Prawda zapisana w popiołach. Tom 1: Milczenie aniołów - Joanna Jax - ebook + audiobook

Prawda zapisana w popiołach. Tom 1: Milczenie aniołów ebook i audiobook

Joanna Jax

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Opowieść o zwykłych ludziach, którzy po wojnie próbują odnaleźć się w nowej rzeczywistości.

Różne przeżycia i inne spojrzenie na sytuację w Polsce sprawiają, że nawet przy rodzinnych stołach dochodzi do konfliktów i zadrażnień. Bohaterowie znani z Zemsty i przebaczenia oraz Zanim nadejdzie jutro tym razem zmagają się z szarą egzystencją lat pięćdziesiątych i demonami przeszłości, które nie pozwalają o sobie zapomnieć. Szymek Wielopolski, Mateusz Rosiński, a także Nela Domosławska, Nadia Niechowska i Kuba Staśko to tylko niektóre postaci, znane z poprzednich sag, które spotkacie na kartach tej powieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 509

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 1 min

Lektor: Elżbieta Kijowska

Oceny
4,6 (619 ocen)
444
128
40
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kroliczamama

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
jolkastanko2312

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka
00
BeataSiek

Nie oderwiesz się od lektury

Książka pzy której czytelnik się nie nudzi.
00
madmad35

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Marta881

Nie oderwiesz się od lektury

dobrze spędzony czas.
00

Popularność




Redakcja

Anna Seweryn

Projekt okładki

Joanna Jax

Ilustracja na okładce

© S-F / shutterstock.com

Redakcja techniczna, skład i łamanie

Damian Walasek

Opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Urszula Bańcerek

Wydanie I, Chorzów 2019

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3 C

tel. 600 472 609

[email protected]

www.videograf.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.

01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.dictum.pl

© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2019

Tekst © Joanna Jakubczak

ISBN 978-83-7835-749-0

Jeden milczy, bo nie wie, co odpowiedzieć,

a drugi milczy, gdyż umie czekać na stosowną chwilę

(Syr 20,6.8)

Mojemu Synowi, Marcinowi

1. Warszawa, 1956

Mimo że było już późne popołudnie, słońce nie odpuszczało. Zapewne każdy, kto spędzał te dni nad wodą albo w zacienionych parkowych alejkach, nie narzekał na podobną aurę, ale nie dotyczyło to w najmniejszym stopniu Szymona Wielopolskiego, który wracał tego dnia do domu przepełnionym tramwajem. Trzymał pod pachą ciężką jak nieszczęście teczkę z dokumentami, a w dłoni ściskał siatkę z dwiema butelkami mleka i bochenkiem chleba. Na koszuli pod pachami utworzyły się mokre kręgi, a z czoła spływała mu strużka potu. Stojąca obok kobieta w średnim wieku, dźwigająca ogromną torbę z zakupami, oparła się o niego, jakby był drewnianym płotem, za plecami zaś czuł niezbyt świeży oddech wstawionego jegomościa. A w dodatku przegrał sprawę. Jego patron tłumaczył mu, że podobnych będzie dostawał więcej, bo zawsze wypychają aplikantów w zastępstwie procesowym do rozpraw, których wynik jest z góry przesądzony.

Szymek coraz częściej zastanawiał się nad sensem swojej pracy, ponieważ wydawało mu się, że szacowne sądy, mające być ostoją sprawiedliwości, stanowią jedynie jej parodię. Przygotowywał się rzetelnie, godzinami lustrował dokumenty, a na końcu okazywało się, iż nie miało to żadnego sensu, bowiem liczył się jedynie głos prokuratora i wyssane z palca argumenty.

Nawet wynagrodzenie nie mogło mu zrekompensować porażek, bo zarabiał grosze, ale im częściej przegrywał, tym bardziej robił się zawzięty. Do tego stopnia, że zgłaszali się do niego ludzie i niemal płakali, by zajął się ich sprawą, mimo iż był jedynie aplikantem. Bo miał odwagę, której innym kolegom po fachu brakowało, i uważano go wręcz za tytana pracy.

W starej, wytartej teczce miał akta kolejnej sprawy, którą jego patron, adwokat Mierzejewski, uznał za beznadziejny przypadek. Klientem był żołnierz Armii Krajowej, powstaniec warszawski, oskarżony o spiskowanie przeciwko władzy ludowej. Doniósł na niego sąsiad, zagorzały aktywista partyjny, jeden z tych, którzy po siedmiu klasach dochrapali się wysokiego stanowiska w radzie narodowej. Jego patron utyskiwał:

– Nic nie wskórasz. Gdyby chodziło tylko o politykę, miałbyś może jakąś szansę, ale oprócz tego wrzucili mu przestępstwa pospolite. Śmierdząca sprawa. Chcą go skazać za wszelką cenę i zrobią to, a ty, angażując się w to, jedynie zepsujesz sobie reputację.

– Ale jego matka… Pan ją widział? Jest zdruzgotana.

– Jeszcze nieraz będziesz musiał patrzyć na podobne obrazki. Na matki morderców, złodziei i aferzystów. One wszystkie kochają swoje dzieci i są zrozpaczone, gdy te trafiają za kratki albo na szubienicę.

– Ale ten człowiek niczego złego nie zrobił. W aktach nie ma żadnych dowodów jego winy, tylko oszczerczy donos. A że dorzucili mu jeszcze inne paragrafy, jak spekulacja, kradzież mienia państwowego i wandalizm, to z politycznego stał się zwykłym kryminalistą – upierał się Szymek. – I to wszystko potwierdziło jedynie dwóch świadków. Donosiciel i jego kumpel – hazardzista i pijaczyna.

Mężczyzna pokręcił głową i westchnął.

– No to próbuj. To nie będzie WSR, bo wojskowe sądy rejonowe na szczęście już się zwinęły, tylko powszechny… Może coś zdziałasz, ale nie zakładałbym się.

– Mimo wszystko spróbuję – mruknął Szymek i spakował dokumentację do teczki, by po południu i wieczorem nad nią popracować.

Z ulgą wysiadł z tramwaju na Solcu i ruszył w stronę kamienicy, gdzie zajmował jeden pokój wraz z żoną, Zosią, i synkiem, Krzysiem. Nie lubił tego miejsca i z rozrzewnieniem wspominał czasy, gdy mieszkali w akademiku, chociaż było tam równie ciasno i paskudnie. Może dlatego, że wtedy cieszyło go wszystko, co nie kojarzyło mu się z wojną, trupami i gruzem. Jego dobra znajoma, pani Magdalena Walewska, proponowała, by zamieszkali u jej rodziców, na wsi, ale Zosia nawet nie chciała o tym słyszeć, mimo że kolejką podmiejską można było dostać się do Warszawy w niecałą godzinę. Uznała, iż starzy Walewscy są burżujami i spiskują przeciwko władzy ludowej, a ona z kimś takim nie będzie mieszkała pod jednym dachem. Zatem musieli zadowolić się jednym pokojem oraz wspólną łazienką i kuchnią, które dzielili z czterema innymi rodzinami. Podobnie mieszkał, gdy zakończyła się wojna, a on odnalazł pana Emila Lewina, ale minęło już jedenaście lat, odkąd nastał pokój, a on nadal musiał żyć jak w kołchozie.

Warszawa wciąż wyglądała jak plac budowy, ale Marszałkowska coraz bardziej przypominała ulicę stolicy europejskiej, chociaż można było dostrzec jeszcze gdzieniegdzie fragmenty zrujnowanych kamienic. Największe wrażenie robił Pałac Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina, który na tle innych budynków prezentował się jak Guliwer w krainie Liliputów. Nie można było jednak odmówić mu rozmachu i wyglądał naprawdę imponująco, chociaż niektórzy twierdzili, że ów kolos kompletnie nie pasuje do pozostałej zabudowy i jest po prostu brzydki. Bez względu jednak na estetykę widać było, że Warszawa się rozwija w błyskawicznym tempie. Tylko Szymek jak gdyby ciągle stał w miejscu.

Otworzył odrapane drzwi mieszkania i od razu poczuł zapach gotowanej kapusty. Zaburczało mu w brzuchu, bo od rana nie miał niczego w ustach. Przecisnął się wąskim korytarzem pomiędzy dziecięcym wózkiem, rowerem i starą szafą, by w końcu znaleźć się w swoim pokoju. Krzysio spał, przykryty pieluchą, Zosia wieszała pranie, a przez otwarte okna dobiegały wrzaski dzieci bawiących się na podwórku.

Rzucił teczkę na łóżko i wyszedł do łazienki, by chociaż umyć ręce i twarz, zanim usiądzie do posiłku. Po powrocie zobaczył na stole talerz ziemniaków z duszoną kapustą i obrażoną twarz małżonki, siedzącej na krześle.

– Co znowu, Zosiu? – zapytał z westchnieniem, bo podobne oblicze oglądał ostatnio bardzo często.

– Zajrzałam… – powiedziała cicho.

– No i co z tego? Jestem aplikantem, biorę, co mi każą – burknął.

– Do domu przynosisz tylko to, co sam weźmiesz – odparła.

– Ktoś ich musi bronić. To częściowo sprawa kryminalna. Taka, na jakie zawsze mnie namawiałaś – powiedział zrezygnowanym tonem.

Nie miał ochoty na kłótnie. Wcześniej Zosi nie podobało się, że broni „wrogów władzy ludowej”, i wciąż mu powtarzała, aby zajął się drobnymi złodziejaszkami, rozwodzącymi się małżonkami albo sąsiedzkimi sporami. Nie mogła zrozumieć, że jest wciąż aplikantem i nie mógł wybierać sobie spraw. A teraz, gdy taką wziął, znowu kręciła nosem, bo pojawiało się oskarżenie polityczne.

– Ale dlaczego akurat ty? – Prychnęła. – Poza tym po co pomagasz tym ludziom?

– Bo ktoś musi… – mruknął.

– Wiesz, że zespoły adwokackie są pod ścisłym nadzorem. To może sprawić, że nigdy nie wpiszą cię na listę. Po co się wychylasz? Po co chcesz być mądrzejszy od wykształconych prokuratorów i sędziów? Odpuść sobie i potakuj, gdy trzeba, bo jak się na ciebie uwezmą, to zostaniesz co najwyżej gońcem w zespole, a nie mecenasem.

