Prekognicja. Tom I - Cezary Zarski - ebook

Prekognicja. Tom I ebook

Cezary Zarski

3,7

Opis

Kiedy jedna z planet uderza w Ziemię, wszelkie życie na niej zostaje niemal zupełnie zniszczone. Po 440 tysiącach lat, w czasie których natura z trudem odbudowuje florę i faunę, a rasy inteligentne znów dochodzą do władzy, na peryferiach jednej z kopalń przypadkowo zostaje odnaleziony dobrze zachowany schron z czasów sprzed kosmicznej katastrofy. Penetrująca go ekipa badaczy odkrywa, że podobny kataklizm, lecz jeszcze potężniejszy w skutkach, wkrótce się powtórzy. Czy wspólnym wysiłkiem skłóconych ze sobą narodów i ras uda się ocalić rodzimą planetę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 529

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (21 ocen)
7
6
2
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




OD AUTORA

Gwoli uczciwości, na samym początku czuję się zobowiązany poinformować P.T. Czytelników, że napisany przeze mnie utwór, „Prekognicja”, nie jest całkiem nowatorski i wykreowany jedynie przez moją wiedzę i fantazję. Owszem, akcję, czasy i miejsca jej toku oraz postacie starałem się wymyślić i dobrać sam, lecz mimo to – przyznaję – jest to powieść kompilacyjno-eklektyczna. Pobrzmiewają w niej echa twórczości takich mocarzy pióra, jak niezrównany Andrzej Sapkowski, nie do przecenienia Stanisław Lem, wspaniali Erich von Däniken, John Ronald Reuel Tolkien, Terry Goodkind, a głównie – zdaniem autora jeszcze zbyt mało znanego polskiemu społeczeństwu – wielkiego wizjonera, współtwórcy paleoastronautyki, Zecharii Sitchina. Ten urodzony 11 lipca 1920 roku w Baku, stolicy jeszcze wówczas Azerbejdżańskiej Republiki Radzieckiej, późniejszy dziennikarz i pisarz, jeszcze jako dziecko nielegalnie opuściwszy, wraz ze swymi rodzicami, z meandrami dążącą do komunizmu „krainę szczęśliwości”, dotarł do Palestyny, gdzie poznał szereg języków (w tym hebrajski i kilka semickich) oraz zdobył gruntowne wykształcenie. Później, będąc już dorosłym, osiedlił się w Stanach Zjednoczonych, gdzie w październiku 2010 roku zmarł. W swych licznych pracach, szczególnie zaś w siedmiotomowym cyklu „Kroniki Ziemi”, uparcie i z wielkim przekonaniem propagował teorię głoszącą istnienie cywilizacji pozaziemskich i obfitujących w doniosłe skutki kontaktów ich przedstawicieli z Ziemią.

Wkroczyłem już w mocno zaawansowany wiek, a przez wszystkie składające się nań lata czytałem. Te liczone w tysiącach przewertowane dzieła, co oczywiste, nie mogły nie wycisnąć swego piętna i nie pozostawić śladów, pozbawiających moją (ograniczoną) wyobraźnię pierwotnej niewinności i skażających mą (niestety, zawodną i ulegającą wpływom) pamięć. Ułomności owe, polegające na nawiązaniach, bardziej lub mniej uwidoczniły się w „Prekognicji”. Pochodzą one jednak nie z jednego konkretnego dzieła czy od wybranego Twórcy, ale z ich przemieszanej i przedstawionej w odmienionym ujęciu mnogości. Zamiarem moim nie była bowiem pospolita i godna pogardy grabież, a raczej – w sposób pośredni i niekonwencjonalny – złożenie hołdu, nie tylko wymienionym wyżej, lecz także zastępowi innych mistrzów szlachetnej sztuki pisania, przy których jestem zaledwie początkującym czeladnikiem. Nim więc padną słowa potępienia, proszę pomyśleć, ilekroć i w jak różnych ujęciach była modyfikowana na przykład baśń o Kopciuszku, Pięknej i Bestii, przedstawiana tragedia Romea i Julii, malowany Chrystus na krzyżu, pokazywane rozmaite epizody biblijne, legendy arturiańskie i tym podobne.

Zresztą niech moja powieść broni się sama. Ci, co chcą i mają dobrą wolę oraz nieleniwy umysł, zawsze mogą dopatrzeć się w niej drugiego – a może i trzeciego – dna. Dla reszty niech będzie to dające rozrywkę i wytchnienie czytadełko. Tyle na ten temat.

Uważam, że krótkiego uzasadnienia wymaga zamieszczenie w powieści (szczególnie w tomie II) wybranych wybiórczo, chociaż obszernych, to jednak mocno dziurawych, fragmentów rzeczywistej historii. Mam świadomość, że mogą one niektórych czytelników nużyć i nudzić, lecz mimo wszystko zdecydowałem się je pozostawić. Dlaczego? Uważając, że fundamentalną sprawą jest znajomość korzeni własnej cywilizacji, szczególnie zaś dziejów ojczystego narodu i kraju, zdając sobie też sprawę, że nie każdy sięga po naukową rozprawę czy podręcznik historii, podstępem i „przy okazji” staram się rozbudzić przynajmniej u niektórych czytelników mego utworu zainteresowanie tą tematyką. Mam nadzieję, że sposób przedstawienia zdarzeń i ich oceny, nie zawsze zgodne z obecnie powszechnie panującymi programami nauczania i poglądami, sprowokują chociaż małą cząstkę odbiorców do przemyśleń, do zastanowienia się, a niekiedy w ramach wyjaśnienia wątpliwych urywków lub nawet protestu – do sięgnięcia po inne, bardziej właściwe źródła. Jeśli tak się stanie, będzie to oznaka, iż jeden z celów tej powieści został osiągnięty. Aprobuję bowiem różnorodność zapatrywań i odmienność sądów.

Nazwy ciał niebieskich, dawnych kontynentów i oceanów, niektórych instytucji oraz imiona sumeryjskich i babilońskich bogów są prawdziwe. Te ostatnie napotkać można nie tylko na odcyfrowanych, przechowywanych w muzeach, liczących po kilka tysięcy lat glinianych tabliczkach, ale i w ogólnodostępnych materiałach. Zarys wyznawanej przez te ludy kosmogonii i kosmologii – również. Nie istnieje jednak jednostka czasu lub bytu zwana w powieści sekulą.

Tym wszystkim, których zainteresuje „Prekognicja”, życzę, aby spędzonego na jej lekturze czasu nie uznali za stracony.

 

AUTOR.

ROZDZIAŁ I

Samtor jechał wierzchem przez stary las. Koń szedł stępa. Nie za szybko, nie za wolno, tempem, które go nie męczyło, a pozwalało pokonać dziennie spory szmat drogi. Był już czwarty dzień w podróży, dążąc na umówione listownie miesiąc temu spotkanie ze swym o cztery lata starszym przyrodnim bratem Sytomirem.

Gościniec, którym się poruszał, prowadził na zachód. Nie był wydeptany ani rozjeżdżony, co świadczyło, że obecnie odbywający się po nim ruch był sporadyczny. Stare ślady kolein widoczne spod wyrosłej leśnej trawy i pokazujących się co jakiś czas kęp wrzosów, a także szerokość traktu wskazywały jednak, że jeszcze nie tak dawno musiało być inaczej – że kiedyś z trasy tej korzystały liczne karawany wozów kupieckich, oddziały zbrojnych, kurierzy.

Przez korony drzew przebijały się promienie stojącego w zenicie lipcowego słońca. Było ciepło, ale nie upalnie. Cienie drzew i lekki wietrzyk dawały przyjemny chłodek.

„Istna sielanka – pomyślał. – Nawet nie marzyłem o takim spokoju. Już od dwóch dni nikogo nie widziałem. Trzeba niedługo zrobić postój i zjeść coś. Przydałaby się jakaś woda”.

Po około godzinie dalszej jazdy teren zaczął się obniżać. Zieleń w sposób widoczny nabierała żywszych barw. Trakt lekko skręcił na północ i za lasem doprowadził do szerokiej na dwa rzuty kamieniem rzeki. Szybszy nurt i ledwo rysujące się na drugim brzegu ślady pokazywały bród.

– No, Biegan, dotarliśmy do Sumki, przerwa w podróży. Posiłek, kąpiel, może krótka drzemka i jedziemy dalej – odezwał się do wyraźnie zadowolonego z widoku wody i bujnej trawy konia. Ten parsknął i potrząsnął łbem, jakby rozumiejąc i akceptując słowa jeźdźca.

Odjechali mały kawałek od traktu. Koń, już bez juków, rozsiodłany i rozkiełznany, sam podszedł do wody. Rozważnie wybrawszy miejsce, zaczął pić.

Samtor w niezbyt dużej odległości poniżej brodu napotkał interesująco wyglądającą zatoczkę. Ciemniejsza barwa prawie stojącej w niej wody wskazywała, że toń jest tutaj dość głęboka. W korzeniach rosnącej tuż nad brzegiem wierzby domyślał się istnienia wykrotów, mogących stanowić siedliska dużych ryb. Głośne uderzenia ogonów głuszących drobnicę boleni i ciężkie pluski polujących innych rybich drapieżników już wcześniej zwróciły jego uwagę. Pomimo lekko popołudniowej, niesprzyjającej braniom pory był pewny, że coś złowi. Już wręcz czuł smak świeżej, upieczonej nad ogniskiem, odpowiednio posolonej ryby.

– W razie czego pomogę – szepnął do siebie.

Rozejrzał się i wydobytym z juków niewielkim, ostrym toporkiem ściął młodą brzózkę. Nieopodal rósł dorodny krzak leszczyny. Wyciął z niego prawie trzymetrową, w miarę prostą gałąź. Po obcięciu z brzózki i pręta leszczynowego bocznych odrostów i liści miał dwa, może niezbyt piękne, ale solidne, wędziska.

– Teraz uzbroimy nasze wędeczki – powiedział.

Z juków wyjął drewniane, dość duże puzderko i odchylił jego pokrywkę. Na rozpostartej derce starannie ułożył wyjęte z pudełka dwa kołowrotki z nawiniętymi na szpule długimi linkami, własnoręcznie sporządzone z kory i gęsich piór różnej wielkości spławiki, ołowiane ciężarki, haczyki oraz druciane końcowe przelotki. Do zestawu tego dodał deseczkę z nawiniętą taśmą. Taśma była z mocnego, zielonego materiału, jej poszczególne kawałki różniły się szerokością. Nie tracąc czasu, do tylca brzozowego wędziska przyłożył większy kołowrotek. Po krótkiej przymiarce owinął razem taśmą jego wystające końcówki i kij, mocno łącząc obydwa elementy.

Na szczycie wędziska za pomocą innego, nieco węższego, kawałka taśmy umocował przelotkę i przeciągnął przez nią rozwijaną ze szpuli linkę. Na lince zamocował duży spławik, pod nim zacisnął ciężarek i na zgrabny węzeł zawiązał kuty hak z zadziorem.

Leszczynowe wędzisko uzbroił podobnie, lecz linka, spławik, ciężarek i haczyk były tu znacznie delikatniejsze.

Z nieskrywaną dumą spojrzał na efekty swojej pracy.

