Pozłacany róg. Tom III - Doda Około-Kułak - ebook

Pozłacany róg. Tom III ebook

Około-Kułak Doda

0,0

Opis

Rodzinne historie, schowane głęboko w pamięci kolejnych pokoleń albo rozsypane przez dziesięciolecia w zapiskach, listach i wspomnieniach, pewnego dnia stają się czyjąś pasją. Poskładane niczym puzzle zaczynają odsłaniać prawdziwe ludzkie dzieje, spokojne w czasach pokoju, a burzliwe podczas wojen i dziejowych zawieruch. Te wydarzenia rozegrały się w czasach, które zawarły w sobie to wszystko…

Wnuczka Julii i Franza Diehsów, 12-letnia Róża Osielska, po napadzie bolszewików na jej dom ucieka pod opieką służącej Nastki. Po męczącej, niebezpiecznej wędrówce przez ogarniętą rewolucją Ukrainę uciekinierki napotykają oddział polskiego wojska i z nim docierają do Lwowa. Tu opiekę nad nimi roztacza krewny, mecenas Weintraub (syn Cecylii i Tomasza). Nie mogąc ich zatrzymać u siebie, odsyła je do Płoszowa, pod opiekę Elizy Kamieńskiej. Mecenas i syn Elizy rozpoczynają poszukiwanie ojca Róży, który po wybuchu rewolucji został powołany do białej armii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 429

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

CZĘŚĆ I

CHLEB I WODA

 

 

ROZDZIAŁ I

 

Tego roku zima była tak tęga, że z drzew odłamywały się z trzaskiem przeciążone śniegiem gałęzie, a ludzie odmrażali sobie palce u rąk i nóg. Ratował ich samogon, pędzony bez ograniczeń przez okoliczne chłopstwo i dostarczany do rewkomu w głębokich drewnianych paraszach. Ale przecież w końcu miało się ku lepszemu. W trzeciej dekadzie lutego zaczął dąć południowy wiatr, przynosząc ciepły oddech naddnieprzańskich równin, i potężną falą ruszyła odwilż, a okolica była już tak oczyszczona z wszelkiej swołoczy, że można by ogłosić ostateczne zwycięstwo. Niestety! W tym właśnie czasie do komdywa Zubienki dotarły drogą radiową wieści o zbliżaniu się od zachodu wielkich sił niemieckich. Nie zostały one na tyle rozpoznane przez centralny wywiad, by doprecyzować, czy są to siły pruskie, czy austriackie. Komdyw Zubienko zaczął zbierać swoje rozproszone oddziały z rozkazem koncentrowania się w Klińcach, gdzie zamierzał stawić skuteczny opór nieproszonym gościom. Z dwojga złego wolałby, żeby byli to Austriacy, gdyż karnych, bezwzględnych Prusaków trochę się bał. Miał już z nimi do czynienia w 1915 roku w Prusach Wschodnich, gdzie rozgromili rosyjską 10 Armię w proch, a jego samego okrutnie poranili i wzięli do niewoli. Teraz miał nadzieję, że roztopy, jakie nastały, spowolnią ich marsz, a może nawet wredne Giermańce ugrzęzną w błocie na dobre.

Komdyw Zubienko postanowił na wszelki wypadek zlikwidować miejscowe więzienie. Nie dlatego, żeby się bał buntu albo jakiejś dywersji ze strony uwięzionych – już dawno odechciało im się nie tylko buntować, ale w ogóle żyć. Ale gdyby, nie daj Boh!, żywi wpadli w ręce Niemców – ileż fałszywej propagandy mogłoby się z tego narobić na całą Europę! Likwidacja więzienia to zadanie dla komisaraŁeśki, postanowił.

W biurze rewkomu komisar Łeśko odnalazł listę uwięzionych w podziemiach ratuszapamieszczików, kontrrewolucjonistów, dywersantów, sabotażystów i złodziei, a na niej nazwisko Heleny Osielskiej. Wykreślone. Zaklął szpetnie. Szkoda, że wcześniej nie wiedział, że ona tu jest! A tak, suka, wymknęła się! Czyż nie prześladował go pech? Stary Osielski dostał wezwanie do armii i wyjechał do Homla jeszcze w październiku, i nawet jeśli los zdarzy, że się na siebie natkną, co mało prawdopodobne, to będzie miał pistolet i szablę… może nawet karabin. Pahano. Naszła go myśl, żeby sprawdzić, co z pomiotem. A nuż durne dziwki zostały w domu? Poprosił komdywa, żeby go spuścił ze smyczy – niedługo, parę dni – kilkadziesiąt wiorst w jedną stronę i tyle samo z powrotem.

– Niedokończone porachunki? – Komandiruśmiechnął się ciepło.

– Ot to, towarzyszu komdywie! Ot to!

– Jak tylko uwiniecie się z rozkazem, możecie jechać. Tylko trzeba przedtem posprzątać.

– Posprzątać? Ziemia jeszcze zmarznięta na półtora sążnia, oni prędzej pozdychają, niż wykopią. I my nie poradzimy tak szybko.

– Racja. Zostawicie ich w środku, a ratusz spalicie.

– Tak jest, towarzyszu komdywie!

– Jutro weźcie kilku chłopców ze sobą. Po lasach hady, partizany. A od Mozyru już Giermańce podchodzą, tylko patrzeć sukinkotów. Śpieszcie! Przynieście na rano komandirowkę, podpiszę.

Rozochoceni nocną pohulanką pognali świtem, w dziesięciu. Łeśko znał te strony od dziecka, prowadził pewnie, szybko, skrótami. Konie mieli przednie, półaraby ze stadniny pana Korsaka z Biełej Biereżki. Zmierzch jeszcze nie zapadł, gdy wypadłszy z lasu, ujrzeli Ozyrze.

Szeroko rozsiane budynki obór, stodół i stajni zamykały prostokątny dziedziniec, a dwór ozyrski, murowany, kryty kaukaskim gontem, wyższy od pozostałych zabudowań wznosił się nieco na uboczu, osłonięty sadem ałyczy. Teraz sad stał nagi, przejrzysty. Widać było przezeń dom jak przez czarną koronkę. Uch, ozyrskie ałycze! Takiej śliwowicy na świecie nie znajdziesz! Łeśko przełknął ślinę. Zamarzył, że jeszcze gdzieś w piwnicy znajdzie się dzbanek tego przysmaku. Dom wyglądał na zupełnie opuszczony. Mimo zapadającego z wolna zmierzchu w żadnym oknie nie paliło się światło; w obejściu duszy nie uświadczysz, ni ludzkiej, ni zwierzęcej.

Zatrzymał swoich ludzi przed dworem. Miał tu do wyrównania swoją zadawnioną krzywdę i nie życzył sobie, aby mu przeszkadzano, tak długo, aż da rozkaz rabunku. Tymczasem jego ludzie mogli uganiać się po majdanie, oborach i stajniach, choć jak przypuszczał, niewiele już tam zostało do zrabowania. Sam zbliżył się do okien salonu i ostrożnie zajrzał. Są! Siedziały naprzeciw siebie po turecku, panna i detyna, przy krótkiej, kopcącej świeczce. Na gołej podłodze pomiędzy sobą rozłożyły szachownicę i przesuwały po niej knopki. Pokój był pusty, znikły krzesła, stół, kanapy i fotele, jedynie tuż przy drzwiach prowadzących na taras rozpierał się dumnie czarny lśniący fortepian. Nie było stołka przy fortepianie – widać nawet taki durny kręciołek komuś się nadał. Pewnie do dojenia krów. Łeśko zachichotał i zeskoczył z konia. Wpadł do sieni, do pokoju, pośliznął się na wywoskowanej posadzce i runął jak długi, co sprawiło, że jego dobry humor prysł i zalała go wściekłość. Panna i detyna, przerażone, gapiły się na niego wytrzeszczonymi oczyma. Schwycił detynę za kołnierz i kopniakiem wyrzucił za drzwi.

Młoda podkuchenna Nastka, jedyna pozostała w domu służąca, zastygła w progu skamieniała, niezdolna uczynić kroku.

Za późno było na ratunek, na ucieczkę, żadnych możliwości obrony.

Róża pozbierała się na nogi, odepchnęła Nastkę, rzuciła się przez próg i zaczęła okładać komisara z całej siły pięściami po plecach, głowie.

– Puść ją, ty psie!

