Poza prawdą - Edyta Kahl-Łuczyńska - ebook + audiobook + książka

Poza prawdą ebook i audiobook

Kahl-Łuczyńska Edyta

3,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Miłość Adama do Antoniny skończyła się nagle. Odszedł, a emocje w czasie ostatniego spotkania nie pozwoliły na wyjaśnienia. Została po nim pustka, dziesiątki pytań i ani jednej odpowiedzi. Drań, można by rzecz, gdyby nie to, że decyzja, którą podjął, również dla niego oznaczała katastrofę. Kochał Antoninę i z całego serca nienawidził losu, który zmusił go do tego, by ją zostawić, nie mówiąc prawdy. Nic nie mówiąc. Bo prawda, odkąd ją poznał, była jak kamień u szyi skazańca, ciągnący go coraz głębiej w dół. Czy jest dla nich nadzieja? A może lepiej, żeby już nigdy się nie spotkali?

Tosię i Adama poznajemy, gdy jadą do jego matki. Ona jest lekko spięta – w końcu nie codziennie poznaje się przyszłą teściową, on pełen uwielbienia dla niej i wiary. Jest między nimi bliskość, o której można marzyć. Jest i chemia. Skąd więc dystans, z jakim traktuje Antoninę matka Adama? Zachowuje się, jakby była jedną z tych kobiet, które pragną zatrzymać syna tylko dla siebie z obawy, że nie poradzi sobie ze światem. Ciężko w to uwierzyć, Adam nie wygląda na uzależnionego od matki słabeusza, ale jak każdy ma za sobą przeszłość. Mimo dobrych chęci Tosia zaczyna odczuwać niepokój, zwłaszcza gdy starsza Pani nagle postanawia zakończyć wieczór. Zdenerwowało ją coś, co było powiedziane przy stole, ale Tosia nie ma pojęcia o co chodzi. Adam zostaje, by zaopiekować się matką i od tamtej pory wszystko zaczyna iść nie tak.

Debiutancka powieść Edyty Kahl-Łuczyńskiej to nie jest historia o miłości. To opowieść o losie, który daje lub odbiera. O sprawach, na które nie mamy wpływu. O cierpieniu, stawaniu w obliczu prawdy o sobie i pozbywaniu się złudzeń. A także o odwadze, by zaczynać raz po raz od nowa. Kolorów opowieści dodają malownicze pejzaże Dolnego Śląska, smakowite dania, dobre wina i wiele innych elementów, które sprawiają, że ciężko jest oderwać się od tej książki. Tytułowa prawda pozostaje tajemnicą aż do samego końca powieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 550

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 50 min

Lektor: Lena Schimscheiner

Oceny
3,4 (36 ocen)
11
9
7
3
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Lipiec 2016

Zbliżali się do celu. Zaczęła wiercić się niespokojnie w fotelu pasażera. Wytarła w sukienkę wilgotne dłonie i kolejny raz przełknęła ślinę. Wolała, żeby nie zauważył jej zdenerwowania, ale znał ją zbyt dobrze. Skinieniem głowy wskazał na butelkę wody. Skwapliwie wypiła łyk i oblizała suche usta, wyczuwając na nich smak soli.

– Pomogło?

– Mam tremę – przyznała z zawstydzeniem, przysłaniając dłońmi oczy.

Zerknął na nią, udając zdziwienie.

– Ciekawe… – rzekła po chwili. – Nigdy bym nie pomyślała, że perspektywa spotkania z twoją matką wywoła we mnie tyle emocji! – Mówiąc to, patrzyła przez boczną szybę na zmieniające się obrazy zabudowań, które coraz bardziej przypominały znane jej dobrze miejsce.

– Zadziwia mnie pani, panno PR. Chłodna, rzeczowa, zdecydowana, pewna siebie… – rozwodził się nad jej zawodowymi cechami, by dodać otuchy, po czym odwrócił na moment głowę w jej kierunku i zapytał:

– Mam wymieniać dalej?

Nie cieszyły jej te komplementy, zresztą wcale nie uważała się za taką osobę. W zasadzie nic, co poczytywano za oznaki jej profesjonalizmu, nie dawało jej satysfakcji. Pewnie dlatego, że w gruncie rzeczy nie lubiła swojej pracy. Sprostowała więc, kończąc jego wypowiedź:

– Lecz pod płaszczykiem tej silnej, niezłomnej i stąpającej twardo po ziemi kobiety…

– No właśnie… – zaczął się droczyć. – Lecz pod płaszczykiem, a właściwie sukienką, ładną dżersejową sukienką, zmysłowo przylegającą do zgrabnego, pełnego seksapilu ciała, kryje się…

– Świntuch! – syknęła z pozoru zgorszona, bo przecież lubiła, gdy zauważał jej wdzięk i ładny wygląd, o który dbała, by go czarować i wabić.

Nie zwracając uwagi na jej dezaprobatę, kontynuował wywód:

– Więc pod tą skrojoną na miarę elegancką sukienką…

– Zamienianą niestety najczęściej w oficjalny uniform… – dorzuciła, nawiązując do swojego zawodu project managera.

– Niech zgadnę! Kryje się nieśmiała kobietka z kompleksikami?

– No, no! Jak ty mnie dobrze znasz! – skomentowała nieco zażenowana faktem, że ją przejrzał. Owszem, przyznałaby się przed nim do nieśmiałości, braku pewności siebie, ale nigdy do kompleksów.

– Ano znam! Jako stary wyga, który z niejednego pieca chleb jadł, dociekam, kim jest kobieta, z którą planuję spędzić resztę życia… A wracając do mojej matki – wtrącił – już cię polubiła.

Spojrzała na niego zaskoczona. Nie znały się przecież.

– Zauważyłem, że bardzo chętnie słucha, gdy o tobie wspominam.

Uśmiechnęła się i nie spuszczając z niego wzroku, zapytała:

– Ciekawe, co wyczytuje z tych rozmów.

– Że trafiła mi się gwiazdka z nieba, że… jestem szczęśliwcem… – wymyślał na poczekaniu.

– A jesteś? – wykorzystała moment, by się upewnić. Była w tym odrobina kokieterii.

 – Masz wątpliwości?

– Mam – przekomarzała się dla rozładowania napięcia.

– A mama nie ma. Gdy na mnie patrzy, widzi zapewne ten błysk w oczach, którego ty, kobieto, jesteś sprawczynią… – zapewnił całkiem serio.

– W takim razie nie będę się spierać. Podobno matki mają szósty zmysł…

– Podobno! – potwierdził, po czym, powracając do jej obaw, zapewnił: – Możesz być o nią spokojna. Zaskarbisz sobie jej względy przy pierwszym spotkaniu. Poza tym… jeśli już bardzo chcesz przejmować się czyimś zdaniem, to drżyj raczej, by twój luby był zawsze zadowolony. Wiesz, że mężczyźni, to w głębi duszy mali chłopcy, którzy pragną, by o nich dbać, rozpieszczać ich, koncentrować na nich uwagę, doceniać każdy uczynny gest…

– Samiec, zwykły egocentryczny samiec! – przerwała jego wywód, choć te słowa wcale jej nie bulwersowały. Wręcz przeciwnie, pobudzały do fantazjowania, jak jeszcze mogłaby go zadowolić.

– No i jesteśmy. Gotowa? – zapytał, gładząc ją po udzie.

Zerknęła w lusterko, poprawiła włosy i potaknęła.

Opuścił auto, otworzył drzwi pasażera i pomógł jej wysiąść. Widoczne na jej twarzy napięcie nie ustępowało. Dostrzegł to, ale tym razem nie skomentował. Objął ją tylko ramieniem i poprowadził do wejścia. Nim sięgnął za klamkę, wyszeptał prowokacyjnie:

– Egocentryczny samiec, jak mnie przed chwilą nazwałaś, ma na ciebie wielką ochotę, wiesz? – Mówiąc to, przytulił ją mocniej do siebie. – Uciekamy?

Kochała go za te wolty, za tę niegroźną nieobliczalność, która zbijała z tropu, ale i rozładowywała napięcie. W innych okolicznościach zapewne odpowiedziałaby na jego zaczepkę, ale teraz była jeszcze bardziej spięta niż przed chwilą, co odbierało jej ochotę na żarty, a tym bardziej flirt. Uśmiechnęła się nieznacznie, ściskając jego dłoń, ale nic mu nie odpowiedziała. Położył dłoń na klamce. – To co, gotowa na spotkanie?

Wzięła głęboki wdech i pokiwała głową. Weszli do środka.

– Witaj, mamo! – powiedział, całując dłoń matki. – Zobacz, kogo przyprowadziłem – skinął głową w stronę Antoniny.

– Witam panią. – Uniosła rękę na powitanie. – Proszę wejść.

Mówiąc to, usunęła się lekko z przejścia, nie spuszczając wzroku z gościa.

– Jest pani tak ładna, jak mówił Adam… – urwała, mierząc bacznie Antoninę. – I bardzo młoda – dodała natychmiast.

– Dziękuję, to miłe – odpowiedziała zaskoczona uwagami, wcale nie będąc pewna, czy może je uznać za komplement.

Wręczyła gospodyni kwiaty i ciasteczka.

– Dziękuję! Piękne prawda, Adamie? – zapytała kobieta, pochylając twarz nad bukietem z wonną hortensją w roli głównej. I łakocie! – zdumiała się, zaglądając do pudełka.

– Antonina sama je dla ciebie upiekła – wyjaśnił, chcąc wkupić swoją partnerkę w łaski rodzicielki.

– Ojej! Upiekła pani dla mnie? Niepotrzebnie… – Mówiąc to, skierowała się w stronę pokoju.

Poszli za nią w milczeniu.

– Zapraszam do stołu. Adamie, wstawisz bukiet i zaparzysz herbatę? – zwróciła się do syna.

Gdy usiadły, natychmiast zagaiła rozmowę:

– Ilekroć mój syn znajduje czas na rozmowy ze starą matką, tyle razy choćby wspomina o pani.

– To miłe – powtórzyła nieco sztywno, obserwując każdy ruch rozmówczyni.

Matka Adama miała już swoje lata, o czym świadczyły mocno zgarbione ciało, lekko chybotliwy chód, sieć zmarszczek na twarzy i bardzo przerzedzone już włosy. Była dużo starsza od jej rodziców. Antonina zastanawiała się, ile mogła mieć lat. Siedemdziesiąt kilka, może osiemdziesiąt? Na tyle przynajmniej wyglądała. Mimo podeszłego wieku była zadbana i szykowna. W jej powierzchowności pozostał ślad eleganckiej niegdyś kobiety o nieoczywistym androgynicznym rysie. Tak właśnie wyobrażała sobie Tildę Swinton, słynną muzę dwuznaczności, za jakieś dwie dekady. Nie było w niej jednak tej samej emanacji życia. Skostniała twarz miała w sobie odpychającą surowość, ale coś jeszcze… bezkształtny, przygnębiający smutek. Nie taki spowodowany obecną chwilą, lecz stary, długotrwały, smagający chłodem kamiennych oczu. Jej syn najwyraźniej odziedziczył powierzchowność po ojcu.

