pod­czas snu. Kilka mie­sięcy póź­niej Roza­lia i Fran­ci­szek Mariam­pol­scy posta­no­wili prze­nieść się do domu rodzin­nego Roza­lii, bo jej ojciec Józef Kotopka zaczął cier­pieć na para­liż i potrzebna była pomoc Fran­ciszka w dużym gospo­dar­stwie. Tam, 26 wrze­śnia 1929 roku, przy­szła na świat upra­gniona dziew­czynka. Otrzy­mała imię Karo­lina. Mama na początku pla­no­wała dać córeczce na imię Irena. Kiedy dziecko miało ponad tydzień, trzeba było je ochrzcić. Wszyst­kie dzieci chrzciło się wów­czas szybko, taki był zwy­czaj. W tym cza­sie osła­biona Roza­lia roz­cho­ro­wała się i leżała w łóżku. Na szczę­ście na wieść o naro­dzi­nach dziew­czynki przy­je­chała z zakonu Karo­lina sio­stra Fran­ciszka, by pomóc cho­rej bra­to­wej, i zajęła się przy­go­to­wa­niami do chrztu. Rodzice, w podzięce za oka­zaną tro­skę, posta­no­wili dać dziecku imię po ciotce. Rodzi­cami chrzest­nymi zostali Anto­nina Tęcza, sio­stra Fran­ciszka, oraz Józef Kotopka, brat Roza­lii.

Karo­linka była wielką rado­ścią rodzi­ców i star­szego o cztery lata brata. Dużo póź­niej Roza­lii i Fran­cisz­kowi Mariam­pol­skim uro­dziło się jesz­cze dwóch synów, Cze­sio i Janu­szek. Star­szy jako trzy­na­sto­mie­sięczne dziecko zmarł na szkar­la­tynę, a młod­szemu cho­roba nie pozwo­liła dożyć nawet roku. Pozo­stali więc Józef i Karo­lina – wierni towa­rzy­sze swo­ich rodzi­ców na całe życie.

Z cza­sem Mariam­pol­scy zaczęli myśleć o wła­snym gospo­dar­stwie. Po śmierci rodzi­ców Fran­ciszka syn posta­no­wił sprze­dać rodzinną posia­dłość w Łyścu i rozej­rzeć się za więk­szym kawał­kiem ziemi. Nada­rzyła się wspa­niała oka­zja. Wła­ści­cielka dóbr ziem­skich pobli­skiego Zagwoź­dzia, Maria Bryk­czyń­ska herbu Gwiaź­dzicz, sprze­da­wała nie­wielką część swo­jej liczą­cej dwie­ście hek­ta­rów ziemi, którą prze­ka­zali jej rodzice – Mie­czy­sław i Olga (z domu Jabło­now­ska). Była to ele­gancka, szczu­pła, wysoka i bar­dzo pogodna pani. Nie miała męża ani dzieci, ojciec zmarł, gdy miała trzy­na­ście lat, brat wyje­chał do Lwowa, miesz­kała tylko z matką i sio­strą. Służba i robot­nicy, głów­nie Ukra­ińcy z Zagwoź­dzia, chęt­nie u niej pra­co­wali, bo była życz­liwa i hojna. Potra­fiła za wszystko wyna­gro­dzić z nawiązką, a i cie­płego słowa nikomu nie szczę­dziła. Znała Fran­ciszka Mariam­pol­skiego, gdyż dora­dzał jej w zarzą­dza­niu mająt­kiem i nie brał za to ani gro­sza.

Za więk­szą część pie­nię­dzy uzy­ska­nych ze sprze­daży gospo­dar­stwa rodzi­ców Fran­ci­szek Mariam­pol­ski kupił od Bryk­czyń­skiej ponad dwa­na­ście hek­ta­rów ziemi poło­żo­nej nad rzeką Bystrzycą Soło­twiń­ską, przy rogat­kach Sta­ni­sła­wowa. To, co pozo­stało z trans­ak­cji, wystar­czyło mu jesz­cze na zbu­do­wa­nie domu. Po śmierci ojca Roza­lii w 1935 roku matka – Maria Kotopka – wyszła ponow­nie za mąż i zamiesz­kała w środ­ko­wej czę­ści Pol­ski. Mariam­pol­scy sprze­dali więc rów­nież gospo­dar­stwo Kotop­ków i prze­nie­śli się do Zagwoź­dzia. Sys­te­ma­tycz­nie powsta­wały tam zabu­do­wa­nia gospo­dar­cze – sto­doła, dwie staj­nie, chlew­nia i wozow­nia. Posia­dłość, poło­żona na lek­kim wznie­sie­niu, pre­zen­to­wała się oka­zale.