Popatrzył na nią jak na wariatkę. Zosia nie miała chyba pojęcia, jak wyglądała taka obrona, gdy wysyłano na nią uległych systemowi adwokatów. On nie byłby w stanie nawet ich w ten sposób nazywać. Potakiwali głowami, godzili się nawet z najbardziej absurdalnymi zarzutami prokuratora, a po sprawie bezradnie rozkładali ręce. Niewiele ich obchodziło, że niewinny człowiek lądował w mamrze na długie lata albo kończył na stryczku. A może wiedzieli, że to walka z wiatrakami? Gdy jeszcze funkcjonowały wojskowe sądy rejonowe, wyroki wydawali jacyś kompletni dyletanci, po kilkutygodniowych kursach w „Duraczówce”, reżimowej szkole prawniczej. Mierzejewski uważał, że tacy sędziowie jedynie odczytywali wyroki, a zapadały one w gabinetach Urzędu Bezpieczeństwa.

– Ja nie wtrącam się do twojej pracy ani do twojej przynależności partyjnej, więc ty również moją zostaw w spokoju. – Szymek zaczął się denerwować.

– Ta władza dała ci wykształcenie. Mnie również. I zapewniła nam mieszkanie i żłobek dla Krzysia. Gdyby nie ta władza, bylibyśmy nikim. Najwyżej jakimiś parobkami w pańskich domach. A ty z tą władzą walczysz. Nie kąsa się ręki, która cię karmi.

– Nie walczę z władzą, tylko o sprawiedliwość. Oboje byliśmy w powstaniu, widzieliśmy, co się działo. A teraz tych dzielnych żołnierzy traktuje się gorzej niż kryminalistów. I oskarża o jakieś piramidalne bzdury. Gdyby te wszystkie wyroki były sprawiedliwe, nie ogłoszono by w marcu amnestii. Nie krzyczano by głośno o ubeckich represjach, marionetkowych sądach i chorych wyrokach. Coś zaczyna się zmieniać i muszę to wykorzystać.

– Mówiłam ci nieraz, że porozmawiam z Hołowieńką. Wasz zespół adwokacki zajmuje się różnymi sprawami, po prostu zmienisz patrona i będziesz dostawał sprawy pospolitych przestępców – upierała się Zosia.

– Z nikim nie rozmawiaj i niczego mi nie załatwiaj! – warknął Szymek.

Dodałby zapewne coś jeszcze, ale obudził się Krzysio. Odsunął więc jedynie talerz i podszedł do łóżeczka.

– No i co, smyku? Czas na spacer – powiedział ze śmiechem i wyciągnął ręce w stronę chłopca.

Po kilkunastu minutach szedł już z malcem w kierunku Wisły. Wcale nie miał ochoty nigdzie łazić, bo czekała go masa roboty, ale nie chciał kolejnej awantury z Zosią. Nie miał pojęcia, co stało się z ich związkiem. Znali się od lat, zaczęli od przyjaźni, potem nadeszła miłość. Wydawało mu się, że tak będzie zawsze. Spokojnie, bez burz i zawirowań. Kiedyś mogli rozmawiać o wszystkim i nie musieli skakać sobie do gardeł, gdy mieli różne zdania na jakiś temat, ostatnio jednak coraz częściej ich rozmowy kończyły się awanturą. Znał małżeństwa, które oddalały się od siebie z powodu braku pieniędzy, skłonności małżonka do alkoholu czy do innych kobiet, trudy dnia codziennego zabijały cały romantyzm, a oni wciąż się spierali na tematy polityczne, a potem następowały ciche dni. I wcale nie chodziło o to, że Szymon miał ochotę na angażowanie się w jakieś podziemne akcje, po prostu potrafił inaczej patrzeć na system, który tak bardzo uwielbiała jego żona. Nawet w łóżku im nie wychodziło. Może byli zbyt zmęczeni codziennymi obowiązkami, a może po prostu coś się między nimi wypaliło.

Poznali się, gdy byli jeszcze dziećmi. W dramatycznych okolicznościach, podczas powstania. Szymek nie miał pojęcia, co działo się z jego opiekunem i przyszywanym bratem, więc przybył do Warszawy, by ich odnaleźć, a Zosia uciekła z sierocińca, w którym wcześniej Niemcy wymordowali większość dzieci i cały personel. Tam się spotkali i przez długi czas mieli tylko siebie i psa, Ziutka, który potem towarzyszył im do końca swojego psiego żywota. I wydawało się im, że jedno bez drugiego nie potrafi egzystować. Kiedy jednak wojna się skończyła, nic nie zapowiadało nowej, a oni zaczęli w miarę normalnie żyć, okazało się, że istnieją między nimi różnice trudne do pogodzenia. Każde z nich wyniosło z powstania swój bagaż lęków, rozczarowań i doświadczeń. Wojna była dla nich jak niezagojona rana, która nawet po wielu latach krwawiła, bolała i nie chciała się zabliźnić. A oni nie umieli sobie nawzajem pomóc. Powinni rozumieć się doskonale, właśnie przez tę wspólną gehennę, jednak okazało się to mniej oczywiste, niż mogłoby się wydawać. Nawet ich spojrzenie na to, co wydarzyło się w Warszawie w czterdziestym czwartym, było inne. Szymon uważał, że heroiczna walka powstańców miała sens i świadczyła o harcie ducha i odwadze, Zosia zaś twierdziła, iż dowódcy Armii Krajowej wydali wyrok śmierci na setki tysięcy niewinnych osób i są zwykłymi mordercami, którzy powinni zawisnąć na szubienicy. I może właśnie to inne spojrzenie sprawiło, że niemal każdego dnia stawali się dla siebie coraz bardziej obcy.

Szymek rozejrzał się dookoła. Wciąż to robił, jakby był przekonany, że ciągle ktoś go obserwuje. Nie musiał zgadywać, kto mógłby się nim zainteresować. Uchodził za wyjątkowo krnąbrnego w swoim środowisku. Zosia wróżyła mu nawet niemałe kłopoty, a mianowicie problemy po zakończonej aplikacji i niewpisanie go na listę adwokatów. Jednak on się nie bał. Zbyt wiele w życiu widział śmierci, głodu i kalectwa, by takie coś mogło go wystraszyć. Uszedł cało z wojny, nieraz narażał się gestapo i żonglował swoim młodym życiem, a teraz miałby robić w majtki z tak błahego powodu? Żył, był zdrowy, jego syn dobrze się rozwijał, mógł więc kierować się ideałami. Bo jeśli nie teraz, to kiedy?

Nie chciał być taki, jak Emil Lewin. Człowiek, który tak wiele mu dał, a jednocześnie uczynił wiele złego. Lewin przygarnął Szymka, gdy chłopak stracił rodziców w trzydziestym dziewiątym, mieszkał w zaszczurzonej komórce i miał zadatki na doliniarza i małego bandytę. Emil otoczył go opieką i kochał jak syna. Dla Szymka stał się ojcem i autorytetem, jednak dla innych nie był już tak wspaniałym człowiekiem. Miał mnóstwo paskudnych grzechów na sumieniu i gdy prawda wyszła na jaw, Szymek po prostu się załamał. Może dlatego, że mimo wszystko nie potrafił przestać go kochać i traktować jak ojca. Kiedyś, dawno temu, Emil Lewin powiedział mu, że jeśli raz się wdepnie w gówno, to przez całe życie będzie czuło się smród. I chyba miał rację. Lewin wszedł na drogę występku, a potem nie mógł już nigdy z tej drogi zejść. Nawet gdy pokochał tak wspaniałą kobietę, jak Magdalena Walewska.

Szymek ostatnio coraz częściej myślał o pani Magdalenie. Chciałby, żeby jego Zosia taka była. Mądra, roztropna i pełna spokoju. I oczywiście tak piękna, jak Walewska w młodości…

– Jaki śliczny chłopczyk. – Usłyszał głos młodej kobiety.

Oderwał się od swoich czarnych myśli i skierował wzrok na dziewczynę. Miała jakieś dwadzieścia pięć lat, długie nogi i jasne blond włosy, zaplecione w warkocz. Uśmiechała się do niego promiennie i Szymek musiał przyznać, że dawno nie miał do czynienia z tak ładną dziewczyną.

– Ma na imię Krzysio – wydukał.

– A pan? – Zmrużyła oczy.

– Szymon.

Wyciągnęła dłoń w jego kierunku i ponownie się uśmiechnęła.

– Ja mam na imię Beata.

– Bardzo ładne imię. – Szymek był nieco skrępowany zainteresowaniem pięknej dziewczyny, więc powiedział cokolwiek, chociaż po chwili wydało mu się to bardzo banalne.

– Często pan tutaj przychodzi? – zapytała ciepło.

– Yyy… Tak, z synkiem przychodzę – skłamał Szymek.

Wcale nie bywał tam zbyt często, bo ciągle pracował, ale pomyślał, że chętnie spotkałby tę przemiłą istotę kolejny raz. Nie uważał się za przesadnie atrakcyjnego, mimo że na studiach kilka koleżanek próbowało go uwieść, ale ostatnie awantury z żoną sprawiły, iż miał ochotę na odrobinę zainteresowania ze strony innej kobiety. Zwłaszcza tak ładnej i sympatycznej.

– Czym się pan zajmuje?

– Jestem prawie adwokatem. Za rok kończę aplikację – odpowiedział z dumą.

– To musi być ciekawy zawód. Ja jestem nauczycielką. Uczę geografii…

– Tej starej czy tej nowej? – zażartował Szymon, ale zreflektował się nagle i zmienił temat: – Mieszkasz w okolicy?

– Tak, na Czerniakowskiej – odparła i jakby zasmucona odwróciła wzrok.

Szymon nie miał pojęcia, czy pytanie było zbyt dociekliwe, czy nie spodobał się jej żart, ale zrobiło mu się głupio, że plecie bzdury, i przestał w ogóle się odzywać.

Nie miał zamiaru podrywać tej dziewczyny, był żonaty, ale jej obecność bardzo poprawiła mu humor. Zwłaszcza że i Krzysio chyba ją polubił, bo śmiał się do rozpuku, gdy Beata bawiła się z nim w dziecięcą zgadywankę. Krzysio miał prawie trzy lata, ale gadał jak najęty, chociaż w mało zrozumiały sposób. Szymon miał nadzieję, iż jego syn był na tyle mały, by nie opowiadać w domu o spotkaniu z piękną „Batą”, bo wówczas nie tylko popołudnie miałby zepsute, ale i noc.