Nie zwracał na to uwagi, usiłując przygwoździć do podłogi szamocącą się Julię. Róża wczepiła się w jego brudne, tłuste kudły i szarpnęła z nadludzką siłą, wydzierając kępę wraz ze skórą. Dopiero wtedy odwrócił się i grzmotnął ją pięścią w pierś. Poleciała w tył, przejechała po gładkiej posadzce i uderzyła głową o uszak. Na moment zobaczyła wirujące, gwiaździste niebo, potem ogarnął ją mrok. Nie czuła już nic, gdy przerażona, trzęsąca się Nastka schwyciła ją pod pachy i powlokła przez sień, potem schodami w dół, do sutereny. W obszernej, wyłożonej kamiennymi płytami kuchni było ciemno i pusto – kucharka Adasza i pokojówka Neli uszły poprzedniego dnia rankiem, jakby skądś wiedziały o zbliżającej się zagładzie. Może zresztą wiedziały? Czort zna. Wyplątała spomiędzy palców dziewczynki kępę kudłów ze strzępem okrwawionej skóry. Hospody, pomyłuj, Hospody, pomyłuj, szeptała bezwiednie przez dzwoniące zęby. Rozejrzała się, i odrzuciwszy fajerkę, zagrzebała ohydny skalp w ciepłym jeszcze popiele. Przeżegnała się szeroko, z prawa na lewo. Wiedziała, że nie ma stąd ucieczki, ani frontowymi drzwiami, ani kuchennymi. W całym obejściu trwał rabunek, krzyki i wystrzały dobiegały ze wszystkich stron, jakby było co rabować i do kogo strzelać! Konie jeszcze jesienią zostały zarekwirowane do rewolucyjnej armii, bydło i drobniejszy inwentarz rozebrali okoliczni chłopi, podobnie wszelkie sprzęty, jakie dało się wynieść, naczynia, odzież i pościel. Po spiżarnianych zapasach pozostało jedynie wspomnienie.

Lada chwila wpadną i tu, do kuchni, jak tylko komisar uwinie się z panienką Julią. Ile może trwać gwałt? Chwiłynu, dwi chwiłyny…

Jej wzrok padł na szeroką, długą ławę stojącą wzdłuż ściany, za stołem. Och… Był to właściwie rodzaj komody, gdzie służba trzymała swoje obuwie, szmaty do froterowania i szczotki. Podniosła wieko i dźwignęła nieprzytomną Różę. Było tu dość miejsca, nawet na dwie… Ułożyła Różę z boku i sama wpełzła do komody, zamykając za sobą wieko. Smród czernidła i terpentyny był tak intensywny, że mógł przywrócić przytomność panience… Na wszelki wypadek położyła dłoń na policzku dziewczynki, jeśli jęknie, to będzie można szybko zasłonić jej buzię. To już wszystko, co Nastka mogła zrobić w tej sytuacji, pozostało tylko prosić Boga o ratunek. Tylko czy Bogu chce się jeszcze patrzeć w dół? Chyba już dawno odwrócił się z pogardą… Mimo to jej drżące, pobielałe wargi poruszały się bezgłośnie: Hospody, pomyłuj…

Niestety ława była dość szczelna, tak że już po paru minutach zabrakło Nastce powietrza. Lekko, ostrożnie uniosła wieko na cal. Rabunek trwał, a krzyki rozlegały się teraz już wszędzie, w obejściu i w domu. Usłyszała tupot na kuchennych schodach, w drzwiach zamigotało chwiejne światło pochodni. Szybko, bezgłośnie opuściła deskę. Hospody…

Nie mieli czego szukać w kuchni – garnki były puste, w spiżarni jedynie trochę konfitur. W loszku ostało się widać parę butelek wina, nie wzbudziło jednak ono ich entuzjazmu, pańskie szczyny. Wytłukli. Im trzeba było horiłki, a jeszcze lepiej – spirtu. Z góry dobiegał łoskot rozbijanych mebli, brzęk tłuczonego szkła, ryki i śmiech. Nastka nie była w stanie już nawet myśleć. Zacisnęła powieki i trwała. Na szyi czuła leciutki, ciepły powiew oddechu Róży. Po długiej jak wieczność chwili znów poczuła, że brak jej tchu. Cóż im przyjdzie z tego, że ich nie zamordują, skoro się w tym pudle uduszą? Uniosła klapę tym razem na ćwierć cala, może nie dostrzegą? Wciągnęła pełną piersią życiodajne powietrze.

– Suczy pomiot naszli?

– W domu nie ma!

– Szkoda, my ją chcieli w studni utopić.

– Może uszła, to jeszcze znajdziemy.

– Jak uszła? Kominem? Pewnie się na strychu schowała, zaraz ją…

– Ty chcesz na fryców poczekać? Zostaw, uwędzi się. Poszli!

W domu zrobiło się ciszej, słychać było jedynie odległe głosy, tupot… Ci, którzy przyszli rekwirować spiżarniane zapasy, musieli wybiec kuchennymi drzwiami, bo tu, na dole, także zrobiło się cicho. Nastka uniosła klapę wyżej, cały czas czujna, w razie potrzeby gotowa ją z powrotem opuścić. Głosy i kroki oddalały się, teraz krzyki dobiegały z podwórza, słychać było rżenie koni, w końcu tętent. Uszli… Uszli? Z góry doleciał jakiś dziwny odgłos i Nastka już miała z powrotem zamknąć wieko, gdy uświadomiła sobie, że to trzask ognia. W tej samej chwili poczuła dym. Hospody!

Odrzuciła klapę i wyskoczyła ze skrzyni. Pędem rzuciła się na schody. W sieni szaro było od dymu, salon jaśniał jak w czasie balu, kiedy zapalano tam kilkaset świec. Płonęły ciężkie, brokatowe portiery u okien, pękały szyby, zasypując parkiet dziesiątkami lśniących odłamków. Po parkiecie pełgały już ogniki, to tu, to tam. Na podłodze pod ścianą siedziała panienka Julia. Głowę miała odrzuconą do tyłu, usta otwarte, martwym spojrzeniem wpatrywała się w sufit. Oburącz trzymała rękojeść tkwiącego w piersi sztyletu. Cały przód jej sukni był czerwony od krwi. Nastka, pokonując bezwład nóg, ruszyła wzdłuż krwawej ścieżki ciągnącej się po parkiecie i podeszła do Julii. Położyła palce na jej szyi i to delikatne dotknięcie sprawiło, że ciało Julii osunęło się wzdłuż ściany. Trup. Nikt już się nie dowie, czy zrobiła to sama, czy to ten diabeł komisar, oby go piekło pochłonęło, przemknęło przez myśl Nastce. Hospody… zamknęła oczy panience i przeżegnała się trwożnie. Gdzieś z tyłu dobiegł nagle straszny huk i jęk, jakby pękającego dzwonu. Nastka szarpnęła się przerażona. Och, to tylko runął płonący fortepian. Tuman iskier buchnął wprost na nią, pośpiesznie przydusiła je na sobie dłońmi. Zakręciła się i pognała z powrotem do kuchni. Bogu dzięki choć za to, że tam nie wrzucili pochodni!

*

Nastka kopniakiem odtrąciła kij podpierający drzwi chaty baby i weszła, wpuszczając do wnętrza zimny powiew. Nogą przymknęła za sobą drzwi. Zmrok już zapadał i zdawało się, że w chacie jest zupełnie ciemno, dopiero po chwili Nastka dojrzała ubogie sprzęty, stół, ławę, narę baby. Baba usiadła w barłogu i spuściła nogi na podłogę. Wymacała leżący na narze kij. Zaciągnięte bielmem oczy niemal wyszły jej z orbit ze strachu. Już od dawna była na wpół głucha i musieli do niej krzyczeć, wyczuwała jednak każde drgnienie powietrza, każdy ruch. W istocie miała dobry słuch, jedynie pokłady brudu i wosku odkładającego się latami skutecznie zaszpuntowały jej uszy. Gdyby je oczyścić, baba słyszałaby nawet harcujące w chacie myszy, ale to nigdy nikomu nie przyszło do głowy. Stara, to ślepa i głucha, czegoż chcieć?

– Kto tu?

– To ja, Nastka. Leżcie, babo, leżcie.

Upuściła swój ciężar na polepę. Baba ożywiła się.

– Kartoplu przyniosła?

– Tak, tak!

Nastka nie była uczona, ale nie była też głupia. Zdrowy instynkt przetrwania podpowiadał jej jak najszybszą ucieczkę, zdawała sobie jednak sprawę, że z dziewczynką daleko nie ujdzie, w dodatku z tak śliczną i noszącą się z pańska. Już od jesieni okolica była niespokojna, nigdy nie wiedziało się, kto wychynie z lasu albo raptem ukaże się za oknem… żołnierze, buntownicy czy zwykli rabusie. Cicho, żeby baba nie usłyszała, Nastka przemknęła do komory i otworzyła skrzynię. Baba jednakże wyczuła raczej, niż usłyszała jej manewr i głucho walnęła kijem w polepę.

– Czego tam szukasz? Poszła won!