Karo­lina Mariam­polsz­czanka dora­stała już w pięk­nym, kry­tym słomą, dużym par­te­ro­wym domu, gdzie były trzy sypial­nie i prze­stronna kuch­nia. Z cza­sem rodzice powięk­szyli liczbę zwie­rząt, mieli też aż sześć koni. Dobry gospo­darz Fran­ci­szek kochał konie, tak jak jego żona Roza­lia. Lubił z końmi roz­ma­wiać i spę­dzać wolny czas, naj­chęt­niej w taki wła­śnie spo­sób odpo­czy­wał. W pobliżu domu na ponad dwóch hek­ta­rach ziemi Roza­lia pla­no­wała zało­że­nie wie­lo­owo­co­wego sadu. Wkrótce też cały ten obszar pozna­czyły nie­wiel­kie sadzonki prze­róż­nych drze­wek. Za sadem w nie­da­le­kiej przy­szło­ści miał powstać staw. Roza­lia Mariam­pol­ska była bar­dzo szczę­śliwa. Jej bujna wyobraź­nia powo­do­wała, że czuła już zapach kwit­ną­cych drzew i sły­szała świer­got pta­ków docho­dzący z sadu, a ze stawu, któ­rego jesz­cze nie było, dobie­gały do niej wspa­niałe żabie kon­certy.

Gospo­dar­stwo roz­wi­jało się bar­dzo dobrze i można już było zatrud­nić do pomocy Ukra­iń­ców z Zagwoź­dzia. Dom rodziny Mariam­pol­skich, tak jak w poprzed­nim miej­scu zamiesz­ka­nia, rów­nież stał na ubo­czu wsi. Wystar­czyło przejść przez Zagwoźdź, poko­nać mostek nad Bystrzycą Soło­twiń­ską i już się było w Sta­ni­sła­wo­wie. Jeśli roz­bu­dowa mia­sta będzie dalej taka dyna­miczna, to tylko patrzeć, jak Zagwoźdź dołą­czy do dziel­nic Sta­ni­sła­wowa.

W każdą nie­dzielę Karo­lina z bra­tem i rodzi­cami cho­dziła na mszę świętą, odpra­wianą o godzi­nie 10.00 w sta­ni­sła­wow­skim kościele far­nym w rynku. Była to msza woj­skowa, w któ­rej w zwar­tym szyku uczest­ni­czyli żoł­nie­rze. Raz nawet mała Karo­lina, zapa­trzona na piękne mun­dury Strzel­ców Kar­pac­kich, zgu­biła rodzi­ców, ale na szczę­ście, nie tra­cąc głowy, spo­koj­nie zacze­kała na kościel­nej ławeczce do końca mszy. Kiedy woj­sko opu­ściło kościół, matka z ulgą odna­la­zła córkę.

Kościół farny w Sta­ni­sła­wo­wie

Cza­sem, przy ład­nej pogo­dzie, ojciec zabie­rał rodzinę na spa­cer po mie­ście, żeby nacie­szyć się pięk­nem Sta­ni­sła­wowa. Bo Sta­ni­sła­wów był naprawdę piękny. Powstał w XVII wieku w miej­scu gdzie była wieś Zabło­cie, i dzięki zało­ży­cie­lom, a byli to het­man wielki koronny Sta­ni­sław Rewera Potocki oraz jego syn Andrzej Potocki, gród zaczął się wspa­niale roz­wi­jać. Mia­sto począt­kowo peł­niło funk­cje obronne przed najaz­dami z połu­dnia i ze wschodu. Po latach Sta­ni­sła­wów, z 60 tysią­cami miesz­kań­ców, zaczął odgry­wać rolę ośrodka życia kul­tu­ral­nego i inte­lek­tu­al­nego. Domi­no­wały w nim budowle sakralne: rzym­sko­ka­to­lic­kie, ormiań­ska, grec­ko­ka­to­lic­kie, ewan­ge­licka i syna­goga. Zain­te­re­so­wa­nie wzbu­dzały też śliczne stare kamie­nice. Ale nie tylko. To mia­sto zaczy­nało nabie­rać nowo­cze­snego wyrazu. Wybu­do­wano ratusz, któ­rego wyso­kość wyno­siła pra­wie 50 metrów, a także remizę straży pożar­nej, powstała elek­trow­nia miej­ska, zaczęły poja­wiać się asfal­towe nawierzch­nie ulic, ruszyła także roz­bu­dowa sieci tele­fo­nicz­nej. Temu wszyst­kiemu towa­rzy­szył oczy­wi­ście roz­kwit prze­my­słu i han­dlu. Har­mo­nij­nemu roz­wo­jowi w dużym stop­niu sprzy­jało kolej­nic­two, gdyż Sta­ni­sła­wów był mia­stem kole­jar­skim. Sece­syjny dwo­rzec kole­jowy, choć tro­chę odda­lony od cen­trum mia­sta, był nie mniej impo­nu­jący od sta­rych kościo­łów. W archi­tek­tu­rze gma­chu można było dostrzec ele­menty budow­nic­twa mau­re­tań­skiego, jak pół­okrą­głe wąskie okna oraz kolumny zwień­czone gło­wi­cami w for­mie tur­ba­nów. Dwo­rzec cie­szył się opi­nią naj­ład­niej­szego w całej Gali­cji. Duży teren w jego oko­licy zaj­mo­wały warsz­taty kole­jowe i paro­wo­zow­nia. Był to naj­więk­szy zakład pracy w mie­ście.