2. Poznań, 1956

Nela Domosławska była bardzo dumna, gdy zlecono jej zrobienie reportażu o Międzynarodowych Targach Poznańskich. Dostała nowiutkiego zenita c, delegację, talony na obiady i Romka Palińskiego do towarzystwa. Obecność starszego kolegi cieszyła ją najmniej, ponieważ nie miała o nim zbyt dobrego zdania. Romek był zagorzałym wielbicielem Józefa Stalina i powojennego ustroju, co w jej redakcji nie było niczym szczególnym, jednak on reagował nerwowo na każdą krytykę sytuacji w Polsce, nawet jeśli dotyczyła kolejek po masło. Mimo że podobne myślenie zaczęło odchodzić do lamusa i coraz częściej tępiono stalinowskie metody terroru i zastraszania, on wciąż tkwił w czasach, gdy władzę uważano za nieomylną, a jej decyzje za jedynie słuszne.

Nela chciała być dziennikarką. I nie cierpiała wszystkiego, co wiązało się z ustrojem, który kojarzył się jej jak najgorzej. Wierzyła jednak, że pewnego dnia Polakom otworzą się oczy i przepędzą z kraju komunistów i ich radzieckich zwierzchników. Nela Domosławska miała powód, by nienawidzić Stalina i jego reżimu. Dla niej druga wojna światowa nie kojarzyła się z Niemcami, obozami zagłady czy żydowskimi gettami. Nigdy nie było jej dane ujrzeć chociażby jednego żołnierza Wehrmachtu. Dla niej istniał tylko jeden wróg – Sowieci. Ci sami, którzy siedemnastego września trzydziestego dziewiątego wkroczyli do Oszmiany i aresztowali jej ojca. Nigdy więcej go nie zobaczyła. A potem skończyło się jej dzieciństwo. Ją i matkę wypędzono z domu i wywieziono na złowrogie stepy Kazachstanu. Chorowała, marzła, głodowała i straciła swoją rodzicielkę. A potem tułała się po świecie, uciekając od koszmaru, który zgotowali jej Rosjanie. Uciekała, by w końcu powrócić pod ich pieczę.

Kiedy dorosła, nie mogła darować swoim opiekunom, że wrócili do Polski. A właściwie do kraju, który według niej Polską już nie był. Jednak zbyt była przywiązana do Błażeja i Gabrieli, by zdecydować się na życie z dala od nich. Dla niej cenniejsze było mieć ich blisko siebie.

Po krótkim pobycie we Wrocławiu, znaleźli swoje miejsce w Olsztynie, który w porównaniu z poprzednim miastem wydawał się dość prowincjonalną mieściną, nieco większą od Oszmiany, gdzie się urodziła i spędziła pierwsze lata beztroskiego życia. Wszyscy jej bliscy osiedlili się w tym mieście. A nie miała ich zbyt wielu – Błażeja, Gabrysię, panią Ninę oraz dwóch rozkapryszonych maluchów, którzy przyszli na świat niedługo po tym, jak Błażej Piotrowski i Gabriela Kącka wzięli ślub. Nela nigdy nie traktowała ich jak swoich rodziców, ponieważ byli tylko kilka lat od niej starsi i nie wyobrażała sobie, by mogła kiedykolwiek do Błażeja powiedzieć „tato”. Za to mamą nazywała Ninę Korcz-Ossowiecką, która zajęła się nią w dalekim Iranie i od tamtego momentu nie opuszczała jej ani na chwilę. Tak, Nela Domosławska miała niezwykle skomplikowane losy. Jednakże fakt, iż nie łączyły ją z tymi ludźmi więzy krwi, nie miał znaczenia. Kochała ich wszystkich i mimo że dążyła do samodzielności, cieszyła się, iż ma z nimi kontakt i gdy tylko zatęskni, może się z nimi wszystkimi zobaczyć.

Nie wygłupiała się, nie walczyła już o wolną Polskę, poddała się. Kazali się zapisać do ZMP – zrobiła to. Musiała pisać peany na temat kolektywizacji – czyniła to bez szemrania. Jednak gdzieś na dnie duszy liczyła, że nowy ustrój niebawem runie, a Polacy przejrzą na oczy i zawalczą o prawdziwą wolność. Do partii jednak nie wstąpiła, mimo że podobny fakt zamykał jej drogę do ewentualnych awansów. Była gotowa w każdej chwili, by się do jakiejś rebelii przyłączyć, sama jednak była zbyt sponiewierana przez życie, by inicjować podobne historie.

***

– To wielkie wyróżnienie i przejaw ogromnego zaufania do was – wygłosił uroczyście Roman, wypuszczając jednocześnie prosto w jej twarz kłąb papierosowego dymu.

Siedzieli w kawiarni, gdzie palili niemal wszyscy, bo panowała moda na zapracowanych, przejętych swoją działalnością ludzi, którzy mogli zrelaksować się jedynie poprzez wdychanie do płuc gryzącego dymu. To budziło pozytywne skojarzenia, a trzymany w dłoni papieros był atrybutem unifikacji społeczeństwa.

Kaszlnęła i zapytała z ironią:

– Czy wiesz, że powiedziałeś mi to po raz dwudziesty? Zmień płytę, Roman, bo ta ci się zacięła.

– Po prostu chcę, żebyście dobrze wykorzystali tę szansę. Dostrzegliśmy, że macie wielki potencjał.

– A ja myślę, Roman, że dostrzegliście moją świetną znajomość angielskiego – mruknęła.

– Oczywiście, znajomość języka naszych wrogów także jest zaletą. Wśród gości targów na pewno pojawi się mnóstwo wichrzycieli i oszczerców, którzy będą chcieli wmawiać ludziom, że imperializm jest czymś wspaniałym. Musicie być czujni – z godnością odpowiedział Roman.

Nela miała wielką ochotę powiedzieć mu, żeby przestał pieprzyć głupoty, ale wolała z nim nie zadzierać, jeśli chciała robić reportaże o czymś więcej niż o PGR-ach.

– A mnie interesuje kolorowy telewizor. Podobno można siebie zobaczyć na ekranie i w dodatku w kolorze. Niesamowity cud techniki – gładko zmieniła temat, ale Paliński wciąż nie rezygnował z agitacji.

– W hotelu Wielkopolska mieszkają zagraniczni goście. Wystawcy, obserwatorzy, dziennikarze. Będą węszyć. Interesować się strajkami w „Ceglorzu”, kolejkami w sklepach, nastrojami społecznymi. Musicie mieć oczy i uszy otwarte.

Już chciała prychnąć, że mógłby sam nauczyć się mowy imperialistów i nasłuchiwać, o czym mówią zagraniczni goście, ale ugryzła się w język. W ogóle przestała się odzywać, by nie psuć atmosfery tego ciepłego letniego wieczoru. Robiła, co do niej należało. Śledziła w halach wystawowych nowinki techniczne, rozmawiała o najnowszej technologii i nie miała zamiaru bawić się w politykę. Zresztą Paliński był przewrażliwiony. Sądził, że na targi do Poznania przyjechali sami szpiedzy i nie robią nic innego, tylko węszą wśród Polaków.

Rozejrzała się po zatłoczonej kawiarni, po czym wypatrzyła kolegów po fachu ze Stalinogrodu i pomachała do nich. Podeszli do ich stolika i Roman został zakrzyczany. Na szczęście nowi towarzysze także nie mówili o niczym innym, tylko o telewizji.

– Pomyśl sobie, że kiedyś takie pudło będzie stało w każdym domu. Gadające głowy przez cały dzień. I do kina nie trzeba będzie chodzić – mówił jeden z nich podekscytowanym głosem.

– Daj spokój. – Drugi machnął ręką. – Kto ma u nas telewizor? Garstka osób. I wszystkie czarno-białe. Kolorowych telewizorów to może doczekają nasze wnuki.

– Związek Radziecki wcale nie jest w tyle, jeśli chodzi o technologię. Gdyby nie wojna, już dawno dogoniliby Amerykanów. I za kilka lat dogonią. Nie ma obawy. Teraz Amerykanie chcą nas omamić, pokazać, jacy są świetni, ale gdzie byli, jak trzeba było walczyć z Niemcami?

– Przecież walczyli – żachnęła się Nela. – Błażej i Gabrysia, moi opiekunowie, walczyli z Andersem we Włoszech. Z Niemcami.

Towarzysze przy stole zamilkli i zaczęli nerwowo wymieniać się spojrzeniami.

– Na gotowe przyszli – syknął Paliński.

– Błażej mówił, że Amerykanie przez Iran wysyłali broń i sprzęt Rosjanom, więc chyba mieli wspólny cel – odparowała Nela.

– To nieprawda! – ryknął nieco już pijany Roman. – Ktoś ci głupot nagadał, a ty bezmyślnie chodzisz i powtarzasz. Poruszę to na najbliższym zebraniu kolektywu.

– Poruszaj, poruszaj, w końcu wykonasz jakiś ruch – odcięła się, bo w istocie Roman był leniem i jedyne, co potrafił, to gadać w kółko to samo.

Miała jednak nadzieję, że Paliński następnego dnia już nie będzie pamiętał o ich rozmowie. W przeciwnym razie czekały ją problemy, podobne do tych, jakie miała, gdy wyśmiała opowieści o stonce ziemniaczanej, zrzucanej na pola przez złośliwych imperialistów. Miała nadzieję, że niedługo zagrzeje miejsce w „Sztandarze Młodych”. Chciała przejść do bardziej liberalnego „Po Prostu”, gdzie bez ogródek rozliczano się z okresem stalinizmu i kultu jednostki. Czuła podskórnie, że coś się w Polsce dzieje i nadchodzą nieuchronne zmiany. A ona była ich wierną orędowniczką.

Wypiła duszkiem kolejny kieliszek wódki, po czym pożegnała towarzystwo i ruszyła w stronę hotelu robotniczego, gdzie byli zakwaterowani. Najpierw jednak postanowiła wślizgnąć się do hotelu Wielkopolska, gdzie zatrzymywali się zagraniczni goście targów.