Nastka, nie zważając już, by zachowywać się cicho, wyrzucała ze skrzyni pokłady szmat. Dziad odszedł już z dziesięć roków temu, może baba wydała komu jego łachy? Na samym dnie znalazła watowane spodnie, wyłatane i przetarte. Odetchnęła. Jeszcze fufajka…

Baba tymczasem, ciężko dysząc, dźwignęła się z nary i na zreumatyzowanych nogach, opierając się jedną ręką o ścianę, drugą wsparta na kiju, przywlokła się do komory.

– Kradniesz, gadzino?

Zamachnęła się i zdzieliła Nastkę kijem po plecach. Straciła przy tym równowagę i wylądowała na opuchniętych łokciach i kolanach, kij potoczył się pod ścianę. Nastka krzyknęła z bólu, ale szmat nie wypuściła. Przeskoczyła przez babę i trzęsącymi się rękoma rozebrała nieprzytomną wciąż Różę z sukienki, zdjęła jej trzewiki. W histerycznym pośpiechu rozdmuchała żar w piecu, dorzuciła chrustu. Nóż. Naostrzyła kozik o osełkę i, rozplótłszy warkocz Róży, pasmo za pasmem oberżnęła jej włosy. Ciężkie, gładkie, wymykały jej się z rąk, tworząc na polepie jakby ciemnozłote jeziorko. Płacząc z żalu, pozbierała je i rzuciła w ogień.

Baba tymczasem wymacała swój kij, z trudem dźwignęła się na nogi i zaczęła rozrzucone ubrania wkładać na powrót do skrzyni.

– Ty czekaj, hadiago! – pomstowała. – Przyjdzie Stiepanko i tobie ręce i nogi połamie!

– Nie przyjdzie, babo! – odkrzyknęła. – Jego wzięli dobrowolcem, już go, babo, nie zobaczycie!

– Jakże to? – zaskomliła baba żałośnie. – Wczoraj był!

Nie mógł być wczoraj, bo nie było go już dwa tygodnie, ale co tam z babą się kłócić. Niech jej będzie, że wczoraj.

– Ot, widzicie, babo. Wczoraj był, a dzisiaj nie ma.

– No jakże tak? Jakże tak? Paszkę wzięli, a teraz Stiepanka? Jakże tak?

Starszego syna, ojca Nastki, wzięli w sołdaty już dawno, do cesarskiej służby, ale babie się czas pomieszał i wydawało jej się, że od tamtego wydarzenia nie lata upłynęły, a dni. Nastka odprowadziła lamentującą babę do nary, okryła ją pierzyną.

– Taki czas, babo. Odpoczywajcie.

Zawróciła do pieca i pośpiesznie wyjęła płaski, obluzowany kamień tuż przy polepie. Wsunęła dłoń w otwór z bijącym sercem, a nuż Stiepanko luźny kamień wymacał i dobrał się do jej skarbu? Na szczęście nie. Wydobyła swoje trzy ruble, ciepłe od paleniska, lśniące srebrzyście. Szkoda, że pan wyjechał na długo przed Godami, byłyby cztery. Zawinęła pieniążki w chusteczkę i wsadziła za stanik. Potem podniosła z podłogi sukienkę Róży. Gniotła ją w rękach, nie mogąc się przemóc, by rzucić ją w ogień. Taka piękna sukienka! Sporządzona była na wzór sarafanu, z rdzawego szewiotu, podszyta długą do ziemi koszulą z grubej bawełny. Na rękawie trochę poplamiona krwią i lekko naddarta u dołu, ale…

– Nastka, co robisz?

Odwróciła się. Róża siedziała na polepie, przecierając oczy.

– Szsz… – Położyła palec na ustach, wskazując babę.

Ta na szczęście nie słyszała, rozpaczliwie powtarzając imię młodszego syna.

Nastka opamiętała się. Co też przyszło jej do głowy, żeby palić suknię! Przecież będzie można wymienić ją na chleb! Zwinęła suknię i wraz z trzewikami wsunęła za koszulę. Kucnęła naprzeciw Róży.

– Trzeba nam uchodzić, panienko – wyszeptała.

– Co się stało?

– Komisarz ludowy Łeśko napadł na dwór. Będzie nas szukać.

Na dźwięk imienia Łeśki oczy Róży rozszerzyły się strachem. To dobrze, pomyślała Nastka. Trzeba się bać, strach dodaje sił w ucieczce.

– A Julia?

– Julia… – Róża najwidoczniej nie pamiętała, co się wydarzyło tuż przed tym, jak straciła przytomność. Z czasem sobie przypomni, ale na razie… – Panienkę Julię państwo do Odessy powieźli, nie pomnisz? Na kąpiele, na bal… A nam trzeba uchodzić od komisara, szwedko! – Podała jej pimy Adaszy, które w ostatniej chwili porwała ze sobą z dworskiej kuchni, otuliła dziewczynkę swoją chustą, pomogła jej nałożyć kufajkę. Na żałośnie oskubaną głowę wcisnęła uszankę Stiepanka, już Stiepankowi stara uszanka niepotrzebna. Dadzą mu w tej armii rewolucyjnej nową, piękną, szynel, ciepłe buty… Oj, dadzą! Zaśmiała się krótko, gorzko. Schyliła się i nabrała w dłonie ciepłego popiołu spod paleniska. Roztarła go, otrzepała ręce i przesunęła nimi po twarzy Róży. – Trzeba ci się teraz w chłopca zmienić – szepnęła. – Tak będzie łatwiej uchodzić, rozumiesz?

Róża skinęła głową.

Na ławie koło pieca leżał zawinięty w szmatkę spory kawał ciemnego chleba. Nastka zawahała się… Kto babie chleba przyniesie? Wzięła chleb, odkroiła grubą pajdę i zaniosła babie do nary.

– Jedzcie, babo. Zostańcie z Bogiem.

Wsadziła resztę chleba za koszulę, z trudem zapięła kufajkę na wypiętym teraz brzuchu i owinęła się chustą baby. Babie już chusta niepotrzebna, i tak z chaty nie wychodzi. Ujęła wciąż oszołomioną Różę za rękę i wyszły. Nastka podparła kołkiem drzwi chaty.

Wiedziała, że zostawia babę na pewną śmierć. Z głodu, z zimna. Może jaka litościwa dusza babie wodę ze studni przyniesie, z lasu wiązkę chrustu, ale chleba ani kartofla nie da. Trudno, baba swój wiek przeżyła. Trzeba myśleć o żywych, o sobie, a nie o tych, co jedną nogą już w grobie stoją. Taki podły, bezlitosny przyszedł czas.

*

Uszły już spory kawałek, kiedy rozjarzyła się łuna na wschodzie. Oho, jeszcze cała noc do świtu! Nastka obejrzała się lękliwie i przeżegnała szeroko. Hospody… To dwór. Ogień przedarł się już w górę i płoną krokwie. Mało im było grabieży, gwałtu, mordu, jeszcze tym się pohańbili w oczach Boga. Już dla nich za te zbrodnie ogień piekielny na wieczność przeznaczony…

Róża odwróciła się ku gorzejącemu niebu i stanęła zdumiona.

– Co to?

– Łeśko bandyta dwór podpalił.

– Nasz? Nasz dom?

– Nasz dom.

Uchodzić, uchodzić trzeba, ale dokąd? Jak? Nastka nie znała się ni w ząb na geografii. Dla niej Odessa czy Petersburg to było daleko, bardzo daleko, trzeba dniami do Homla, do kolei jechać, a potem jeszcze dniami koleją. A do Czernihowa w jeden dzień można wodą dopłynąć, zatem blisko. Ona sama jeszcze nigdy nie płynęła, ale opowiadała jej pokojówka Neli, która z państwem nieraz bywała w Czernihowie, jak szeroka i piękna jest rzeka Desna, jak wije się w szalonych zakolach, jakby co rusz chciała całkiem zawrócić, jak w Derbaniu statek przelatuje przez śluzę, aż straszno się robi człowiekowi – jakby go kto w powietrze wyrzucił. Ale Derbań trza ominąć, tam właśnie Łeśko się na nie pewnikiem zaczai, bo gdzie miałby ich szukać, jak nie u przystani? Trzeba im dalej iść brzegiem aż do Ustja. Wełykie Ustje, tak, tam jest duży port. To tam się po czernihowskich gości wysyłało ze dworu konie, a Róża często wyprawiała się z końmi, dla rozrywki.

– Ty, Riezka, do Ustja drogę znasz?

– No pewnie.

– Tak prowadź.

Szły po szeroko rozprzestrzeniającym się pustkowiu, pod stopami chrzęściła szadź. Niby już wiosna i słonko za dnia przygrzewało, ale nocą kałuże i rozlewiska pokrywały się cienką skorupą zamrozu. Szły i szły, a krajobraz się nie zmieniał, pusty, monotonny. Czasem mijały skupisko nagich brzóz i topoli, do ledwie widocznego szlaku podbiegały rojsty. Na wschodzie niebo zaczęło blednąć.