Kościół i Brama Ormiań­ska w Sta­ni­sła­wo­wie

Cele­bru­jąc nie­dzielne połu­dnie, rodzina pań­stwa Mariam­pol­skich uda­wała się cza­sem do cukierni Kro­wic­kiego przy ulicy Sapie­żyń­skiej albo robiła sobie małą prze­jażdżkę dorożką konną po mie­ście. W powrot­nej dro­dze ojciec zaglą­dał do skle­piku po naj­now­sze wyda­nie „Kuriera Sta­ni­sła­wow­skiego”, cza­sem też pytał o jakąś dobrą książkę, bo uwiel­biał czy­tać, a dzie­ciom kupo­wał zazwy­czaj naj­now­szy zeszyt ilu­stro­wa­nych przy­gód Koziołka Matołka.

Naj­przy­jem­niej­szą roz­rywką w let­nie nie­dzielne popo­łu­dnia były spa­cery nad rzekę. Dzieci z rado­ścią kąpały się w rześ­kiej, rwą­cej wodzie Bystrzycy Soło­twiń­skiej. Nazy­wano ją złotą, bo taką miała barwę, kiedy świe­ciło słońce, albo zgniłą, gdyż w pochmurne dni bywała w odcie­niu ciem­nej żółci. Rzeka ta miała sio­strę, Bystrzycę Nad­wór­niań­ską. Tę z kolei nazy­wano srebrną lub czarną, rów­nież w zależ­no­ści od pogody. Obie rzeki w swym biegu z połu­dnia na pół­noc cudow­nie prze­ci­nały się przy samym Sta­ni­sła­wo­wie. Mia­sto osa­dzone było na nich jak na koro­nie. Sio­stra Soło­twiń­ska mijała w pędzie Pacy­ków, Zagwoźdź, Pasieczną, zosta­wia­jąc Sta­ni­sła­wów po zachod­niej stro­nie, a sio­stra Nad­wór­niań­ska gnała przez Czer­nie­jów, Chry­plin, Woł­czy­niec, żegna­jąc Sta­ni­sła­wów po stro­nie wschod­niej. Bystrzyce roz­sze­rzały się od miast Soło­twina i Nad­wórna, zawdzię­cza­jąc nazwę swo­jemu krę­temu bie­gowi oraz rwą­cej wodzie.

Cza­sami bli­scy krewni odwie­dzali rodzinę Mariam­pol­skich w jej nowej posia­dło­ści. Dzieci cie­szyły się z przy­jazdu cio­tek, bo wtedy w domu było świą­tecz­nie i bar­dzo wesoło. Naj­czę­ściej przy­jeż­dżała do nich z Koło­myi sio­stra Fran­ciszka, cio­cia Karo­lina, zakon­nica. Zosta­wała wów­czas na kilka dni, poma­ga­jąc bra­to­wej Roza­lii w domu, spę­dzała też dużo czasu z dziećmi. Kiedy pew­nego dnia przy­je­chała, była tro­chę zmie­niona, jakby przy­ga­szona. Nękały ją zawroty głowy, toteż więk­szość czasu prze­sia­dy­wała w samot­no­ści. Po jej wyjeź­dzie Fran­ci­szek przez kilka dni nie mógł otrzą­snąć się z przy­gnę­bie­nia na myśl o tym, co dzieje się z jego sio­strą. Roza­lia rów­nież była zanie­po­ko­jona zaob­ser­wo­wa­nymi zmia­nami.

– Może powin­ni­śmy ją odwie­dzić? Poroz­ma­wiać z nią szcze­rze i spró­bo­wać jakoś pomóc?

Fran­ci­szek uznał, że to dobry pomysł, ale posta­no­wił w odwie­dziny do zakonu poje­chać sam.

– Ty, droga Rozalko, zostań z dziećmi, Józek nie powi­nien opusz­czać szkoły, trzeba przy­pil­no­wać gospo­dar­stwa, a ja nie wiem, czy nie będę musiał zostać tam kilka dni.

Godzinę póź­niej ojciec zaprzę­gał już konie do podróży. Miał do prze­by­cia 50 kilo­me­trów. Dba­jąca o wszystko Roza­lia przy­nio­sła duży wikli­nowy koszyk, w któ­rym spa­ko­wała prze­twory, jaja i świeżo upie­czony drób.

– Prze­każ to swo­jej sio­strze z pozdro­wie­niami ode mnie i dzieci – powie­działa, wrę­cza­jąc mężowi prze­syłkę.

– Dobrze, kochani, muszę już ruszać, żeby do Koło­myi doje­chać przed zmierz­chem.