Weszła do środka i od razu poczuła, jakby znalazła się w innym świecie. Po swojej tułaczce, która trwała kilka lat, sądziła, że nie będzie miała ochoty ruszać się z miejsca przez następne pięćdziesiąt, a jednak poczuła żal, iż nie może zobaczyć, jak teraz wygląda Londyn, Tanganika czy Teheran. Może to ciągłe podróżowanie weszło jej w krew i dlatego uwielbiała się przemieszczać. Cóż jednak z tego, jeśli mogła to robić jedynie po terenie Polski, która z każdym rokiem wydawała się jej coraz bardziej ciasna. Gdzieś tam, na świecie, działo się tyle różnych rzeczy, wybuchały rewolucje, upadały rządy i planowano podbój kosmosu, a ona wciąż pisała o posiedzeniach plenarnych i wydajności polskich krów.

Pokręciła się po hotelowym foyer, pooglądała eleganckich mężczyzn, pachnących dobrymi wodami kolońskimi, a potem opuściła budynek i ruszyła w stronę swojej kwatery. Nela dzieliła pokój z dwiema innymi kobietami, ale gdy weszła do niego, już spały i słyszała jedynie ich chrapanie. Położyła się na łóżku i włożyła dłoń pod ciężką, dużą poduszkę. Aparat leżał na swoim miejscu. Tak bardzo bała się, że ktoś ukradnie jej to cudo, iż każdej nocy chowała go w swoim łóżku. Obok skórzanego futerału z aparatem spoczywała papierowa torebka. Tę kładła pod poduszkę nawet w domu. Minęło tyle lat, odkąd skończyła się wojna i głód, a ona wciąż musiała mieć przy sobie zawiniętą w papier ćwiartkę chleba. Codziennie świeżą. Na wszelki wypadek.

3. Londyn, 1956

Dom, w którym zamieszkała rodzina Dargiewiczów po wyprowadzce z willi należącej do przyjaciółki Alicji, miał cztery sypialnie i salon. Każde pomieszczenie było niemal mikroskopijnych rozmiarów, ale mieszkanie w Kensington miało swoje niezaprzeczalne zalety. Przede wszystkim dzielnica uchodziła za bardzo prestiżową i mało kto mógł sobie pozwolić, by w niej zamieszkać. Sergiusz Dargiewicz niekiedy naigrawał się ze swojej żony, że jest snobką i za kwotę, jaką zapłacili za ten dom, mogliby na obrzeżach Londynu zbudować rezydencję. Alicja uważała jednak, iż będąc właścicielką jednego z magazynów dla kobiet i niejako jego wizytówką, musi mieszkać pod odpowiednim adresem i zgrywać damę, by czytelniczki mogły się z nią utożsamiać. A może po prostu chciała pokazać, że Polacy mogą być równie przedsiębiorczy i zamożni, co Brytyjczycy? Sergiusz uległ żonie i niebawem docenił położenie ich domu, podobnie jak dzieci. Do drukarni, której był właścicielem, jechał tylko kwadrans, a Mateusz i Natalia mogli chodzić do swoich szkół piechotą.

Alicja przeglądała właśnie najnowsze „Le Petit Écho de la Mode”, gdy do saloniku wszedł Mateusz. Uśmiechnęła się. Jej mały synek z kędzierzawą czupryną nie był już słodkim chłopczykiem, ale wysokim, przystojnym, młodym mężczyzną, za którym uganiały się dziewczyny. Mateusz był dzieckiem adoptowanym, jego prawdziwi rodzice zginęli w getcie warszawskim i kiedyś miał na imię Dawid. Na potrzeby chwili Alicja zmieniła mu imię, by chłopak uchodził za aryjskie dziecko i tak już zostało. Kiedy Mateusz skończył piętnaście lat, Alicja i Sergiusz powiedzieli mu, kim naprawdę jest. Długo zastanawiali się, czy to zrobić, ale Alicja uznała, że w jej rodzinie już nigdy nie będzie żadnych tajemnic. Nawet jeśli prawda miałaby kogoś zranić. Ceniła sobie szczerość Sergiusza, czuła też ulgę, że nie musi kluczyć, oszukiwać i zwodzić go, jak niegdyś. A jeśli sama hołdowała podobnej zasadzie, uznała, że musi ona dotyczyć także dzieci.

– Bardzo jesteś zajęta? – zapytał niepewnie Mateusz.

Alicja odłożyła na stolik gazetę, zsunęła z nosa okulary i uśmiechnęła się do syna.

– Nie na tyle, by nie znaleźć czasu na rozmowę z tobą. Szykuję kolejny numer, muszę wiedzieć, co w tym sezonie nosi się w Paryżu.

Mateusz pokiwał głową, ale niewiele obchodziły go dylematy matki dotyczące długości spódnic. Rzadko bywali w domu sami, więc chciał wykorzystać ten moment, zanim wróci Sergiusz z młodszymi siostrami. Usiadł na kanapie nieopodal matki i zapytał cicho:

– Mamo, czy takie dziecko jak ja kocha się mniej?

Alicja zmarszczyła czoło.

– Co to znaczy: „takie jak ja”?

– Nie urodziłaś mnie – wydukał.

– Twojego ojca też nie urodziłam, a kocham go do szaleństwa. – Zachichotała, chcąc obrócić pytanie syna w żart.

– Pytam poważnie…

– Synku, zawsze cię kochałam i kocham tak samo mocno, jak Natalię czy Kingę. I na samą myśl, że niedługo złowi cię jakaś panna i zabierze na zawsze, robi mi się słabo. Będę chyba wredną teściową.

– Wiesz, pamiętam dzień, kiedy mi powiedziałaś, że nie jesteś moją prawdziwą mamą. Byłem mały, gdy zabrałaś mnie z getta, ale coś mi tam przez cały czas kołatało w głowie. Jacyś inni ludzie, których kochałem… Potem zrozumiałem, dlaczego powracały do mnie te dziwne wspomnienia. Kiedy wyznałaś mi prawdę o moim pochodzeniu, nie zmartwiłem się, że jestem Żydem, wręcz przeciwnie – zacząłem się interesować tym, kim naprawdę jestem.

– Zostałeś ochrzczony, byłeś u komunii, ale jeśli zdecydujesz pewnego dnia, że chcesz żyć inaczej, słowa nie powiem. Nigdy zresztą nie byłam szczególnie pobożna.

– Dlaczego?

– Bo miałam diabła za skórą i każdy ksiądz mnie rugał, jakby sam co najmniej zstąpił z nieba i nie miał grzechów na sumieniu. Złościło mnie to. Chyba uważałam, że jestem najmądrzejsza na świecie i miałam usprawiedliwienie dla siebie na każdą okazję. A potem… Nawet nie wiem, czy wierzę w Boga. Niekiedy myślę, że gdyby istniał, nie dopuściłby do pewnych rzeczy.

– Nigdy nie chcesz o tym mówić. O tym, co cię spotkało. A nam zawsze każesz mówić prawdę…

– Nie okłamuję was, po prostu nie chcę wracać do tego, co było złe. Was również nie zmuszam, byście opowiadali mi o wszystkim, co dzieje się w waszym życiu, jeśli nie macie na to ochoty. To duża różnica. Moja przeszłość bywała bolesna, ale teraz nie ma znaczenia, synku. – Alicja aż zadrżała w środku, gdy to powiedziała.

Jej przeszłość miała znaczenie. Nie było dnia, żeby nie powracała wspomnieniami do powstania, do kołymskich łagrów czy do warszawskiego getta. Niekiedy śniły się jej w nocy trupy. Wychudzone, z nieruchomymi oczami, czasami całe zakrwawione. Budziła się wtedy w nocy, wstawała z łóżka i zaglądała do pokoi dzieci. Chciała na nie popatrzeć, sprawdzić, czy mają spokojny sen, czy w ogóle żyją. Dopiero potem mogła zasnąć kolejny raz, szepcząc sobie, że to, co złe, już nigdy nie powróci.

– Mamo, nie zrozum mnie źle, wiesz, że bardzo cię kocham… – zaczął niepewnie Mateusz.

– Po takim wstępie od razu zaczynam się martwić – przerwała mu ze śmiechem. – Ale jeśli mnie kochasz, to postaram się znieść dzielnie to, co masz mi do powiedzenia.

– Nie martw się. Zawsze będziesz moją mamą, ale… dla mnie przeszłość ma znaczenie. Wiem, że nazywałem się Dawid Mojzesowicz, moja matka – Sara, a ojciec – Samuel. I to, że mama, zanim wyszła za mąż, nazywała się Anielewicz, a moja malutka siostrzyczka miała na imię Rebeka. To moje korzenie, moja historia. Mam świadomość, że nigdy nie spotkam ani swojej prawdziwej matki, ani ojca czy dziadka, ale jeśli wywiozłyście Rebekę z getta, ona mogła przeżyć. Mówiłaś o słoikach z karteczkami, na których zapisywano nazwiska, a potem zakopywała je gdzieś jedna z pielęgniarek… Mamo, chciałbym odnaleźć swoją siostrę. A przynajmniej spróbować to zrobić – wypalił Mateusz.

– Nigdy nie pozwolę ci pojechać do Polski. Dopóki mój ojczysty kraj nie będzie wolny, nie zgodzę się na to – zaperzyła się Alicja.

– Mamo, wojna skończyła się dawno temu, a Stalin nie żyje. Co mi mogą zrobić? – Mateusz wydął usta.

– Wszystko… Nawet tutaj wciąż oglądam się za siebie. Pytałeś, dlaczego nie poszłam w marcu na manifestację, tak jak inni Polacy, by protestować przeciwko wizycie Chruszczowa. Prawda jest taka, że po prostu się bałam. Że oni gdzieś tam się będą kręcić, węszyć, szpiegować…

Alicja miała świadomość, że popada w lekką paranoję, ale za nic w świecie nie zniosłaby strachu o Mateusza, gdyby ten wyruszył do Polski. Wystarczająco przeżywała to, gdy nie mogła pojechać na pogrzeb babki Alutki czy dziadka Bronka, a własnej matki nie widziała od dziewięciu lat. Tymczasem jej ukochany syn był gotów wskoczyć w paszczę lwa i udać się tam, by szukać swojej siostry.

– Dopóki nie upewnię się, że Rebeka żyje, nie pojadę do Polski, nie martw się.