– Daleko jeszcze?

– Oj, Nastka! Końmi we trzy godziny się zajedzie, a piechotą to nie wiem, bom nigdy nie szła.

– Riezka! Chłopcem teraz jesteś, to nie mów jak dziewczyna!

– Przecież nikogo tu nie ma!

– Jak się od razu nie nauczysz, to potem przy ludziach chlapniesz. I mama do mnie mów.

– Kiedy nie umiem…

Zamilkły. No pewnie, gdzież tam się Nastce równać do jaśnie pani Osielskiej! Nastka przy garach, przy studni, a pani Osielska przy fortepianie, w ogrodzie… Nigdy by się na jej miejsce nie pchała, nie to, co Łeśko, co na panienki Julii cześć napadł. Choćby ją po stokroć zniewolił, nie przybędzie mu od tego pańskiej godności i pozostanie tylko brudnym chamem. Choćby na pańskim koniu jeździł, pański surdut włożył, pańskie złoto zagrabił, to i tak chamem pozostanie i żadna dziejowa sprawiedliwość nie przemieni go w pana. Bo pan to serce i um, pan to hospodar. Ledwie go zbrakło, a już nastały głód, strach i pożoga. Nastka rozumiała to dobrze już wtedy, kiedy Łeśko stajennym i chłopom o tej dziejowej sprawiedliwości wykładał, i durna była, że wtedy nie siedziała cicho! Diabeł podkusił ją, żeby tę swoją myśl nieskładnie wypowiedzieć, a Łeśko dobrze się jej przypatrzył, a potem jeszcze Stiepanka wypytał, kimże jest ta pyskata baba. No, nie daj Bóg spotkać jej na swojej drodze ludowego komisara!

Jasno już było i na tej otwartej przestrzeni Nastce zrobiło się nieswojo. Jakby się jacyś ludzie pojawili albo, nie daj Boże, oddział na koniach…

– Trzeba nam odpocząć. Las tu jaki będzie?

– A ot, tam, widzisz? – Rzeczywiście, na horyzoncie ciemniała linia lasu. Nastka odetchnęła. Raźniej ruszyła na obolałych nogach. Aż dziw, że Róża jeszcze nie ustała, choć ciężko jej pewnie iść w za dużych walonkach. W lesie jakoś cieplej się zrobiło, bezpieczniej. Żeby jeszcze jakie miejsce znaleźć do odpoczynku… Przysiadły na zwalonym pniaku, wyciągnęły obolałe nogi daleko przed siebie. – Tu za lasem wieś jest Ozyrowka i wysoki most na Ozyrze. Musimy przejść przez ten most.

– A obejść jakoś nie można?

– Jak, skoro most we wsi?

– Nad rzeką pójść, nie drogą.

– Oj, Nastka! Musimy przejść, bo Wełykie Ustje jest po drugiej stronie i po tej samej stronie jest przystań nad Desną. Ozyru nawet latem nie przejdziesz, jest za głęboki.

– No, zobaczymy. – Nastka wyjęła chleb zza pazuchy, ułamała kawałek i podała Róży. – Na, jedz.

– Dziękuję, nie jestem głodna.

– Nie jestem głodna! Nie jestem głodna! – Pokrzywiła się jej Nastka ze złością. – Jak się jaśnie panienka jeść czarnego chleba nie nauczy i jaśniepańskie fochy będzie stroić, to my daleko nie zajdziemy!

– Przepraszam, Nastko – szepnęła Róża zawstydzona.

Wzięła chleb i zaczęła z wolna żuć. Był twardy, gruboziarnisty, ale smaczny. Długą chwilę siedziały w milczeniu na zwalonym pniu, przeżuwając chleb.

– To ty do mnie mów „ciotko”. Potrafisz?

– Dobrze. Mogę dostać jeszcze trochę chleba, ciotko?

– Na, masz. Ty tak mów, jak ja do baby: „Dajcie mi jeszcze chleba, ciotko”.

– Dziękuję.

– A bez dziękuję, obejdzie się, rozumiesz?

– Przepraszam… ciotko.

Nastka westchnęła. Nauczyć chama pańskich manier trudno, ale równie trudno pańskie dziecko tych manier oduczyć. Ciężko będzie…

Róża wsadziła rękę pod uszankę i zaczęła się drapać. Oho, stiepankowe wszy się dobrały do panienki! Po chwili gwałtownym ruchem zrzuciła uszankę i oburącz złapała się za obsmyczoną głowę.

– Gdzie moje włosy?! Gdzie moje włosy?… Coś ty z nimi zrobiła, Nastka?!

– A jak ty myślałaś chłopca z warkoczem udawać? Obcięłam.

– Nie miałaś prawa! Jak ja teraz wyglądam?!

– Jak prawdziwy chłopiec.

Róża ukryła brudną twarz w brudnych dłoniach. Przecież ona jest panną Różą, najpiękniejszą panienką we dworze! Dlaczego Nastka jej to zrobiła? Jakim prawem? Nie! Niech się to całe szaleństwo odwróci, jak to możliwe, że wszystko stanęło na głowie? Gdzie jest papa, gdzie maman? Gdzie Julia? Jakiś przerażający obraz przemknął przed jej oczyma, szare cienie cwałujące przez ogród, Julia powalona na podłogę, krzycząca… Oderwała dłonie od twarzy i chwyciła Nastkę za kubrak na piersiach.

– Gdzie jest Julia?

– Mówiłam ci, w Odessie.

– Kłamiesz!

– Jak panienka uważa. Może panienka się zawrócić, tam już Łeśko na panienkę czeka. On nie będzie szkodował, że warkocza nie ma. – Była w tych słowach Nastki ukryta groźba, zimna, przerażająca, a Róża doskonale wiedziała, że to nie jest ponury żart, że ta groźba jest realna. Wpatrywała się w szeroką, szczerą twarz podkuchennej, w tej chwili ściągniętą i zagniewaną. A Nastka ujrzała przed sobą dziecko, przerażone, bezbronne, któremu na szarej, brudnej buzi łzy wyżłobiły dwie jasne ścieżynki. Wyciągnęła ręce i przytuliła Różę do siebie. – Nu, zajczik… detyna… ty nie płacz. Włosy nie nogi, prędzej czy później odrosną.

*

Przeszły przez most i wieś Ozyrowkę w biały dzień, nie kryjąc się. Tak jak przewidziała Róża, nikt nie zwrócił na nie uwagi. Zbyt wczesna była to pora roku, żeby wychodzić w pole, wszędzie stała jeszcze woda zaszklona przymrozkiem i nie było możliwe rozpoczęcie orki, dopóki nie wsiąknie w grunt. W tej czy innej zagrodzie z komina uchodził dym, rozpływając się z wolna w przejrzystym powietrzu. Jakaś baba stawiała na płocie garnki, tu czy tam kilkoro dzieci taplało się w błocie. Mężczyzn nie było widać, pewnie spali jeszcze na zapieckach. Albo też komisary pobrali ich jako ochotników do armii rewolucyjnej, a do orki i siewu wyjdą baby. Jeżeli będzie co zasiać. Komisary zabierali wszystkim równo, bogatym i biednym, daremne było przedkładać, że ziarno na siew przeznaczone, kartofle do sadzenia. Ot, durnice, takiej prostej rzeczy nie pojmą, że jak nie będzie siewu, to i żniwa nie będzie. Zły czas przyszedł, a jeszcze gorszy wielkimi krokami się zbliża i uchodzić trzeba, ale dokąd?

– Riezka, w Czernihowie wasi znajomi żyją?

– Tylko sędzia Trubecki z sędziną.

– Nie może być! Tyle ich przywoziliście latem z Ustja!

– Bo latem do niego kuzynowie zjeżdżali.

– Aha. Trafisz ty do sędziego?

– Sama nie, ale on mieszka blisko cerkwi Borysa, to się możemy rozpytać o cerkiew. A od cerkwi to już trafię.

– To dobrze. A twoi rodnigdzie żyją?

– Różnie, Nastko. To znaczy… ciotko. Babcia Jula w Litwie, niedaleko Grodna.

– To daleko?

– Oj, daleko.

– Dalej niż do Odessy?

Róża przymknęła oczy i wywołała z pamięci mapę cesarstwa. Na szczęście obie z Julką oznaczyły zielonym atramentem na tej mapie miejscowości, gdzie mieszkali ich krewni.

– Pewnie tyle samo albo trochę dalej. Ale to w przeciwnym kierunku niż Czernihów. Musiałybyśmy zawrócić.

Zawrócić? Przenigdy!

– A inne wujki?

– Wujek Georg to aż w Ameryce. Tam się piechotą nie zajdzie, bo na drodze jest morze. Ciocia Ania i wujek Joachim w Paryżu albo nawet we Wiedniu, nie pamiętam…

– A ten Wiedeń daleko?

– O, bardzo daleko. Tak daleko, że go na mapie cesarstwa nie ma. Musi być ze dwa razy tyle, co do Odessy. Są jeszcze kuzynowie w mieście Kraków, tak samo w cesarstwie austriackim, jak i Wiedeń. Chyba najbliżej to mieszka stryj Osielski, bo w Daniłowce, to jest w pińskim obwodzie. Będzie pół tego, co do Odessy.

Nastka zadumała się. Jakże tu taki szmat drogi przejść, mając tylko trzy ruble? A jeśli i tam już rządzą ludowe komisary? Łeśko rezonował, że na całym świecie będą rządzić, ale na razie do Daniłowki może jeszcze nie doszli? Czort ich zna.

– A trafisz do tej Daniłowki?

– To trzeba iść cały czas na zachód. A potem pytać ludzi, bo jak inaczej bez mapy? Chyba żeby gdzie mapę dostać.

– A z mapą potrafisz tam dojść?

– No pewnie.

Łaska boska, że żadna z nich nie zdawała sobie sprawy, o jakich odległościach, o jakich przestrzeniach mówią. Nastka poza Ozyrzem świata nie widziała, Róża znała go z mapy, gdzie wystarczy palcem posunąć i już jesteś, gdzie chcesz – w Kijowie, Odessie, Wiedniu. Nic to, naprzód do Czernihowa trza się dostać, jest nadzieja, że sędzia Trubecki je przygarnie, jeśli sam nie uciekł przed ludowymi komisarami. A jeśli nawet, to przecież wielkie miasto i tam na pewno jakaś praca się znajdzie. Nastka po staremu może gary szorować, a Róża… O, Róża jest uczona. Taka mała jeszcze, a po rosyjsku gada i pisze, po polsku, po rusku, nawet po francusku, choć tym francuskim lepiej się za bardzo nie chwalić. Ale listy niepiśmiennym mogłaby pisać i prośby do urzędu, tak samo, jak robiła to chętnie dla dworskich. Da Bóg, do lata uda się trochę grosza uzbierać, wtedy wyruszą na zachód. Latem droga będzie lżejsza.

W południe dotarły do na wpół zatopionej drogi biegnącej wzdłuż rzeki. Desna wraz z nadchodzącą wiosną swoim zwyczajem podniosła się wysoko, zbierając roztopy i przybierające dopływy. Miejscami jedynie równe szeregi drzew wskazywały, gdzie pod taflą rozlewiska przebiega szlak. Róża ożywiła się.

– To już niedaleko! O, tam, widzisz, jest siewierski trakt. Z Siewierska górą idzie aż do Ustja.

– Bogu dzięki – sapnęła Nastka, umęczona jak nigdy dotąd.

– Bardzo mnie bolą nogi, ciotko. Może odpoczniemy?

– Dojdźmy jeszcze tylko do traktu. Tam odpoczniemy, zjemy chleb.

*

Przysiadły na kurhanie przy siewierskim trakcie, obie nieludzko zmęczone. Ostatni etap przebyły częściowo na czworakach, przedzierając się na przełaj przez las, potykając się o korzenie i wpadając w wykroty. Ta leśna przeprawa była koniecznością, gdyż droga na tym odcinku stała pod wodą. Róża bez grymasów zjadła kawałek chleba; był ciepły od rozgrzanego ciała Nastki i smakował wspaniale. Nastka oddarła ze skraju swojej koszuli dwa pasy i owinęła płótnem otarte stopy Róży. Za chude, zbyt kościste były te stopy, żeby wypełnić walonki Adaszy i obijały się w nich jak Żyd po pustym sklepie, cienkie pończochy przetarły się i przesiąkły krwią. Owinięte onucami nogi miękko utknęły w walonkach, jak dobrze… Trochę boli głowa, cały tył napuchł w jeden wielki guz. Musiała się uderzyć o coś twardego, ale o co? Nie pamiętała. Gdyby tak jeszcze podrzemać chwilę… Przytuliły się do siebie i ogarnęły chustą Nastki.

Z drzemki wyrwał je jakiś dziwny, nieznany dźwięk. Ni to dzięcioł, ni to młocarnia… Zbliżał się, narastał…

– Co to? – szepnęła Nastka przestraszona.

– Nie wiem!

Skoczyły na równe nogi i pędem schroniły się w pobliskich krzakach. Za drzewami coś mignęło, jakiś wielki, ciemny kształt.

– Hospody…

Po chwili zza zakrętu wyłonił się potwór, kanciasty, szarozielony, z wielkimi, gorejącymi ślepiami i rozchlapując kałuże, pędził z warkotem prosto na nie. Rozpłaszczyły się obie na ziemi, Nastka naciągnęła chustę na głowę. Róża, choć równie wystraszona jak Nastka, przeciwnie, chłonęła przerażający widok wytrzeszczonymi oczyma. Potwór przemknął mimo, oblewając krzaki nad ich głowami błotem, po czym zataczając się i podskakując na wertepach, pognał dalej, w kierunku Ustja. Leżały jak sparaliżowane, aż warkot umilkł w oddali.

– Hospody… co to było?

Róża podniosła się i otrzepała spodnie z błota.

– Ja myślę, że to był automobil.

– Co takiego?

– Jakiś taki automobil. To taki powóz, co zamiast konia ma motor. Tatko pokazywał nam fotografie różnych automobilów, ale takiego brzydkiego jak ten to tam nie było.

Nastka przyjęła te wyjaśnienia z mieszanymi uczuciami. Czy ten wielki świat, ku któremu zmierzają, okaże się przyjazny, czy wrogi? Czy ona się potrafi odnaleźć w świecie, w którym powozy jeżdżą bez koni, wielkie statki płyną bez żagli i wioseł, a po żelaznych szynach mkną lokomotywy? E, przecież ludziska po staremu jeść muszą, to i przy garach komuś stać wypada.

 

 

ROZDZIAŁ II

 

Wełykie Ustje, ze względu na swe położenie u zbiegu dwóch dróg wodnych, było czymś więcej niż senną nadrzeczną osadą. Domy mieszkalne wyglądały tu wprawdzie tak samo, jak wszędzie – drewniane, przysadziste, ale na głównym placu miasteczka rozpierała się murowana cerkiew, był tu hotel, resursa kupiecka i łaźnie, kilka szynków, a wzdłuż nabrzeża ciągnął się rząd spichrzy i składów. W tym miejscu biegu Desny brzeg wznosił się wysoko, tak że przybór wód nie zagrażał portowi, przeciwnie – mogły doń o tej porze roku wchodzić większe statki, o głębszym zanurzeniu. Wprawdzie szeroki drewniany pomost wybiegający prostopadle w nurt był teraz pod wodą, ale nie przeszkadzało to w ruchu towarowym i pasażerskim – pomiędzy statkami a lądem krążyły dziesiątki wiosłowych łódek. Po wiodącej do portu ulicy przewalał się tłum; miejscowi, Żydzi, furmanki, powozy. I mnóstwo żołnierzy. Ubrani w bardzo schludne ciemnoszare szynele, w żelaznych hełmach ze śmiesznymi czułkami po bokach, w niczym nie przypominali oberwańców komisara Łeśki. Porozumiewali się jakimś nierozpoznawalnym dla Nastki językiem, twardym, szorstkim. Przestraszona, nachyliła się do Róży i wcisnęła jej głębiej uszankę na oczy.

– Co to za armia? – szepnęła.

Róża wzruszyła ramionami. Skąd niby miałaby wiedzieć? Ale brzmienie ich języka rozpoznała – papa z maman czasem rozmawiali w tym języku, kiedy nie chcieli, by córki wiedziały, o czym mówią.

– Nie wiem, ale gadają po niemiecku.

Hospody… tam Łeśko, tu Giermańce… co teraz? Oszołomione, popychane przez tłum, posuwały się z wolna w kierunku portu. Nastka ścisnęła mocniej przegub Róży, potwór, który minął je na drodze do Siewierska stał u zejścia na pomost. Z jego trzewi żołnierze wydobywali rannych kolegów, na noszach, siodełkach, niektórzy ranni wydostawali się z wnętrza o własnych siłach. Wszyscy lokowali się w łodziach oczekujących u brzegu rozlewiska. Tuż za linią pomostu huśtał się na kotwicy duży parowiec, a nieco dalej, w pobliżu składów, przysadzisty pchacz z barką. Obie jednostki ustawiły się z biegiem rzeki, ku południowi. Nastka patrzyła na to wszystko okrągłymi z podziwu oczyma. Kudy tam przystani w Derbaniu do tego portu! Prędko pożegnała się z nadzieją, że uda im się dostać na któryś ze statków. Za dużo tu wojska, nie śmiałaby zagadać szypra, nawet gdyby miała taką możliwość. Róża pociągnęła ją w bok i przycupnęły na skarpie, wśród gapiów.

– Co tu robią Giermańce? – zagadnęła Róża śmiało chudego, obdartego wyrostka, który rozsiadł się w pobliżu i zwijał sobie skręta z machorki i kawałka zadrukowanego papieru.

– No, nie widzisz? Rabują nasze zboże. – Machnął ręką w kierunku składów. Rzeczywiście, jak na dłoni widać stąd było żołnierzy gęsiego przenoszących worki ze spichrzy na łodzie, które załadowane, ciężkie, jedna za drugą odbijały, kierując się ku barce. Chłopak wyjął z kieszeni kurtki zapalniczkę i przypalił. Zdmuchnął płomień, który ogarnął od razu papier, i zaciągnął się. – Ja bym ich wszystkich, ot tak. – Z bezsilną złością przeciągnął kciukiem po gardle, a potem udał, że coś rozgniata dziurawym butem. – Na, masz. – Podał Róży skręta.

Róża wzięła bez wahania i pociągnęła. Smakowało zupełnie tak samo jak cygaro papy, które kiedyś z Julką skradły i wypaliły w chaszczach za wychodkiem – obrzydliwie. Skrzywiła się.

– Ale w ogóle skąd oni się tu wzięli?– spytała, oddając chłopakowi skręta.

– No, jak skąd? Z Prusów.

– Aha.

Róża była tak samo mądra jak przed otrzymaniem tego wyjaśnienia.

– Ty pewnie z daleka?

– Z Daniłowki – odrzekła Róża chytrze. Daniłowka daleko, w pińskim obwodzie. Nie przyszło jej do głowy, że Daniłowek w cesarstwie może być i dwieście.

– Jak się nazywasz?

– Riezka.

– Riezka? Rieza? Ty Kurd?

– Jaki Kurd? Ja tutejszy. A to moja ciotka, Anastazja Pawłowna.

Chłopak odwrócił się i zmierzył krytycznym spojrzeniem Nastkę. Ta miała chęć trzepnąć Różę po uszance za te wersale, opanowała się jednak i skinęła głową.

– Ładną masz ciotkę. A mnie nazywają Saszka-wor.

Nastka, którą na moment otumanił niespodziewany komplement, ogarnęła się ciaśniej chustą, a Róża z podziwu szerzej otworzyła oczy.

– Naprawdę jesteś złodziejem?

– Naprawdę – odrzekł nie bez dumy. Wyjął z kieszeni zapalniczkę, dużą, z matowego metalu, i podsunął Róży pod nos. – Widzisz? Giermańska. Ale nie bój się, swojemu nie wezmę. Możesz tu, ot – klepnął ręką w ziemię – złoto położyć, a nie wezmę.

Róża zachichotała.

– Gdybym miał złoto, już bym je na ziemi kładł!

Chłopak także się roześmiał.

– A co byś zrobił?

– Przekupiłbym szypra, żeby nas zabrał do Czernihowa.

– To chcecie do Czernihowa? – Przeniósł pytające spojrzenie na Nastkę, która ponownie skinęła głową.

– Tak. Trzeba nam za robotą… u nas głodno, roboty nie ma.

– Głodno, Anastazjo Pawłowna? To się dobrze przypatrzcie… – Machnął ręką w kierunku składów. – Głodno to dopiero będzie, jak te sukinkoty wszystko wywiozą.

Nastka w milczeniu przyznała mu rację. Chętnie opowiedziałaby nowemu znajomemu, jak ludowi komisarze wygarniają zboże chłopom, nawet siewne, do dna, ale bała się pisnąć o tym choć słowo. Czort wie, skoro ten złodziej taki na Giermańców zajadły, to może z komisarami trzyma? Jakoś wydawało jej się mało prawdopodobne, żeby ta schludna, karna armia niemiecka i oberwańcy Łeśki byli sprzymierzeńcami. Ani chybi, musieli się pokłócić o to zboże, bo i skąd wzięliby się ci ranni niemieccy żołnierze? Podniosła się, chwyciła za rękę Różę, która już nabierała powietrza, żeby coś powiedzieć, i pociągnęła ją za sobą.

– Trzeba nam iść, Riezka.

– Ja was mogę do szypra zaprowadzić. – Saszka przydeptał ogarek papierosa i także wstał.

– Ty znasz szypra?

– No, wódki z nim nie piłem. Ale wiem, gdzie on pije.

– Ty myślisz, że on nas zabierze?

– Czemu nie? Jak zapłacicie, to zabierze. Giermańców za kwitancję musi wozić, to może nawet się ucieszy. No, poszli.

*

Nastka targowała się zajadle. Szyper zażądał pięciu rubli, a ona miała tylko trzy i wcale nie zamierzała od razu się wszystkich pozbywać! Przecież muszą mieć coś na początek w Czernihowie, choćby na jedzenie i nocleg, jeśli sędzia im nie pomoże! Szyper, widząc, że nie da rady wycisnąć pięciu rubli, z wolna opuszczał sumę, aż zszedł do trzech; Nastka uporczywie trzymała się rubla. W końcu, zniecierpliwiony, odegnał ją gestem i wrócił do swojej wódczanej kompanii. Nastka zakłopotana wycofała się i stanęła u drzwi szynku. Co robić? Saszka, który przycupnął wraz z Różą pod ścianą skąd pilnie przysłuchiwał się targom, skinął na nią, by się schyliła.

– Wy jemu tego rubla pokażcie – szepnął. – Jak go zobaczy, to mu się go zachce, albo ja życia nie znam!

Zaszyła się w kącie i wysupłała rubla z chusteczki. Z pieniążkiem na wyciągniętej dłoni zbliżyła się nieśmiało do szypra. Saszka ciekawie wyciągnął szyję, a szyper wybałuszył oczy na rubla, szybko schował go do kieszeni i kazał stawić im się w godzinę u przystani.

– Fima! – zakrzyknął do karczmarza. – Ty daj im szczy, ja płacę!

Przysiedli w kącie karczmy i po chwili cała trójka zajadała się gorącym kapuśniakiem, pogryzając chleb. Cud? Nic podobnego. Rubel Nastki, srebrny imperiał z wizerunkiem cara Mikołaja II, wobec nikłej wartości papierowych pieniędzy miał się w tym czasie do rublowego banknotu jak jeden do dwudziestu. Saszka dobrze o tym wiedział. Pochłonąwszy błyskawicznie swoją porcję kapuśniaku, obtarł usta rękawem i nachylił się do Nastki.

– Toście kiepski interes zrobili, Anastazjo Pawłowna – wyszeptał.

– Co?

– Trzeba było od razu gadać, że u was srebrne rubelki. Ja wam za każdego takiego dwadzieścia przyniosę.

– Jakże to dwadzieścia?

– A tak. Jak macie tego więcej, to lepiej wam będzie pomieniać, bo za srebrne ruble to i ubić kto może. A jak w Czernihowie chleba w piekarni kupicie? Za srebro? A?

Nastka zasępiła się. Skwapliwość, z jaką szyper wziął jej rubla i fakt, że zafundował im jeszcze obiad, dobitnie świadczyły, że chłopak mówi prawdę. Najwyraźniej posiadanie srebra, podobnie jak dziewczyńska płeć Róży i jej znajomość francuskiej mowy, stanowiło niebezpieczeństwo, jakby na to nie patrzeć. Tylko co robić?

– Ja wam raz-dwa ruble pomieniam – ofiarował się Saszka.

Bezradnie poszukała pytającym spojrzeniem Róży. Róża poważnie skinęła głową. Nastka niepewnie spojrzała na Saszkę. Obdartus. Złodziej.

– No, ciotko, jak co macie, to dajcie Saszce, on wam pomienia. Nie bójcie się, przecież powiedział, że swojemu nie weźmie. Ludziom ufać trzeba.

– Jeszcze jednego mam – skłamała Nastka przytomnie. – Jak ten przepadnie, to z głodu nam przyjdzie zdechnąć. – Odwróciwszy się tyłem, wysupłała zza stanika następnego rubla i z ociąganiem podała Saszce. Ten schwycił pieniążek i wybiegł. Nastka w milczeniu zabrała się z powrotem do kapuśniaku. Jadły powoli, nie spuszczając oka z szypra. Lepiej się go blisko trzymać, niż czekać w przystani, tam taki tłum, że jeszcze im zniknie, a razem z nim srebrny rubel i nadzieja na odmianę losu. Czas płynął, szyper żegnał się już hałaśliwie z kompanami i zbierał do drogi. A Saszki nie było. Poszły za szyprem, wypatrując Saszki w tłumie, w końcu z ociąganiem wsiadły do łodzi. – Ludziom ufać trzeba… – wyrzekła Nastka ze złością do Róży, kiedy parowiec ruszył w dół rzeki.

Że Róża durna, to normalne, ma lat dwanaście i w pańskim domu chowana, a tam u nich, u państwa, słowo się liczy i nie dochować słowa to użas. Ją, Nastkę, oćwiczyć by trzeba, za głupotę i naiwność, że złodziejowi z dobrej woli powierzyła majątek. Chwała Bogu, że się w czas opamiętała i choć rubla zostawiła na czarną godzinę!

Róża milczała załamana… Taki poczciwy ten Saszka się jej wydał, tak szczerze wyznał, że złodziej, z taką dumą oświadczył, że swojemu nie weźmie… Może uznał, że skoro mają srebro, to nie są „swoje”?

Przytulone do nadbudówki w miejscu, które wskazał im szyper, pochłonięte niewesołymi myślami, nie zwracały uwagi na piękno otaczającego je krajobrazu. Statek sunął prędko, jakby po rozlanym szeroko purpurowym atłasie, w ostrym, bocznym świetle zachodzącego słońca barwy mijanych lasów i pól nabierały wyrazistości i głębi. Z szerokich rozlewisk podrywały się spłoszone dudnieniem maszyny i klekotem potężnego koła parowca setki, tysiące czajek, cyranek i kormoranów. Na wschodzie niebo przybrało odcień akwamarynu, na jego tle uśmiechał się blady księżyc, lśniący, srebrzysty jak utracony rubel Nastki. Wraz z szybko zapadającym zmrokiem nadciągnął chłód. Nastka przygarnęła do siebie Różę i okryła ją chustą.

*

Różę obudziło wrażenie, że coś mokrego pełza jej po twarzy. W następnej chwili zimna, szorstka dłoń zamknęła jej otwarte do krzyku usta. W ciemności tuż przed sobą ujrzała skulony cień.

– Szszsz… To ja, Saszka. Nie będziesz krzyczeć?

Róża pokręciła głową i Saszka cofnął rękę.

– Skąd się tu wziąłeś? – wyszeptała zaskoczona.

– Z rzeki. – Zachichotał, wyjął z ust srebrnego rubla i podał go Róży. – Mnie się nie udało waszego rubla pomieniać, ale nie martw się, zrobię to w Czernihowie.

– Och… to się ciotka ucieszy! Już my tego rubla opłakali!

– I czego płakali? Powiedziałem, że swojemu nie wezmę, to nie wezmę!

– Wiem, ale tak wyszło, jakbyś wziął.

– Ot, ciemne wy, i tyle.

– Sam jesteś ciemny! – obraziła się Róża, ale nie wytrzymała długo. – To ty też do Czernihowa? Czego nic nie mówiłeś?

– Bo jeszcze nie wiedziałem, że się tam wybiorę.

– Jakże tak… ni stąd, ni zowąd?

Saszka usiadł obok Róży i oparł się o nadbudówkę. Z jego butów i odzieży ściekała woda, tworząc na pokładzie kałużę.

– A tak. Taka mi przyszła fantazja.

– A co na to twoi rodni?

– Ja wolny człowiek, nikomu nie muszę się opowiadać. Biezprizornyj, rozumiesz? Już mi się znudziło w Ustju, to sobie pomyślałem, czemu nie wyjechać?

Obok nich przeszedł pruski oficer, paląc papierosa. Saszka z lubością wciągnął zapach dymu.

– Uch, zakurzyłbym, ale machorka zamokła. – Z kieszeni wyciągnął płócienny worek i wykręcił. – Tydzień przyjdzie czekać, żeby obeschła.

– Na pewno nie doczekasz – stwierdziła Róża rzeczowo. – Umrzesz na przeziębienie, jak amen w pacierzu.

– Nic mi nie będzie. Idź ty do tego Giermańca i poproś go o papierosa.

– Coś ty! Ja po niemiecku nie umiem.

– A od czego u ciebie ręce? Po naszemu gadaj, a rękami pokaż, to zrozumie. Tylko nisko się ukłoń, bo to jakaś szarża.

– Czego sam nie pójdziesz?

– Ja za duży. Ty dziecko, tobie da.

– Ale…

– I ognia od razu proś, bo mnie zapalniczka też zamokła. No, idź, przecież cię nie zje, najwyżej przegoni. – Szturchnął ją mocno łokciem.

Róża oddała mu kuksańca, po czym podniosła się z wahaniem. Prusak przystanął niedaleko i palił oparty łokciami o reling. Cóż, przecież mnie nie zje! Najlepiej byłoby zwrócić się do niego po francusku, ale Nastka surowo jej zabroniła zdradzać się ze znajomością tego języka. Trzeba będzie zagadać po rosyjsku, jest nikła szansa, że zrozumie, a po polsku czy rusku – na pewno nie. Podeszła i postukała Niemca palcem w łokieć. Odwrócił się zaskoczony, a Róża szurnęła grzecznie walonkami.

– Wasza łaskawość! – przemówiła powoli, wyraźnie. – Czy byłby pan tak uprzejmy i poczęstował mnie papierosem? – Tu zilustrowała swoją prośbę odpowiednim gestem.

Prusak zaśmiał się i coś powiedział, po intonacji Róża poznała, że było to pytanie. Wzruszyła ramionami.

– Wybaczcie, ale ja nie znam niemieckiego. – Znów wykonała gest palacza. Pokręcił głową z dezaprobatą, po czym wyjął z kieszeni metalową papierośnicę, otworzył ją i podsunął Róży. Gadał coś przy tym, ale nie zwracała na to uwagi. Wzięła papierosa, wsunęła go do ust i raptem przypomniała sobie, że przecież zna dokładnie tyle niemieckich słów, żeby poprosić o ogień. – Feuer, bitte… Monsieur… Danke!

Wróciła triumfalnie do Saszki, odprowadzona rozbawionym spojrzeniem junkra. Spodziewała się wdzięczności i pochwały…

– Danke sranke! Czegoś tylko jednego wziął? On tobie całe pudło pod nos, a ty jednego! Ot, durnica.

W ten sposób panna Róża Osielska rozpoczęła naukę w szkole przetrwania.

*

Saszka tuż przed świtem rozpłynął się we mgle i Nastka nie uwierzyłaby, że tu był, gdyby Róża nie położyła jej na dłoni srebrnego rubla. Nastka, zdumiona i ucieszona, czym prędzej schowała rubla za stanik i położyła palec na ustach.

– Ty już nikomu nie mów o tym rublu, sza. Gdzie on się schował, ten złodziej?

– Nie wiem. Pewnie gdzieś w węglu, bo czarny jak diabeł. I nie mów, że złodziej, przecież rubla oddał. A w Czernihowie go pomienia, obiecał.

– Już my lepiej poprosimy sędziego.

– No, nie wiem. Tatko zawsze powtarzał, że sędzia na rubelki chytry jak mało kto.

– Taki wielki pan? Chyba nas nie oszuka…

– Już ja bym wolał Saszce zawierzyć.

– Saszka i Saszka! Ty z wszystkim odurniał!

Umilkła, widząc, że zbliża się do nich szyper. Wyjęła zza pazuchy ostatni kawałek chleba i podzieliła go równo na pół. Zajęły się pilnie śniadaniem. Szyper nie miał okazji przyjrzeć się poprzedniego dnia swojemu młodszemu pasażerowi, ale uczynił to teraz. Od razu pod grubą warstwą brudu odkrył regularne, delikatne, niemal dziewczęce rysy. Duże miodowe oczy, kosmyk ciemnozłotych włosów, który wymknął się spod uszanki…

– A wam na co do Czernihowa? – zagadnął uprzejmie.

– Za robotą, panie – odrzekła grzecznie Nastka. – U nas głodno, roboty nie ma.

– Czernihów piękne miasto, nie powiem. Ale roboty tam nie znajdziecie. Ot, wszędzie ta sama bieda. Raz przychodzą Rosjanie, raz Niemcy, raz Ukraińcy, raz Polacy, a każdy wyszarpuje, co się da. Bieda, i tyle.

Nastka nie wiedziała, co odpowiedzieć. Szyper, człowiek w świecie bywały, zapewne wiele widział i słyszał podczas swoich wędrówek, nie to, co ona, durna, poza swoją wsią niczego nie zna. Chętnie dowiedziałaby się, po co oni wszyscy tu bywają – ci Niemcy, Rosjanie, Polacy i… a w ogóle kto to są ci Ukraińcy? Wiele pytań cisnęło się jej na usta, ale dobrze zapamiętała lekcję, jaką otrzymała od komisara. Polityka nie jest dla durnych bab. Lepiej siedzieć cicho.

– Płyńcie ze mną dalej, Anastazjo Pawłowna. I Kijów święty zobaczycie i Dnipro jak morze wielki i prawdziwe morze! A pewien mój znajomy w Odessie to wielki pan, oddacie mu na służbę waszego siostrzeńca, a on wam sypnie rubelkami.

Róża usłyszała „Odessa” i szarpnęła Nastkę mocno za rękaw. Przecież w Odessie jest Julka!

– Dziękuję wam pięknie, ale nam trzeba do Czernihowa.

– Nastko! Ciotko!

– Widzicie, Anastazjo Pawłowna? Chłopiec się rwie do służby! – Zwrócił się wprost do Róży i kusił: – Trzewiki dostaniesz i jedwabny kaftan…

Jakoś te luksusy nie zaimponowały Róży, ale Odessa…

– Ciotko! Odessa! Ja proszę…

Nastka trzepnęła Różę po uszance i wepchnęła ją za siebie.

– Dziękujemy wam pięknie, ale my musimy do Czernihowa – rzekła stanowczo.

Wykonała coś w rodzaju dworskiego dygu, odwróciła się od szypra i pociągnęła opierającą się Różę za sobą. Niemal siłą posadziła ją pod ścianą przybudówki, z dala od uszu szypra.

– Ty całkiem zdurniał? Na służbę ci się zachciewa? A wiesz ty, na co ten wielki pan młodych chłopców potrzebuje? Ty zapomniał, że ty nie chłopiec?

– Ale w Odessie jest Julia…

– Nie ma.

– Jak to? Przecież mówiłaś…

– To ci teraz na Boga przysięgam, że jej tam nie ma.

– Okłamałaś mnie?

– Tak.

– Czemu?

– Nie pamiętasz, że Łeśko na dwór napadł?

Przed oczyma Róży znów przemknął straszny obraz – cienie w sadzie, Julia na podłodze…

– Pamiętam…

Nastka nie miała siły ani odwagi, by powiedzieć Róży całą prawdę, zresztą sama do końca nie znała tej prawdy.

– Ciebie uderzył tak, żeś przytomność stracił, a panienkę Julię… porwał. I ciebie by porwał, aleśmy uszły z Bożą pomocą.

– Porwał?! To trzeba ją ratować, trzeba nam wracać! Czemuś od razu nie mówiła?! – Szarpnęła się, chcąc wstać, ale Nastka przytrzymała ją mocno.

– Jak ratować? Bić się z tym komandirem diabła i jego bandytami? To nie na nasz rozum sprawa! Do sędziego Trubeckiego nam trzeba, może on co zaradzi. No, nie płacz…

*

W porcie czernihowskim, podobnie jak w Ustju, panował tłok i rozgardiasz. Tyle że statków, żołnierzy, podróżnych, wozów, towarów i bagaży było tu o wiele więcej. Oszołomiona Nastka trzymała mocno Różę za przegub, usiłując się z tego tłumu wydostać. Nie daj Boże dziecko zgubić! Już by się chyba w tym wielkim mieście nie odnalazły. Nagle ręka Róży umknęła jej wyszarpnięta z dużą siłą z jej dłoni. Nastka odwróciła się i z przerażeniem ujrzała, jak Róża, potykając się, leci w tył trzymana za kołnierz kufajki przez szypra.

– Puść dziecko! – wrzasnęła ile sił w płucach i jęła się przepychać przez tłum.

Jej krzyki tonęły w ogólnym zgiełku, a ludzka fala skutecznie powstrzymywała pościg. Hospody!

Róża wiła się jak piskorz, usiłując się wyrwać, ale przerażona twarz Nastki z ustami otwartymi do krzyku oddalała się coraz bardziej, aż znikła w tłumie. Szyper, wielkie i tłuste chłopisko, bez trudu torował sobie drogę z powrotem ku trapowi.

– Chodź, Riezka, chodź! Schowamy się przed twoją durną ciotką, ty przecież chcesz płynąć do Odessy, prawda?

– Nie chcę! Puszczajcie! Ratunku!!!

Twarda dłoń zacisnęła się na jej ustach, drugą szyper trzymał ją mocno za kufajkę na grzbiecie. Róża ugryzła go z całej siły, ale nie puścił.

– Uch… Ty czekaj, gadzino, zaraz się porachujemy!

Już docierał z miotającą się Różą do trapu, gdy naraz niespodziewanie poczuł, że coś go użądliło, raz i drugi, tak ostro, boleśnie, że aż mu zaświdrowało w mózgu. Wrzasnął i wypuścił zdobycz, by chwycić się oburącz za tyłek. Róża natychmiast rzuciła się z powrotem w tłum. Gdzie Nastka?!

– Nastko! Nastko! Ciotko!

– No, nie przeżywaj. Zaraz ją znajdziemy. – Saszka otarł zakrwawione ostrze sprężynowego noża o spodnie, zamknął nóż i wpuścił go do kieszeni. – No, dawaj. – Złapał Różę pod pachy i posadził ją sobie, ramieniu. – Ty widzisz ją?

– Nie…

Ale Nastka od razu dostrzegła górującą nad tłumem Różę i przepchnęła się do niej. Chwyciła ją mocno w ramiona, aż Róży spadła uszanka.

– Hospody! A to łotr, hadiaga! Żeby ziemia go nie nosiła! Zajczik moj, detyna! Ty Bogu dziękuj, że ciebie od niego ocalił!

Saszka podniósł uszankę, otrzepał ją o kolano i nasadził Róży na głowę. Uśmiechnął się z wyższością. Już od dawna nie wierzył w Boga.

– A oto wasz srebrny rubel, Anastazjo Pawłowna.

– Jak to? Skąd? Przecież…

– A co? Myśleliście, że ja temu diabłu waszego rubla daruję? No, bierzcie.

 

 

ROZDZIAŁ III

 

Wysokie rzeźbione drzwi prowadzące do mieszkania sędziego Trubeckiego pozostawały zamknięte, choć Róża po długim i bezowocnym stukaniu zaczęła walić w nie pięściami. W środku słychać było jakiś pełen niepokoju ruch, czyjś szept, w końcu w zamku zgrzytnął klucz i drzwi uchyliły się na parę cali.

– Czego?

Głos był niski, ale należał do kobiety. Niewidocznej, bo zarówno w korytarzu, jak i w mieszkaniu panował półmrok.

– My do sędziego Trubeckiego!

– Kto?

– Róża Osielska.

– Nie ma sędziego.

– A sędzina w domu?

– Czego wy od niej chcecie?

Róża była pewna, że to służąca, i zniecierpliwiona mocno pchnęła skrzydło drzwi.

– Sama jej powiem!

W przedpokoju oprócz służącej znajdowało się kilka osób, trzy kobiety i jeden starszy mężczyzna. Wszyscy tkwili nieruchomo. Róża wyczuła otaczającą ich aurę niepewności i strachu. Weszła śmiało i pociągnęła za sobą Nastkę. Wiedziała, gdzie jest gabinet sędziego, gdzie salon, gdzie sypialnia. Otworzyła pierwsze z brzegu drzwi i weszła. Sędzina siedziała w fotelu przy zasłoniętym oknie i wyglądała na ulicę przez wąską szparę w kotarze. Na dźwięk otwierających się drzwi odwróciła się.

– Dzień dobry, pani sędzino! To ja, Róża Osielska… nie poznaje mnie pani?

Wydłużona, poorana zmarszczkami twarz sędziny ani drgnęła. Spojrzenie wyblakłych oczu spoczęło przez moment na twarzy przybyłej, potem powróciło ku oknu.

– A Tadzinka wzięli… w jednej koszuli… futro mu zabrali i czapkę…

– Pani sędzino! Co się stało? To, ja, Róża…

– A Tadzinka wzięli…

– Pani sędzino! Przecież pani musi mnie poznawać! Przypłynęłam z Ozyrza! Moi rodzice…

– A Tadzinka wzięli…

Róża odwróciła się do Nastki bezradnie. Za Nastką, w drzwiach, tłoczyły się milczące cienie. Poszukała wśród nich jakiejś znajomej twarzy i wydało jej się, że rozpoznaje kuzynkę sędziego, starą pannę, która często bywała latem w Ozyrzu. Jak ona się nazywała? Lidia? Irena? Nieważne. Postąpiła ku niej.

– Przypłynęłyśmy z Ozyrza, przecież pani mnie zna, pani bywała u nas! Ojciec poszedł do armii, mamę zabrali… Siostrę moją Julię porwano, a dwór zgorzał. Przyszłyśmy do pana sędziego po ratunek i pomoc…

– Nic on wam już nie pomoże. I jemu już nikt nie pomoże…

– Co się stało? Czy…

– Zabrali go jeszcze zimą.

Róża opuściła głowę.

– Rozumiem… Czy mogłybyśmy tu przenocować? Chociaż do jutra…