Słynna cukier­nia Kro­wic­kiego przy ulicy Sapie­żyń­skiej

Fran­ci­szek poże­gnał się i wyru­szył z dzie­dzińca ele­gancką bryczką. Wie­czo­rem był już na miej­scu. Zastał sio­strę modlącą się w klasz­tor­nej kaplicy, klęk­nął dys­kret­nie przy niej i dołą­czył do cichej roz­mowy z Bogiem. Kiedy wyszli z kaplicy, sio­stra Karo­lina uści­skała brata.

– Co ty tu robisz, Fra­nuś, czy wszystko u was dobrze? – spy­tała zanie­po­ko­jona.

– U nas tak, ale mar­twimy się o cie­bie. Ostat­nio byłaś taka jakaś zmie­niona. Co ci się stało w rękę? – Uniósł deli­kat­nie jej zaban­da­żo­waną dłoń.

– Chodźmy do mnie. – To mówiąc, zakon­nica ujęła pod rękę swego nie­ocze­ki­wa­nego gościa. – Zapa­rzę tylko her­batę i wszystko ci opo­wiem.

Sio­stra pokrótce stre­ściła bratu wyda­rze­nia ostat­nich dni i wyja­śniło się, dla­czego tak źle się czuła pod­czas wizyty u rodziny Mariam­pol­skich. Zakon­nica została odde­le­go­wana z zakonu do pracy jako nauczy­cielka w przed­szkolu. Dwa dni wcze­śniej odpro­wa­dzała swo­jego małego wycho­wanka, syna miej­sco­wego leka­rza, do jego domu. Wyszli z przed­szkola i po dro­dze wesoło roz­ma­wiali o zain­te­re­so­wa­niach chłopca. Prze­cho­dząc przez ruchliwą ulicę, zakon­nica ujęła dziecko za rękę, a ono uchwy­ciło mocno jej dłoń i wtedy kobieta krzyk­nęła i odru­chowo scho­wała rękę.

– Co się sio­strze stało? – zapy­tał zasko­czony wycho­wa­nek.

– Nic, prze­pra­szam, że cię prze­stra­szy­łam. Boli mnie tro­chę palec, ale to nic takiego, nie przej­muj się.

Chło­piec zauwa­żył, że nauczy­cielka zro­biła się nagle bar­dzo blada. Ale ona uśmiech­nęła się do niego i wycią­gnęła drugą dłoń.

– No chodź, bo rodzice cze­kają.

Po powro­cie do domu chło­piec opo­wie­dział ojcu o zda­rze­niu. Lekarz od razu zain­te­re­so­wał się i poszedł do sio­stry.

– Syn wspo­mniał mi, że podobno bar­dzo boli sio­strę palec. Czy może mi sio­stra powie­dzieć, co się dzieje?

– To nic takiego, panie dok­to­rze, wiele sióstr zakon­nych tak ma – odpo­wie­działa lekko zmie­szana zakon­nica. – Po pro­stu mam ranę na kciuku i tro­chę mnie boli.

– Która to ręka?

– Prawa.

Lekarz pod­niósł deli­kat­nie dłoń sio­stry.

– Matko święta! Prze­cież tu się wdała gan­grena. Musimy natych­miast pójść do mojego gabi­netu.

– Ależ nie ma potrzeby – zare­ago­wała sio­stra Karo­lina, cho­wa­jąc szybko dłoń za sie­bie. – Jako zakon­nica muszę god­nie zno­sić cier­pie­nie dla Jezusa.

– Czy sio­stra zwa­rio­wała?! Pro­szę za mną, wycho­dzimy – powie­dział sta­now­czo lekarz i wska­zał drzwi.

Zakon­nicy pozo­stało tylko usłu­chać leka­rza. Ulżyło jej nawet, że nie przy­jął sprze­ciwu, bo rze­czy­wi­ście bar­dzo już cier­piała. Po dro­dze dok­tor czy­nił jej wyrzuty.

– Dla­czego sio­stra tak to zanie­dbała?

– Zgła­sza­łam w zako­nie, że bar­dzo mnie to boli, ale prze­cież każda zakon­nica musi z pokorą i rado­ścią przyj­mo­wać cier­pie­nia, które zsyła Pan Jezus, bo daje on też siły do ich zno­sze­nia. Modli­łam się tedy usil­nie, pro­sząc Jezusa o ulgę w bólu.

– Zdąży się jesz­cze sio­stra dość nacier­pieć na sta­rość – skwi­to­wał słowa zakon­nicy wzbu­rzony męż­czy­zna.

Droga do gabi­netu zajęła im zale­d­wie kilka minut. Lekarz przy­go­to­wał narzę­dzia, posa­dził pacjentkę na fotelu i zabrał się do pracy przy cho­rym kciuku. Wyciął mar­twą tkankę i oczy­ścił dokład­nie brzegi rany. Na szczę­ście skoń­czyło się na prze­pi­sa­niu leków. Dzięki zatem małemu chłopcu, który nie dał się zwieść, że ból palca to nic takiego, oraz szyb­kiej inter­wen­cji leka­rza kciuk zakon­nicy oca­lał.