– Go-to-we – powiedział, śpiewnie przeciągając sylaby.

Wprawa, z jaką przygotował wędki, świadczyła, że tego typu czynności nie są dla niego pierwszyzną i sprawiają mu przyjemność.

Nadziawszy na haczyk leszczynowej wędki złapanego konika polnego, zarzucił jej linkę na skraj zatoki, w pobliże nurtu. Spławik, zbyt daleko odciągnięty od ciężarka, nie wstał, lecz bujał się, leżąc na powierzchni wody. Ostrożnie wyciągnął wędkę i przesunął go, zmniejszając grunt. Ponownie zarzucił. Tym razem wskaźnik przyjął pozycję pionową i wraz z gnuśnym prądem zaczął się wolno przemieszczać.

Samtor usiadł na skarpie, poziomo trzymane wędzisko skierował w stronę wody. Nieoczekiwanie w tyle głowy przy karku poczuł lekkie mrowienie. Poszukał wzrokiem Biegana, który napojony poszczypywał w pobliżu bujną trawę. Przy okazji dyskretnie spenetrował wzrokiem las oraz niezbyt gęste zarośla. Uspokojony, znowu zwrócił uwagę na wędkę. Luz linki się już wyczerpał i pływak się zatrzymał. Wolno płynąca woda nie zatapiała go ani nie powodowała drgań.

„Niedobra pora, wczesne popołudnie, nie będą brać” – zdążył pomyśleć i właśnie w tym momencie, jakby w przekornej odpowiedzi, spławik gwałtownie drgnął, zaraz potem się zanurzył i prawie natychmiast wypłynął. Zadziałał instynkt łowcy. Dłoń Samtora zacisnęła się na wędzisku, oddech lekko przyspieszył, ale ani ręka, ani całe ciało nie wykonały żadnego ruchu.

– No, jeszcze raz! Weź jeszcze raz!

Wzięła. Smukły spławik zanurzył się cały i został pociągnięty pod wodą w kierunku plosa zatoki. Samtor podciął ukośnie w stronę przeciwną ruchowi ryby i poczuł opór. Nie spiesząc się, ostrożnie przyholował do brzegu niechcącą się poddać, nieco większą niż dłoń płotkę. Miał to, na co polował, i to praktycznie za pierwszym zarzutem. Zmoczył dłoń, wziął płoć do ręki i zdjął ją z haczyka. Nie była zbyt mocno skaleczona. Spazmatyczne ruchy świadczyły nie tylko o przerażeniu, ale i o dobrej kondycji ryby. Szybko zahaczył płotkę za grzbiet w okolicy płetwy na drugą wędkę. Wysnuł z bębna kilka metrów linki i delikatnie zarzucił żywca w zacieniony koroną wierzby rejon zatoki. Duży spławik z kory z anteną z gęsiego pióra, drgając i podskakując, żwawo ruszył ku jej środkowi. Samtor zwiększył zapas luźnej linki. Popatrzył chwilę na poczynania żywca i położył wędkę na trawie, tak że jej szczytówka sterczała nad wodą. Schwytał kolejnego konika polnego i zarzucił lżejszą wędkę. Ponownie przelotnie zerknął w stronę zarośli.

Zaczęło się prawie równocześnie. Spławik szczupakówki najpierw na moment znieruchomiał, a następnie gwałtownie poszedł pod wodę. Zaraz po tym bez żadnych wstępów wędzisko leszczynowej wędki wygięło się w łuk. Samtor, obserwując szczupakówkę, zajął się lżejszą wędką. Na wszelki wypadek dość mocno podciął. Poczuł duży ciężar, a linka, szybko tnąca toń wody, potwierdziła jego przypuszczenia, że będącego na haczyku konika polnego zaatakowała jakaś potężna sztuka. Ból spowodowany ukłuciem podczas podcięcia i stawiająca opór, rozwijająca się ze szpuli linka sprawiły, że ryba podjęła walkę o uwolnienie. Najpierw odpłynęła w kierunku środka rzeki, potem przymurowała do dna. Próba poderwania jej wiotkim wędziskiem nie przyniosła rezultatu. To, co się zahaczyło, było mocne i miało duży zapas sił.

W tym samym momencie Samtor spostrzegł, że linka z przygotowanego luzu szczupakówki zaczyna się wysnuwać. Drapieżnik prawdopodobnie obrócił w paszczy żywca i połknąwszy go, odpływał.

Wędka z leszczyny położona na trawie została unieruchomiona postawioną na niej stopą. Energiczne poderwanie szczupakówki stało się jednocześnie zacięciem. Sytuacja była szczególna. Miał równocześnie dwie wędki i dwie zaczepione na nich walczące o życie duże ryby.

– A niech to trafi szlag! – przeklął głośno, chociaż tak naprawdę nie był niezadowolony. Był podniecony. Czuł we krwi adrenalinę. – Ej, ty, pomóż! – krzyknął, zwracając głowę w stronę pobliskich zarośli.

– Daj wędę. Szkoda tracić zdobycz – usłyszał.

Kątem oka dojrzał zbliżającą się truchtem przysadzistą, brodatą postać. Skinieniem głowy wskazał kij leżący pod nogą. Krasnolud schylił się i wprawnie podniósł go prawą ręką. Lewą ujął korbkę kołowrotka. Bez żadnego umawiania, jakby robili to wspólnie dziesiątki razy, oddalili się od siebie. Stanęli w odległości kilkunastu metrów, tak by linki wędek nie mogły się splątać. Krasnolud już poczuł moc ryby. Zrozumiał też, że wiotki leszczynowy kij nie ułatwi mu zadania.

– Oho – odezwał się niskim, chrapliwym głosem – będzie trudno, tęga sztuka i ostra. Jak nic ma parę funtów.

– Staraj się! – odkrzyknął mu Samtor. – Chyba to rapa albo sazan.

– Nii, to chyba śliz – nie zgodził się krasnolud.

Ryba będąca na wędce dzierżonej przez krasnoluda zdecydowała się zakończyć postój. Ruszyła do przodu, odwijając ze szpuli linkę. Brodacz jej nie przeszkadzał, starał się jednak ją zmęczyć, zwiększając opór poprzez lekki nacisk ręki na bok obracającego się bębna.

Po pokonaniu kilku metrów ryba ponownie stanęła przy dnie. Krasnolud ostrożnie podjął próbę jej ściągania. Zastosował metodę zwaną pompowaniem. Zwijał trochę linki, pochylając kij niemal nad samą wodę, następnie blokując kołowrotek, powoli go podnosił i znów powtarzał od początku całą operację.

Przy wiotkim, zrobionym ze świeżo ściętej leszczyny wędzisku rezultaty były dosyć mizerne. Unoszone wędzisko, zamiast podciągać zdobycz do brzegu, wyginało się w pałąk i dopiero w ostatniej fazie, będąc prawie na granicy pęknięcia, ściągało ją o kilkadziesiąt centymetrów.

Giętkość kija miała jednak i swoje zalety. Oddziaływanie haczyka na rybę zwiększało się równomiernie, mniej ją płosząc, a podczas ostrych, gwałtownych ucieczek i prób uwolnienia się zdobyczy podatna końcówka uniemożliwiała twarde uderzenia i zerwanie cienkiej linki.

Płynne, lecz zdecydowane, próby przyciągnięcia ryby bliżej brzegu pozwoliły krasnoludowi ściągnąć około pięciu metrów linki.

Tymczasem stojący niedaleko Samtor całą uwagę poświęcał swojej wędce. Miał prawie pewność, że wziął mu szczupak. Od momentu zacięcia drapieżnik walczył z determinacją. Twarda szczytówka topornego brzozowego kija dawała łowiącemu względną możność prowadzenia ryby. Mocny zestaw linki i haczyka przy założeniu, że ten ostatni jest dobrze wbity w szczękę, pozwalał na mniej finezyjne próby wyciągnięcia zdobyczy. Ale nawet one nie dawały Samtorowi widocznej przewagi.

– Ale się sztuki trafiły! – krzyknął do krasnoluda.

Ten, zaaferowany swoimi trudnościami, tylko burknął coś pod nosem.

Samtor, pokręcając korbką, naprężył linkę. Mając ją napiętą, uderzył lekko w wędzisko. Ryba oszalała. Jak torpeda zaczęła pruć wodę, kierując się ku środkowi rzeki. Co kilka metrów robiła zwrot, ale wciąż się oddalała. Linki na szpuli było coraz mniej. W pewnym momencie szary, podłużny kształt wyskoczył w powietrze. Podczas lotu, rzucając gwałtownie na boki głową, dokonał ekwilibrystycznego półobrotu i z pluskiem wpadł do wody.

– Dzielnie walczysz, mądry jesteś, ale nie dasz rady – wysapał Samtor, odpuszczając nieco kołowrotek.

– Jak nic ma szesnaście funtów! – krzyknął widzący całe zamieszanie krasnolud. – Dobrze, że nie miałeś napiętej linki! Inaczej wyczepiłby się! Teraz łyknął powietrza, będzie słabszy!

– Masz chyba rację! Co u ciebie?

– Kiepsko! Ale jeszcze ją mam!

Po skoku szczupak Samtora jakby zmienił taktykę. Dał się podprowadzić jakieś dziesięć metrów i przymurował do dna, nie pozwalając się stamtąd oderwać. Stawił bierny opór, być może gromadząc nadwątlone siły.

W walce krasnoluda również nastąpiła zmiana. Na jego niekorzyść. Widać to było po gnącym się jak witka wędzisku i słychać po grubych, rzucanych z pasją piętrowych przekleństwach.

Sytuacja stała się patowa. Mocno zahaczone ryby nie mogły się uwolnić, a łowcy w tym momencie nie byli w stanie ich wyciągnąć.

– I co? – rzucił do klnącego brodacza Samtor.

– Wyciągnę cholerę, ogoniasta jej mać – wychrypiał zajadle pytany.

Po około kwadransie zmagań, w których na przemian to jedna, to druga strona zdobywała przewagę, ryby zaczęły słabnąć. Pierwszy poddał się szczupak. Stawiał równy, mocny opór, zrezygnował jednak z szarpaniny, już nie próbował ucieczek. Pozwalał na powolne, ale prawie ciągłe, zwijanie linki. Dawał się prowadzić ku brzegowi tuż pod powierzchnią wody. Samtor, obserwując go, szukał kawałka płaskiego brzegu. Nie miał podbieraka ani osęki, więc zamierzał wyholować go wyślizgiem. Licząc się z podjęciem ostatniej, dramatycznej próby uwolnienia, poluzował hamulec kołowrotka i uważnie obserwował ruchy widocznego od czasu do czasu łba lub też ciemnego grzbietu ryby. Nie pomylił się. Kilka metrów od brzegu szczupak wykonał gwałtowny zwrot, wynurzył się, prawie stając na swym ogonie, i kilka razy energicznie machnął łbem na boki. Niestety, nie zdołał uwolnić się od wbitego w górną szczękę haczyka. Po ostatniej walce, zrezygnowany i wyczerpany, pozwolił wyholować się na piaszczysty, płaski brzeg. Leżał dwa łokcie od wody, spazmatycznie otwierając i zamykając swą uzębioną paszczę, przez wybałuszone oczy sprawiał wrażenie, jakby niepomiernie dziwił się temu, że jego, króla toni, spotyka taki koniec.