– A jeśli żyje?

– Mam obywatelstwo brytyjskie, tamta strona nie zaryzykuje. Będą się bali trzeciej wojny światowej. – Uśmiechnął się, choć jego matka była bliska płaczu.

– Proszę, błagam… – jęknęła.

– Na razie piszę w różne miejsca, ale bez efektów, więc nie ma o czym mówić – westchnął Mateusz.

Alicja popatrzyła na syna. Nie miała pojęcia, że ten od jakiegoś czasu poszukiwał swojej prawdziwej rodziny. Poczuła się dziwnie. Tak jakby ten fakt miał oznaczać, że nie spisała się zbyt dobrze jako matka Mateuszka.

Kiedy została sama, nie sięgnęła już po francuski magazyn. Wpatrywała się w wygasły kominek i stojące na nim zdjęcia, oprawione w fikuśne ramki. Byli tam wszyscy jej bliscy. Nawet Hanka Lewinówna, którą zawsze traktowała jak siostrę. Alicja miała swoje korzenie, nawet jeśli nie dane jej było poznać ojca, a wzdragała się na myśl, że Mateusz też chciałby odnaleźć swoje. Uznała, że to trochę nieuczciwe. Powiodła wzrokiem po kwiecistych kanapach, drewnianym, lakierowanym stoliku i antycznym kredensie. Popatrzyła na upięte fantazyjnie zasłony, stertę gazet, leżącą w nieładzie na komodzie, i lalkę Kingi, rzuconą byle jak na fotel, stojący nieopodal kominka. To był jej dom. A w nim mieszkali wszyscy, których kochała.

Tworzyli dziwaczną rodzinę. Zbieraninę charakterów i przyzwyczajeń. Każde z jej dzieci było inne, bo każde z nich miało innego ojca. I tylko najmłodsza, Kinga, była owocem wielkiej miłości jej i Sergiusza. Niekiedy z bólem patrzyła na Natalkę, będącą efektem gwałtu, i drżała, gdy Sergiusz nie okazywał jej takiej czułości, jak swojej prawowitej córce. Widziała, jak bardzo się starał, by kochać wszystkie dzieci tak samo, ale nie mogła nie zauważyć, że najwięcej miejsca w jego sercu zajmowała najmłodsza, Kinga. Kiedy jednak zbyt zagryzała się tym faktem i obserwowała niczym szpieg każdy gest Sergiusza, doszła do wniosku, że zaczyna wariować. Wtedy przypominała sobie czas wojny i ten spędzony w łagrze. Pomagało, bo problemy, niekiedy wyimaginowane, jakie miała obecnie, były niczym w porównaniu z tym, co przeżyła dekadę wcześniej. Nawet śmierć Juliana prześladowała ją jak zły sen. Bo wraz z nim coś odeszło na zawsze – młodzieńcza, szalona miłość. Taka, która nie pozwala o sobie zapomnieć, nakazuje robić rzeczy głupie i złe, ale nadaje życiu sens, bez względu na to, jak się ono układa.

4. Olsztyn, 1956

– Jakoś tak smutno mi bez tej Nelki – westchnął Błażej Piotrowski, obmywając brudne ręce nad zlewozmywakiem.

– Niedługo przyjedzie. Powiedziała, że teraz na targi do Poznania ją wysyłają, ale jak wróci, ma dostać urlop i nas odwiedzi – powiedziała Gabriela, cerując poszarzały podkoszulek. Po chwili przegryzła zębami nitkę i przyjrzała się ubranku. – I tak zaraz wyrosną i będzie trzeba kupić nowe.

– I co jeszcze pisała? Ma jakiegoś absztyfikanta? – dopytywał się Błażej, wycierając dłonie w wiszący obok zlewu ręcznik.

– Chyba nie… A może nie chciała w liście nic pisać. Jak przyjedzie, to może coś powie. Kostek znowu chory. Kierowniczka już bykiem na mnie patrzy, bo znowu tydzień zwolnienia dostałam.

– Niech sobie patrzy – prychnął Błażej. – Jeszcze żeby co było w tym sklepie sprzedawać. Masło rzucają dwa razy na tydzień, a do chleba i mleka to was za dużo nie potrzeba.

– Gdyby chłopcy nie chodzili do przedszkola, nie chorowaliby tak często – mruknęła Gabrysia. – Nie chcę nawet myśleć, co będzie, jak pójdą do szkoły.

Błażej podszedł do żony, pocałował ją w policzek i powiedział:

– Może niedługo będzie nas stać, żebyś została w domu i zajęła się Ludwisiem i Kostkiem. Pójdą do szkoły, pewnie tylko na kilka godzin, a potem co? Będą wycierali bruki? Dzisiaj zaczepił mnie taki jeden na budowie i zapytał, czybym nie chciał dobrze zarobić. Umówiłem się z nim na jutro.

– Przecież na Starym Mieście przy odbudowie kamienic robisz. Pozwolą ci tak iść?

– To jakaś szyszka z komitetu wojewódzkiego. Podobno coś budują dla najwyższych władz – odparł, ściszając głos.

– Ty lepiej od takich to z daleka się trzymaj – mruknęła.

– Przecież to polska władza. – Puścił do niej oko.

– Na smyczy u Sowietów. A ja takim to nie wierzę. Nieraz pytałam, po co ruskie takie piękne miasto zrujnowały, jak już koniec wojny był? Wersja oficjalna brzmiała, że Niemców wypędzali. Przecież oni sami pouciekali przed swołoczą, a ci, co zostali, na swoją zgubę chyba, to raczej do wojaczki się nie rwali. Jest u nas jedna taka, całkiem dobrze mówi po polsku, bo jeszcze w czterdziestym siódmym ją na kursy repolonizacyjne wysłali, ale i tak wszyscy po cichu na nią Niemra mówią, chociaż nazywa się Kolanko. Zofia. Ale podobno autochtonka, to od razu odsuwają się od niej na pięć metrów.

– Nie rozumiesz ich, Gabrysiu, bo nie przeżyłaś niemieckiej okupacji.

– Za to sowiecką przeżyłam – mruknęła. – Więc do Niemców mam stosunek obojętny.

– Przecież walczyłaś z nimi pod Monte Cassino.

– Ale wcale nie byłam pewna, czy dobrze robię. Walczyłam, bo coś nam w zamian obiecano. Dom. A co dostaliśmy? Kolejną okupację. – Prychnęła. – Mam za sobą rok studiów na uniwersytecie, skończyłam dobre liceum, a jednak pracuję w sklepie, bo komuś było nie w smak, że należałam do armii Andersa.

– Musimy się jakoś dostosować. Świń w naszej komórce nie będę hodował, bo się na tym nie znam, a i ty raczej się do tego nie nadajesz. Przecież oni stolarza potrzebują, a nie konfidenta. Nie zjedzą mnie. Pójdę jutro i się dowiem, chociaż pewnie Wejchertom smutno będzie, jak odejdę z budowy. W końcu starówka to wizytówka naszego miasta.

Gabriela postawiła na stole parujący talerz kartoflanki i podeszła do dziecięcej kołyski, którą znaleźli na strychu budynku zaraz po przyjeździe. Nikt jej nie ukradł chyba dlatego, że była ciężka jak diabli i miała wyłamane płozy. Błażej jednak zrobił z niej prawdziwe cacko. Zajmowała niemal pół pokoju, ale obaj chłopcy mogli w niej spać. Jeśli jednak któryś z nich zachorował, co stawało się niemal nagminne, jeden z nich lądował razem z rodzicami na tapczanie. Czas jednak było pomyśleć o normalnym łóżku, chłopcy byli coraz starsi, od września mieli iść do szkoły, a wciąż gnieździli się w dziecięcej kołysce.

W ich mieszkaniu panowały warunki niemal spartańskie w porównaniu z mieszkaniem, które zajęli we Wrocławiu zaraz po wyzwoleniu, a z którego i tak ich wyrzucono, przeznaczając je na biuro repatriacyjne. Tutaj mieli wspólną toaletę z sąsiadami, myli się w cynowej miednicy za kotarą, a kuchnia znajdowała się we wnęce i trudno było się w niej obrócić. Nie narzekali jednak. Zimą było im ciepło, latem dawało się wytrzymać i nie musieli martwić się, czy będą mieli co jeść następnego dnia. Mięso, co prawda, stanowiło luksus, ale na rynku przy Kolejowej, zwanym Końskim, można było kupić warzywa, a w piekarni świeży, pachnący chleb.

Ich kamienica, zbudowana z czerwonej cegły, mieściła się przy ulicy Żeromskiego, w dzielnicy zwanej Zatorze, i podobnie jak przed wojną mieszkali w niej przeważnie pracownicy kolei. Błażej dostał przydział lokalu w tym miejscu, bo pierwotnie pracował na dworcu, przy rozładunku wagonów. Na początku cieszyli się, że w ogóle mają gdzie mieszkać, ale jedenaście lat po wojnie zaczęli marzyć o nieco przestronniejszych wnętrzach, zwłaszcza że wydawało się, iż nowe budynki mieszkalne w Olsztynie rosną niczym grzyby po deszczu.

To, co przeszli w Kazachstanie, a potem tułając się po świecie z armią Andersa, sprawiło, że przez długie lata nie ośmielali się nawet marzyć o czymś lepszym niż to, co zesłał im los oraz socjalistyczne władze. Błażej, odkąd pamiętał, klepał biedę, ale Gabriela żyła przed wojną zupełnie inaczej. Mieszkała w wygodnym domu, chodziła do dobrych szkół i dopiero po zesłaniu doświadczyła biedy, głodu i chorób. Tak bardzo ją to złamało, iż jeszcze wiele lat po wojnie wstydziła się przyznać, że chciałaby od życia czegoś więcej niż tylko łóżka do spania, ciepłego pieca zimą i codziennej pajdy chleba. Błażej zaś miał nieco większe ambicje, bo koniecznie pragnął zaimponować swojej małżonce.

Siostra Gabrieli, Klara, pozostała w Kazachstanie i wyszła za tamtejszego kierownika kołchozu. Zapewne jej los nie był tak zły, jak tych, którzy nie mieli dobrze sytuowanych małżonków, jednak za każdym razem, gdy w ich domu czegoś brakowało, Gabrysia wzdychała głośno i mówiła, że nie może narzekać, bo zapewne Klarze jest ciężej na kazachskiej ziemi.

– Dajże spokój, Ajdar jest w Modrom Sadie fiszą, wojna się skończyła, więc Klara została wielką panią – prychał nieco pogardliwie Błażej.

– Ale ona jakoś tak pisze… Niby nic złego, ale ja czuję między wierszami, że wcale nie jest jej tam dobrze – mówiła Gabriela, którą łączyła z siostrą niemal metafizyczna więź.

– Pewno za Polską tęskni, za lasami, za ciepłą zimą i mniej upalnym latem. Może nawet za językiem, bo z kim ona ma po polsku gadać? Z lustrem? Morawińscy zmarli, to ze znajomych została jej jedynie ich stuknięta córka i stara zrzęda Pieczarkowska. – Błażej próbował pocieszać Gabrielę, chociaż jego słowa częściej wywoływały u żony łzy zamiast uśmiechu.

– Masz rację… – łkała. – Przecież ona nie ma nawet do kogo gęby otworzyć i tylko widzi ten cholerny step i niczego więcej.

– To niech przyjedzie do Polski. Chociaż na wakacje.

Błażej, nie rozumiał, dlaczego Klara jeszcze ani razu nie odwiedziła kraju. Jej małżonka zapewne było stać na to, by zafundować żonie podróż do ojczyzny na kilka tygodni.

– Pewnie Ajdar boi się, że Klara wyjedzie do Polski i nigdy z niej nie wróci.

– Dzieci przecież by nie zostawiła…

– Może on tego nie wie… Tak bardzo za nią tęsknię. Tak bardzo chciałabym ją zobaczyć. Gdybym miała pieniądze, sama bym do niej pojechała. Nawet taki szmat drogi, nawet jeśli to miejsce wywołałoby we mnie tragiczne wspomnienia. – Gabriela ocierała łzy.

Błażej pomyślał, że kiedyś zarobi tyle, by Gabrysia mogła odwiedzić siostrę, bo zrobiłby wszystko, by ją uszczęśliwić.

Niekiedy, gdy szli z chłopcami na spacer do parku przy Wojewódzkim Domu Kultury i Oświaty Związków Zawodowych, przyglądali się urokliwym kamienicom mijanym po drodze, zastanawiając się, kto w nich mieszkał, zanim Olsztyn został przyłączony do Polski. Niektóre nawiązywały do secesji, inne zbudowane były w stylu eklektycznym, z fantazyjnymi ornamentami nad oknami i drzwiami, a gdzieniegdzie można było podziwiać balkony w barokowym stylu albo żłobkowane faktury tynków. Wyobrażali sobie wówczas, że kiedyś zamieszkają w jednej z takich kamienic.

Najbardziej jednak przypadło im do gustu osiedle niewielkich, czterorodzinnych domów z małymi ogródkami na tyłach, mieszczące się na ulicach noszących przed wojną nazwy sławnych kompozytorów. Dla takiego ogródka Gabriela była nawet skłonna zrezygnować z eleganckich wykuszów okien, które zdobiły inne budynki. Zanim nie zobaczyła tych zacisznych, pełnych zieleni uliczek, marzyła sobie, że gdy dostaną mieszkanie w secesyjnej kamienicy, w wykuszu Błażej zrobi jej drewnianą skrzynkę, na której poukłada stosy poduszek i będzie to jej miejsce do odpoczynku. A gdy znudzi ją czytanie książek i słuchanie radia, po prostu otworzy okno i będzie patrzyła na przechodniów. Błażej nie sprowadzał jej na ziemię i jedynie uśmiechał się pod nosem, gdy snuła swoje opowieści, bo miał świadomość, że posiadanie psotnych bliźniaków w domu może nieco pokrzyżować plany małżonki dotyczące świętego spokoju, o przydziale na taki lokal już nie wspominając.

***

Następnego dnia jak co dzień Błażej Piotrowski udał się do pracy, by brać udział w doniosłym przedsięwzięciu, jakim było odbudowanie Starego Miasta. Ten dzień jednak różnił się tym od innych, że zaraz po pracy miał pójść na spotkanie z tajemniczym jegomościem.

Restauracja Pod Żaglami umiejscowiona była w dziewiętnastowiecznym budynku Domu Towarzyskiego „Kopernik”. Błażej nie pamiętał, czy kiedykolwiek miał okazję być w tak eleganckim lokalu. Jeszcze przed wojną raz wstąpił do holu wileńskiego George’a, ale tylko dlatego, że umówiony był tam z miejscowym paserem. Nie miał pojęcia o etykiecie przy restauracyjnym stole i modlił się, by ów gość, z którym się umówił, nie zaproponował mu obiadu. Na szczęście człowiek zamówił jedynie kawę. Gabrysia zawsze rugała Błażeja, że zbyt głośno miesza cukier w herbacie, bezlitośnie obstukując szklanki i kubki, oraz za to, że nie wyjmuje z nich łyżeczki, gdy pije. Kiedy więc kelner postawił przed nim szklankę z parującą kawą, Błażej myślał jedynie o tym, by nie wyjść na prostaka. Postanowił, że w ogóle nie osłodzi kawy i dzięki temu problem sam się rozwiąże. Pociągnął łyk napoju i skrzywił się. Była gorzka jak diabli.

– Obywatelu Piotrowski, będziecie pracowali dla wojska. Ludowego wojska, żeby była jasność. Od tego momentu wszystko, o czym rozmawiamy i co obywatel zobaczy, objęte jest tajemnicą państwową. Nikt, nawet wasza żona, nie może się dowiedzieć, gdzie i dla kogo pracujecie.

– Mam być kapusiem? – zapytał hardo Błażej.

Mężczyzna westchnął.

– Macie być stolarzem. Na mnie mówcie towarzysz Janek, a miejsce, o którym mowa, nosi kryptonim W-1. Jutro zgłosicie się do jednostki wojskowej przy Warszawskiej, stamtąd samochód zabierze was do miejsca przeznaczenia.

– Zgadzam się – wydukał niepewnie Błażej, bo propozycja człowieka, który wcześniej nawet mu się nie przedstawił, zaczęła wydawać się coraz bardziej tajemnicza.

Mężczyzna uśmiechnął się półgębkiem. Zapewne dlatego, że zgoda Błażeja nie była mu do niczego potrzebna. Piotrowski był bowiem rezerwistą i pewnego dnia po prostu mógł otrzymać rozkaz. Zerknął na zegarek i oznajmił:

– Muszę już iść. Zostańcie i dokończcie kawę.

Kiedy „towarzysz Janek” opuścił lokal, Błażej od razu sięgnął po cukiernicę i wsypał do szklanki trzy łyżeczki cukru, a potem skupił się na lekcjach savoir-vivre’u, których udzielała mu Gabrysia. Musiał przyznać, że posiadanie takiej żony miało swoje zalety. W ciągu dekady wielu rzeczy się nauczył, a zwłaszcza poprawnego mówienia. Nie miał do niej żalu o ciągłe strofowanie go, wręcz przeciwnie, sam prosił, by zwracała mu uwagę, gdy będzie zachowywał się lub wysławiał niewłaściwie. Nie wiedział, dlaczego tak mu na tym zależało. Chyba dlatego, żeby Gabriela nigdy nie musiała się za niego wstydzić. W końcu ożenił się z córką rotmistrza Kąckiego, a to zobowiązywało, nawet jeśli nastały inne czasy. Takie, kiedy to tacy jak on byli najbardziej doceniani.

Wyszedł z restauracji i piechotą udał się do domu. Przechodząc drewnianym wiaduktem do swojej dzielnicy, czuł się, jakby przekraczał granicę państwa. A za nią był jego dom i rodzina, którą kochał bezgranicznie. Niekiedy uśmiechał się pod nosem na wspomnienie o tym, jak bardzo musiał walczyć o miłość panny Kąckiej. I w końcu dopiął swego. Niekiedy, gdy widział ją pogrążoną w zamyśleniu, obawiał się, że wciąż myśli o swoim dawnym narzeczonym, Hubercie Morawińskim, ale potem rugał się za podobne przypuszczenia. Młody dziedzic nie żył, podobnie jak rotmistrz Kącki, choć minęło jedenaście lat od zakończenia wojny i nadal nie było wiadomo, co się z nimi tak naprawdę stało. Gabriela na początku próbowała się dowiedzieć, ale ściągnęła jedynie na siebie uwagę Urzędu Bezpieczeństwa. Po kilkukrotnych przesłuchaniach ich obojga, w końcu dali im spokój, ale Błażej niemal każdego dnia obawiał się, że skończy w więzieniu, jak wielu innych.

W mieszkaniu Piotrowskich panowało pandemonium. Kostkowi przeszła gorączka, więc dokazywał z Ludwikiem aż miło, a na dodatek wpadła do nich z wizytą Nina Ossowiecka z córeczką, nad którą chłopcy uwielbiali się znęcać.

– I co? Opowiadaj. – Gabriela napadła go niemal od progu.

– Nie mogę – bąknął Błażej i przywitał się z Niną.

– Że czego nie możesz? Pracować tam? – zdziwiła się Gabriela.

– Będę tam pracować, ale nie mogę powiedzieć gdzie. – Westchnął i zwrócił się do Niny, żeby zmienić temat: – Co słychać u Grzegorza?

– To, co zwykle. Chodzi do pracy, a potem zajmuje się Basią, gdy ja idę na spektakl – westchnęła Nina i uśmiechnęła się.

Wyglądała na szczęśliwą i spełnioną, chociaż kiedyś zapewne nieco inaczej wyobrażała sobie powojenną przyszłość. Mieli z Grzegorzem mieszkać w Ameryce, jednak po tym, co przeszli, potrafili docenić fakt, że w ogóle mogą być razem. Później nadeszły smutne chwile w domu Ossowieckich, bo tuż po Bożym Narodzeniu pięćdziesiątego drugiego aresztowano Grzegorza. Dostał piętnaście lat za „podejrzane kontakty z imperialistami”, jednak w marcu pięćdziesiątego szóstego ogłoszono amnestię i porucznika Ossowieckiego wypuszczono na wolność.

– Nie tęskni za wojskiem? – zapytał Błażej, bo pomyślał, że jeśli w Polsce następują tak duże zmiany, może i w wojsku coś drgnie.

– Chyba już nie, ale namawiają go, by wrócił do armii, do wojsk łączności. Brakuje im fachowców, a podobno okres „błędów i wypaczeń” nie powinien już powrócić. Nawet Chruszczow skrytykował rządy terroru swojego poprzednika… – westchnęła Nina. – Tak mówią, ale ja teraz to już w nic nie wierzę.

– Plotki krążą różne – niepewnie odparł Błażej, który sam niekiedy tęsknił za służbą wojskową. – Ale gdyby się zgodził, to od razu mieszkanie większe by się znalazło i deputaty.

– Wierzysz w to, co piszą? Wierzysz Chruszczowowi? Na Boga, Błażej, ci ludzie przelewali krew za ojczyznę. Jak ty. I nagle stali się szpiegami obcego mocarstwa? A teraz udają, że to był okres „błędów i wypaczeń”? To niech pogonią Rokossowskiego i innych radzieckich generałów do domu, wtedy może uwierzę, że coś się zmieni.

– Może nie będzie tak źle – mruknął bez przekonania Błażej.

– Bzdura! Nikt drugi raz nie dałby się na to nabrać. Przeklęta Ewka… – syknęła ze złością Nina.

Tak, Nina była zła, że musieli zostać w Polsce. Ogarniała ją wściekłość, że wrócili po wojnie do kraju, bo kochanka jej pierwszego męża nie powiedziała słowa o tym, iż Paweł Zawiślański po prostu założył nową rodzinę, a ją już od dawna miał w nosie. Gdyby ta kobieta wyjawiła prawdę wcześniej, nigdy nie powróciliby do kraju, Grzegorz nie poszedłby siedzieć, a ona nie musiałaby znosić kolejnej rozłąki.

– Masz kochankę? – wypaliła nagle Gabriela i przez chwilę Błażej zastanawiał się nawet, czy na pewno owo pytanie skierowane jest do niego.

Nina uciekła wzrokiem w kierunku dokazujących dzieci, bo zapewne poczuła się nieco niezręcznie.

– Że co mam? – Błażej zmarszczył czoło.

– Ostatnio jesteś bardzo tajemniczy – syknęła żona.

– Zwariowałaś, kobieto? Padam na pysk po robocie, a i tak zamiast wylegiwać się z piwkiem na kozetce, zajmuję się dziećmi. Nawet gdybym chciał, to nie miałbym siły. Mam dostać robotę, ale zobowiązałem się do milczenia, bo w przeciwnym razie mogę skończyć w pierdlu, w Barczewie. Miałabyś ochotę, tak jak niedawno jeszcze Nina, raz w miesiącu jeździć z paczkami na widzenia i zostać sama z tymi dwoma czortami?

Błażej z jednej strony cieszył się, że jego żona wciąż jest o niego zazdrosna, z drugiej – podobne pytanie, w dodatku zadane przy Ninie, wydało mu się wręcz obraźliwe.

– Pamiętaj, jeśli mnie zdradzisz kiedyś, wyrwę tej lafiryndzie wszystkie kłaki ze łba. – Gabriela gniewnie zmrużyła oczy.

– Jakie szczęście, że nie mnie… – Błażej roześmiał się i dodał: – A teraz daj coś zjeść, bo naprawdę poszukam sobie takiej, co mnie lepiej karmić będzie.

5. Warszawa, 1956

– Muszę już iść – powiedziała Nadia Niechowska i przeciągnęła się.

– Dlaczego? Nie podoba ci się tutaj?

– Jutro jedziemy z naszym kołem ZMP na wycieczkę do Poznania. Na targi. Muszę się jeszcze spakować, a wyruszamy o świcie.

Nadia zaczęła nerwowo rozglądać się po pokoju. Jej letnia sukienka leżała na podłodze, tuż przy drzwiach, biustonosz wisiał na oparciu łóżka, a figi dumnie powiewały na uchwycie szuflady nocnego stolika.

Kawalerka jej dużo starszego, żonatego kochanka urządzona była ze smakiem i elegancją, chociaż dużo jej brakowało do willi, w której mieszkała z matką, ojczymem i dwoma przyrodnimi braćmi.

– Przestałaś do niego pisać? – zapytał nagle Michał Zdański, mając zapewne na myśli ojca Nadii, mieszkającego od początku wojny w Londynie.

– Tak, ale on i tak pisze. Tatulek od siedmiu boleści – mruknęła.

– Po prostu nie przyjmuj listów. Odeślą je do niego i w końcu zrezygnuje, widząc, że nie chcesz mieć z nim nic wspólnego – powiedział stanowczo Zdański.

– Przysyła mi pieniądze. W końcu jest ojcem i powinien łożyć na moje utrzymanie. I tak w większości przypadków dostaję porozklejane koperty, bez szeleszczących funtów, ale niekiedy zdarzają się uczciwi pocztowcy i nie wyciągają pieniędzy. Powinieneś stanowczo coś z tym zrobić.

– Chyba przeceniasz moje możliwości. – Uśmiechnął się.

– Jesteś w Komitecie Centralnym. Wy możecie wszystko.

– Dobrze, porozmawiam z kim trzeba, ale lepiej, żeby te listy w ogóle przestały przychodzić. W tym roku zdałaś maturę, zaraz pójdziesz na studia, a to na pewno ci nie pomoże.

– A ty rozwiedź się w końcu z żoną – odcięła się Nadia i podniosła się z łóżka.

– To nie jest dobry moment, a my spotykamy się zaledwie od kilku miesięcy. I jeszcze nie skończyłaś osiemnastu lat.

– Nigdy nie będzie dobry, a pełnoletniość osiągnę już w przyszłym roku – mruknęła.

Michał przyciągnął ją do siebie.

– Masz dopiero siedemnaście lat, a ja zbliżam się do trzydziestki. Pomyśl, jak zareagowałby twój ojczym, gdyby się dowiedział, że ze sobą sypiamy. Zniszczyłby mnie. Ma znajomości w najwyższych kręgach władzy, jest szanowanym radzieckim weteranem wielkiej wojny ojczyźnianej… On… On by mnie zabił.

– Sam mówiłeś, że teraz wszystko się zmienia. Następuje odejście od represji i bezwolnego słuchania Związku Radzieckiego. Myślisz, że wasza „natolińska” grupa wygra z „puławską”?

Kolejny raz się uśmiechnął. Nadia bardzo chciała być na bieżąco z polityką, ale nie miała o niej pojęcia. Dla niej wyglądała ona tak, jak przedstawiano ją na zewnątrz, kompletnie nie znała się na roszadach i kuluarowych rozgrywkach. Nawet jeśli zwyciężyłaby frakcja liberałów i tak nie było szans, by kraj zupełnie odciął się od Związku Radzieckiego.

– Zobaczymy jak będzie – powiedział na odczepnego, głośno przy tym wzdychając, żeby Nadia nie pomyślała, iż uważa ją za głupią gąskę.

– Masz rację. Ale jest inny problem… Twoja żona – bąknęła, patrząc na niego wzrokiem sierotki Marysi.

– Moja żona mieszka w Łodzi, a ja głównie przebywam w Warszawie. Wychowuje moje dzieci, więc nie mogę tak nagle jej zostawić i odejść. Nie wiemy, dokąd nas zaprowadzi… – Nie dokończył zdania, bo Nadia odepchnęła go, wstała z łóżka i zaczęła się szybko ubierać.

– Mówiłeś, że to miłość, że oszalałeś na moim punkcie, że nigdy nikt nie zrobił na tobie takiego wrażenia. Tak, mój ojczym cię zniszczy. Ale nie dlatego, że masz trzydzieści lat i żonę, ale dlatego, że złamałeś mi serce.

– Szantażujesz mnie? – zapytał ze złością, ale Nadia widziała po jego minie, że przestraszył się Igora Łyszkina, jej ojczyma i zasłużonego dla Związku Radzieckiego pułkownika NKWD w stanie spoczynku.

– Nie – odparła słodko. – Mówię ci tylko, co będzie. A ty przecież tak bardzo liczysz się z pułkownikiem Łyszkinem. I podziwiasz go. Ciekawe, czy będzie to obopólna sympatia? To wszystko.

Chwyciła torebkę, po czym wyszła z kawalerki Zdańskiego, znajdującej się na MDM-ie, głośno trzaskając drzwiami. Cała trzęsła się w środku i nawet nie potrafiła powiedzieć, dlaczego zachowała się w taki sposób. Nie chciała wymuszonego uczucia Michała, pragnęła, by ją kochał i był z nią.

Pierwszy raz w życiu poczuła coś takiego. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Tak silna, że bez zastanowienia podarowała Zdańskiemu swoje dziewictwo. Nie miała pojęcia, czym ją tak ujął. Wyglądem ekscentrycznego naukowca, któremu wiecznie zsuwały się na nos okulary, czy żarliwą przemową, jaką wygłosił w Pałacu Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina, gdzie znalazła się ze swoją klasą, by zwiedzić ten imponujący gmach i wysłuchać jednego z członków Wydziału Młodzieży, Stowarzyszeń i Organizacji Społecznych KC PZPR. Po jego wystąpieniu, okraszonym gromkimi brawami, podeszła do Zdańskiego, przedstawiła się i powiedziała, jak wielkie wrażenie zrobiły na niej jego słowa. Uśmiechnął się do niej i popatrzył jej w oczy. I wtedy wpadła po uszy.

Dowiedziała się, gdzie urzęduje i następnego dnia, po zajęciach w szkole, zjawiła się w jego gabinecie. Zołzowata sekretarka nie chciała jej wpuścić, kazała umówić się Nadii z miesięcznym wyprzedzeniem, ale dziewczyna była zbyt niecierpliwa i postanowiła okłamać wredną asystentkę.

– Ale towarzysz Zdański kazał mi dzisiaj przyjść. Na czternastą. A jest za pięć. Doprawdy nie wiem, co teraz. Pomyśli, że go zignorowałam.

– Nie mam was zapisanej na spotkanie.

– Hm… To nie wiem, co teraz. Towarzysz Zdański może się zdenerwować…

– A w jakiej sprawie towarzysz Zdański was wezwał? – zapytała sekretarka, wnikliwie wpatrując się w dziewczynę z długim warkoczem, ubraną w szkolny mundurek.

– W sprawie społecznej inicjatywy naszego liceum – Nadia brnęła dalej.

Sekretarka przewróciła oczami i kazała jej zaczekać. Zapukała do drzwi gabinetu Zdańskiego, a potem nacisnęła klamkę. Kiedy tylko drzwi lekko się otworzyły, Nadia bezczelnie weszła za sekretarką do środka. Gdyby tego nie zrobiła, zapewne Zdański kazałby ją odprawić z kwitkiem, bo nie było żadnej społecznej inicjatywy i wcale nie była z nim umówiona.

– Dzień dobry, towarzyszu – wypaliła za plecami nieco zdegustowanej sekretarki. – Pamiętacie mnie?

Michał Zdański zmieszał się widokiem Nadii, ale pokiwał jedynie głową, dając do zrozumienia swojej asystentce, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Gdy ta wyszła, Nadia wypaliła:

– Wiesz, że nie możemy się minąć.

Popatrzył na nią wzrokiem będącym mieszaniną zdziwienia i fascynacji.

– Ile ty masz właściwie lat? – wydukał.

– Siedemnaście, ale…

Przerwał jej:

– Jesteś młodziutka. Ja mam prawie trzydzieści, żonę i dwójkę dzieci. I pamiętam jedynie, że masz na imię Nadia.

– Wiem, to głupie. Nie znamy się, ale ja musiałam tutaj przyjść…

Do Nadii nagle dotarło, jak dziecinne było to, co zrobiła. Zapragnęła poznać lepiej Michała Zdańskiego i po prostu wparowała do jego biura ani przez chwilę nie zastanawiając się, co on może sobie o niej pomyśleć.

– Siadaj, napijemy się herbaty i porozmawiamy. – Roześmiał się w ten swój cudowny, absolutnie niepowtarzalny sposób i podniósł masywną słuchawkę telefonu, by poprosić sekretarkę o przyniesienie dwóch herbat.

Rozmawiali przez godzinę. Minęła, jak gdyby była zaledwie chwilą. Nadia zdawała sobie sprawę, że stąpa po cienkim lodzie, nawet po cichu liczyła, iż spotkanie z uroczym partyjnym idealistą nieco ostudzi jej mrzonki o miłości od pierwszego wejrzenia, ale ta godzina spędzona z nim w jego gabinecie jedynie pogorszyła sytuację. Wpadła jak przysłowiowa śliwka w kompot. Zdańskiego chyba również zauroczyła piękna licealistka, bo sam zaproponował kolejne spotkanie. Tym razem w kinie.

Różnica wieku między nimi nie rzucała się zbyt mocno w oczy. On wyglądał młodo jak na swój wiek, Nadia nieco poważniej, niż można byłoby się spodziewać po jej metryce. Oboje wpadli w sieć Amora tak skutecznie, że zapomnieli o żonie Michała, która czekała na niego w Łodzi, i dwójce słodkich brzdąców, tęskniących za swoim tatą. Nadia nie potrafiłaby sobie przypomnieć ani tytułu filmu, na który się wtedy wybrali, ani jego fabuły. Siedziała niemal jak sparaliżowana obok człowieka, który zrobił na niej tak ogromne wrażenie. Czuła jego ciepło, zapach i z każdą minutą była coraz bardziej odurzona swoim wyidealizowanym uczuciem.

Zanim skończyła się Polska Kronika Filmowa, już pieścił jej dłoń. Każde dotknięcie Michała sprawiało, że czuła mrowienie na ciele i przez cały film marzyła, żeby ją pocałował. Jej doświadczenia z chłopcami były dość mizerne, miała za sobą kilka soczystych całusów i nic więcej. Nie miała pojęcia o seksie, o przyjemności, jaką czerpie się z cielesnych kontaktów. A jednak, gdy Michał bawił się jej palcami, muskał wewnętrzną stronę dłoni czy pieścił jej nadgarstek, była gotowa bez mrugnięcia okiem posunąć się o wiele dalej.

I w końcu ją pocałował. W ciemnej bramie kamienicy, obok której przechodzili, wracając z kina. Była zima, ciemność zapadała dość szybko, więc nie musieli obawiać się, że każdy przechodzień zobaczy ich w namiętnym uścisku. Nie chciała, by odwiózł ją do domu. Bała się natknąć na kogoś z rodziny albo jakiegoś sąsiada, który zapewne doniósłby matce i ojczymowi, że widział ją idącą za rękę z jakimś mężczyzną. Michał był jej tajemnicą. Grzeszną i słodką.

***

W domu unikała spojrzeń matki i Igora. Na szczęście jej przyrodni bracia skutecznie odwracali uwagę od jej osoby. Obaj wchodzili w wiek buntu, obaj byli uparci i rodzice mieli z nimi miliony problemów. Najgorsze było to, że niezbyt się lubili i dochodziło między nimi do ciągłych konfliktów. Tak jakby byli zazdrośni o uwagę matki i ojca. Grześ był prawowitym synem Łyszkinów, Karolek zaś stracił rodziców i został przysposobiony przez swoją ciotkę i jej męża. Może przez ten fakt wciąż wydawało mu się, iż jest gorzej traktowany niż Grzesiek. Nadia uważała, że nie jest to prawdą. Wręcz przeciwnie, Karolowi więcej uchodziło na sucho, bo jak twierdziła jej matka, miał trudne dzieciństwo i stracił oboje rodziców. Chłopak źle się uczył, wagarował, był pyskaty i krnąbrny, jednak matka nie pozwalała Igorowi Łyszkinowi, by zbyt surowo karał swojego podopiecznego. Grzesiek, którego ojciec nie oszczędzał, czuł się wówczas niesprawiedliwie traktowany i wyżywał się za to na swoim przyrodnim bracie. Tamten nie był mu dłużny i w domu wciąż wybuchały awantury.

Nadią nikt się nie przejmował. Uczyła się dobrze, nie sprawiała kłopotów, a okres dzikich wygłupów miała już za sobą. Niekiedy miała ochotę krzyczeć, że to ona miała najgorzej, bo pamiętała głód, tułaczkę i umierającą Irenę „Wariatkę”. Jej bracia mało co potrafili odtworzyć z tamtego okresu, ale ona miała już wspomnienia z czasów wojny. Kiedy jednak zakochała się bez pamięci w Michale, nikłe zainteresowanie jej osobą było jej bardzo na rękę. Niekiedy myślała, że jej sercem zawładnął dużo starszy mężczyzna dlatego, iż w dzieciństwie brakowało jej ojca. Ten prawdziwy siedział w Londynie i zobaczyła go pierwszy raz w życiu, gdy miała pięć lat. Potem pojawił się Piotr, kolejny mężczyzna, którego uważała za ojca, a później nastała era Igora Łyszkina. Kiedy skończyła się wojna i wszystko, co najgorsze, odeszło, nagle zaczęli pojawiać się w jej życiu jak grzyby po deszczu. Jednak, gdy marzła, uciekała przed bombami i skręcała się z głodu, żadnego z nich przy niej nie było. Teraz miała już siedemnaście lat, mogła sobie to wytłumaczyć wojenną zawieruchą, ale gdy była mała, niewiele ją to obchodziło. Chciała mieć obok ojca, silnego i sprytnego, który potrafiłby zdobyć jedzenie i opał, i uchroniłby ich przed strasznym losem. Tymczasem musiały z matką radzić sobie same i zapewne gdyby nie pomoc silnej jak tur Ireny, nie przetrwałyby.

Patrzyła wtedy na tych mężczyzn oczami małej dziewczynki i budziła się w niej złość, że wcześniej nie zabrali jej i mamy do tych pięknych angielskich domów, gdzie codziennie jadło się maślane ciasteczka i piło kakao z pianką. I tak to sobie poukładała w głowie, że przez kilka lat patrzyła podejrzliwie nawet na Igora Łyszkina i myślała, iż on także zniknie, gdy tylko pojawią się problemy. Poza tym ojczym był człowiekiem pełnym tajemnic. Była niemal pewna, że poznała go w Los Angeles, ale i on, i matka twierdzili, że Igor nigdy nie był w USA, a człowiek, który spędził z nimi wtedy weekend, należał do dalekiej rodziny Lewinów. Łyszkin nie miał żadnych krewnych, podobno jego rodzice, ubodzy rolnicy spod Omska, już nie żyli, a rodzeństwa nie posiadał. W to była skłonna uwierzyć, ale nie w to, iż nie uchował się żaden wuj, kuzyn czy jakikolwiek inny członek rodziny. Zachowywał się jak człowiek, który nosi w sobie tajemnice i jest z nimi tylko na chwilę, a gdyby nagle zniknął, matka nie byłaby w stanie go odnaleźć. A Nadia pragnęła mieć przy boku mężczyznę, który będzie przy niej na dobre i na złe, i nie opuści jej, gdy zły los znowu postawi przeszkody na jej drodze.

W istocie ani matka, ani ojczym nie zauważyli, że Nadia chodziła rozpromieniona, a jednocześnie jakaś zamyślona. Bez szemrania przyjmowali każde, nawet najbardziej absurdalne wytłumaczenie, gdy znikała niekiedy na całe popołudnia, a kilka razy nawet na noce. Kiedyś miałaby o to do nich żal, teraz jednak z ulgą przyjmowała podobne traktowanie. Czuła się trochę jak ptaszyna, która niebawem wyfrunie z gniazda i zacznie żyć własnym życiem. Obawiała się jednak, że gniazdko, które zamierzała sobie uwić, niezbyt spodoba się jej rodzinie.

***

Pewnego lutowego wieczoru oddała się Michałowi. I kiedy wracała potem do domu, myślała, że to był najpiękniejszy dzień w jej życiu. Nie tylko dlatego, iż po raz pierwszy poczuła w sobie mężczyznę, ale Michał powiedział jej wtedy, że ją kocha: „Na zawsze, nad życie, jak ostatni wariat”.

W domu spojrzała w lustro. Miała błyszczące, śmiejące się spojrzenie, nabrzmiałe od pocałunków usta i zmierzwione włosy. Rodzice nie spostrzegli, że Nadia pierwszy raz w życiu zakochała się i nie chodzi, a unosi się kilka metrów nad ziemią, z rozmarzonym spojrzeniem otumanionej miłością kobiety. Stała się nią, gdy straciła dziewictwo z Michałem, a oni o niczym nie mieli pojęcia.