Fran­ci­szek wysłu­chał rela­cji sio­stry i rów­nież nie mógł powstrzy­mać się od uwag.

– Prze­cież mogli ci ampu­to­wać ten palec. Widzia­łem ostat­nio, że czu­łaś się naprawdę kiep­sko.

– Na szczę­ście mam to już za sobą – powie­działa z uśmie­chem zakon­nica. – Minęły zawroty głowy, ból ustą­pił, a rana ład­nie się goi.

– To dobrze. – Głos męż­czy­zny zła­god­niał. – A może wró­ci­ła­byś jutro ze mną do Sta­ni­sła­wowa? Odpocz­niesz sobie u nas kilka dni. Roza­lia się tobą zaopie­kuje.

– Poroz­ma­wiam z sio­strą prze­ło­żoną – pod­chwy­ciła pomysł Karo­lina. – Jeśli się zgo­dzi, to z przy­jem­no­ścią się z tobą zabiorę.

Następ­nego dnia ojciec, ku wiel­kiej ucie­sze dzieci, wró­cił do domu z ulu­bioną ciotką. Rado­sna i zdro­wie­jąca zakon­nica była naresz­cie sobą, a incy­dent z pal­cem nauczył ją, że trzeba dbać o zdro­wie.

Kiedy mała Karo­lina Mariam­pol­ska roz­po­częła naukę w pierw­szej kla­sie szkoły powszech­nej, brat zdał do klasy pią­tej i razem cho­dzili do szkoły im. Adama Mic­kie­wi­cza, która mie­ściła się przy placu Mic­kie­wi­cza w śród­mie­ściu Sta­ni­sła­wowa. Pie­sza wyprawa przez drew­niany most nad Bystrzycą Soło­twiń­ską, a potem ulicz­kami mia­sta, zaj­mo­wała im dobrą godzinę. Star­szy brat był dla Karo­liny nie tylko opie­ku­nem i towa­rzy­szem zabaw, ale także wielką dumą i wzo­rem do naśla­do­wa­nia. Pew­nego dnia Karo­lina posta­no­wiła zapi­sać się, tak jak Józek, do dru­żyny strzel­ców. Wró­ciła do domu zroz­pa­czona.

– Mamo, nie chcieli mnie przy­jąć! – krzyk­nęła od progu zde­spe­ro­wana dziew­czynka.

– Gdzie, moje dziecko?

– Do strzel­ców. Powie­dzia­łam, że mam już sześć lat i chcę się zapi­sać, a pan tylko popa­trzył na mnie zdzi­wiony i kazał przyjść, jak uro­snę.

– Nie martw się, córeczko, jak skoń­czysz drugą klasę i będziesz miała dobre stop­nie, to zapi­szemy cię do har­cer­stwa – pocie­szała ją matka.

Pomo­gło. Pod­eks­cy­to­wana wizją har­cer­stwa Karo­lina posta­no­wiła zacze­kać, obie­cu­jąc sobie z góry przy­kła­da­nie się do lek­cji.

Szybko oka­zało się, że nauki nie było mało. Oprócz języka pol­skiego obo­wiąz­kowo trzeba było uczyć się języka ruskiego, czyli ukra­iń­skiego, i to godzinę dzien­nie. Karo­lina była już osłu­chana z tym języ­kiem, bo Ukra­ińcy, któ­rzy przy­cho­dzili do pomocy w gospo­dar­stwie rodzi­ców, ni­gdy nie roz­ma­wiali po pol­sku. Mówili tylko w swoim języku. Brat miał jesz­cze trud­niej, bo musiał już przy­swoić sobie pisa­nie cyry­licą po ukra­iń­sku. Zda­rzało się, że odra­bia­jąc lek­cje, męczył się nad wypra­co­wa­niem w cyry­licy i cią­gle pytał mamę o pisow­nię.

– Jak to słowo napi­sać po ukra­iń­sku?

– Nie wiem, synku.

– No to napi­szę po pol­sku, nauczy­ciel poprawi.