Samtor nie pozwolił mu długo cierpieć. Ujął go lewą dłonią, a prawą, uzbrojoną w nóż, tuż za łbem dokonał głębokiego cięcia. Mając przerwany kręgosłup, szczupak miotnął się kilka razy i ostatecznie znieruchomiał.

Łowca dopiero teraz dokładnie mu się przyjrzał. Drapieżnik miał rzeczywiście około szesnastu funtów. Jego złotozielone, biało cętkowane boki przechodziły w prawie czarną barwę na grzbiecie. Wydłużony łeb i spłaszczony pysk z wysuniętą, zbrojną w duże i ostre zęby żuchwą zdobiły granatowe, zaczynające już mętnieć oczy. Szrama na boku i postrzępione płetwy świadczyły, że w swym życiu niejednokrotnie musiał staczać jakieś trudne boje.

„Tęgi musiał być z ciebie rozbójnik. Byłeś dzielnym wojownikiem. Nasza walka była twarda, ale uczciwa. Byłem lepszy, przegrałeś” – przemknęło przez głowę Samtorowi. Czuł zadowolenie i pewien szacunek dla pokonanej ryby. Nie miał jednak czasu na dłuższe napawanie się sukcesem, krasnolud bowiem w dalszym ciągu walczył ze swoim przeciwnikiem. Nie mogąc mu poradzić, klął z coraz większą zajadłością.

Samtor wstał z przyklęku i zbliżył się do skraju wody. Wbił wzrok w punkt, w którym linka wędki krasnoluda ukośnie zanurzała się w toń, i przeniósł go w miejsce, gdzie powinna być ryba. Złożył dłonie przy piersiach tak, by ich wyciągnięte palce były skierowane w tę samą stronę, co wzrok, a odchylone kciuki się łączyły, tworząc jakby odwróconą literę Ϻ. Coś szepnął i zgiął palce, następnie chwilę odczekawszy, opuścił ręce, odwrócił się do krasnoluda i powiedział:

– Chyba już ją wystarczająco zmęczyłeś, powinna pójść.

Wyglądało na to, że krasnolud, zajęty wędką, nie zwrócił uwagi na dziwne zachowanie człowieka. W dalszym ciągu pompował, ale teraz, oporna dotychczas, zdobycz czy ze względu na zmęczenie, czy z innych przyczyn, prawie się nie szarpiąc, w sposób widoczny pozwalała się podciągać.

W odległości około czterech metrów od brzegu niemal równocześnie zauważyli ciemną, lekko wijącą się sylwetkę.

– Silurus glanis – powiedział zaskoczony niziołek, nie przestając obracać bębnem wędki.

– Sum – potwierdził nie mniej zdziwiony, choć z nieco innego powodu, Samtor. – Prowadź go na mnie – dodał po chwili, zrzucając sięgające do połowy łydki buty.

Wszedł do wody na głębokość poniżej kolan, tam stanął nieruchomo, obserwując rybę. Kiedy ta, umiejętnie kierowana, znalazła się w zasięgu jego rąk, błyskawicznym ruchem chwycił ją tuż za skrzelami i wyrzucił na brzeg. Krasnolud postąpił z nią podobnie jak człowiek ze szczupakiem.

Sum miał prawie osiemdziesiąt centymetrów i ważył około sześciu funtów. Jego szeroki, lekko rozwarty pysk ukazywał drobne jak piłka do metalu, gęsto rozsiane zęby. Spłaszczoną głowę o małych, szeroko rozstawionych oczach zdobiły dwa sięgające niemal do płetw piersiowych wąsy. Żuchwa, wysunięta do przodu, była wyposażona w cztery znacznie krótsze wyrostki, które tworzyły coś na kształt rzadkiej brody. Ten zarost za życia służył drapieżnikowi do zmysłowego rozpoznawania otoczenia i stanowił znakomite uzupełnienie jego dość słabego wzroku. Wydłużony, silny ogon świadczył, że był on znakomitym pływakiem, niedającym swym, z pewnością licznym, ofiarom dużych szans. Ciemnoszara, przechodząca w czerń, bezłuska skóra sugerowała, że jego czatownie miały ciemne dno lub były przymroczone niemałą warstwą wody.

Samtor po wciągnięciu butów na osuszone nogi podszedł do martwego suma i przykucnął obok niziołka.

– Piękna sztuka. Ładnie go ciągnąłeś. Bez twojej pomocy nie dałbym rady.

Krasnolud lekko ruszył głową. Gest równie dobrze mógł być potwierdzeniem, jak i zaprzeczeniem.

– Pójdę już – powiedział.

– Gdzie ci tak spieszno? Akurat dobra pora na posiłek. Wspólnie go zdobyliśmy. Te ryby to zdecydowanie za dużo nawet dla dwóch, a jedzenie w samotności mniej smakuje.

– Nie jestem tutaj sam – wymruczał z wahaniem krasnolud, unosząc nieco głowę i kierując wzrok na Samtora.

– Tak? A ilu was jest?

– Czwórka. Moja żona i dwóch synów.

– No, to powinno starczyć tego, co mamy. Gdzie jesteście? Wołaj ich.

– Słuchaj, ale… my nieludzie. My krasnoludy. Żebyś…

– Widzę. Nie przeszkadza mi to. Ja także nie całkiem jestem człowiekiem.

– A ktoś ty? Półelf? Boś wysoki i przystojny.

– Maginus.

Po twarzy krasnoluda przemknął cień nieufności.

– Nie miałem jeszcze z kimś takim do czynienia, ale wy, podobnie jak inni, możecie nas niezbyt lubić.

– Ja nie. No, wołaj swoich. We dwóch szybciej sprawimy te rybki.

Po pół godzinie ognisko strzelało iskrami, a zapach pieczonych na rożnach i smażonych na patelni ryb miło łechtał nozdrza. Kilka dorzuconych do ognia zielonych gałązek olszyny sprawiało, że nadziane na pręty tuszki lekko się podwędzały. Krasnoludy się krzątały. Dwoje dorosłych zajmowało się ogniskiem i strawą. Młodzi, których wiek był trudny do określenia, zbierali i donosili susz, mościli siedziska oraz podkarmiali i głaskali skubiącego trawę Biegana, starając się zdobyć jego względy. Wydawało się, że w tym ostatnim osiągają pewne sukcesy.

Samtor odnosił wrażenie, że młode krasnoludy są głodne, lecz starają się ów fakt ukryć. Maskowanie głodu, samorzutnie podjęte przez nich prace przy podtrzymywaniu ogniska i organizowaniu miejsca posiłku oraz łagodne próby zapoznania z koniem ukazywały ich dobre wychowanie, a także pewnego rodzaju dumę. Podobało mu się to. Składając sprzęt wędkarski, rzucał na młodzików przelotne spojrzenia. Był spokojny. Dyskretna próba sondażu myśli rodziny niziołków nie wykazała niczego złego. U wszystkich nowo poznanych wyczuł aurę raczej przyjazną. Zawierała ona – co uznał za normalne – pewną dozę nieufności i lęku. Była w niej także ciekawość. U dorosłego krasnoluda wyczuł coś jeszcze. Nie wrogiego, ale coś, czego nie potrafił na razie określić.

Trzech męskich osobników, wzrostem sięgających mu nieco powyżej pasa, było barczystych i krępych. Sposób ich poruszania się znamionował niemałą siłę.

Kobieta była niższa, a chociaż nie odróżniała się zbytnio sylwetką, miała ruchy zwinniejsze i miększe. Rysy jej dość szerokiej twarzy, okolonej ciemnymi, półdługimi, lekko kręconymi włosami, były regularne, wręcz ładne. Szczególnie uwidaczniało się to, gdy jej oblicze krasił uśmiech. Ubrana była w jasnoniebieskie spodnie i tego samego koloru wypuszczoną na wierzch, przepasaną czarnym paskiem bluzkę. Na nogach nosiła sięgające powyżej kostek, zgrabne, również czarne sapogi.

Dorosły krasnolud miał ciemne, przeplatane rzadkimi nitkami siwizny włosy i dość wydatny, szeroki nos, spod którego wyrastały wąsy, łączące się z niezbyt długą, także ciemną brodą. Niebieskie, bystro spoglądające oczy miał zwieńczone krzaczastymi brwiami. Na jego ubiór składały się szare portki i szara, lecz o nieco ciemniejszym odcieniu, koszula oraz szeroki na cztery palce rzemienny pas. Skórznie o luźnych, pomarszczonych cholewach podchodziły mu prawie pod kolana.

Młodsi mieli twarze pozbawione zarostu. Ich uroda tworzyła mieszankę, w której nieco klocowate, prawie pozbawione talii sylwetki przypominały ojca, a twarze – matkę. Tak jak ona mieli obaj zielone oczy. Ubrani byli jednakowo. Dół stanowiły brązowe portki z nogawkami wpuszczonymi w sięgające do połowy łydek, wykonane z wyprawionej świńskiej skóry buty. Górę – szare, niemające kołnierzy, przepasane paskami i wypuszczone na spodnie koszule. Wszyscy przy pasach mieli pochwy z nożami. Cała rodzina, choć widoczne były na niej trudy drogi, wyglądała schludnie i dostatnio.

Samtor zdążył umyć się i zmienić koszulę, a noszoną dotychczas – przepłukać w czystej wodzie rzeki, kiedy usłyszał wypowiedziane przez krasnoludkę:

– Siadajcie, panie, jadło gotowe.

Głos miała niski, dźwięczny, o miłej barwie. Synom pokazała miejsca ciut oddalone od ogniska. Sama zaczęła łamać wyjęty z pakunków płaski, ciemny chleb i układać go na drewnianą misę.

Samtor podziękował uśmiechem i skinieniem głowy. Usiadł na jednym z przykrytych derkami kamieni i gestem zaprosił chłopaków bliżej siebie. Przysunęli się skwapliwie. Naprzeciw siadł krasnolud ojciec, a przy nim – żona. Jedli, rozkoszując się świeżo smażonym lub pieczonym, soczystym mięsem, oszczędnie pogryzając czerstwawy chleb. W miarę ubywania ryby i pieczywa oblicza młodych krasnali przybierały coraz pogodniejszy wyraz. Po krasnoludzku zaczęli coś do siebie niegłośno mówić.

– Mam na imię Samtor, a wy jak? – odezwał się w tym samym języku do młodych. Cała czwórka niziołków przestała jeść i spojrzała na niego zaskoczona.

– Od tego chyba powinniśmy zacząć. – Krasnolud chrząknął. – Ja, panie, jestem Eyan zwany Siewcą, to moja połowica Tua, a te dwa otroki to Mizen i Gozen. Niekiedy sam nie wiem, który jest który. Wybaczcie im, jeśli zrobią lub powiedzą coś nie za bardzo, bo są młodzi i jeszcze mało obyci, a w ostatnich czasach – sami wiecie, jakie one są – trochę zastraszeni i nieufni. Teraz zobaczyli was i konia. Przyjazny człek i tak piękne zwierzę to dla nich sensacja. Po prawdzie dla żony i dla mnie po ostatnich wydarzeniach także.

– Jestem Samtor, nie mówcie do mnie „panie”. Piękne dzięki, pani Tuo, za pysznie przyrządzone ryby i chleb. Są wspaniałe. Doskonale dobrane zioła. Nie potrafiłbym tak ich przyrządzić. Ja bym je po prostu posolił i upiekł na patykach. Muszę się też przyznać, że już dwa dni nie jadłem żadnego pieczywa. W drodze skończył mi się zapas, wasz zaś jest wyjątkowo smaczny. Jeszcze raz serdeczne dzięki.

Krasnoludka z uśmiechem zażenowania, ale i z lekko skrywaną przyjemnością, przyjęła podziękowania Samtora. Szczególnie ujęło ją nazwanie panią. Krasnoludkom nieczęsto się zdarzało słyszeć ów zwrot kierowany do nich, a z ust ludzi – prawie nigdy. Nie odezwała się jednak ani słowem. Zbyt krótko trwająca znajomość z sympatycznym z wyglądu i zachowania, ale mimo wszystko człowiekiem nie ułatwiała z natury nieufnej niziołce podjęcia rozmowy. Milczała.

– Tua bardzo dobrze gotuje. Z byle czego i byle gdzie potrafi uwarzyć pyszności. Co prawda szczupak trochę łykowaty, bo miał swoje lata, ale sum palce lizać. Nieprzesolony, tłusty, soczysty i odpowiednio doprawiony – pochwalił żonę Eyan.

– Szczupak też dobry, można go jeść bez chleba. Prawie nie ma ości – odezwał się któryś z synów, biorąc kolejny kawał ryby.

– Który z was jest Mizen? – zapytał Samtor, zwracając głowę do chłopaków. – Rzeczywiście, trudno was odróżnić.

– Ja. A różnię się od Gozena tylko tą brodawką – powiedział ten biorący rybę i wskazał na lewy policzek. – Jestem też starszy.

– Tak. O całe pięć minut – wtrącił drugi. – Wielka różnica. Za to ja jestem silniejszy.

– No, to się poznaliśmy. – Samtor się uśmiechnął. – A ty, Eyan? Jesteś rolnikiem? Ogrodnikiem? Stąd przydomek Siewca?

– Nie całkiem – odparł krasnolud. – Po waszemu jestem nauczycielem czy, jak niektórzy mówią, mentorem. Po naszemu, wśród niziołków, siewcą, czyli osobą, która sieje wiedzę w młodych umysłach. Przekazuje pamięć o tym, co było, daje jakąś tam znajomość tego, co jest, i pewną umiejętność przewidywania tego, co może się zdarzyć. Tym, który uczy rozsądku, mądrości życia oraz zasad rozumnego i godnego postępowania. To znaczy – poprawił się – starającym się uczyć i wychowywać, bo efekty bywają różne, często gęsto zupełnie odwrotne od zamierzonych.

– No tak, Siewca. Ładne i trafne. Teraz domyślam się, skąd ten silurus glanis.

– A, to… Tak jakoś mi się wyrwało.

Eyan rzucił do ogniska ości z objedzonego dzwonka szczupaka, wytarł brodę, spojrzał Samtorowi prosto w oczy i zaczął poważnie, choć z cicha, mówić:

– O nas, krasnoludach, utarła się opinia, że jesteśmy gruboskórni, ograniczeni i wulgarni. I pewnie jest ona w jakiejś mierze słuszna. Spora część z nas taka jest. Jesteśmy kłótliwi, porywczy, przeklinamy i pijemy. Niektórzy z nas robią bardzo złe rzeczy. Ale bywają także i inni. Zdarzają się mądrzy, szlachetni i wykształceni. Powiedziałem „mądrzy” i „wykształceni”, ponieważ nie są to synonimy. Są również tacy, którzy, mając na względzie przyszłość całej rasy, spisują i przekazują innym nasze dzieje. Historię krasnoludzkich stosunków z ludźmi, gnomami oraz elfami. Analizują zmiany, które zaszły i mają miejsce obecnie. To oni wybierają bardziej błyskotliwą krasnoludzką młodzież. Szlifują jej umysły i charaktery. Liczą, że właśnie ci młodzi będą mieć wpływ na poprawę relacji między nieludźmi i ludźmi. Unormowanie bowiem zasad wzajemnego współżycia może być jakąś szansą na przetrwanie naszej rasy. A staje się to szczególnie istotne, ponieważ jest nas coraz mniej i jak zapewne sam wiesz, nie tylko z naturalnych przyczyn.

– Niestety, coś o tym wiem, Siewco – przytaknął niewesoło Samtor i po krótkiej przerwie dodał: – Słuchajcie, mam bukłak wina. Co prawda nie białe, tylko czerwone, mniej pasujące do ryby, ale nie najgorsze. Nadarzyła się niezła okazja, by ten mój zapasik trochę uszczuplić. Jakoś straciłem ochotę na dalszą jazdę dzisiaj, za to z przyjemnością bym porozmawiał, bo ładnie i mądrze mówisz. – Przy ostatnich słowach zwrócił głowę do starszego krasnoluda. – Poza tym wydaje mi się, że sporo wspólnego mamy ze sobą. Jeśli więc możecie się zatrzymać i mielibyście ochotę na winko oraz pogawędkę, to zapraszam. Co pani na to?

– Skoro zaproponowałeś, aby zwracać się do ciebie po imieniu, ty również nie mów do mnie „pani”. Jestem Tua – odrzekła krasnoludka, wyraźnie ośmielona i rozbrojona formą skierowanego do niej pytania. – Mój Eyan nieczęsto pije, a szczególnie z ludźmi. Ja prawie wcale, lecz z wami chętnie wychylę kubeczek i posłucham. – Uśmiechnęła się przyzwalająco.

Krasnolud z zadowoleniem kiwnął głową.

– Mamy dziś za sobą kawał drogi. Wędrujemy aż z Kanty. Chcemy dotrzeć do Sarii i tam pozostać. Przynajmniej na jakiś czas. O ile wiem, Saryjczycy tolerują krasnoludy. Nie tworzą gett ani nie robią czystek. A król Artorus, w odróżnieniu od Petina, też dosyć przychylnie na nieludzi spogląda. Tutaj jest niezłe miejsce na obozowisko i można zrobić nocny postój. Razem będzie nam bezpieczniej.

Samtor podniósł się i przyniósł wyciągnięty z juków skórzany wypełniony bukłak, mający około półtora galona pojemności. Wyciągnął korek i nalał do przygotowanych przez krasnoludkę trzech kubków.

– A my? – zapytały zgodnie młode krasnale.

– Wy za piętnaście lat – odparła z pozorną srogością matka. – Teraz woda z sokiem. A najlepiej marsz do mycia. Dobra okazja, by przeprać koszule i gacie. Jeszcze dziś wyschną na słońcu.

– Przeciągnijcie też nasz wózek i pod tamtą leszczyną zacznijcie przygotowywać nocleg – dorzucił Eyan, wskazując kępę, z której niedawno było wycięte wędzisko.

Młodzi, wyraźnie rozczarowani, wstali i z ociąganiem skierowali się w stronę zarośli.

– Za spotkanie i udany połów. – Samtor wzniósł kubek. Cała trójka wypiła po głębszym łyku. – Fajne chłopaki. Po ile mają lat?

– Dopiero po dwadzieścia pięć. Za piętnaście będą dorośli. Ale rzeczywiście są nieźli. Silni i zaradni. Mają dobrze poukładane w głowach. Są też odważni – pochwalił synów z ojcowską dumą krasnolud.

– I posłuszni – dorzuciła matka.

– W miarę, żono, w miarę – zaprotestował lekko Eyan.

Wypili ponownie.

– Dobre wino. Z dużą przyjemnością się je pije. – Krasnolud mlasnął. – A ty budzisz zaufanie. Wyglądasz na porządnego człowieka.

– Nie całkiem ze mnie człowiek. Jestem maginem. A porządny? Może wyglądam, ale pozory mogą mylić. Sam nie mam pewności, jaki rzeczywiście jestem – zażartował, udając powagę. Po kolejnym łyku zapytał: – Jeśli nie tajemnica, to co tu porabiacie? Dokąd tak naprawdę idziecie? Bo Saria jest duża.

– Mieszkamy w Bronie – odrzekła Tua, ubiegając męża. – Może słyszałeś, taka tam niewielka osada. Prawie same krasnoludy i gnomy. Ludzi i elfów na palcach rąk policzyć można. Wyjechaliśmy stamtąd dwa dni temu. Nasz dominat dostał ostrzeżenie, że jakaś banda z Mirty czy Morgii szykuje się do napadu na nas. Zebrał więc oddział liczący sto pięćdziesiąt krasnoludów i gnomów. Z nimi zamierza dać odpór. Nam i jeszcze kilku innym kazał wyjechać, by, jak to mówił, chronić elity. Mój Eyan nie godził się, chciał do oddziału. Myślał wraz z innymi bronić osady. Faktycznie, chłop z niego mocny jak tur. Wiosen ma dopiero siedemdziesiąt i brał już udział w wojnie. Ja również bym się przydała, bo i ugotować, i opatrzyć rany umiem. Niestrachliwa jestem i potrafię zupełnie nieźle szyć z kuszy. A i synkowie, chociaż młodzi, toporami robią całkiem, całkiem. Ale przyszedł nasz dominat, zamknął się z Eyanem i starał się przekonać go do wyjazdu, a że mój jest uparty, nie bardzo mu się to udało. W końcu mocno się znerwił, rozwarł po krasnoludzku pysk i stanowczo rozkazał się wynosić. Stan wojenny, nie było gadania. Załadowaliśmy na wózek to, co najpotrzebniejsze, trochę strawy, ubrania, inkunabuły i inne księgi Eyana i następnego ranka w drogę. Dominat kazał uciekać kilku rodzinom, ale nie całą gromadą, by nie zostawiać śladu, tylko pojedynczo i to w różne strony. Po zastanowieniu się wypadło, że nam chyba najbardziej poręcznie będzie iść do Sarii. Tam jest sporo naszych i wiedzie się im nie najgorzej. W Getynie jest też moja bliska rodzina. Jak już wiesz, ostatnią noc spędziliśmy w Kancie, w gospodzie. Tu, w Ramzie, staramy się iść pustkowiem, bo podobno ludzie i elfowie mocno rozżarci. Słyszeliśmy, że krzyżują i palą każdego spotkanego krasnoluda albo gnoma. Dziś spotkaliśmy tylko ciebie. Przyznam, że się baliśmy.

– Na szczęście niepotrzebnie – wtrącił Samtor, napełniając puste już kubki. – Rozumiem, dlaczego idziecie przez Ramzę. Tu granica z Sarią do niedawna była prawie niepilnowana, bo królowie Artorus oraz Gnejus są spokrewnieni i żyją w przyjaźni. Ale teraz w Ramzie też nie jest dla was zbyt bezpiecznie. Na szczęście w tym rejonie przebywa mało ludzi, a do granicy już niedaleko.

– Dlaczego tak się zmieniło? Tu nieludzie mieli zwykle względny spokój – ni zapytał, ni stwierdził Eyan.

– Tak się złożyło, że od czterech lat przebywałem w Morgii przy granicy z Mirtą. Kilka tygodni przed tym wyjazdem usłyszałem, że duża karawana kupców gdzieś ze wschodu Morgii, udająca się do Sarii i Tuludy, wiosną została w Ramzie napadnięta i rozbita. Nie uszedł nikt z życiem, a wozy z towarami, konie i muły zrabowano. Napad ten pogorszył już i tak złe stosunki Gnejusa z królem Petinem Czwartym. Ze śladów ponoć wynikało, że uczyniły to krasnoludy. Wieści takie rozpuszczali miejscowi elfowie i ludzkie męty, lecz starszy straży miejskiej w Atonie twierdził, że to nic pewnego. Że osobiście ma inne podejrzenia. Wśród gminu, którego większość jednak uwierzyła porywczym i głośniej krzyczącym elfom, zaczęła się ruchawka. Szykowano ponoć nawet jakiś odwet. Jeśli do niego dojdzie, najprawdopodobniej znowu najbardziej oberwą niewinni, bo sprawcy, chociażby i krasnoludy, na pewno nie byli z osad. Osiadłe niziołki nie robią takich rzeczy. Nie dałoby się takiej zbrodni ukryć, a ponadto myślę, że nie chcieliby ryzykować chałupami i nadziałami ziemi, nie mówiąc już o wolności lub życiu.

– Racja – odrzekł Eyan. – Osadnicy krasnoludzcy są już zasymilowani z miejscowymi ludźmi. Większość z nich nie zechciałaby zamienić pewnego, choć niekiedy twardego, chleba na niepewny kołacz. Ludziom potrzebne są wyroby ze stali, kamienia i gliny, wytwarzane przez gnomy i krasnoludzkich rzemieślników. Chętnie je kupują, bo są dobre, a także dość tanie. Mimo jednak prowadzenia handlu wzajemne animozje zostały. Są stare i silne. Szczególnie krasnoludów z elfami. A że osiadłym elfom zawsze bliżej do ludzi niż niziołków, to i nieszczęście może się zdarzyć. Krew może się polać. Król i królewscy nie będą ruchawki uspokajać, bo pogrom krasnoludów, winnych czy niewinnych, może ułagodzić Petina i ludzi z Morgii. To może też tłumaczyć zamierzony napad na naszą prowincję.

Zamilkli, wpatrując się w ognisko. Krasnolud dorzucił do przygasającego stosiku nieco suszu i przegrzebał w nim patykiem. Samtor dolał do kubków. Wypili po małym łyku. Po chwili Tua nachyliła się i szepnęła mężowi coś do ucha, patrząc na niego z wyczekiwaniem. Ten skinął głową i zaczął niepewnie:

– Słuchaj, Samtor, już dwa razy wspominałeś, że nie całkiem jesteś człowiekiem. Żyjemy dość długo na tym świecie, spotykaliśmy różnych, ale nigdy nie mieliśmy do czynienia z maginem. Dlaczego mówisz, że jesteś inny? Czym się zajmujesz? Dużo jest takich jak ty? Tworzycie odrębną rasę? Nie chcę być niedelikatny, ale jeśli nie masz nic przeciwko temu, oświeć nas trochę.

Samtor obrzucił spojrzeniem dwójkę krasnoludów i się uśmiechnął.

– Kto wie, może i lepiej dla was, że do tej pory nie mieliście do czynienia z maginami. W zasadzie spodziewałem się podobnych pytań. Prawie wszyscy, którzy mają okazję, je zadają. Nie każdy uzyskuje odpowiedzi, ale wam postaram się ich udzielić – dodał, poważniejąc. – Tym chętniej, że jesteś uczonym i powinieneś wiedzieć więcej niż inni – zwrócił się do Eyana. – Jak już mówiłem, miałem w planach przejechać dziś jeszcze kawałek drogi, ale widzę, że chyba nic z tego nie wyjdzie. I dobrze. Koń odpocznie, a mnie się miło gawędzi z tak zacnym towarzystwem.

– I popija – wtrącił krasnolud, podnosząc swój kubek. – Nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli zakurzę fajeczkę? Może też zapalisz? Bo czuję, że zanosi się na dłuższą opowieść.

– Nie przeszkadza mi czyjeś palenie, ale ja dziękuję. Nie skorzystam. A moja opowieść nie będzie długa. Myślę, że więcej będzie rozmów o innych sprawach.

– Też fajnie, skoro nocujemy, to mamy czas, a tematów nie brakuje. Dużo się ostatnio dzieje. Ale proszę cię, Samtor, wstrzymaj się trochę, bo mnie przyparło i muszę na stronę. Rzucę też okiem, co synkowie zrobili. Jeśli ci nie będzie wadzić, zawołam ich. Niech posłuchają. Nieczęsta to okazja rozmawiać z nieznanym a przyjaznym osobnikiem, w dodatku maginem. Nie wiem, czy kiedyś się powtórzy. Pierwszy raz spotkaliśmy kogoś takiego jak ty. Tua, przynieś trochę suszu owocowego do pogryzania. Do wina będzie jak ulał.

– Oczywiście, że mi nie wadzi. Poproś chłopaków. Są sympatyczni. Ja przez ten czas rozprostuję nogi i rzucę okiem na konia. Nazywam go Biegan, bo jest szybki i wytrwały. Ma też swoją inteligencję i intuicję. Niekiedy podejrzewam, że umie myśleć i oceniać nie tylko sytuację, ale też mnie i innych – dodał na wpół żartobliwie.

Po kilkunastu minutach wszyscy siedzieli wokół podsyconego gałęziami ogniska. Napełnione kubki, w świetle niżej już stojącego słońca, wabiły rubinowym winem. Eyan z lubością pykał niezbyt długą, pękatą fajkę, wypuszczając z ust błękitne smugi dymków.

– Masz ładną fajkę i dobry tytoń, bo aromat, że ho, ho! – zauważył Samtor. – Jesteś fajkarzem całą gębą.

– Lubię od czasu do czasu zapalić. Ale nie jestem fajkarzem, tylko fajczarzem – podjął temat krasnolud. – Fajkarz to ten, kto wytwarza fajki, fajczarz – ten, co ich używa. Nie gniewaj się, że cię poprawiam. Mało kto odróżnia te dwa pojęcia. A fajka rzeczywiście jest całkiem niezła. Z korzenia wrzośca, zwanego naukowo erica arborea. Tej wytwórca nadał kształt pośredni pomiędzy brujerką a potem. To rodzaje fajek. Szeroka i masywna główka pochodzi właśnie z pota. Jak widać, ta ma kształt lekko wygięty, chociaż spotyka się też proste. Cybuch drewniany, zakończony srebrną viriolą, czyli skuwką. Viriola jest ozdobiona znakiem rzemieślnika, co świadczy, że był on zadowolony ze swojego wyrobu, że się go nie wstydzi. Ustnik wytoczony z rogu jelenia ma otwór skierowany lekko w górę, by dymek nie szczypał w język – ciągnął ze znawstwem, jednocześnie pokazując fajkę maginowi. – Kupiłem ją, a tak naprawdę dostałem prawie za darmo. Wytwórca, gnom, czuł do mnie za coś tam wdzięczność. Zresztą niepotrzebnie.

– Eyan, zakończ ten wątek, nie nudź nas – wtrąciła się do rozmowy Tua i zwracając się do Samtora, dodała usprawiedliwiająco: – Jak już zacznie mówić, to nie może przestać. Nawyk siewcy. A jak podłapie temat, który lubi, to…

– Ale to ciekawe – zaprotestował magin. – Od kogoś słyszałem – zwrócił się do Eyana – że ważne jest wypalanie fajki. Że należy to robić z miodem albo syropem.

– Nie, to przesąd, tak robią tylko ignoranci – odparł krasnolud i po kilku płytkich zaciągnięciach kontynuował: – Znowu muszę cię poprawić. Nie mówi się „wypalanie”, lecz „opalanie” fajki. Opalanie jest ważne w fajkach drewnianych, takich jak ta z wrzośca, z wiśni, czereśni albo gruszy. Do nowej fajki przy początkowych paleniach powinno się ładować tylko około jednej trzeciej tytoniu, po pewnym czasie połowę, a dopiero później całą pojemność główki. Kiedy na wewnętrznych jej ścianach wytworzy się odpowiednio gruba warstewka nagaru, to znaczy spalonego tytoniu i drewna, a dzieje się to po kilkudziesięciu użyciach, fajka jest opalona. Co ciekawe, dobrze opalona fajka zachowuje delikatny posmak pierwszego tytoniu.

Eyan przerwał, spojrzeniem i gestem zachęcił do skosztowania wina. Wypili po kolejnym łyku. Dobry posiłek i mocne półwytrawne wino na znużonych drogą podziałało rozluźniająco. Widzieli się pierwszy raz, ale czuli się w swym towarzystwie dobrze.

– Sądziłem, że palenie to tylko palenie. A z tego, co mówisz, to cały rytuał – zauważył ze zdziwieniem Samtor.

– Nie mylisz się. Palenie to rytuał. Już samo nabijanie fajki czy, jak starzy mówią, lulki jest sztuką. Nawet część doświadczonych fajczarzy nie wie, że tytoń w główce należy układać spiralnie. Jego dolne warstwy powinny być luźniejsze, mniej ubite, wyższe – mocniej. Najlepiej smakuje fajka podpalona drewienkiem. Ciągnąć należy delikatnie, by załadowana porcja tytoniu żarzyła się jak najdłużej. Intensywność żaru nie może być zbyt duża. Przygasza się ją tłumikiem albo przybornikiem. Spójrz, ja używam czegoś takiego. – Sięgnął do kieszeni koszuli i podał maginowi składany zestaw, na którego niewielkim kółeczku były zamocowane: drut do przepychania cybucha oraz ustnika, tłumik, wydłużona łyżeczka i skrobak. – Uniwersalny, pasuje do wszystkich moich fajek.

– Wszystkich? To masz ich więcej?

– A jakże. Fajka po paleniu powinna odpocząć. Należy ją oczyścić i pozostawić na kilka godzin. Zresztą inne fajki palisz w domu, inne w podróży czy przy pracy.

– Ma tych śmierdziuchów całą kolekcję – wtrąciła z przekąsem Tua. – W całym domostwie czuć, że mój chłop pali, a mnie to trochę przeszkadza.

– No, no, Tua, przecież każdy krasnolud to robi. To znaczy każdy dorosły krasnolud. – Eyan spojrzał znacząco na synów. – A mój tytoń nie śmierdzi, tylko pachnie. Pięknie pachnie. Zresztą muszę przyznać, że sam go przygotowuję.

– Sam? To hodujesz i suszysz tytoń?

– No, aż tak to nie. Sam tylko robię mieszankę. Tytoń już pocięty i przefermentowany kupuję od znajomych gnomów. Jeden woreczek od Virgina, drugi od Burleya. Ten pierwszy jest jasny i słabszy, drugi – ciemny i mocny. Mieszam je i dodaję trochę śliwowicy. Podczas mieszania zapach rozchodzi się po całym domu i czuć go ładnych parę dni. Przygotowaną mieszankę ładuję do skrzynki i znoszę do piwnicy. Tytoń podczas leżakowania wymaga podobnych warunków jak wino, to znaczy chłodnej, ale dodatniej i w miarę stałej, temperatury oraz ciemności. Po ponownym przefermentowaniu, na przyszły rok, znowu dodaję trochę śliwowicy, lekko suszę i w ten sposób otrzymuję swoją ulubioną mieszankę. Nie słabą, ale i nie za mocną. Aromat sam czujesz. – Pyknął trzykrotnie, kierując smużki dymu nad ognisko. – O tytoniach można całymi godzinami i nie wyczerpie się tematu. Naprawdę ciekawie i śmiesznie bywa, kiedy spotka się ta dwójka gnomów, Virgin i Burley. Obaj od lat konkurują ze sobą. Kłócą się, którego tytonie są lepsze. Tak naprawdę obaj wytwarzają znakomite. Ale ja uważam, że dopiero moja mieszanka ma wszystkie walory. I smakuje, i odurza. Tak, palenie fajki nie tylko daje przyjemność, ale także ćwiczy opanowanie i wyostrza myśli – ciągnął dalej. – Wspólna celebra tej czynności zbliża i jest przejawem przyjaznych, pokojowych zamiarów. Poprawia relacje między palącymi. Rozwiązuje języki. Należy też wspomnieć, że niektóre tytonie i mikstury są przygotowywane tak, aby odurzać. Stany tytoniowego rauszu często są drogą do osiągania wizji i kontaktów ze światem duchów. Trans taki niekiedy pozwala przepowiadać, a nawet wieszczyć. Bywają tacy, co w te przepowiednie wierzą.

– Słusznie mówisz, ale to jednak okropny nałóg – wtrącił Samtor. – Wizje, spokój, zbliżenie z innymi – może i tak, ja znam głównie palaczy, którym brak oddechu, którzy kaszlą, mają szarą skórę i śmierdzą. Zwyczajnie śmierdzą. Większość z nich używa kiepskich tytoni albo jakichś ususzonych zielsk, od których idiocieją. Najczęściej palą nie fajki, tylko skręty. Oni nie przepowiadają, nie wieszczą, im chodzi głównie o oszołomienie, o ucieczkę od codziennych problemów. Od strachu, biedy, żony sekutnicy, płaczu głodnych dzieciaków, myślenia o jutrze. Niewielu robi to jak ty, świadomie i dla przyjemności.

– Nie da się ukryć, że jest to nałóg. A palenie jest jak picie alkoholu. Można smakować wspaniałe trunki w dobrym towarzystwie, można zapijać się podłym samogonem. Dlatego tak jak we wszystkim, i w paleniu trzeba mieć umiar. Mimo że krasnoludy z natury są odporniejsze niż ludzie, ja nie pozwalam sobie na więcej niż dwie, trzy lulki dziennie. Głównie wtedy, kiedy wysilam umysł przy pisaniu albo odpoczywam po kolacji. Ale wystarczy. Skończmy z tym tematem. Rzeczywiście się rozgadałem, a przecież to ty miałeś nam odpowiedzieć na pytania dotyczące maginów. – Eyan spróbował zmienić temat.

– Pamiętam, pamiętam. Pozwólcie jednak, że zanim zacznę, trochę doleję do kubków. Mam nadzieję, że to ten szlachetniejszy sposób spożywania alkoholu, który zbliża, ułatwia mówienie i słuchanie – zażartował Samtor, podnosząc niewiele uszczuplony bukłak.

– I rozumienie – dorzucił w tym samym tonie krasnolud.

– Może dosyć na dziś – zaprotestowała Tua. – Zaczynam już czuć wino w głowie. Sporo wypiliśmy.

– Skosztuj jeszcze troszkę, żonko. Taka okazja. Obiecuję, że ten kubek będzie dla mnie dzisiaj ostatni – rzekł krasnolud, podstawiając opróżnione naczynia.

– To i dla mnie też – zgodził się magin.

Zapadła chwilowa cisza. Tua zwinnie przesiadła się z kamienia na trawę i podkulając nogi, oparła się bokiem o kolana męża. Eyan, skosztowawszy wina, delikatnie, by nie przeszkadzać żonie, odstawił kubek i pogrzebał swoim przybornikiem w fajce. Ich synowie, wziąwszy po garści suszonych owoców, pogryzali je, leżąc na trawie. Wszyscy z wyczekiwaniem wpatrywali się w pociągłą, okoloną długimi do ramion, czarnymi włosami twarz Samtora. Twarz ta, chociaż miała ostre rysy, nie była odpychająca ani ponura. Stalowoniebieskie, dość szeroko rozstawione oczy, osadzone pod wysokim czołem, świadczyły o inteligencji. Średniej wielkości, szczupły nos i wydatna, jakby kwadratowo ciosana broda zdradzały upór i silny charakter. Niezbyt wąskie usta, z często goszczącym na nich uśmiechem, z góry usposabiały do ich właściciela przyjaźnie.

Zoczywszy zogniskowane na sobie spojrzenia krasnoludów, zakorkował i odłożył bukłak, uśmiechnął się samymi oczami i zaczął mówić. Rozpoczął urywanymi zdaniami, z przerwami na namysł, stosując niekiedy myślowe przeskoki. W miarę upływu czasu jego opowieść stawała się bardziej płynna, można mniemać, że coraz bliższa osobistym przeżyciom, przemyśleniom i doznaniom.

– Pytałeś, Eyan, czy jest nas dużo. Raczej nie. Nie wszyscy się znamy. Sądzę, że dwunastu, może piętnastu działających i pięcioosobowy konwent. Czym różnimy się od ludzi? Zależy, kto ocenia. Według nas jedynie kilkoma bardziej lub mniej istotnymi cechami. Według nich, czyli ludzi, prócz wyglądu i sposobu odżywiania się prawie wszystkim. Szczególnie sposobem rozumowania i mentalnością. Takie właśnie to są oceny. Rozbieżne. Między sobą też się różnimy. Każdy z nas ma swoje indywidualne cechy i preferencje. Jesteśmy w pewnym sensie dziwolągami, mutantami, których proces kształtowania rozpoczyna się już w łonach matek. Przystosowuje się nas do współżycia i rozumienia innych istot myślących. Mam na myśli ludzi, elfów, krasnoludy, gnomy i inne istoty humanoidalne, jak na przykład blemmjowie czy kemonomimi, a także posiadające inteligencję niektóre formy niehumanoidalne. Oczywiście współżycia, o którym mówiłem, nie należy pojmować w ten najprostszy sposób, jako na przykład stosunków seksualnych, a rozumienia – jedynie jako znajomości języka. Jedno i drugie to coś więcej. Nie będę tego tematu rozwijać. Dla jasności muszę jednak powiedzieć, że pomimo umiejętności wczucia się w problemy i sytuacje tych, z którymi akurat przebywamy, nie identyfikujemy się z nimi. Zachowujemy swoją odrębność i pewien dystans emocjonalny. Rozróżniamy sprawy lokalne, sprawy ogólne oraz sprawy nasze, czyli maginów. I chociaż często ich zakresy zachodzą na siebie, tak że trudno jest określić pomiędzy nimi wyraźne granice, staramy się ustalać gradację ich ważności. Ta nasza alienacja ze środowisk, w których akurat przebywamy, wcale nie oznacza, że nie doznajemy silnych emocji. Owszem, odczuwamy je. Wiemy, co to przyjaźń, miłość, litość, strach. Nasz i innych. Wiemy, co to lojalność. Przeciętnie żyjemy około trzystu lat, a więc mniej więcej półtorakrotnie dłużej niż krasnoludy i ponad cztery razy dłużej niż ludzie. Fizyczne zmiany w naszych organizmach odbywają się także inaczej niż u innych i nie zachodzą równomiernie. Na początku są szybsze, później znacznie zwalniają. By nie budzić sensacji u otoczenia, co jakiś czas jesteśmy zmuszeni do zmiany miejsca pobytu. Ja, chociaż wyglądam na dwudziestoletniego mężczyznę, mam czterdzieści sześć lat. Przeliczając na wiek ludzki, odpowiadam jednak tylko osobnikowi mniej więcej dwunastoletniemu.

– Przepraszam cię – przerwał mówiącemu Eyan, podnosząc rękę – ale w tej życiowej matematyce trochę się pogubiłem. Jest to skomplikowane. Nas, krasnoludy, uważa się za dorosłe w wieku czterdziestu lat. To odpowiada wiekowi około piętnastu lat życia ludzkiego. W jakim wieku wy stajecie się dorosłymi?

– Też w wieku czterdziestu lat, z tym że u nas, przeliczając wprost, odpowiada to wiekowi dziesięcioletniego człowieka – odparł po krótkim zastanowieniu Samtor.

– Z tego, co wiem, człowiek dorasta w wieku osiemnastu lat. Jak policzyłem, odpowiada to wiekowi czterdziestu ośmiu lat u krasnoluda i siedemdziesięciu dwóch u was. Ludzie znacznie wolniej dorastają i krócej żyją – wtrącił się do rozmowy niespodziewanie Mizen.

– Dobrze wyliczyłeś. Tak to mniej więcej jest – potwierdził magin.

– Ta ludzka rasa jest gorsza, a dominuje – dorzucił z przekąsem Gozen. – Należałoby ich…

– No, no, stanowczo zagalopowałeś się, synku, nie ma ras gorszych i lepszych – zareagowała szybko Tua, patrząc z naganą na Gozena. – Każda z nich ma przynależne sobie cechy. Źli i dobrzy bywają tylko poszczególni osobnicy i to w każdej rasie. Spotyka się przecież dobrych ludzi i złe krasnoludy, dobrych elfów i złe gnomy. W domu staramy się wpajać w was szacunek do innych. Kto cię nauczył tak myśleć? Bo chyba ani ojciec, ani ja. Osobiście też niewiele złego przeżyłeś. Skąd więc ta niechęć?

– Stąd, że na nas napadają. Że palą i zabijają. Że dzieje się nam krzywda. Że teraz uciekamy. Przed kim? Przed ludźmi i elfami. Dlaczego chcą nas wyżenąć z Brony i całego Sweinu? To przecież od wieków nasza zona. Tam się urodziliśmy i mieszkamy, to znaczy mieszkaliśmy do niedawna. A elfowie są głupi, że pomagają ludziom. Nie widzą, że kiedy skończą z nami, to się dobiorą do nich – poparł brata Mizen.

Zapadła ciężka cisza. Samtor patrzył z uwagą na młode krasnale.

– Wydaje mi się, że rozumiem wasze rozgoryczenie – powiedział. – Rzeczywiście, dokonując porównania wprost, można dojść do wniosku, że ludzie są gorszą rasą, bo stosunkowo dłużej dorastają, krócej żyją od was, od gnomów, nie mówiąc już o długowiecznych elfach. Ale nie jest to wniosek prawdziwy. Wielką rację ma wasza matka. Nie ma ras gorszych i lepszych. Każda ma swoją specyfikę. W ramach jednej rasy bywają jednostki uważane za dobre i za złe. Każda też rasa ma swoje interesy, które mogą powodować konflikty z innymi. Sposoby ich rozwiązywania bywają różne. Niekiedy niestety kończą się one bardzo krwawo, bardzo tragicznie. Potrafią trwać całe wieki, jak, niedaleko szukając, wasze z elfami. Ale bywają też zatargi w ramach jednej nacji. Trzeba przyznać, że najczęściej zdarzają się wśród tej, jak to, Gozen, nazwałeś, dominującej – wśród ludzi. Najgorszym zaś jest, że załatwiając swoje porachunki, wciągają w to innych, którzy często ponoszą tego skutki. Mam na myśli was, krasnoludy, gnomy, elfów. Na szczęście każda rasa i każda nacja ma bardziej lub mniej liczną, bardziej lub mniej wpływową liczbę osobników światłych, którzy zdają sobie sprawę, że walki, rewolucje i wojny to wielkie zło, a na tym świecie jest miejsce dla wszystkich. Mało tego, że tylko koegzystencja i wzajemna współpraca ras i narodów, niezależnie od ich wyglądu, wiary i przekonań, może przynieść dobro i rozwój. Niekiedy trzeba pomóc, podpowiedzieć, aby uświadomić poszczególnym społecznościom lub panującym te, zdawałoby się oczywiste, prawdy. Innym razem zaś, by one do nich dotarły, trzeba nimi wstrząsnąć.

– Tym się więc zajmujesz? – zapytał Eyan, wykorzystując przerwę w wypowiedzi Samtora.

– Nie przesadzajmy. To, o czym mówiłem, to makroskala, ja działam w znacznie węższym wymiarze. Ale ogólny cel moich działań jest mniej więcej właśnie taki.

– Mówiłeś, że masz czterdzieści sześć lat. Rzeczywiście, zupełnie nie wyglądasz na tyle. Czy mógłbyś opowiedzieć coś jeszcze o maginach i o sobie?

– Tak. Żadna tajemnica. Moje dotychczasowe życie w większości było poświęcone nauce. Była to nauka przez duże N. Wszechstronna, a w kierunkach związanych z posiadaną przeze mnie specjalizacją – wręcz dogłębna. Nauczanie miało charakter indywidualny i odbywało się w różnych formach. Początkowo było zbliżone do typowej szkoły lub uczelni, a więc podręczniki, lekcje, wykłady, ćwiczenia. Następnie coś, co można nazwać zaawansowanymi studiami. Jeszcze później praktyka przy mistrzu-mentorze, towarzyszenie mu w podróżach i misjach. Potem samodzielne, początkowo mniej skomplikowane, z czasem coraz trudniejsze, ale zawsze wcześniej omawiane z mentorem, zadania. Współpraca z innymi mistrzami. Od czterech lat działam samodzielnie, kierując się luźnymi, bardzo ogólnymi sugestiami konwentu. Podobny schemat występuje i u pozostałych maginów. Czego się podejmujemy? – ciągnął dalej. – Różnych spraw, najczęściej tych, których nie mogą lub nie chcą załatwić inni, a które my uznajemy z takich czy innych powodów za istotne. Ogólnie można powiedzieć, że staramy się zażegnywać lokalne konflikty, nie dopuszczać do panowania zła i czynienia krzywd. Wiem, brzmi to pretensjonalnie i patetycznie, ale chyba najlepiej oddaje istotę naszych działań. Zadania zleca nam nasz konwent lub, co zdarza się częściej, napotykamy je, podróżując, rozmawiając, obserwując. Rozwiązań poszukujemy sami. Decydujemy się na te, które są najlepsze lub wydają się takimi w określonej sytuacji. Muszę też przyznać, że jeśli już trafi się jakiś zlecający i przyjmujemy sprawę, to nie zawsze sposób załatwienia jej jest do końca zgodny z jego oczekiwaniami. Niektórzy z nas mają ścisłe specjalizacje. Ja jestem ukierunkowany ogólnie. Obracam się głównie wśród ludzi. Zajmuję się problemami występującymi na styku interesów ich oraz innych ras. Zasadą jest, że staramy się działać dyskretnie. Tak, by nie budzić sensacji.

– No tak… mówisz, a nie mówisz. Kluczysz. Omijasz sprawy najciekawsze – nacisnął krasnolud.

Samtor uśmiechnął się i wniósł kubek.

– A co dla ciebie… przepraszam: dla was wydaje się najciekawsze?

– To, jak działasz. Jakimi sposobami. Jeśli nie tajemnica, co ważnego zrobiłeś? – drążył Eyan.

– Taaak – przeciągnął magin, jakby naśladując krasnala. – Jak działam? Różnie. Niekiedy rozwagą i perswazją popartą bardziej lub mniej mocnymi argumentami, a niekiedy siłą. Wspomagam się znajomością psychologii, etyki ras, a jeśli sytuacja tego wymaga, magią. Oczywiście tylko w stosunku do tych, na których ona działa. W stosunku do krasnoludów, jak pamiętam, jest ona bezużyteczna. Prawie.

– To jesteś czarodziejem? – zapytała Tua.

– Nie, nie jestem. Chociaż moja znajomość magii i predyspozycje niemal dorównują czarodziejom trzeciej klasy. Jak już mówiłem, maginów zaczyna się kształtować jeszcze przed urodzeniem. Wybiera się osobniki dziedziczące po ojcu lub matce zdolności magiczne. Czarodziejki, jak wiadomo, nie mogą mieć potomstwa, ale druidki, wiedźmy i uzdrowicielki – tak. Ze strony męskiej ojcami bywają czarodzieje, druidzi, aurorzy. Zdarzają się też przypadki, że potomek dwojga ludzi nieposiadających daru magii, nie wiadomo skąd lub po kim, dziedziczy moc. Niekiedy nawet bardzo dużą.

– Początek waszego kształtowania ma miejsce jeszcze przed urodzeniem. Ale w jaki sposób jesteście wybierani? Kto decyduje, że syn tej, a nie innej matki po urodzeniu zostanie maginem? – zapytał Eyan.

– To trudne pytanie. Odpowiedź na nie też nie jest prosta – zastanowił się głośno Samtor. – Chyba nie ma na to reguły, a każdy przypadek jest inny. Podstawą wyboru jest w porę otrzymana wiadomość. Muszę powiedzieć, że nasz konwent, choć niewielki, ma rozległe znajomości i wpływy. Wieści do niego docierają różnymi drogami i z najróżniejszych źródeł. Niekiedy pochodzą z kręgów druidzkich. Właśnie wśród nich jest wielu uzdrowicieli, do których zwracają się mające kłopoty z ciążą kobiety. Zdarza się, że potencjalni rodzice, którzy posiadają dar magii, a wiedzą, że z rozmaitych powodów nie będą mogli wychowywać dziecka, sami się zgłaszają. Czasem do konwentu docierają plotki o niechcianej ciąży jakiejś uzdrowicielki lub wiedźmy. Jeśli wywiad, badania i rozmowy dadzą pozytywny wynik, rozpoczyna się proces przekształcania płodu. Prowadzą go współpracujący z konwentem wyspecjalizowani czarodzieje i wtajemniczeni uzdrowiciele. Po narodzinach, jeśli to możliwe, dziecko do czwartego roku przebywa przy matce. W okresie tym nad małym i kobietą sprawuje pieczę oddelegowany mag, czarodziej lub druid. Jeśli wychowanie przez matkę nie jest możliwe, niemowlę powierza się odpowiednio dobranej piastunce, a kontynuacja przemian trwa. Po skończeniu czwartego roku kandydat na magina trafia do mentora, a co dzieje się z nim dalej, już mówiłem.

– A jeśli po urodzeniu dziecko nie przejawia cech magicznych? Jeżeli się nie nadaje na magina? Jeśli rodzice się rozmyślą, zmienią zdanie i nie wyrażą woli oddania go? Bo pozbycie się dziecka, szczególnie dla rodzicielki, prawie zawsze jest bardzo bolesne i tragiczne. Co wtedy? – zapytała Tua, wpatrując się w magina z napięciem.

– Nic. Po prostu konwent rezygnuje. Nie zabiera dziecka przemocą. Zmiany, zapoczątkowane w okresie płodowym, niekontynuowane po urodzeniu skutkują tylko tym, że dany osobnik w porównaniu z rówieśnikami jest bardziej uzdolniony umysłowo i sprawniejszy fizycznie. To procentuje w dalszym życiu. Przy sprzyjających okolicznościach takie dzieci, po osiągnięciu wieku dojrzałego, zazwyczaj zajmują dość uprzywilejowane pozycje w swoich społecznościach.

– Dlaczego zatem konwent nie wprowadza tych zmian powszechnie? Mogłoby się przydać więcej takich uzdolnionych, lepszych, a nie do końca ukształtowanych, maginów. Oczywiście pytam o to z całą sympatią i szacunkiem dla ciebie – dodał Eyan.

– Niestety, w życiu wszystko ma swoją cenę. Proces zmian, o których mówię, chociaż pozytywnie wpływa na dziecko, bardzo wyniszcza organizm jego matki. Powoduje, że nie może ona już więcej rodzić. Zwiększa zapadalność na różne choroby, głównie nowotworowe i psychiczne. Koszty tego typu przemian są więc zbyt wysokie, by je stosować na szerszą skalę. Szczególnie kiedy ma się do czynienia z młodymi kobietami, które nie mają jeszcze dzieci, u których jest to pierwsza ciąża. O trudnościach związanych z pozyskiwaniem materiału na maginów najlepiej świadczy fakt, że jest nas tak niewielu. Niezmiernie rzadko się zdarza, by występował łącznie cały zespół niezbędnych czynników, pozwalających ten proces sfinalizować. Mam na myśli dziedzictwo magii, odpowiedni stan zdrowotny i zgodę rodzicieli na oddanie dziecka.

– A elfowie? – zapytał Mizen. – Oni też potrafią posługiwać się magią. Czy tworzy się z nich maginów?

– Nie. Źródłem maginów w zasadzie jest tylko rasa ludzka. Elfowie, chociaż mają większe od ludzi predyspozycje magiczne, z różnych powodów nie zostają maginami. Jednym z nich, być może nawet głównym, jest ten, że z uwagi na swoją długowieczność zdecydowanie rzadziej miewają potomstwo, a jeśli już je mają, to pieczołowicie wychowują je sami. Zarówno ci, którzy prowadzą osiadły tryb życia, jak i leśni. U jednych i drugich ylbi – co oznacza żeńskiego elfa, elfa kobietę – prawie wszystkie swe matczyne uczucia przelewa na dziecko i nie dopuszcza możliwości rozstania się z nim lub przekazania go komuś, dopóki nie osiągnie ono wieku młodzieńczego. Inną, nie mniej ważną, przyczyną jest mentalność elfów. Duża ich część jest wręcz nacjonalistami, którzy uważają, że własna rasa jest najlepsza, a tylko nieszczęśliwie zaistniałe warunki zmuszają jej przedstawicieli do koegzystencji z ludźmi i niziołkami na zasadach panujących obecnie. Elfowie jedynie tolerują pozostałe rasy lub z nimi walczą. W tym celu potrafią się sprzymierzać z jednymi przeciwko drugim. Najczęściej z ludźmi przeciwko innym grupom ludzi lub też niziołkom. I tu mamy do czynienia z brzemienną w skutki niekonsekwencją. Z jednej strony ta dumna rasa uważa, iż mieszanie się w sprawy innych jest poniżej jej godności, z drugiej jednak – miesza się w nie, biorąc udział w walkach, a nawet wojnach, bardzo często zupełnie nie swoich. Ten pogardliwy stosunek do innych tkwi głęboko w psychice większości osobników albi gens, czyli rodu elfów. Magin nie może mieć takich cech. Z tego, co powiedziałem, można wysnuć wniosek, że nie lubię lub mam uprzedzenia do elfów. Nie jest tak. Po prostu staram się być obiektywny. Z własnego doświadczenia i przekonania potwierdzam to, co niedawno powiedziała Tua: że w każdej rasie trafiają się grupy lub przynajmniej jednostki pozbawione uprzedzeń i nienawiści. Osobnicy, których określa się dobrymi albo prawymi, lecz także ich odwrotności.

– Mądrze prawisz. Pięknym językiem – powiedział Eyan, patrząc na Samtora, a Tua pokiwała głową. – Albi gens, ylbi… Kto zna dziś te bardzo stare, pierwotne wręcz określenia? Ale jeśli działasz z tak szlachetnych pobudek, to… – Przy ostatnich słowach w głosie krasnoluda dała się słyszeć nutka sceptycyzmu.

– Jestem naiwny? Zdaje się, że to chciałeś powiedzieć? – przerwał mu Samtor. – Nie, raczej nie jestem. Jeśli zaś chodzi o działania, to chociaż ich nadrzędny cel ogólnie bywa zgodny z tym, co powiedziałem, metody, które stosuję, bywają różne, niekiedy nie dla wszystkich zrozumiałe i godne pochwały. Niekiedy sam z dużym trudem je aprobuję. I chociaż niektórzy mówią, że cel uświęca środki, to będąc zmuszonym do stosowania tych drastycznych, niekiedy okrutnych, nie do końca zgadzam się z tym powiedzeniem.

– No, i zrobiło się poważnie. To typowe, że o czym i z kim by się nie zaczęło, i tak w końcu schodzi na politykę. A że czasy złe, to lekko o nich mówić się nie da – stwierdził smętnie krasnal.

– Ano, na to wygląda – przytaknął Samtor. – Chyba czas na jakąś przerwę. Słońce już nisko. Zasiedzieliśmy się. Wiecie co? Chodźmy się wszyscy wykąpać, teraz najcieplejsza woda – zaproponował, zwracając się do zgromadzonych przy dogasającym już ognisku.

– Chętnie – zgodziła się Tua za wszystkich. – Idźcie, ja zaraz do was dołączę.

Młodym krasnalom nie trzeba było powtarzać. Zerwały się i popędziły w kierunku zatoki. Eyan i magin szli wolniej.

– Siewco, czy mi się tylko wydawało, że ciągnąc rybę, rzucałeś przepiękne piętrowe wiązanki? – zapytał Samtor z niewinną miną.

– Nie zdawało ci się, ale tego młodych nie uczę. To prędko poznają w ramach nauki własnej. Jak wiesz, w naturze krasnoludów leży stosowanie dosadnego języka, a ponieważ nic, co krasnoludzkie, nie jest mi obce… – odparł z uśmiechem zapytany. – Ale, ale… ten sum jakby trochę za łatwo się poddał. Albo miałem halucynacje, albo widziałem jakieś dziwne gesty.

– Mogłeś coś tam widzieć. Nie mówmy już o tym. Wskakujmy do wody. Jest ciepła, czysta i dość głęboka, by popływać.

Rozebrali się i zanurzyli w rzece. Młode krasnale pływały, parskając jak morsy i pokrzykując z zadowolenia. Po kilku chwilach do kąpiących się dołączyła ubrana w bluzkę i szorty Tua. Zwabiony dziwnymi odgłosami, do brzegu podszedł także Biegan. Najpierw spoglądał na kąpiących się jakby zdziwiony, potem, wszedłszy po pęciny do wody, opuścił głowę i zaczął pić. Gdy zaspokoił pragnienie, cofnął się i dostojnym krokiem poszedł dojeść trawy.

Po kąpieli, która trwała ponad godzinę, wspólnie ustalono kolejność nocnego czuwania. Rozpoczynał Eyan, po nim wartę przejąć miał Samtor, a następnie wyznaczono Gozena i Mizena. Tua z obowiązku czuwania została wyłączona. Magin, zdając sobie sprawę, że strefa przygraniczna Ramzy nie jest zbyt spokojna, że najniebezpieczniejsze są godziny po północy i przed świtem, w których to zdarza się najwięcej napadów, a czuwających potrafi zmorzyć sen, próbował wpłynąć na zmianę kolejności pełnienia straży. Młodzi przekonali go jednak, iż sprawę traktują poważnie, a ich czujność i spostrzegawczość zapewni reszcie spokojny odpoczynek. Stanowisko ich poparł Eyan, mówiąc, że nie raz się już w podobnej sytuacji sprawdzili.

Po czynionym codziennie w podróży uważnym przeglądzie kopyt, nóg oraz grzbietu Biegana, nie wykrywszy żadnych uszkodzeń ni odparzeń, Samtor zaczął przygotowywać sobie nocleg. Aby nie krępować krasnoludów, wybrał miejsce pod leszczyną, oddalone od niziołków o kilkanaście metrów. Rozłożył tam swój zwijany materacyk i pled. Pod głowę podłożył jeden z juków. Obok tak sporządzonego leża ułożył kołczan, łuk i miecz. Rozejrzał się wokół, popatrzył chwilę w niebo. Zmierzchało. Noc zapowiadała się ciepła i pogodna. Księżyc, będący w pierwszej kwadrze, przypominający wypełnioną literę D, lekko oświetlał okolicę i wraz z licznymi gwiazdami odbijał się w lśniącej granatowo wodzie Sumki. Ciszę zakłócały tylko ciche rozmowy i śmiechy gotujących się do spoczynku krasnoludów oraz rechotanie żab. Od czasu do czasu coś plusnęło w rzece.

Maginowi nie chciało się spać. Podszedł do mającego czuwać na pierwszej zmianie Eyana, który stał w pobliżu wygasłego ogniska.

– Nie będę rozniecać ognia. Jest ciepło, a w ciemnościach płomień widać z daleka. Może to zwabić kogoś zupełnie nam niepotrzebnego – powiedział krasnolud.

– Masz rację – przytaknął Samtor i po trwającej chwilę przerwie dodał: – Myślę, że powinniśmy jeszcze porozmawiać. Sami.

– Ja też odczuwam taką potrzebę. Dlatego przy ustalaniu kolejności starałem się, by nasze dyżury były po sobie. Jeślibyś nie przyszedł, ja bym został po swojej zmianie, żeby pomówić.

Usiedli obok siebie, na pozostawionych przy ognisku siedziskach. Obaj milczeli. Pomimo sympatii, którą po kilku godzinach znajomości wzajemnie odczuwali, niełatwo było im zacząć tę rozmowę. Szczególnie krasnoludowi, którego rasa od pokoleń doznawała od ludzi krzywd i upokorzeń, niedawno poznany bowiem, chociaż twierdził, że nie do końca jest człowiekiem, mocno go przypominał. Także maginowi, który, domyślając się z odczuć niziołka, nie chciał zbytnią ciekawością go zrazić i spowodować, by ten zamknął się w sobie.

– Tua wspomniała, że idziecie do Getyny. Rzekła, że ustaliliście to wspólnie – zaczął ostrożnie Samtor. – Odnoszę wrażenie, iż z tym wyborem niezupełnie jest tak. Jeżeli będziesz chciał, powiesz, jeśli nie, równie dobrze, ale posłuchaj: idziecie do obcego kraju, w nieznane, a czasy nie są zbyt spokojne. Może zdarzyć się różnie. W Todorze, stolicy Sarii, mam przyrodniego brata, który zajmuje istotne stanowisko na dworze króla Artorusa. Jest on o cztery lata starszy ode mnie. Mimo długiego już sprawowania funkcji ministra – szefa wywiadu i służb specjalnych – jest porządnym, przychylnym dla każdego człowiekiem. Jeśli znajdziecie się w potrzebie albo w kłopotach, skontaktuj się z nim. On jest w stanie pomóc w wielu sprawach. Jeśli powołasz się na mnie, zrobi to. Sam Artorus także ceni mądre, otwarte umysły i gromadzi je wokół siebie, nie zważając, czy ktoś jest elfem, krasnoludem, czy gnomem. Na jego dworze spotykane są różne nacje. Nie tylko ludzie są tam obdarzani poczesnymi funkcjami.

Krasnolud milczał. Wyglądało, że jest zaskoczony wypowiedzią magina i przetrawia ją. Po chwili kiwnął głową i rzekł:

– Dzięki, tego się nie spodziewałem. Wygląda, że domyślasz się albo i wiesz więcej, niż ci powiedzieliśmy. Rzeczywiście, Saria to nie przypadkowy i dobrowolnie wybrany przez nas kierunek. Ale do tej pory wiedzieliśmy o tym tylko ja i nasz dominat. Nawet Tui tego nie zdradziłem. Teraz dowiedziałeś się o tym i ty. Nie ukrywam, że spadłeś mi jak z nieba, bo ledwo nas znając, nie pytając o nic, zaproponowałeś konkretną pomoc. Dlatego też sądzę, iż powinienem ci o pewnych sprawach powiedzieć. Oczywiście tyle, ile mogę, i liczę, że nie wykorzystasz tych wiadomości przeciw nam. Mam na myśli nieludzi z Brony i całego Sweinu. Chciałbym też, abyś docenił, że niełatwo mi o tym mówić, bo nie jest to jakaś tam paplanina o paleniu fajki. To sprawy poważne i… bardzo dziwne, które mogą wpłynąć na losy nie tylko naszego plemienia, ale i wielu narodów. W jaki sposób? Nie wiem i myślę, że nikt z wtajemniczonych – a jest nas naprawdę niewielu – na tę chwilę też tego nie wie. Ty bezinteresownie okazałeś życzliwość i brak uprzedzeń. Nie wiedząc, zaoferowałeś coś, co jest mi teraz bardzo potrzebne. Poza tym… dobrze ci z oczu patrzy. Nie będę zatem ukrywał, że moim głównym celem jest znalezienie dojścia do króla Sarii i szukanie u niego wsparcia.

Krasnolud znowu zamilkł. Wyglądało, że zbiera myśli. Bezwiednie podniósł patyk i przegrzebał popiół wygasłego ogniska. Samtor nie poganiał go, siedział w milczeniu. Zauważył, że w obozowisku krasnoludów zaległa już cisza, a Biegan położył się niedaleko jego posłania.

– Wszystko zaczęło się gdzieś trzy miesiące temu – podjął Eyan. – Nim jednak przejdę do sedna sprawy, pozwól, iż zrobię małe wprowadzenie, które przybliży ci ogólną sytuację. To ułatwi zrozumienie.

Zobaczywszy aprobujące skinienie głowy Samtora, kontynuował:

– Z pewnością znasz