– Adam podziwia panią za intelekt, zalety charakteru i urodę – kontynuowała ni to z uznaniem, ni z przekąsem. – Cieszę się, że mój syn spotkał wreszcie na swojej drodze kogoś takiego… – urwała, dostrzegając pytające spojrzenie Antoniny. Ta, chcąc odwzajemnić komplementy, odrzekła śmiało mimo zakłopotania:

– Dziękuję, ale skoro pada tyle słów uznania, dodam swoje. Adam ma nie tylko, jak się okazuje, interesującą partnerkę, lecz również bardzo miłą mamę – podkreśliła z uśmiechem. – Cieszę się, że miałam szczęście go spotkać i mogę poznać panią.

– Ja też jestem rada – odpowiedziała jakoś beznamiętnie, a po chwili spytała: – Ile to już czasu się znacie, moje dziecko?

– Ponad dwa lata.

– Dwa lata… – zasępiła się. – Szkoda, że mój syn tak długo panią przede mną ukrywał. Ufam, że wszystko będzie się wam dobrze układać.

– Bardzo tego pragniemy – odrzekła szczerze.

– A ja mam nadzieję, że Tosia zostanie niedługo moją żoną – wtrącił prowokacyjnie, wnosząc na tacy dzbanek z herbatą.

Matka nie ukrywała zaskoczenia:

– Nic mi o tym wcześniej nie mówiłeś, Adamie – stwierdziła szorstko, po czym, patrząc przenikliwie na Antoninę, oznajmiła: – Niczego bardziej nie pragnę jak szczęścia mojego syna.

– Zabrzmiało jak błogosławieństwo – skomentował, całując rodzicielkę w czoło.

Antonina inaczej odebrała słowa jego matki, ale była zbyt przejęta spotkaniem, by to teraz roztrząsać.

– Adasiu, przynieś jeszcze ciastka od pani Antoniny – poprosiła syna, szukając pretekstu, by mogły zostać na chwilę same. – Mam ochotę spróbować tych specjałów.

Gdy wyszedł, od razu zapytała:

– A ślub już zaplanowany? Pytam panią, bo Adam mi wszystkiego nie mówi. Od czasu do czasu bąknie coś zdawkowo. Gdy dopytuję o szczegóły, zaczyna żartować i tak na ogół kończy się poważna rozmowa.

Nim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, kobieta zagadywała dalej:

– Nie za krótko się znacie, moje dziecko? Pani taka młodziutka…

Antonina spojrzała na kobietę przenikliwie, starając się odkryć, czy to, co mówi, nie jest przypadkiem podszyte dezaprobatą. Nie była młodziutka, ani tym bardziej nie była dzieckiem, no ale zważywszy na wiek seniorki, być może takie robiła na niej wrażenie. Na upartego mogłaby być jej wnuczką.

– Przepraszam, ale miałem telefon z firmy. Muszę zawieźć pracownikowi pewne dokumenty. Czy mogę was zostawić na jakieś pół godziny? – zapytał Adam, stawiając przed nimi paterę ze słodkościami. – Będziecie miały okazję trochę o mnie poplotkować – uśmiechnął się przepraszająco.

Cały on – pomyślała Antonina – wiecznie w biegu! – Wolałaby mieć go u boku, ale powstrzymała się od komentarza, by nie wyjść na zołzę.

– Tak, synu, jedź! My sobie z panią Antoniną troszkę porozmawiamy.

Jakby na to czekał:

– W takim razie lecę. Pa!

Chwycił dwa ciastka, mrugnął porozumiewawczo do Tosi i wyszedł.

Starsza pani, nie zwlekając ani chwili, kontynuowała rozmowę:

– To jak, pani Antonino, z waszymi planami?

Nie traci czasu – pomyślała Tosia, wcale nierada w duchu z jej wnikliwości.

– Dowiem się czegoś więcej? – nalegała seniorka.

Kobieta domyśliła się, że trudno będzie wykręcić się wymijającymi odpowiedziami. Unikając konkretów, chcąc nie chcąc, wyznała:

– Chcemy się pobrać, ale nic jeszcze nie ustaliliśmy.

– Naprawdę? – W pytaniu wyraźnie brzmiało niedowierzanie. – No tak… Adam oznajmił przed chwilą, że to już niedługo.

– Taki jest plan – potwierdziła z przyjaznym uśmiechem Tosia.

– A gdzie zamierzacie zamieszkać? – drążyła dalej matka Adama, sugerując jednocześnie odpowiedź: – Może u Adama? Śliczne to jego mieszkanie, prawda? Podoba się tu pani?

Nic nie odpowiedziała. Spojrzała tylko na rozmówczynię, dając wyraz swemu zdziwieniu. Ta, ujrzawszy w oczach partnerki syna dziwną konsternację, zreflektowała się:

– A zresztą zawsze można je zamienić na inne…

– Owszem, rejon piękny – zdecydowała się odpowiedzieć. – Mieszkanie też niczego sobie… Nowoczesne, dobrze urządzone… – ciągnęła bez entuzjazmu.

W duchu pomyślała, że nie może jednak konkurować z matką ukochanego. Zresztą tak czy siak było za wcześnie, by ustalać tę kwestię.

– Apartament bardzo ładny, widny, przestronny… – zachwalała dalej matka. – Dobrze, że i pani się podoba. – Mówiąc to, nie spuszczała z Antoniny oka, próbując wysondować, co myśli.

– Ale my… – zawahała się Tosia – nie myśleliśmy jeszcze o tej sprawie, to znaczy… Nie ustalaliśmy, gdzie będziemy mieszkać.

Chcąc delikatnie zasugerować, że zainteresowanie starszej pani jest dla niej nieco krępujące, dodała:

– Mam nadzieję, że Adam nie będzie miał nam za złe, że o tak ważnych sprawach rozmawiamy bez niego.

Matka wzięła Antoninę za rękę i popatrzyła przed siebie zamyślona. Po krótkiej chwili zaczęła opowiadać:

– Adasiowi nie ułożyło się z pierwszą żoną… Patrzyłam wiele lat, jak mój syn cierpi, ale cóż mogłam zrobić?

Zaczęła niby wspomnieniowo, a jednak czuło się w tych słowach przestrogę: „Pamiętaj, nie skrzywdź mi go!”. Antonina zignorowała jednak ten przekaz.

– Czasami pogaduchy z najbliższymi pomagają w spojrzeniu na pewne sprawy. Matki doskonale znają swoje dzieci. Potrafią wesprzeć. Mogą też mądrze doradzić.

Mówiąc to, myślała o sobie, o relacji z matką i o tym, jaką posiadała siłę perswazji. Było w tym coś krzepiącego, ale i przerażającego zarazem. Antonina dobrze wiedziała, że rozmowa może wnieść tyle samo dobra, co zła, dodać otuchy, przynieść nowe rozwiązania, ale i ranić. Wszystko zależy bowiem od zaufania, wzajemnego szacunku i empatii.

– Próbowała pani z nim o tych sprawach pomówić? – zapytała bez większego namysłu, chcąc podtrzymać rozmowę.

– Dziecko, nawet nie wiesz, jak wielki wpływ może mieć matka na syna!

Zabrzmiało to dość demonicznie. Myśl o toksycznej matce przyprawiała ją o gęsią skórkę, szybko więc dodała:

– Może nie warto ingerować w małżeńskie sprawy. Niejeden związek poległ, kiedy rodzicielka wtrącała się w życie dorosłego dziecka.

– Znałam taką rodzinę. Ta matka była jak lwica. Ona, proszę pani, wszystkim sterowała. Wciągnęła syna w swoje interesy, zadbała, by wraz z żoną i dziećmi wspólnie zamieszkali. Ostatecznie ten syn więcej czasu z nią spędzał niż z żoną… – urwała na chwilę. – Młode pary powinny ze sobą dużo przebywać, dużo rozmawiać, by, jak to mówią, dotrzeć się…

Ocknąwszy się z tej refleksji, kontynuowała opowieść:

– Potem znalazł pracę gdzieś daleko i przyjeżdżał do nich tylko na weekend. Wtedy dopiero rozpętało się piekło. Matka wtrącała się w urządzanie mieszkania, wychowanie dzieci, prowadzenie domu. Kiedy ta bidula skarżyła się mężowi, on, zamiast stanąć po jej stronie, bronił matki, przypominając, że dała im pieniądze, pomagała przy dzieciach. Winił nawet żonę, że jest niewdzięczna za tę rzekomą dobroć. I rozsypało się małżeństwo, proszę pani. Zostawił ją i dzieci. Do dzisiaj żyje z matką! Ta wychwala się przed sąsiadami, jakiego opiekuńczego ma syna, jak o nią dba, gotuje, sprząta, wozi do lekarzy… Zawiązała mu świat, proszę pani! Zestarzał się przy niej chłopina. A przecież ona sobie sama mogła poradzić. To zdrowa kobieta była. Mogła żyć i dać żyć w szczęściu jemu.

– Słowem, wychowała sobie synusia dla siebie.

– Tylu ludzi unieszczęśliwiła tą zaborczością, proszę pani, a przede wszystkim jego! Jakby go pani zobaczyła… Jest niewiele starszy od Adama, a wygląda jak emeryt. Przygaszony, zaniedbany…

– A cóż życie ze staruszką pod jednym dachem wnieść może? Tylko smutek, przygnębienie i melancholię – skonstatowała Tosia, reflektując się natychmiast, że popełniła gafę. – Przepraszam, to źle zabrzmiało. Wszyscy będziemy kiedyś starzy. Ja wciąż jeszcze o tym zapominam – skrytykowała się, by zmazać urazę.

– Nie ma za co przepraszać. Młodość potrzebuje radości, szumu, wzniosłych przeżyć, choć w pogoni za tym zawsze i tak trafia na ziemię, gdzie wzloty doganiają różne utrapienia. Starość jest mniej skomplikowana. Wszystko już na ogół ma poza zdrowiem i ochotą na fajerwerki. Dlatego jest taka nieatrakcyjna i przerażająca dla tych, co jej nie znają – powiedziała pełna spokoju i oczywistego zrozumienia dla niefrasobliwości Antoniny, nie żywiąc do niej ani krzty niechęci.

Ta zaś milczała, analizując sens płynących słów.

– Nie trzeba się bać starości ani od niej stronić, moje dziecko – ciągnęła dalej. – Może to, co wydaje się takie na pozór nieciekawe i, jak to pani powiedziała, przygnębiające młodego człowieka, okazuje się kluczem do zrozumienia wielu rzeczy… Ale wracając do tej historii – zręcznie nawiązała do tematu sprzed chwili – wciąż mi chodzi po głowie ten chłopina. Wie pani, żal mi go, jak pomyślę, co przeszedł.

Nie obchodziło jej życie tego człowieka, ale słuchając tej opowieści, miała okazję poznać zapatrywania seniorki na relacje matczyno-synowskie. W poruszonych kwestiach podzielała nawet jej zdanie:

– Trzeba przyznać, że to obezwładniająca więź, ale przecież to nie tylko wina matki. Może i nim manipulowała… – ciągnęła wywód – ale dojrzały, świadomy siebie i swoich potrzeb człowiek, w dodatku posiadający żonę i potomstwo, powinien umieć postawić granice. Nie uważa pani? Jak mógł nie chronić gniazda, które zbudował? Nie rozumiem – zakończyła obruszona i zarazem zniesmaczona bezradnością mężczyzny, o którym rozmawiały.

Nie miała dobrego zdania o facetach podporządkowujących się, biernych, zagubionych czy podatnych na wpływy innych. To pozbawiało ich męskości, czyniło infantylnymi, a tym samym dyskredytowało jako partnerów.

– Wychowanie może sprawić wiele dobrego, ale najgorsi są głupi rodzice, jak mawiał Franio, mój świętej pamięci mąż. Czy mądrość wystarczy jednak, by uchronić dziecko od porażki?

– Mądra matka nie wychowuje dziecka dla siebie, lecz dla innych, zgadza się z tym pani?

– Mądra matka… – urwała, zastanawiając się. – Czy ja wiem… Kiedyś myślałam podobnie i tak wychowywałam swego pierworodnego. Czy to pomogło mu w życiu?… Pewnie ani to, ani też to, że starałam się nie wtrącać. A zresztą jak czasem coś powiedziałam… Nie powinnam o niej źle mówić – dodała, mając na myśli byłą żonę Adama – ale tyle łez wylałam, tyle łez! – powtórzyła dobitnie. – Chciałam dla mojego Adasia jak najlepiej. Ufałam, że właściwie pokieruje swoim życiem, ale on jak to mój syn – uczuciowy, łatwowierny, wielkoduszny. Do dziś gotów byłby jej pomagać, gdyby tylko poprosiła… A może i pomaga… – dopowiedziała po chwili tonem niezadowolenia, machnąwszy ręką w geście rezygnacji.

Antoninę zakłuło w piersi. Przemówiła zazdrość połączona z obawą, że mogłaby go stracić lub choćby, co też było nieprzyjemne, dzielić z inną kobietą. Natychmiast skarciła się w duchu, próbując zignorować owo odczucie. Zaraz potem zastanowiła się, czy powinna czujniejszym okiem patrzeć na Adama lub coś podejrzewać. Na zdrowy rozum biorąc, nie miała ku temu powodów. Lgnął do niej. Po co więc miałaby wzbudzać w sobie zazdrość o kontakty z dawną żoną lub wątpić w jego lojalność? Budowanie piramidy podejrzeń na jednym zdaniu jego matki byłoby czystą głupotą, wymierzoną w szczerość i oddanie Adama i z pewnością zaszkodziłoby ich relacji.

Seniorka, patrząc w dal, mówiła dalej:

– Adam ma prawo żyć, jak chce. Odbierać mu to byłoby absurdem. Dzisiaj, po tym, co go spotkało, myślę jednak, że istnieją granice milczenia, granice biernego przypatrywania się, jak żyje dziecko, nawet już dorosłe. Gdybym mogła cofnąć czas, próbowałabym jakoś przemówić mu do rozsądku, rozpędzić tamten związek – mówiła z lekką pretensją do siebie. – Po urodzeniu Adama obiecałam sobie wychować go na dobrego, pełnego cnót człowieka. Staraliśmy się z Franiem robić to jak najlepiej. On był mądrym człowiekiem, pani Antonino, i zawsze powtarzał, że egoizm rodzica krzywdzi dziecko, że skoro przyszło na świat, trzeba zrobić wszystko, by dać mu ciepły i bezpieczny dom oraz miłość. Franio był poczciwym człowiekiem i dobrym ojcem dla Adama. Żałuję, że tak szybko odszedł… – wyszeptała z tęsknotą w głosie.

Antonina nie odzywała się, czując, że kobieta ma ochotę powspominać dawne czasy. Była zresztą ciekawa historii z życia Adama. Spojrzeniem, które od czasu do czasu napotykało wzrok jego matki, dawała do zrozumienia, że słucha jej z uwagą i zainteresowaniem.

– Gdyby Franio żył, razem byśmy Adasia naszego ustrzegli przed tą kobietą, a tak…

– Pani Mario… – zwróciła się do niej po raz pierwszy po imieniu. – Może jednak zamiast stać na straży szczęścia syna, trzeba mu mimo wszystko zaufać. Ludzie popełniają błędy. Nikt nie jest nieomylny – ciągnęła dalej. – Adam ma swoją mądrość. Życie go doświadczyło, więc rządzi nim bardziej świadomie. Nie powinna się pani o niego zamartwiać. Poza tym… ma teraz mnie! – podkreśliła dobitnie, przypominając o sobie.

Seniorka spojrzała na nią badawczo, po czym rzekła:

– Ufałam. Dziś cierpię z powodu zawodu mojego syna. A spieszył się do tego miodu! – wyraziła z ironią, a zarazem pretensją. – A czy to wiadomo, co los przyniesie? Niby człowiek dojrzały, a tu zdarzenia tak się potoczą, że… – urwała na chwilę. – Szkoda gadać! Pani jest młoda, niedoświadczona. Niewiele pani przeżyła. Życie to nie jest bajka, oj nie! Nie wszystko zawsze układa się, jak byśmy chcieli…

Znów to samo! – obruszyła się, słysząc powierzchowne konstatacje staruszki. Nie uważała się za smarkulę niewiele wiedzącą o życiu, a tym bardziej osobę niegodną zaufania. Pomyślała, że gdyby Adam to usłyszał, na pewno byłoby mu nieprzyjemnie i, jak ona, czułby się urażony. Spojrzała dyskretnie na zegarek. Zapragnęła, żeby już wrócił. Miała dość tych wynurzeń. Ciężar, jaki za sobą niosły, przygniatał atmosferę spotkania.

– Dobrze się stało, że każde poszło w swoją stronę. – Kobieta ciągnęła bez końca temat, nie zważając na Antoninę. – Adam jakoś stanął na nogi. Mam chociaż trochę spokoju.

Po chwili dodała optymistycznym tonem:

– Teraz mój syn jest inny. Widzę, że odżył. Ja wiem, że to pani zasługa. Jego smutne oczy nabrały dawnego blasku. Zrobił się taki pogodny i bardziej rozmowny, aż ciepło na sercu się robi! Miło popatrzeć…

– Na co miło popatrzeć, a może raczej na kogo? – usłyszały radosny głos Adama.

– Już jesteś, synku! – odezwała się starsza kobieta, wyraźnie ożywiona. – Przynieś dziecko tę naleweczkę wiśniową z kuchni, co to ją przywiozłam.

Adam nie ukrywał zdziwienia:

– No, no, Tosiu, muszę ci powiedzieć, że mama częstuje swoim trunkiem tylko specjalnych gości.

Wypełnił kieliszki i zapytał:

– To co, pijemy, mamo, za mój, za nasz związek? – poprawił się, wymownie przytulając Antoninę.

Nic nie odpowiedziała. Podniosła kieliszek do góry, po czym wypiła całą zawartość, nim Antonina zdążyła sięgnąć po alkohol.

– Szkoda tylko, że z takiej okazji nie napiję się z wami.

– Dlaczego synu?

– Ponieważ jestem dziś kierowcą.

– To może ja sobie daruję? – Mówiąc to, Antonina natychmiast odstawiła kieliszek.

Wahał się przez chwilę.

– Wypij z mamą. – Namawiając Adama, cmoknęła go w ucho i ledwo słyszalnie dodała: – Będziesz łatwiejszy dziś wieczór.

Uśmiechnął się szeroko, posyłając jej wymowne spojrzenie.

– Dobrze. Zatem wznieśmy, mamo, toast za nasze szczęście!

Posłusznie wypiła kolejny kieliszek, po czym dodała:

– Może ta nasza rodzina Dobroczyńskich niebawem się powiększy, skoro już postanowiliście się pobrać.

– Albo Polczyńskich, jeśli wezmę nazwisko Tosi! No bo czy ja jestem, mamo, rzeczywiście aż taki dobro-czyński? – zażartował, wyraźnie rozluźniony.

– Słucham, synu? – zapytała jakby z niedowierzaniem.

Zamilkł na chwilę zdezorientowany, po czym zreflektował się, uznając, iż matka z trudem przyjęłaby fakt porzucenia przez niego rodowego nazwiska.

– Mamo, przepraszam. Znasz żarty swojego niesfornego syna. Oczywiście, że Tosia przyjmie moje – zapewniał, łagodząc sytuację. – Prawda, że Antonina Dobroczyńska brzmi dostojnie? – z przymilnym uśmiechem zwrócił się teraz do swojej wybranki.

Zaskoczona przebiegiem rozmowy, posłała mu sztuczny uśmieszek, co natychmiast zauważyła matka Adama. W zasadzie nie miałaby nic przeciwko dziecku czy przyjęciu jego nazwiska, ale sposób, w jaki toczyła się ta rozmowa, trochę ją dziwił. Wzięła łyk herbaty i zaczęła powoli konsumować ciastko, na które wcale nie miała ochoty. To ją zwalniało z obowiązku uczestniczenia w tej niepokojącej dyskusji, a tym bardziej łagodzenia konfliktu wcale nie błahego, jak podejrzewała.

Matka przerwała niezręczną ciszę:

– To co, może jeszcze po jednym ciasteczku? Są bardzo dobre, pani Antonino. Naprawdę sama je pani piekła? – zapytała jakby z niedowierzaniem.

Anto nie zamierzała przekonywać jej o swej wiarygodności. Z grzeczności jednak przytaknęła skinieniem głowy i odpowiedziała:

– Chętnie zjem jeszcze jedno.

Adam, czując zgrzyt, próbował ratować sytuację:

– Antosia jest mistrzynią, mówię ci, mamo! Nie tylko piecze, ale i wspaniale gotuje – rekomendował swoją wybrankę. – Popatrz na mój brzuch… – poklepał się po nim, wydatnie go eksponując. – To od tych wszystkich frykasów, które ta oto kobieta, a moja przyszła żonka – podkreślił ostentacyjnie – specjalnie dla mnie szykuje. Prawda, kochanie?

Miło połechtało ją to, co mówił.

– Oczywiście! – przytaknęła, posyłając mu tajemnicze spojrzenie.

– Jak to mówią, przez żołądek do serca mężczyzny! – dodała seniorka, lecz bez przekonania.

Niemal równocześnie sięgnęli w kierunku patery, z miłością uśmiechając się do siebie. Chrupali ciastka w milczeniu. Adam zastanawiał się, jakie wrażenie wywarła na matce jego partnerka. Teraz, gdy zamierzał sprowadzić rodzicielkę na stałe, obojgu im z Antoniną zależało na aprobacie ich związku. Znali opowieści o teściowych, a on sam doświadczył tych relacji. W skrytości pragnął, by mit złej synowej nie powtórzył się w tym przypadku. Nie chciał być między przysłowiowym „młotem a kowadłem”. Zależało mu na obu tych kobietach. Nie chciał wybierać między jedną a drugą. Nie zamierzał też tracić energii, by łagodzić bzdurne na ogół konflikty między nimi, jak to bywało w jego poprzednim związku. Antonina była młodsza od niego, lecz dojrzała, jak sądził. Zastanawiał się jednak, czy będzie umiała wykazać się rozsądkiem i roztropnością w delikatnych stosunkach z jego matką – osobą na wskroś surową, krytyczną i wymagającą, apodyktyczną i roszczeniową momentami. Czy Antonina potrafi trzymać emocje na wodzy, zmilczeć dla dobra związku, zignorować pewne sprawy, puścić mimo uszu niektóre uwagi jego matki? Nie miał co do tego pewności, a takiej właśnie kobiety bardzo potrzebował.

Seniorka wyrwała ich oboje z rozmyślań:

– Pani nie pochodzi z tych stron, prawda? Adam opowiadał, że przyjechała pani z Krakowa.

– Tak – odpowiedziała, nie dziwiąc się temu pytaniu. W końcu, gdy poznali się z Adamem, jej matka również wypytywała o każdy szczegół.

Antonina uważała niegdyś, że nie ma znaczenia, kto jest kim, i nieważne, jak długo ludzie się znają. Najważniejsze, że im ze sobą dobrze. Jej rodzicielka przez lata uparcie starała się obalić ten pogląd, perorując do znudzenia o wzorcach zachowań, stylach przywiązania oraz znaczeniu wychowania i wykształcenia w budowaniu prawidłowych relacji. Przekonywała, że nie da się nikogo poznać w krótkim czasie i lekkomyślnością jest wchodzenie w związek z kimś, kogo się zna zaledwie kilka miesięcy. Jej rodzice próbowali się cztery lata, by wreszcie uznać, że warto razem zamieszkać. Ojciec mawiał, że trzeba zjeść beczkę soli, by rozgryźć faceta, choć w przypadku kobiety i beczka nie wystarczy. Kobieta z natury jest nieodgadniona – co innego myśli, co innego mówi, a postępuje jeszcze inaczej. Musiała przyznać, że było w tym trochę racji.

– Adam wspomniał, że mieszka pani w Staniszowie. To na stałe czy tylko okresowo? Bo pochodzi pani z Krakowa, prawda? – upewniła się.

Pytanie matki wytrąciło ją z rozmyślań.

– Tak… Tak, jak mówiłam, pochodzę z Krakowa. Tam się urodziłam, dorastałam. Tam też mieszkają moi rodzice…

Nie dała jej dokończyć:

– Z Krakowa, z tak pięknego miasta tutaj? Dlaczego? Czyżby to za sprawą mojego Adama?

– Nie, aczkolwiek byłby to równie dobry powód. – Mówiąc to, uśmiechnęła się życzliwie.

– To co w takim razie przywiodło panią w te strony? – drążyła temat.

– Odziedziczyłam dom po rodzinie. Moi dziadkowie pochodzą z okolic Staniszowa – wyjaśniła, chcąc uczynić zadość jej ciekawości.

– Z okolic Staniszowa… – powtórzyła za nią jakby echem, po czym zapadła cisza.

Patrzyli na nią zamyśloną z przekonaniem, że to będzie koniec pytań. Mylili się jednak. Odezwała się po chwili, jakby wybudzona z letargu:

– To gdzie dokładnie pani mieszka?

– Dokładnie to… – zastanawiała się, jak precyzyjnie, a zarazem najprościej, określić miejsce siedliska – jakieś trzy kilometry od wioski na północny zachód. Mój dom stoi na wzgórzu w tej okolicy. Wśród ludności zamieszkującej tu od czasów wojny zwany jest Janowcem. Od imienia mojego dziadka – dodała. – To istne uroczysko, pani Mario, proszę mi wierzyć! Mój dom wtapia się niemal naturalnie w krajobraz ustronia. Pięknie tam, spokojnie i cicho. Jest to jednak odludzie, co bywa nieprzyjemne, zwłaszcza dla nowicjuszki – zakończyła nie wiedzieć czemu taką właśnie uwagą.

W gruncie rzeczy była zadowolona z położenia domu. Kochała naturę mimo jej żywiołowości. Ceniła sobie spokój. Nie czuła się tam ani źle, ani niepewnie bez licznego i bliskiego towarzystwa sąsiadów. Sprostowała więc od razu:

– Z drugiej strony ta przestrzeń, pełna dzikiego wiatru, unoszącego zapach wilgoci i echo odgłosów natury, dziwnie mnie jakoś pociąga… Zapewne to śmieszne, co powiem, ale czuję się idealnie dopasowana do tej misternej przyrodniczej mozaiki. Gdy wstaję o świcie i otwieram okno, ostry brzask budzącego się dnia wywołuje we mnie ochotę, by biec przed siebie, tak po prostu, dla samej przyjemności przecinania przestrzeni. Jest jedno takie miejsce, nad strumieniem, do którego często docieram. Cicho tam zawsze i zadziwiająco ciepło, jakby trwała w nim tylko jedna pora roku… – urwała, spojrzawszy na matkę Adama. Ta zdawała się jej nie słuchać. Pomyślała, że może to i lepiej. W końcu nie każdy czuje zachwyt dla ziemi, wody i powietrza. Zerknęła ponownie na kobietę. Poszarzała twarz staruszki skamieniała w osobliwym grymasie. Spod powiek patrzyły szkliste oczy. Były nieruchome, a jednak obecne i czujne, jakby wyczekiwały na jakiś znak, obraz, poruszenie, cokolwiek, co wskrzesiłoby w nich iskrę albo przynajmniej wyrwało z zaskorupiałego latami odrętwienia.

– I co, mamo? Jesteś zadowolona z odpowiedzi Tosi? Jeśli nie, to pytaj, póki nam nie uciekła spłoszona natarczywością – zaczął żartować.

– Ależ ja chętnie poopowiadam pani o sobie, o moich przodkach, jeśli to oczywiście panią ciekawi – dodała, mając co do tego wątpliwości.

– Będzie z pewnością jeszcze niejedna okazja… Kiedyś zostawię was same i będziecie bajdurzyć. Zgoda? – zaproponował, chcąc wybawić Antoninę od przydługich opowieści.

– A ty w ogóle pamiętasz historię mojej rodziny? – wtrąciła zaczepnie Antosia, mając ochotę pociągnąć ten temat. Lubiła wracać do wspomnień. Nie czekając więc na jego odpowiedź, dodała nieco pretensjonalnie: – Słyszałeś ją bodajże na pierwszym naszym spotkaniu, na którym, zdawało się, bardziej byłeś zaaferowany mną niż tym, o czym mówię.

Adam uśmiechnął się szeroko i pokiwał głową.

– To prawda. Zaczarowała mnie wtedy na amen. Jestem skończony, mamo.

– Mam lepszy pomysł! Może zechce pani przyjąć zaproszenie do Janowca? Będzie mi bardzo miło. Zaczyna się weekend… Może jutro albo pojutrze?

Bardzo chciała pokazać swój dom i ugościć Marię Dobroczyńską, zwłaszcza że ta zdawała się być pełna rezerwy wobec niej. Antonina uważała się nie tylko za ładną kobietę, co zresztą przyznała matka Adama, lecz także zaradną, ciepłą osobę, a przede wszystkim dobrą gospodynię. Przy okazji wizyty mogłaby się lepiej zaprezentować.

– Co ty na to? – zwróciła się do Adama.

– A ja na to jak na lato! A ty, mamo? Podróż do Janowca za jeden uśmiech?

Milczała. Przyjrzał się jej badawczo.

– Mamo, uśmiechniesz się? Mamo! – Próbował wywołać ją z zamyślenia.

Podniosła głowę.

– Co mówiłeś, synku? – wycedziła niemrawo.

– Antosia zaprasza nas z rewizytą do Janowca.

– Oj, Adasiu, ja już prawie nie ruszam się z domu. Dziękuję, dziecko. To miło z twojej strony… – zwróciła się teraz bezpośrednio do Antoniny. – Ale nie chcę obiecywać. Dla mnie każdy dzień jest niespodzianką, a każda podróż, nawet najkrótsza, wielkim wysiłkiem. Ledwie dojechałam taki szmat drogi.

– Przyjedzie, przyjedzie. – Zdecydował za matkę.

Uniosła się ociężale z krzesła, opierając dłonią o blat stołu.

– Przepraszam was, ale muszę się położyć. Dziękuję za odwiedziny. Było mi miło poznać panią, Antonino – rzekła, a na jej twarzy pojawił się grymas lekkiego uśmiechu podszytego bólem. Poklepała kobietę lekko po ramieniu, po czym chwiejnym krokiem skierowała się do korytarza.

Adam ruszył za matką.

– Mamo, odprowadzę cię. Może ta nalewka ci zaszkodziła? – próbował wysondować powód, dla którego matka opuszcza towarzystwo. – Brałaś dziś rano leki?

– Tak – odpowiedziała krótko.

Weszli do sąsiedniego pokoju.

– Zmierzymy ciśnienie.

Usiadła na krawędzi łóżka i posłusznie wyciągnęła ku niemu rękę.

– Bardzo wysokie. Co teraz?

– Nic. Wezmę tabletki i zaraz mi przejdzie.

– O ten żart z nazwiskiem się nie gniewasz, prawda? – upewnił się, czując, że powinien wrócić na osobności do tego tematu. – Jakoś tak nagle wtedy zmarkotniałaś…

– Nie, skądże, Adasiu, to ta wiśniówka… Ja na ciebie, dziecko, nie umiem się gniewać i nie mam za co – odpowiedziała z głębokim westchnieniem.

– Co myślisz o Antosi? Fajna ta moja dziewczyna, prawda? – zmienił temat.

– Fajna i co z tego? – odrzekła nieprzyjemnie.

Zrobiło mu się przykro. Antonina najwidoczniej nie przypadła jej do gustu i to prawdopodobnie z powodu swojego wieku. A może matka odkryła w jej zachowaniu coś, co ją zraziło? Nie miał pojęcia.

– Co jest nie tak? O co chodzi? – drążył niespokojnie.

– O nic – wycedziła, poprawiając nerwowo nieskazitelnie pościelone łóżko.

Matka najwyraźniej znów była w kapryśnym nastroju, co ostatnio dość często jej się zdarzało. Przypominała w takich momentach pole minowe, po którym trzeba poruszać się ostrożnie. Kochał swoją matkę, bo jak mógłby inaczej? Ta więź go pionizowała, trzymała przy życiu, choć czasem również bardzo mu ciążyła. Tak jak teraz.

– Posiedzieć z tobą?

– Starej matce nigdy dość towarzystwa syna. Słaba jestem i myślę, że trzeba będzie niedługo odejść…

Mówiąc to, wciąż poprawiała swoje posłanie. Gdy wreszcie usiadła, dodała:

– Ech, to życie! Chciałoby się, by było radosne i trwało wiecznie, a ono płata figle. Daje i zabiera bliskich. Przez chwilę cieszy, by zaraz potem rozczarować. A za tym przychodzi ból i ból… Wiesz, chciałabym już umrzeć, synu.

Znów to samo! – pomyślał.

Utyskiwania matki, które pojawiały się ni stąd, ni zowąd, wytrącały go ostatnio z równowagi. Był zmęczony powtarzającą się nagłą, bezzasadną jeremiadą. Starał się jednak tego nie okazywać.

– Mamo, co ty wygadujesz, czym się zamartwiasz? Zobacz, jest dobrze! Ja szczęśliwy, obok mnie szczęśliwa kobieta, ty jeszcze młoda! – wyliczał, by wyrwać ją z tych pochmurnych myśli.

Usiadła. Wzięła go za rękę i patrząc mu w oczy, wyraziła prośbę:

– Daj się starej matce jeszcze trochę sobą nacieszyć. Tyś, Adasiu, największą moją życiową radością i sukcesem. Nikogo poza tobą nie mam. Reszta mych bliskich po tamtej stronie. Tyle lat byłeś z dala ode mnie…

– Oj, staruszko moja, już nigdy nie opuszczę cię w biedzie. Głowa do góry! Jeszcze zatańczysz na moim weselu! – próbował ją rozweselić.

– To może odwieziesz panią Antoninę?

Popatrzył na nią rozczarowany, ale nie wyczytał z jej twarzy zrozumienia.

– Dobrze, połóż się – zgodził się, zrezygnowany.

– Pożegnaj ją ode mnie! – Mówiąc to, skuliła się, nakrywając po szyję kocem.

– Zaraz przyjdę – szepnął jej do ucha i cmoknął czule w czoło. – Odpoczywaj.

Wszedł do salonu i ściszonym głosem zwrócił się do Antoniny:

– Tosiu, będę musiał posiedzieć z mamą. Ma wysokie ciśnienie. Boi się zostać sama. Wolałbym mieć na nią oko.

– Oczywiście! – zgodziła się. – Mogę jakoś pomóc?

– Nie, nie. Wszystko pod kontrolą.

– No dobrze. W takim razie będę się zbierać.

– Nie! Proszę, zostań jeszcze chwilę.

– Nie… – zaoponowała spokojnie. – Nie powinnam…

– A taki fajny plan miałem na dzisiejsze popołudnie – westchnął, wspominając chwile, które spędzali tylko we dwoje.

– Dużo uścisków, dużo pieszczot, dużo pysznego jedzonka, duuuużo lenistwa? – zapytała, wiedząc doskonale, co miał na myśli.

– Tak – odpowiedział rozanielonym głosem.

– No niestety nie tym razem – odwzajemniła jego rozczarowanie. – Ja też bym chciała, ale…

Mówiąc to, zatęskniła za czasem, kiedy będą już prawdziwie razem, a popołudnie, o jakim teraz marzyli, stanie się doznaniem powszednim.

Z wyrazu jej twarzy wyczytał intencję:

– Tęsknisz za wspólnymi obiadami, popołudniową drzemką, chrapaniem mężczyzny, wiecznie stojącym na umywalce pędzlem do golenia, dodatkowymi ubraniami w ciasnej – wtrącił z przekąsem – choć wielkiej garderobie?

– Tak! – podchwyciła. – Za skarpetkami przy łóżku, stosem czasopism gadżeciarskich w łazience, zakurzonymi modelami bicykli, praniem, prasowaniem ci koszul, baaaardzo się za tym stęskniłam, a jeszcze bardziej za szczerozłotą obrączką, poranną kawą do łóżka, miłym „dzień dobry” i wszystkim innym, co wpisane jest w udany związek.

– Z naciskiem na te inne? – zapytał, wysyłając jej porozumiewawcze spojrzenie.

– Of course! Z naciskiem na te inne… – Puściła oko i dodała całkiem poważnie: – Zobacz, jak cudnie wszystko zaczyna się układać. I to spotkanie z twoją mamą… Mam wprawdzie mieszane uczucia, ale kiedy wyszedłeś, było nawet miło… Myślę, że jeszcze się do mnie przekona.

– Tak myślisz? – udał zdziwienie.

– Och, nie drażnij się ze mną! Ona bardzo cię kocha, wiesz? I bardzo się o ciebie martwi, głuptasie. W gruncie rzeczy nic dziwnego! Zapewne rozszyfrowała moje niecne intencje – zakończyła żartem.

– Coś takiego! – wycedził filuternie, mierząc ją wzrokiem.

Uwielbiała to jego spojrzenie, te uśmiechnięte, przymrużone, nieco szelmowskie oczy, pełne pożądania.

– Może uda się wam zaprzyjaźnić – wyraził po chwili nadzieję. – Moja matka nie jest łatwa we współżyciu, ale wierzę, że ją omamisz, podobnie jak mnie…

– My dwie, poruszające się po tej samej orbicie? Hmmm… To całkiem prawdopodobne, mój drogi – stwierdziła ostatecznie, dając mu do zrozumienia, że nie żywi do jego rodzicielki uprzedzeń.

– Mama ma już swoje lata. Trzeba jej wybaczyć, że bywa szorstka i wykazać cierpliwość. Nie wiadomo, jacy my będziemy w tym wieku.

– To prawda – przyznała. – Skoro o niej rozmawiamy, co sądzisz o moim zamiarze przeniesienia jej tutaj? Myślisz, że to dobry pomysł? – zapytał, ciekawy zdania Antoniny.

– No pewnie! Rozmawiałeś z nią o tym?

– Forsuję temat, ale póki co, wciąż się zastanawia.

Matka Adama mieszkała na Śląsku. Antoninie rejon ten od dzieciństwa kojarzył się z przemysłem węglowym, smogiem, szarą, zakurzoną czarnym pyłem ulicą, trudem pracy pod ziemią, wielkim, związanym z tą profesją ryzykiem oraz smutnymi twarzami, wyrzeźbionymi znojem dnia codziennego. Wiedziała wprawdzie, że Śląsk to nie tylko zagłębie, ale i tak nie chciałaby się tam osiedlić. Nie dziwiła się jednak oporom seniorki związanym z wyprowadzką. Jak mawiają – nie przesadza się starych drzew. Zapewne wolała pozostać na „starych śmieciach”, w swoim mieszkaniu i zaprzyjaźnionym sąsiedztwie, wśród duchów najbliższych, ech młodości i pięknych wspomnień dorastania jej syna.

– Oglądałem ostatnio kawalerkę w kamienicy, na parterze. Ładne miejsce, blisko ogródków działkowych. To niedaleko ode mnie, miałaby też gdzie pospacerować. Nie zorientowałem się tylko, jakie tam jest sąsiedztwo.

– Pokazałeś je mamie? Wiesz, jak to jest z kobietami. Podoba się, nie podoba… – odśpiewała figlarnie.

– Wiem, wiem, jak to jest z kobietami. Uczysz mnie, jakie są, dniem i nocą. Muszę przyznać, że jesteś bardzo dobrą nauczycielką. Zastanawiam się, czy aby nie minęłaś się z profesją, Antonino.

– Adam, czy ty nawet w najpoważniejszych momentach musisz sprowadzać wszystko do poziomu…

– Muszę – odpowiedział, chwytając ją zgrabnie za kibić. – Pocałuj mnie, bo nie wypuszczę!

– Nie! – przekomarzała się, usiłując wyrwać. – Nic z tego. Nie zasłużyłeś!

Ścisnął mocniej i podniósł do góry. Był silny, rosły, więc nie miała przy nim szans. Poddała się w końcu, składając mu na ustach słodki pocałunek.

– Mmmmmm! – wyraził głośno zachwyt. – Jak ty dobrze smakujesz!

Zaśmiała się lubieżnie.

– Adasiu, zrobisz mi napar z melisy? – dobiegł do nich niespodziewanie głos matki przywołujący do rzeczywistości.

– Już nastawiam wodę, mamo! – odpowiedział, ciągnąc Tosię za sobą do kuchni.

Opierając się, rzekła szeptem:

– Zmykam.

Złapał ją i przytulił.

– Mówiłem ci już dziś, że cię kocham?

– Tak – odpowiedziała zalotnie.

– A mówiłem też, że jesteś najwspanialszą, najlepszą, najmądrzejszą, najbardziej empatyczną kobietą na świecie?

– Nie.

– Jak to nie? A co przed chwilą powiedziałem?

– Ech, ty żartownisiu – westchnęła, cmokając go w policzek.

– Ech, ja! – odpowiedział westchnieniem, po czym przytulił ją do siebie i długo kołysał w ramionach.

Dźwięk czajnika przypomniał mu o prośbie matki. Zalał zioła i powędrował z kubkiem do pokoju. Gdy wyszedł, Antonina stała przy drzwiach gotowa do wyjścia.

– Pożyczysz mi auto?

– No co też ty! Odwiozę cię!

– Nie możesz, piłeś przecież nalewkę – sprowadziła go na ziemię stanowczym głosem.

– To tylko dwa kieliszki… OK, wiem, że z tobą nie wygram. Jedź sama, tylko uważaj na siebie! – dorzucił troskliwie, wręczając jej kluczyki.

Wyszli na zewnątrz.

– Zadzwoń, jak dojedziesz!

– Dobrze. Po drodze zrobię zakupy, bo chcę przygotować coś do jedzenia na wasz przyjazd.

– No, no! Dobry z ciebie materiał na synową…

– Czego się nie robi, żeby zdobyć faceta i… – przerwała, posyłając mu figlarne spojrzenie. – Czego się nie robi, by podbić serce teściowej.

Wyregulowała odległość fotela, po czym ruszyła z impetem.

***

Powoli zjeżdżała do kotliny, której panorama zawsze zapierała jej dech w piersi, nawet teraz, kiedy zamieszkała tu na stałe. Otoczona pasmami Karkonoszy, Rudaw Janowickich i Gór Kaczawskich, tworzyła malowniczy krajobraz, zachwycający każdą porą roku. Nie dziwiło jej, że XIX-wieczna arystokracja pruska budowała w tej okolicy rezydencje, uzdrowiska i zakładała wspaniałe parki. Jej Janowiec był odwzorowaniem stylu tamtego okresu. 

Zbliżając się do miasta, zastanawiała się nad wyborem jutrzejszego menu. Była pewna, że mimo opieszałości matki Adam zrobi wszystko, by przywieźć ją do Janowca. Lubił jej dom i chętnie w nim bywał. Kiedy snuł się po różnych zakamarkach i pławił w majestatycznym krajobrazie okolicy, odnosiła wrażenie, że stanowi z nim nieodgadnioną jedność. Tę więź wytwarzały zapewne wrażenia miłych przeżyć, jakich dostarczali sobie nawzajem, również doznań kulinarnych. Gotowanie było wszakże pasją Antoniny. Pichciła, wykorzystując na to zajęcie większość wolnego czasu spędzanego w Janowcu. Latem skłaniała się ku lekkiej kuchni śródziemnomorskiej, a porą chłodów do potraw cięższych, bliskich tradycji wschodnich sąsiadów. Lubiła eksperymentować, więc jej dania przypominały kuchnię fusion, będącą wariacją różnych przepisów, składników, form przyrządzania i podania. Stanowiły w efekcie oryginalny mariaż smaków, barw i struktur wielokrotnie zaskakujących ją samą. Raczyła tymi wszystkimi pysznościami rodzinę i przyjaciół, a najczęściej Adama, ciesząc się, że dostarcza mu rozkoszy podniebienia.

W perspektywie mieli długi czerwcowy weekend, inaugurowany kościelnym świętem. Pamiętając o tym, niemal we wszystko zaopatrzyła się wcześniej. Przyjazd specjalnego gościa obligował jednak, by przygotować się staranniej. Pomyślała, że zrobi coś eleganckiego, ale niezbyt ekstrawaganckiego. Uznała, że Tournedos à la Rossini – stek z polędwicy wołowej z wątróbką będzie w sam raz, mimo że anegdota przeczyła jego doskonałości. Podobno garçon, serwując danie rzeczonemu wedle wskazanej przez niego receptury, uznał je za tak niedobre, że stawiając talerz przed kompozytorem, odwrócił się do niego ostentacyjnie plecami. Osobiście nie podzielała gustu kelnera. Uważała, że jest to majstersztyk. Rozumiała jednak, że nie wszystko wszystkim jednakowo odpowiada. Preferencje smakowe kształtują się przecież w ciągu życia, a na gust kulinarny wpływają przyzwyczajenia, otwartość na nowe smaki i tym podobne sprawy. Szczęśliwie miała w młodości dobre wzorce. Jej matka, urzeczona wrażeniami podniebienia i estetyką dań podawanych na różnych przyjęciach i w restauracjach, z pasją tworzyła w domu coś na ich wzór i tak zaraziła nią swoją córkę.

Antonina wróciła do wspomnień. Lubiła, kiedy ich dom był pełen gości, a mama pogrążała się w szale przygotowań. Trzeba przyznać, że nie brakowało jej wyobraźni i to nie tylko w tym temacie. Niczym wspomniany Gioacchino Rossini zdradzała zarówno talent kucharski, jak i kompozytorski. Oczywiście, że nie dorównywała mu poziomem, jeśli idzie o muzykę. Za to w kwestiach smakowych na pewno biła go na głowę. Antonina obojgu zazdrościła talentu, a nade wszystko odwagi oddawania się bez reszty temu, co kochali najbardziej.

Hałas uliczny wytrącił ją z rozmyślań. Tłok w mieście był niecodzienny. Szybko zdecydowała, dokąd udać się na zakupy. Jelenia Góra to nie Kraków, a delikatesy z ekskluzywną żywnością nie są tak dobrze zaopatrzone jak te, które znała stamtąd. Musiała jednak przyznać, że niektóre lokalne sklepiki zaskakiwały asortymentem. W pierwszej kolejności uda się po polędwicę. Sprawdzi zaraz, co mają u rzeźnika na Zabobrzu. Może będzie argentyńska lub szkocka? Mniejsza o cenę! Czego się nie robi dla specjalnych gości! W drobiarskim, w rynku, powinna dostać foie gras z kaczki. W monopolowym obok mają maderę. Ziemniaki na purée, pieczywo i olej arachidowy miała w spiżarni. Trufle, trzymane na szczególne okazje, na szczęście także. Antonina uważała, że na wszystko można znaleźć zamiennik, ale tego nadzwyczajnego smaku nie da się zastąpić niczym innym. Kiedyś wprawdzie jadła Tournedos z pieczarkami, lecz efekt był nieporównywalny. Na wspomnienie aromatu trufli aż pociekła jej ślinka. Uwielbiała je i nie była w tym uwielbieniu odosobniona. Smakoszy owych brylantów nie brakowało od najdawniejszych czasów. Kiedyś znalazła w Internecie przepisy na przekąski z ich użyciem zaczerpnięte z książki kucharskiejDe re coquinaria słynnego rzymianina Apicjusza, więc na ich walorach poznali się już starożytni. Zaparkowała w bramie starej kamienicy, ryzykując mandat. Stamtąd, idąc skrótem, była niemal o krok od większości sklepów, do których chciała zajrzeć. Przemierzając wąskie uliczki, zadzwoniła do Adama.

– Adasiu, jak mama? Lepiej?

– Nie wiem, chyba nie. Ciśnienie ma dobre, ale leży jakaś osowiała.

– Może powinieneś zadzwonić po lekarza? – rzekła troskliwie, szczerze zmartwiona.

– Myślałem o tym, ale ona nie chce. Dam jej spokój. Może rzeczywiście musi tylko trochę odpocząć. Dziś miała wiele wrażeń. Poznała, bądź co bądź, swoją przyszłą synową.

– A więc sprytnie chcesz przypisać winę mnie? – zażartowała.

– Ależ! – żachnął się, po czym całkiem serio uspokoił: – Nie martw się. Na pewno jej minie. Czekaj na mnie, słodziutka, cierpliwie. Postaram się przyjechać jak najszybciej.

– OK, a powiesz mi, na co masz ochotę? – zapytała, mając na myśli menu.

– Na ciebie, kochanie, na ciebie! – podkreślił.

– Adam, nie pytam o seks – zaczęła stanowczo, chcąc pohamować jego świntuszenie.

– Zgadzam się na wszystko z wyjątkiem jednego: na deser musi być…

– Wiem, wiem… – wtrąciła, nie dając mu skończyć. – Tiramisu.

– Oczywiście! Ono wygrywa z każdym łakociem, moja miła. Masz biszkopty, amaretto, jajka i mascarpone? – upewnił się.

– O nic się nie martw! – uspokoiła. – A co powiesz na wołowinę?

– Nie, no chcesz chyba przejść samą siebie! Uwielbiam cię, kuchareczko! – odrzekł zachwycony, domyślając się, że to nie będzie tylko wołowina, lecz kolejna niebiańskość w jej wydaniu.

– Rozumiem, że pomysł ci się spodobał. To teraz wracaj do mamy, a ja zaczynam zakupy – wydała dyspozycje.

– Aaaa, zapomniałem ci powiedzieć, że w piwnicy zostawiłem karton z winem. Masz tam porto do wołowinki.

– Dzięki, nie przyda się tym razem, ale na pewno znajdzie swój moment. Buziaki maliniaki. Kocham cię – rozłączyła się.

Bieganie po mieście zajęło jej sporo czasu. Gdy dojechała do domu, było już popołudnie. Wysiadła z auta i natychmiast obezwładnił ją ten sam, co zwykle, przyjemny zapach ziemi. Przymknęła na moment oczy, by lepiej poczuć aromaty unoszące się w ciepłym powietrzu. Woń złocieni, rumianu i wyki ptasiej wraz z wieloma innymi tworzyły niepowtarzalny bukiet. Zaciągnęła się raz jeszcze głęboko niczym oparami najdoskonalszego narkotyku. Wyładowała pospiesznie torby, po czym znów wyszła na zewnątrz. Nad doliną słońce leniwie pasło się na zboczach, złocąc barwne łąki źdźbłami szemrzącej tymotki. Falowała ponętnie, kusząc, by się do niej zbliżyć, musnąć dłońmi, zachwycić się aksamitem kłosów. Miała ochotę zatopić się w nią, poleżeć na miękkim kobiercu w bezruchu, patrząc, jak się nad nią kołysze w rytm łagodnej muzyki wiatru.

W tym rozleniwieniu porzuciła myśl o przygotowaniach na jutro. Uznała, że grzechem byłoby spędzić resztę dnia w czterech ścianach. Włożyła wygodny strój, chwyciła butelkę wody i wyszła. Czerwiec w górach malował się uroczo, dostatnio karmiąc zmysły. Dzika flora zachwycała o tej porze obfitością, bijąc urodą najszlachetniejsze rośliny. Uwielbiała wędrować beztrosko przez ugory, wsłuchana w donośny śpiew świerszczy i koników polnych. Zagłębiając się w zagajniki, co rusz napotykała jakiegoś uroczego mieszkańca. A to koziołki, zające, kuropatwy, a to szybujące w powietrzu jastrzębie, myszołowy i, w ilościach niepojętych, drobne ptactwo. Ich obecność dobrze ją nastrajała, wywołując ochotę na niekończące się marsze do coraz odleglejszych, nieznanych jeszcze miejsc. Porządna dawka dopaminy, którą aplikowały jej uroczyska sudeckich wzgórz, wywoływała natychmiast żal, że nie ma z nią Adama, że nie może dzielić z nim westchnień i zachwytów. Oboje intensywnie pracowali i niewiele mieli chwil, by spędzać je na długich, beztroskich wędrówkach. Czasem udawało im się to w weekendy. Niestety ten zaburzył przyjazd jego matki.

Z rozmyślań wyrwał ją odgłos wartkiego potoku. Zdała sobie sprawę, że polami zeszła aż do doliny. Poczuła wzmagający się chłód, zapowiadający rychłą wieczorną wilgoć. Zawróciła w górę, spiesząc się, by dotrzeć przed przyjazdem Adama. Mimo że szła w tempie, wciąż miała do pokonania sporą odległość. Droga powrotna na ogół wydawała jej się dłuższa i bardziej wyczerpująca. To zapewne dlatego, że szła pod górę, nierzadko przez gęste zarośla, w które pakowała się, zbaczając z utartych szlaków. Gnała ją tam zwykle ciekawość, pragnienie odkrycia jeszcze jednej pięknej miejscówki albo złudne przekonanie, że tamtędy szybciej dotrze do domu. Obiecywała sobie wielokrotnie, że nie będzie w tym względzie ulegać intuicji, ale i tak zawsze coś ją podkusiło, by wybrać trudne do przejścia bezdroże. Była nieopodal domu, gdy zadzwonił telefon.

– Och, wreszcie jesteś w zasięgu! – Poczuła ulgę w głosie Adama. – Kochanie, nie przyjadę jednak dzisiaj.

Domyśliła się, że chodzi o matkę.

– Gorzej się czuje? Coś się wydarzyło? Był lekarz? – dopytywała się zaniepokojona.

Współczuła Adamowi z powodu zmartwienia, jakie na niego spadło. Mężczyźni bywają na ogół bezradni w takiej sytuacji. Gdyby miał siostrę, ta na pewno dużo lepiej potrafiłaby zaopiekować się matką. Po raz pierwszy pomyślała o dzieciach w tych kategoriach. Chyba też wolałaby mieć córkę, a najlepiej parkę. Natychmiast poczuła niepokój, zdając sobie sprawę, że to ostatni dzwonek, by zaplanować macierzyństwo.

– Niby nie, ale wolę trzymać rękę na pulsie. Wyślę do ciebie kogoś po moje auto. W tej sytuacji, sama rozumiesz, może mi być potrzebne.

– Co mówiłeś Adasiu? Chyba tracę zasięg – skłamała, ukrywając przed nim pewną myśl, która nagle zagłuszyła jego słowa.

– Mówiłem, że jest bez zmian. Wyślę pracownika po auto, by w razie czego mieć transport.

– Oczywiście! Pozdrów mamę i dzwoń do mnie, gdyby coś się działo – odpowiedziała, rozumiejąc sytuację. – Jeśli uznasz, że mogę w czymś pomóc…

Przerwał jej.

– Jesteś kochana. Będziemy w kontakcie.

Nabrała pewności, że chciał jak najszybciej się wyłączyć.

– To miłego wieczoru, Adamie. Śpijcie spokojnie. Jutro koniecznie zadzwoń! – Zakończyła rozmowę, by nie odrywać go od spraw, które miał na głowie.

– Zadzwonię – zapewnił.

***

Rankiem obudził ją szczebiot ptaków. Tradycyjnie wyszła na balkon. Przeciągnęła się, wydając przy tym błogie westchnienia. Długi poranny sen miewała na ogół tylko podczas wizyty u rodziców, a to pewnie dlatego, że przegadywały z matką całe niemal noce. Odkąd się tu przeprowadziła, wstawała raczej wcześnie, doceniając piękno jutrzenki nad doliną. Trudno zresztą byłoby w tym porannym jazgocie ptactwa spać snem kamiennym do południa. Spojrzała na niebo. Dzisiejszy dzień zapowiadał się wyjątkowo pięknie. Zeszła na dół. Przy łyczkach gorącej kawy zniewalającej zapachem przeżuwała powoli croissanta z czekoladą, krasząc go obficie miodem akacjowym.

Dolała sobie kawy, założyła pospiesznie poncho, a na nogi filcowe botki, pod pachę wzięła wełnianą poduchę i wyszła na dwór. Rześkie powietrze sprawiło, że jej nozdrza rozszerzyły się i mogła poczuć pełnię ożywających po nocy zapachów. Pociągnęła nosem i spojrzała na niebo. Słońce przedzierało się przez kłębiaste, pomarańczowe obłoki, okalając je świetlistą aureolą. Jego smugi delikatnie złociły poświatą mgły schodzące ponad łąką. Zapowiadał się kolejny ciepły dzień, co w górach tą porą wcale nie było takie częste. Nierychło witała tu wiosna i wegetacja spóźniała się bardziej niż gdzie indziej. Srogie poranki trwały niekiedy aż do końca czerwca. Ku uciesze Antoniny schyłek kalendarzowej wiosny był tego roku wyjątkowo pogodny. Na nizinach ludzie narzekali, że sucho, że upalnie, lecz tu, dzięki naturalnej wilgoci, gorąc nie dawał się wcale we znaki. A nawet jeśli, przyjęłaby go z radością. Lubiła ciepło i dobrze czuła się w gorącym klimacie. Okrążyła dom, czujnym okiem sprawdzając, co zakwitło, co nowego wyrosło, co straciło dotychczasową krasę, gdzie wybujały chwasty i co pilnie potrzebuje korekty. Potem wybrała nasłonecznione, zaciszne miejsce pod jaśminowcem. W powietrzu czuć było intensywny zapach rozkwitających już pierwszych kwiatów oraz brzęczenie skrzydlatych gości, pławiących się w nektarze z kwiatowych kielichów.

Usiadła na drewnianej ławce. Przymknąwszy oczy, myślała o tym, jak dobrze jej jest. Uwielbiała takie poranki, kiedy nie musiała się spieszyć, gdy oddając się zwykłym przyjemnościom, mogła niemal całkowicie zapomnieć o pracy. Nie było ich wiele. Żywiołowa natura skłaniała ją do podejmowania różnych przedsięwzięć, co mocno ograniczało czas na słodkie „nic nierobienie”. Choć to ona sama na ogół narzucała sobie większość obowiązków, nieraz tęskniła za slow life, które bliższe byłoby temu, czego domagała się jej dusza i umysł. W pełni zgadzała się z przekonaniem włoskiego krytyka kulinarnego Carla Petriniego, że przyjemność smakowania jest doskonałą drogą zwalczania manii szybkości, i nawet starała się iść jego śladem. Tylko w Janowcu umiała uwolnić się od schizofrenicznego przymusu dotrzymywania tempa światu i rozkoszować chwilą spędzaną na drobnych, z pozoru nic nieznaczących przyjemnościach. To miejsce, bardziej niż jakiekolwiek, skłaniało ją ku temu, by się zatrzymać i rozejrzeć wokół. To tu, niemal bez poczucia winy, ignorowała plan dnia, ilekroć coś ciekawszego pojawiało się na horyzoncie. Tu na ogół niczego nie musiała, więc z łatwością zapominała o czasie. W tych wciąż jednak rzadkich sytuacjach daleka była od zmiany tempa życia, co z pewnością pozwoliłoby jej doświadczać go zdrowiej i bardziej uważnie. Ubolewała nad tym.

Chłód poranka, spotęgowany resztką ostygłej kawy, przegnał ją do środka. Weszła do domu i szybko wskoczyła pod miękki pled, rozciągnięty na sofie. Włączyła TV bez zamiaru oglądania czegokolwiek. Telewizor miał zastąpić jej towarzystwo. Zasnęła przy dźwiękach porannych wiadomości. Gdy się obudziła, dochodziła dziesiąta.

No ładnie! – pomyślała. – Dywagacje pod tytułem sztuka powolnego stylu życia przyniosły skutek.

Idąc do łazienki, stanęła przed dużym lustrem. Uśmiechnęła się do siebie, a potem zrobiła brzydki grymas, przedrzeźniając swoje odbicie. Postanowiła nie planować, nie spieszyć się, nie szaleć. Bez pośpiechu wzięła prysznic, po czym zabrała się do pracy. Adam nie dzwonił, co znaczyło, że miała jeszcze sporo czasu. Uporała się ze wszystkim do południa. Koło pierwszej, zniecierpliwiona, wykonała telefon:

– Cześć, Adasiu. Jak minęła noc? Dlaczego nie dzwonisz? Z mamą lepiej? – zasypała go pytaniami, przekonana, że po wczorajszej niedyspozycji nie zostało ani śladu.

– Jesteśmy w Piekarach.

Zaskoczył ją.

– No co ty?

– Aj! – jęknął z niezadowoleniem.

– Co się stało?

– Mama od wieczora suszyła mi głowę, że chce wracać, że musi do swojego lekarza, że tu klimat najwidoczniej jej nie służy, że z takim samopoczuciem to najlepiej jest jej w domu. Nie zgodziłem się na żadną podróż po nocy, ale obiecałem, że jeśli rano nie będzie poprawy, odwiozę ją z powrotem. Zadzwoniłem w międzyczasie do kumpla, który jest lekarzem. Zbada ją i, jakby co, skieruje na specjalistyczne badania albo potrzyma na obserwacji w szpitalu. Czekamy właśnie na wizytę. Przepraszam, że nie zadzwoniłem – próbował się wytłumaczyć – ale chciałem poczekać, aż coś się wyjaśni.

– Szkoda, bo ja od rana szykuję się na wasz przyjazd – rzekła z lekkim wyrzutem i zaraz pomyślała, że nie powinna być małostkowa. W końcu nic się nie stało. Posprzątała, więc ma czysto, a jedzenie się przecież nie zmarnuje.

– Nie złość się! Mnie też jest przykro – starał się załagodzić sytuację. – Mama jest schorowana. Musisz liczyć się z tym, że będę poświęcał jej coraz więcej czasu, rezygnując niekiedy ze swoich, z naszych – poprawił się – planów. Mam nadzieję, że to rozumiesz.

– Rozumiem – odpowiedziała bez komentarza, ale było jej przykro.

– Jeszcze jedno, Antonino. Bez względu na diagnozę, chcę pobyć tutaj przez jakiś czas. Nie zostawię matki samej, nim nie dojdzie do siebie. Wiem, że to trochę komplikuje nam życie, ale nie widzę innego rozwiązania.

Była zawiedziona, choć mogła spodziewać się takiego obrotu spraw. Sama zapewne postąpiłaby podobnie, gdyby chodziło o jej rodzica. Mimo to wyraziła rozczarowanie:

– Wzięłam specjalnie piątek wolny, byśmy tych kilka dni spędzili razem.

– Wiem i jeszcze raz bardzo przepraszam – starał się ją jakoś udobruchać. – Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wykorzystaj ten czas na odpoczynek. Zasłużyłaś na niego. Nie próbuj przypadkiem jechać do pracy! – ostrzegł, znając ją od tej strony, po czym dodał stanowczo: – Masz leniuchować, pracoholiczko. To rozkaz!

– Dobrze, dobrze – zapewniła bez przekonania. – Może zaproszę dziewczyny. Pomyślę jeszcze – zastanawiała się głośno.

– To bardzo dobry pomysł! – przyznał.

– Ech, ta codzienność… – westchnęła na znak, że trudno jej przyjąć, iż życie pisze czasem swój scenariusz.

Nic na to nie odpowiedział.

– Dlaczego to, co niechciane, wciąż zakłóca przyjemną kolej rzeczy? – zapytała z irytacją dziecka i natychmiast się zawstydziła. – Przepraszam, po prostu nastawiłam się na wasz przyjazd. Jest mi niezmiernie przykro z powodu mamy

– Nie zawsze jest niedziela, Antonino…

Słyszała w jego głosie smutek, a zarazem lekkie lekceważenie jej rozczarowania. Był starszy, z pewnością dojrzalszy od niej, a nade wszystko bardziej powściągliwy w okazywaniu emocji. Wiedział, że życie bywa przewrotne, na pewne sprawy zaś nie mamy żadnego wpływu.

Wrzesień 2016

Usłyszała warkot silnika. Rozpoznała po odgłosie, że to auto Adama. Poczuła ścisk w żołądku. Miała tremę. Odkąd wrócił na Śląsk, mieli bardzo niewiele okazji do bycia razem. Z powodu matki odwołał ich wspólny urlopowy wyjazd do Hiszpanii i ostatecznie wybrała się tam z przyjaciółką. Wprawdzie dzwonił i pisał, wyrażając zainteresowanie jej wrażeniami z pobytu, ale nie czuła, by jakoś szczególnie żałował, że go tam z nią nie ma. Kiedy wysłała mu zdjęcia białej koronki, idealnie nadającej się na sukienkę ślubną, całkowicie to zignorował. Pamięta, że przemknęła jej wtedy przez głowę myśl, że brak reakcji to też odpowiedź, ale ciepła myśl o nim przyćmiła wszelkie podejrzenia. Po powrocie z wakacji musiała podgonić zawodowe sprawy, co wiązało się z koniecznością wyjazdów do Monachium. Kiedy miała akurat wolne, on załatwiał właśnie jakieś swoje interesy. Ostatecznie widywali się tylko po wcześniejszej zapowiedzi, na ogół w miejscach publicznych, w pośpiechu. Spotkania, inicjowane głównie przez nią, pełne były rezerwy, powściągliwości, a niekiedy chłodu. Zgasł w nim dawny radosny nastrój, poczucie humoru i to „coś”, czym dotąd ją uwodził. Kurtuazyjne grzeczności i rozmowy na tematy zastępcze upewniały Antoninę w przekonaniu, że coś się między nimi zmieniło. Był miły, owszem, ale niezaangażowany. Wydawało się, jakby jedność ich serc przestała współgrać z jednością dusz. Ich wzajemną przestrzeń, dotąd oazę, kryjówkę, w której czuła się bezpiecznie, wypełniała teraz surowość i dystans, tym większy, im bardziej usiłowała zbliżyć się do Adama. Odnosiła wrażenie, że trzyma ją na „sztywnym holu”. Ilekroć pytała, co się dzieje, zbywał ją zapewnieniem, że to mylne wrażenie. Miała przez to mętlik w głowie, mętlik w sercu. Wyraźnie rozpoznawała tylko jedno: kiedyś odległość potrafiła ich do siebie zbliżać, teraz bliskość dzieliła. Ta przytłaczająca refleksja zasiewała w niej niepewność, onieśmielenie, a zarazem upór, by powstrzymać rozpad ich związku

Po raz pierwszy od długiego czasu udało jej się zaprosić Adama do Janowca. Miała nadzieję, że może tutaj, gdzie wydarzyło się tyle dobrego, uda im się szczerze porozmawiać i na nowo zbliżyć.

– Adasiu, przytul mnie – wyszeptała prosząco, gdy po krótkim przywitaniu kierował się do salonu.

– Tośka, nie mam nastroju – rzucił opryskliwie, robiąc przed nią lekki unik. Niemal w tym samym momencie sięgnął do torby. Wyjął jej ulubione czekoladki i zapytał:

– Masz ochotę?

Za każdym razem, gdy je przynosił, uradowana dopadała do nich, zaczynając od ulubionego nadzienia z orzechów i marcepanu. Nawet nie wie, czy to ich smak, czy raczej fakt, że były od niego, wzbudzał w niej niepohamowany apetyt. Dziś nawet na nie nie spojrzała. „Tośka, nie mam nastroju” – wciąż dźwięczało jej w głowie. Nie lubiła, kiedy zwracał się do niej tak obcesowo. Ostatnio coraz częściej sobie na to pozwalał. Zastanowiła się, po co w ogóle przyjechał, po co spotyka się z nią i sili się na miłe gesty, skoro zaraz potem odpływa, zamykając się w swojej skorupie. Przez całe lato nie pojechali na urlop, nie spędzili na dobrą sprawę żadnego wspólnego weekendu. Niekiedy odnosiła wrażenie, że umawia się z grzeczności, że jest z nią siłą przyzwyczajenia. A może to stres i przemęczenie? Ostatnimi czasy wciąż przecież był w rozjazdach, a obowiązki piętrzyły się w nieskończoność. Zdawała sobie sprawę, że taki tryb życia odbiera mu zarówno czas, jak i ochotę na cokolwiek. Seksu nie uprawiali od tak dawna, że nawet nie pamięta ostatniego razu. W pewnym sensie było jej to na rękę. Trudno bowiem oddać się prawdziwie drugiej osobie w miłosnym akcie, gdy nie czuje się z jej strony pełnego zaangażowania. Adam stale był myślami nieobecny, a ostatnio również kompletnie niezainteresowany jej fizycznością. Być może spadek libido to wina nadmiaru trosk i różnych absorbujących zobowiązań, ale żeby nie stać go było nawet na odrobinę czułości? Na myśl o tym robiło jej się przykro.

Antonina martwiła się tą jego oschłością, podejrzewając go czasami o romans. Wewnętrzny głos podszeptywał jej jednak, że jest dla Adama ważna, że on ją kocha. Nieraz złapała go na tym, że patrzy na nią ukradkiem. Czuła, jak wiele ciepła emanuje z jego spojrzenia, z jaką troską pyta o różne związane z nią sprawy. A może chciała widzieć więcej, niż między nimi było? Może jedynie ona lgnęła do niego? A może to złudzenie? Może zauroczenie Adamem odebrało jej zdolność wglądu w tę relację? Nie wiedziała. Wiedziała tylko, że coś się psuje, że „coś” lub „ktoś” zatruwa dotychczasowe stosunki między nimi. Ta niepewność rodziła bezradność i niemożliwe do wytrzymania napięcie. Czuła, że dłużej w tym stanie nie potrafi funkcjonować.

– Kupiłem je z myślą o tobie – wycedził z obrazą, rzucając pudełko na blat stołu.

Patrzyła bezmyślnie na leżące przed nią czekoladki, zniesmaczona i rozczarowana jego burczeniem. Miała nadzieję, że Adam tym razem zachowa się inaczej, że w klimacie tego miejsca zechce ulec szczerym intencjom porozumienia, jej kobiecości, jej wdzięku. Wyobrażała sobie, że gdy wesprze się na jego ramieniu, jej zapach, miękkość głosu uwiodą jego serce i otworzą je dla niej na nowo. Wtedy ukochany wybuchnie namiętnością i pragnieniem, by ocalić ich jedność. Przestanie być taki zdystansowany – na zawsze.

Tak się nie stało. Czuła rozpacz i gniew. Dostrzegł to. Wyszedł za nią na werandę i usiadł naprzeciw. Popatrzyła na niego, nie ukrywając złości. Wziął ją za ręce. Z niechęcią przyjęła ten gest, ale nie cofnęła dłoni.

– Antonino, musimy porozmawiać.

Zabrzmiało złowieszczo. Zwracał się do niej tak oficjalnie tylko wtedy, gdy miał coś bardzo poważnego do zakomunikowania. Przestraszyła się. Wciąż mierząc go spojrzeniem, zażądała oschle:

– Mów, byle szczerze!

– Antonino, życie nie zawsze układa się po naszej myśli. Staramy się, wkładamy wysiłek w to, by dostarczyło nam satysfakcji, by było piękne, ale… – urwał, ściskając ją mocniej za ręce. – Czasem życie nas przerasta, zmienia bieg wbrew naszej woli. Różne bywają okoliczności. Stałą jest to, że są, że się pojawiają, że decydują o tym, co za chwilę nastąpi. Nie zawsze, a wręcz, powiedziałbym, nigdy nie można ich ignorować. Kiedy człowiek to zrobi, będzie szedł pod prąd, narażając się na nieustanny zawód i cierpienie. Życie, zamiast cieszyć, będzie obrastało w niedosyt albo… stanie się udręką.

Przerwał. I dobrze. Przykro jej było tego słuchać. Z trudem przełykała łzy, które jak twardy kamień czuła w gardle. Wlepiła wzrok gdzieś w dal, choć kątem oka widziała na jego twarzy smutek i przygnębienie. Nie reagowała, chcąc mimo cierpienia, wysłuchać go do końca. Tylko tak mogła zrozumieć, co się właściwie stało, i co, jak się domyślała, rychło nastąpi. Nieśmiało zerknęła mu w oczy. Spod zmęczonych powiek patrzyły na nią wilgotne źrenice. Wzruszona do granic nie powstrzymała łez. Poczuła znów ten sam uścisk jego dłoni. Chciała rzucić mu się na szyję, ale nie zniosłaby ponownego odtrącenia.

– Nie płacz, malutka – starał się ją pocieszać, nie spuszczając z niej wzroku.

Lubiła, gdy się tak do niej zwracał, lecz w tych okolicznościach nie miało to dla niej znaczenia. Jego głos wyrażał czułość, która nijak miała się do zatrważających jej serce słów, ponurych i pozbawionych nadziei.

Milczała, łkając.

– Nie martw się. Wszystko będzie dobrze – próbował uspokajać i pocieszać, jakby była dzieckiem, któremu można wcisnąć każdy kit, ugłaskać, licząc, że zaraz zapomni o tym, co się przed chwilą stało.