Nie zawsze rodzice mieli czas i siłę prze­sia­dy­wać z dziećmi nad lek­cjami. Gospo­dar­stwo w dal­szym ciągu się roz­wi­jało, wciąż były wiel­kie plany roz­bu­dowy. Mama pra­co­wała bar­dzo ciężko, poma­ga­jąc przy obrządku zwie­rząt czy upra­wie roli. Tata rów­nież każdą chwilę spę­dzał w polu i przy wzno­sze­niu nowych funk­cjo­nal­nych budyn­ków gospo­dar­czych, ale cza­sem bywał też poza domem. Poma­gał wtedy wła­ści­cielce ziem­skiej Marii Bryk­czyń­skiej, bo w majątku było czym zarzą­dzać, a sama nie dawała sobie rady. Pro­wa­dziła przed­się­bior­stwo, w któ­rym wyra­biano pro­dukty z mleka – sery i masło. Prze­cho­wy­wano je w spe­cjal­nych chłod­niach, po czym kie­rowca zawo­ził je do sprze­daży w Prze­my­ślu. Odkąd Fran­ci­szek Mariam­pol­ski kupił od niej zie­mię, poznała go od naj­lep­szej strony i czę­sto pro­siła o pomoc. Dora­dzał jej i suge­ro­wał różne roz­wią­za­nia, a ona wie­działa, że w kwe­stii zarzą­dza­nia mająt­kiem może na nim pole­gać. Robił to z dobroci serca.

Maria Bryk­czyń­ska miała uro­czy biały dwo­rek, do któ­rego pro­wa­dziła aleja wysa­dzana sta­rymi drze­wami. Naj­więk­szą ozdobą posia­dło­ści był wielki, biały i bar­dzo łagodny pies. Całymi godzi­nami wyle­gi­wał się na scho­dach domu, a cza­sem spa­ce­ro­wał leni­wie po parku, jakby wypeł­niał misję stró­żo­wa­nia. Zda­rzało się, że ojciec zabie­rał Karo­linę ze sobą do pracy i wtedy, ku ucie­sze dziew­czynki, sadzał dziecko na psie jak na koniu i masze­ro­wali dum­nie aleją sta­rych dębów i róż. Pies też miał z tego dużo ucie­chy, bo uwiel­biał dzieci, które rzadko tu zaglą­dały.

Przez pierw­sze dwie klasy szkoły powszech­nej Karo­lina miała jedną nauczy­cielkę do wszyst­kich przed­mio­tów. Poza języ­kami pol­skim i ruskim w pro­gra­mie naucza­nia były takie przed­mioty, jak: reli­gia, przy­roda, zaję­cia prak­tyczne, śpiew, ćwi­cze­nia cie­le­sne i robótki kobiece. Wycho­waw­czyni, cho­ciaż z wykształ­ce­nia była leka­rzem, podob­nie zresztą jak jej mąż, miała bar­dzo dobre podej­ście do dzieci i wszech­stronną wie­dzę, któ­rej prze­ka­zy­wa­nie przy­cho­dziło jej z łatwo­ścią. Ucznio­wie ją uwiel­biali i sza­no­wali. Była osobą życz­liwą i cier­pliwą. Ale pew­nego razu wyda­rzyła się wielka tra­ge­dia. Troje dzieci zmarło na szkar­la­tynę. Wśród tych dzieci był malutki brat Karo­liny, Cze­sio, a także naj­młod­szy syn cioci od strony taty oraz córeczka uko­cha­nej nauczy­cielki. Roz­pacz była ogromna. Trzy rodzinne tra­ge­die w jed­nym cza­sie. Mama Roza­lia bar­dzo prze­ży­wała utratę dru­giego już synka. A rodzice leka­rze wyrzu­cali sobie, że nie byli w sta­nie pomóc nawet swo­jemu dziecku. Nie wyna­le­ziono jesz­cze wów­czas anty­bio­ty­ków, szanse na rato­wa­nie cho­rych były więc zni­kome. Nauczy­cielka przez mie­siąc nie przy­cho­dziła do pracy. A po powro­cie nie była już taka jak daw­niej. Nie śmiała się razem z uczniami, nie słu­chała weso­łych opo­wie­ści, tylko błą­dziła gdzieś daleko myślami, wpa­tru­jąc się z upo­rem w okno.

Mijały mie­siące, zima otu­lała Sta­ni­sła­wów bia­łym zmro­żo­nym śnie­giem, nad­cho­dził koniec roku. Naj­bar­dziej na świe­cie Karo­lina uwiel­biała święta Bożego Naro­dze­nia. Tata przy­no­sił naj­ład­niej­szą cho­inkę z lasu, którą razem ubie­rali w piękne, ory­gi­nalne ozdoby. Nie­które z nich robiła jesz­cze bab­cia Ania, mama Fran­ciszka, były to śliczne zaba­weczki z kolo­ro­wych papier­ków, kora­li­ków i sło­mek. Ale nie tylko to było powo­dem nie­cier­pli­wego wycze­ki­wa­nia świąt przez dziew­czynkę. Mogła też spo­tkać się wtedy ze wszyst­kimi ciot­kami, a one ni­gdy nie zapo­mi­nały o powięk­sze­niu cudow­nego zbioru Karo­liny, na który skła­dały się malut­kie bute­leczki po per­fu­mach. Każda z cioć pamię­tała, że gdy skoń­czą jej się per­fumy we fla­ko­niku, to w żad­nym razie nie wolno wyrzu­cić takiej bute­leczki, tylko należy ją zacho­wać do spo­tka­nia z małą Karo­linką. Wie­działy, że tym spra­wią dziew­czynce naj­więk­szą przy­jem­ność. Tą metodą kolek­cja Karo­liny po każ­dych świę­tach Bożego Naro­dze­nia roz­ra­stała się o co naj­mniej kilka różnokolo­ro­wych szkla­nych dro­bia­zgów. A bożo­na­ro­dze­niowe święta w rodzi­nie Mariam­pol­skich trwały cały mie­siąc. Powo­dem tego było mał­żeń­stwo dwóch rodzo­nych sióstr Fran­ciszka z Ukra­iń­cami, któ­rzy Swia­tyj Weczir, czyli Wigi­lię, obcho­dzili dopiero w stycz­niu.

Wszyst­kie święta i uro­czy­sto­ści odby­wały się w Sta­ni­sła­wo­wie tłum­nie i wido­wi­skowo. Przy­naj­mniej tak były widziane oczami dziecka. Na uro­czy­sto­ści Bożego Ciała cho­dziło się naj­czę­ściej do kościoła para­fial­nego, zwa­nego farą. Było woj­sko, orkie­stra, wszystko pre­zen­to­wało się dostoj­nie i poważ­nie. Pod­czas pro­ce­sji ukła­dano róż­no­barwne dywany kwia­towe. A w obcho­dach rocz­nicy uchwa­le­nia Kon­sty­tu­cji 3 maja brali udział chyba wszy­scy Polacy z woje­wódz­twa. Uro­czy­stość zaczy­nała się mszą świętą, a koń­czyła piękną defi­ladą woj­skową z udzia­łem pie­choty i uła­nów, a nawet arty­le­rii kon­nej. Bo Sta­ni­sła­wów był mia­stem gar­ni­zo­no­wym. Nie bra­kło tam rów­nież har­ce­rzy z dru­żyny mia­sta, god­nie peł­nią­cych służbę repre­zen­ta­cyjną.

Pro­ce­sja Bożego Ciała w Sta­ni­sła­wo­wie 27 maja 1937 roku

Karo­lina skoń­czyła drugą klasę szkoły powszech­nej i nie mogła docze­kać się, kiedy zgod­nie z przy­rze­cze­niem rodzi­ców i oczy­wi­ście w ślad za bra­tem będzie mogła wstą­pić do gro­mady zuchów. Pamię­tała obchody sprzed dwóch lat, przy­go­to­wane z wielką pompą z oka­zji 25-lecia powsta­nia pol­skiego har­cer­stwa w Sta­ni­sła­wo­wie. Marzyła wtedy o wzię­ciu udziału w jakiej­kol­wiek defi­la­dzie, żeby tylko móc wystą­pić w har­cer­skim mun­durku. Zbiórki zuchowe, na które uczęsz­czały star­sze kole­żanki Karo­liny i dum­nie o nich opo­wia­dały, odby­wały się raz w tygo­dniu po lek­cjach i trwały prze­waż­nie dwie godziny. Udział w nich spra­wiał, że dziecko czuło się dowar­to­ścio­wane, ważne. Na zbiór­kach posze­rzało się zawsze wia­do­mo­ści i zdo­by­wało nowe umie­jęt­no­ści. Taka była zasada. Zuchy uwiel­biały te spo­tka­nia, ponie­waż czę­sto była to po pro­stu świetna zabawa. Dzieci dosta­wały zada­nia, musiały odgry­wać różne role. Bawiły się w szpi­tal, sklep, straż pożarną, bada­czy nowej pla­nety. W taki spo­sób łatwiej przy­swa­jały sobie wie­dzę i zdo­by­wały przy­go­to­wa­nie do życia.

Har­ce­rze pod­czas obcho­dów święta Kon­sty­tu­cji 3 maja

Był już rok 1939, wyda­rze­nia w kolej­nych mie­sią­cach coraz bar­dziej zakłó­cały spo­kojne życie miesz­kań­ców Sta­ni­sła­wowa. Nad mia­stem zbie­rały się czarne chmury. Roz­po­częto przy­go­to­wa­nia do wojny. Posta­wiono obronę prze­ciw­lot­ni­czą w stan peł­nej goto­wo­ści. Głów­nymi spraw­cami nad­cho­dzą­cej wiel­kiej burzy miały być dwa zna­czące kraje, Niemcy oraz Rosja sowiecka. 23 sierp­nia mini­ster spraw zagra­nicz­nych III Rze­szy Joachim von Rib­ben­trop oraz pre­mier rządu ZSRS Wia­cze­sław Moło­tow pod­pi­sali w Moskwie nie­miecko-sowiecki pakt o nie­agre­sji. Do paktu został dołą­czony tajny pro­to­kół, który dzie­lił tery­to­rium Pol­ski mię­dzy dwóch zabor­ców. Pakt ten mię­dzy innymi umoż­li­wiał Hitle­rowi atak na Pol­skę, jak rów­nież napaść ZSRS na Pola­ków. W pierw­szych dniach wrze­śnia ogło­szono alarmy. Roz­po­częła się nie­miecka agre­sja na Pol­skę. Nad Sta­ni­sła­wo­wem poja­wiły się nie­miec­kie samo­loty. Zbom­bar­do­wano spor­towe lot­ni­sko na Dąbro­wie, a w następ­nych dniach kolejne stra­te­giczne cele. Karo­lina za kil­ka­na­ście dni koń­czyła dzie­sięć lat. Widziała, że coś złego zakłóca domową har­mo­nię. Wyczu­wała wzra­sta­jący nie­po­kój rodzi­ców. Przy­cho­dzili sąsie­dzi i doro­śli zło­wiesz­czo szep­tali coś mię­dzy sobą. 17 wrze­śnia na tereny wschod­nie II Rze­czy­po­spo­li­tej napadł Zwią­zek Sowiecki. Do Sta­ni­sła­wowa wkro­czyli Sowieci, a z nimi NKWD. Zaczęły się aresz­to­wa­nia i roz­strze­li­wa­nia Pola­ków, któ­rych uwa­żano za wro­gów bol­sze­wi­zmu, postę­po­wała także powolna dewa­sta­cja mia­sta. Wszę­dzie snuły się war­ko­cze dymu palo­nych domostw. Dwo­rzec kole­jowy razem z całą ulicą obsta­wiono patro­lami. Nie wolno było się tam zbli­żać. NKWD stało się postra­chem wszyst­kich miesz­kań­ców.

We wrze­śniu na uli­cach Sta­ni­sła­wowa zaro­iło się od sowiec­kich żoł­nie­rzy. Prze­jeż­dżali cię­ża­rów­kami przez kolejne wsie i prze­cze­sy­wali napo­tkane gospo­dar­stwa. Na wieść o sowiec­kim najeź­dzie roz­dzwo­niły się dzwony wszyst­kich cer­kwi. To Ukra­ińcy wyle­gli pro­ce­sją na drogę i witali dawno ocze­ki­wa­nych Sowie­tów. Pola­ków ogar­nął strach. Poczuli, że w tej sytu­acji Pol­ska będzie skoń­czona.

Kilka dni póź­niej, 29 wrze­śnia, w Moskwie ponow­nie pod­pi­sano pakt, tym razem o gra­nicy oraz przy­jaźni mię­dzy Związ­kiem Sowiec­kim a III Rze­szą. W rze­czy­wi­sto­ści był to czwarty roz­biór Pol­ski. Sprzy­mie­rzone kraje wykre­śliły Pol­skę z mapy świata. Do układu dołą­czono tajne akta, w któ­rych wyra­żono zgodę na wymianę lud­no­ści, a także zawarto poro­zu­mie­nie w spra­wie zwal­cza­nia pol­skich ruchów nie­pod­le­gło­ścio­wych. Zaraz po zawar­ciu paktu wła­dze sowiec­kie roz­po­częły umac­nia­nie swo­jego pano­wa­nia. Natych­miast zaczęto przy­go­to­wy­wać wybory, a obszar wschod­niej Pol­ski podzie­lono na tak zwaną Ukra­inę Zachod­nią i Bia­ło­ruś Zachod­nią. Roz­po­czął się ogromny zalew sowiec­kiej pro­pa­gandy. Por­trety przy­wód­ców Rosji, mię­dzy innymi Lenina i Sta­lina, zawi­sły na wszyst­kich głów­nych budyn­kach w Sta­ni­sła­wo­wie. Doko­ny­wano szcze­gó­ło­wego spisu lud­no­ści i jej dobytku. W paź­dzier­niku odbyły się wybory, w któ­rych Polacy pod przy­mu­sem szli gło­so­wać za przy­łą­cze­niem czę­ści tery­to­rium Pol­ski do ZSRS. Naród pol­ski był już bez jakiej­kol­wiek wła­snej wła­dzy. Pre­zy­denta Rze­czy­po­spo­li­tej, pro­fe­sora Igna­cego Mościc­kiego, nie było już od 17 wrze­śnia w kraju. Żeby unik­nąć nie­woli, głowa pań­stwa wraz z czę­ścią rządu, zabie­ra­jąc insy­gnia, opu­ściła War­szawę i skie­ro­wała się na połu­dnie. W wyniku prze­su­nię­cia gra­nic obszar Pol­ski został zmniej­szony o ponad 76 tysięcy kilo­me­trów kwa­dra­to­wych. Z tak wiel­kiego pol­skiego tery­to­rium posta­no­wiono roz­po­cząć eli­mi­no­wa­nie wszyst­kiego co pol­skie, zagar­nia­jąc jed­no­cze­śnie ogromne zapasy i dobra pań­stwowe war­to­ści wielu miliar­dów zło­tych. Rabo­wa­nie i wywo­że­nie dóbr naro­do­wych Pol­ski było wstęp­nym eta­pem sowiec­kiej oku­pa­cji.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki