34,90 zł
Po 70 latach taśmy filmowe z kronikami nagranymi podczas Powstania Warszawskiego przez operatorów Biura Informacji
i Propagandy Armii Krajowej ujrzały światło dzienne. Stało się tak za sprawą Muzeum Powstania Warszawskiego, które na ich
podstawie postanowiło stworzyć pierwszy na świecie film fabularny zmontowany w całości z materiałów dokumentalnych.
Tak oto narodziło się „Powstanie Warszawskie”, czyli opracowany w nowoczesnych technologiach dramat wojenny non-fiction
mówiący o wydarzeniach sierpnia 1944 roku. Film był polskim kandydatem do Oscara w kategorii „Najlepszy pełnometrażowy
film dokumentalny”. Na festiwalu filmowym w Gdyni zdobył nagrodę Orły dla najlepszego obrazu dokumentalnego i najlepszego
dźwięku, a Stowarzyszenie Filmowych Reżyserów Dźwięku przyznało mu Złotą Szpulę.
Sukces projektu zainspirował twórców do dalszych działań. Muzeum Powstania Warszawskiego zwróciło się więc do pisarzaMarcina Ciszewskiego
z prośbą o zbeletryzowanie filmu. Celem było przekucie poruszających kronik powstańczych w fascynującą książkę.
Efektem tej pracy jest niniejszy tom. Powstało dzieło daleko wykraczające poza interpretację – to oryginalna, autorska opowieść o jednym
z najważniejszych momentów w dziejach Polski. I kolejny dowód na to, że historia wciąż jest żywa i pełna wzbudzających emocje narracji.
Zapraszamy na literacką wędrówkę po walczącej Warszawie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 169
Książka inspirowana filmem „Powstanie Warszawskie”
© 2016 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2016 Marcin Ciszewski
Seria: WAR REPORT
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta: Zespół redakcyjny
Projekt graficzny, skład, eBook: Atelier Du Châteaux, [email protected]
Ilustracja na okładce: Grafiki z plakatu autorstwa Tomasza Opasińskiego do filmu „Powstanie Warszawskie”
Książka inspirowana filmem „Powstanie Warszawskie”. Kadry wykorzystane w książce pochodzą z filmu „Powstanie Warszawskie”.
ISBN 978-83-645-2354-0
Ustroń 2016
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Siedzę w dziś już nieistniejącym kinie „Femina” i oglądam „Powstanie Warszawskie”, „pierwszy na świecie dramat wojenny non-fiction”, jak reklamują go plakaty. Film złożony z fragmentów starych powstańczych kronik, tak niekiedy zniszczonych wskutek niewłaściwego przechowywania i nadmiernej eksploatacji, że często wydarzeń ukazanych na poszczególnych klatkach można się tylko domyślać. Na ekranie znane ujęcia: wybuch, który wstrząsa górującym nad Warszawą wieżowcem Prudentialu, chłopcy w krótkich spodenkach i wielkich czapach pocztowców, z torbami przewieszonymi przez ramię, spieszący, by oddać ludziom listy pisane przez krewnych i znajomych znajdujących się w innych częściach miasta, grupa powstańców skokami zmierzająca na pozycje obronne, strzał z miotacza ognia...
Wszystko to każdy z nas widział po wielokroć.
A jednak siedzę w ciemnej sali kinowej i nie mogę oderwać wzroku od ekranu. Znane kadry niemal biją po oczach, ich wymowa wciska w fotel. Uszy atakuje huk wybuchów bomb i pocisków artyleryjskich, gwizd przelatujących kul, grzechot serii karabinów maszynowych, krzyk ludzi. Brzmi sugestywna muzyka, z hipnotycznym, podnoszącym dramaturgię filmu motywem przewodnim.
Cóż takiego się stało, że poszedłem do kina, podobnie jak sześćset tysięcy moich rodaków, by obejrzeć blisko półtoragodzinny obraz złożony wyłącznie z powstańczych kronik? Że ludzie, niezależnie od wieku, wychodzą z kina wzruszeni, wyciszeni, porażeni realizmem oglądanych kadrów?
U podstaw niezwykłego sukcesu artystycznego przedsięwzięcia w pierwszym rzędzie stała decyzja o pokolorowaniu filmu. Niejedyna oczywiście, choć kluczowa. Tytaniczna, mrówcza praca wielu ludzi, składająca się na setki godzin spędzonych nad poszczególnymi klatkami filmu, by nadać im ostrości, kolorów i głębi. Właśnie ten zabieg w największej mierze zdecydował o sukcesie projektu. Stare powstańcze kroniki oglądane w oryginale budziły zaciekawienie, ale właściwie nic poza tym. Były dalekie, archaiczne. Ludzie, miasto i wydarzenia stanowili z każdym rokiem coraz bardziej odległą historię. Pokolorowanie i cyfrowe „podostrzenie” klatek, a co za tym idzie, radykalne uwspółcześnienie obrazu spowodowało rewolucję: przekaz „przybliżył się” do widza i odkrył przed nim niespotykane dotąd pokłady emocji. To, co odległe, zaczęło nas obchodzić, występujący w filmie ludzie, powstańcy i cywile, stali się zwykli, a przez to bliscy – to po prostu byli nasi dziadkowie i babcie, nasi krewni, bracia i siostry. Dołożenie dźwiękowych efektów specjalnych, dialogów, muzyki i spajającej wszystko narracji dwóch głównych bohaterów spowodowało, że mamy do czynienia z dziełem bardzo oryginalnym, świeżym i nowatorskim.
„Tworząc film »Powstanie Warszawskie«, chcieliśmy zadbać o każdy detal: właściwy kolor chleba wypiekanego w powstańczej piekarni, odpowiedni dźwięk wystrzału z karabinu czy odcień cegły sprzed siedemdziesięciu lat. Dbałość o szczegóły ożywiła miasto”, napisał we wstępie do książki „Powstanie Warszawskie. Rozpoznani” dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego Jan Ołdakowski1).
1) Iza Michalewicz, Maciej Piwowarczuk, Postanie Warszawskie. Rozpoznani, Warszawa 2014, s. 5.
Właśnie: pokolorowanie klatek filmu postawiło miasto w rzędzie równoprawnych bohaterów tej niezwykłej opowieści. Warszawa w filmie żyje, po raz ostatni ukazuje prawdziwe oblicze, tak niewiele mające wspólnego ze współczesnym obrazem zaganianego, chaotycznego miasta. W dniu kapitulacji, po sześćdziesięciu trzech dniach walk, przedwojenna Warszawa odeszła na zawsze, i nie mówię tylko o substancji materialnej. Definitywnie rozsypała się jej struktura społeczna, a ostatnie przejawy wolnej Polski ostatecznie zakończyły żywot. Dni powstańczego zrywu, niezależnie od wszystkich uwarunkowań politycznych i militarnych, były przecież ostatnim okresem, w którym warszawiacy nie tylko mieli nadzieję na odzyskanie niepodległości; w rejonach opanowanych przez wojsko podległe legalnemu polskiemu rządowi mieszkańcy stolicy rzeczywiście czuli się wolni.
Tematem filmu i zarazem jego największą siłą jest ukazanie codziennego życia w walczącym, oblężonym, ostrzeliwanym mieście: początkowej radości wynikłej z nadziei na wolność, potem krzątania się wokół własnych lub publicznych spraw. I w końcu agonii: powolnego, rozpisanego na tysiące epizodów konania idei powstania oraz – w sensie niekiedy brutalnie dosłownym – jej realizatorów i uczestników.
Jedno z pierwszych ujęć filmu przedstawia Stefana Bagińskiego filmującego płonącą śródmiejską kamienicę Bachranów. To właśnie ludziom takim jak on, operatorom Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK, będę towarzyszył w wędrówce. Będę wszędzie tam, gdzie oni.
Zanurzam się w atmosferę tamtych dni. ■
Stoję pośrodku ulicy gdzieś w Śródmieściu, może na Moniuszki, może na Świętokrzyskiej, Mazowieckiej albo Jasnej. Błękitne niebo tylko gdzieniegdzie zasnute jest niewielkimi, białymi chmurami. Spokój.
Pozorny: dwieście metrów ponad dachami budynków sunie Sztukas. Widzę go wyraźnie. Niemieckiemu pilotowi nie spieszy się, wie, że w gruncie rzeczy nic mu nie grozi. Nie biegną w jego stronę kolorowe pociski zenitówek, nie gonią serie ciężkich karabinów maszynowych, nie strzela żadne cięższe działo. Pilot jest bezkarny, może pozwolić sobie na powolny lot po linii prostej. Nie musi wykonywać uników. Ze spokojem wypatruje najbardziej atrakcyjnych, z jego punktu widzenia, celów dla zawieszonych pod kadłubem bomb.
Ludzie na dole doskonale wiedzą, co zwiastuje pojawienie się na niebie skrzydlatego szakala. Słysząc warkot silnika, zrywają się do biegu, skuleni, przygięci do ziemi, by jak najszybciej znaleźć schronienie dające choć iluzję bezpieczeństwa: bramę kamienicy, podwórko, piwnicę czy choćby ścianę najbliższego budynku. Wzdłuż zamykającej ulicę barykady, grubego muru zbudowanego z worków z piaskiem, płyt chodnikowych i części mebli, biegnie kobieta z pustym kubłem w ręku. Pod ścianami kamienic przemykają żołnierze, wystraszone dzieci kurczowo przytulają się do matek.
Co takiego jest w tym zwykłym na pierwszy rzut oka samolocie, że samym swym pojawieniem się zagania ludzi do piwnic i bram? 
Ju 87 Stuka (skrót od Sturzkampfflugzeug, szturmowy samolot bojowy) był konstrukcją liczącą sobie w dniach powstania niemal co do miesiąca dziewięć lat. Stworzony przez Hermanna Pohlmanna samolot został zaprojektowany jako lekki bombowiec nurkujący i oblatany 17 września 1935 roku. Nie imponował osiągami ani uzbrojeniem. W zależności od wersji rozwijał prędkości od 380 do 410 km/h, miał zasięg zaledwie 800 kilometrów, jego uzbrojenie stanowiły trzy karabiny maszynowe (dwa w kadłubie i jeden obsługiwany przez strzelca do ochrony tylnej półsfery), przenosił od 700 do 900 kilogramów bomb. Mimo nienadzwyczajnych parametrów samolot ten, o charakterystycznej sylwetce ze „złamanymi” skrzydłami, był jednym z symboli Blitzkriegu i niemieckich sukcesów z pierwszego okresu wojny. Braki mocy silnika, zasięgu i uzbrojenia nadrabiał niezawodnością, łatwością obsługi oraz niebywałą jak na owe czasy celnością bombardowania. Dobrze wyszkoleni piloci potrafili, stosując taktykę lotu nurkowego, osiągnąć imponującą precyzję, daleko większą od „horyzontalnych” bombowców. To właśnie skuteczność Sztukasa, połączona z charakterystycznym wyciem wydawanym przez zamontowane przy podwoziu hamulce powietrzne, budziła w ludziach przerażenie. Mieszkańcy Warszawy, którzy mieli okazję zobaczyć ów bombowiec w akcji podczas wojny obronnej 1939 roku (zwłaszcza w czasie piekielnego bombardowania Warszawy 25 września, zwanego „lanym” albo „czarnym poniedziałkiem”), doskonale zdawali sobie sprawę, do czego jest zdolny.
Nagle Sztukas zaczyna pikować. Gdzieś obok jego kursu, nieco niżej, rozbłyskuje eksplozja. Nie jest to jednak wynik polskiego ostrzału, powstańcy nie dysponują ani jednym działem przeciwlotniczym. To rakietnica niemieckich oddziałów lądowych, sygnalizujących w ten sposób lotnikom Luftwaffe swe pozycje – działanie konieczne, spowodowane niezwykłą „ciasnotą” pola walki. Linia frontu niejednokrotnie nie przebiega wzdłuż poszczególnych ulic, a poprzez mury sąsiadujących ze sobą kamienic. W tej sytuacji nietrudno o pomyłkę. Niemcy wolą precyzyjnie wskazać zajmowane przez siebie stanowiska, zdając się na kontakt wizualny, zamiast polegać na zawodnej i podatnej na podsłuch łączności radiowej.
Bomba trafia gdzieś niedaleko. Dym zasnuwa ulicę.
Samolot oddala się. Warkot motoru cichnie. Groza powoli ustępuje.
Wychodzę z bramy.
Zapada zmrok.
Odbywam krótki marsz. Na rogu Jasnej i Świętokrzyskiej widzę płonącą kamienicę braci Bachranów. Przed I wojną światową w tym wielkim i luksusowym budynku mieścił się konsulat Cesarstwa Niemieckiego. W latach międzywojennych niemal całe pierwsze piętro zajmował z kolei konsulat generalny Stanów Zjednoczonych, co w pewien sposób uchroniło kamienicę przed zniszczeniami we wrześniu ’39. W dobrym stanie przetrwała pięć lat okupacji. Teraz umiera. Pożar ogarnia wszystkie piętra, wysuwa z okien jęzory płomieni. Ogień krzyczy triumfalnie. Noc podkreśla żarłoczność żywiołu. Jestem świadkiem prawdziwej symfonii zniszczenia, fascynującego w swej grozie spektaklu, którego nie chciałbym oglądać nigdy więcej.
Odchodzę.
Moja trasa biegnie ulicą Moniuszki, Świętokrzyską, Nowym Światem, Warecką. Patrzę na domy, zamknięte na głucho witryny sklepów czy kawiarni i nie mogę uwolnić się od refleksji: Warszawa jeszcze wtedy, w pierwszym miesiącu powstania, była pięknym miastem.
***
Tuż przed wybuchem wojny stolica liczyła około milion trzysta tysięcy mieszkańców i rozwijała się w dynamicznym tempie, zarządzana przez sprawnego i obdarzonego wizją gospodarza, prezydenta Stefana Starzyńskiego. Już w pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości przekroczyła pochodzące z carskich czasów wały forteczne, które wcześniej, wskutek świadomej polityki urbanistycznej rosyjskiego zaborcy, ograniczały jej rozwój terytorialny. Powstały nowe dzielnice, projektowane i budowane według spójnych założeń. Budowę Żoliborza Oficerskiego, swym „dworkowym” charakterem silnie nawiązującego do rodzimej tradycji szlacheckiej, rozpoczęto w 1922 roku z przeznaczeniem na siedziby oficerów Wojska Polskiego. Żoliborz Dziennikarski zbudowano w latach 1928-1930 (wille i domy wielorodzinne), zaś Żoliborz Urzędniczy, który przyjął formę małych kamieniczek, pomiędzy 1923 a 1926 rokiem. Po drugiej stronie miasta, na Ochocie, w połowie lat dwudziestych powstała Kolonia Staszica złożona z trzypiętrowych kamienic o jasnych elewacjach. Bank Gospodarstwa Krajowego został inwestorem wybudowanego na Kole osiedla niewielkich bloków mieszkalnych dla swoich pracowników: jednopiętrowych, białych, modernistycznych budynków z płaskimi dachami i dużymi balkonami, na których w słoneczne popołudnie mogła zasiąść cała rodzina. Jakość i styl architektury robią wrażenie również dziś.
Na wielu skrzyżowaniach, zwłaszcza w Śródmieściu, pojawiła się sygnalizacja świetlna, porządkując rosnący z każdym rokiem ruch samochodów, dorożek, autobusów i pieszych. Wiele ulic pokryto asfaltem. Po wyremontowanych lub świeżo położonych torach sunęły setki nowoczesnych wagonów tramwajowych. „Na lata 1936-1938 zaplanowano zakup nowych wagonów silnikowych, owocem czego były wagony typów H i J (31 szt.). Także w kolejnych latach przewidywano dynamiczny rozwój sieci tramwajowej i co za tym idzie, zakup kolejnych wagonów. Potrzeby ustalono na 100 wagonów – 60 silnikowych i 40 doczepnych. Ogłoszony w 1939 r. przetarg wygrały 2 firmy: Zjednoczone Huty Królewska i Laura w Katowicach (40 szt.) oraz Gdańska Fabryka Wagonów (Danziger Waggonfabrik; 20 szt.) ”2). Część linii autobusowych obsługiwana była przez niemal jeszcze pachnące świeżym lakierem ogromne Mercedesy z automatycznymi drzwiami.
2)Tramwaje warszawskie, wagony typu K, publikacja online pod adresem: http://mkm101.republika.pl/twk.html (dostęp: 2.07.2015).
Księgarnia Gebethnera i Wolffa na Krakowskim Przedmieściu. „Książki, nuty. Tani Tydzień” – zachęca napis na ogromnej szybie wystawowej. „Mydło Schicht” – krzyczy kolorowy jeleń z dachu pięciopiętrowej kamienicy usadowionej na rogu Alei Jerozolimskich i Nowego Światu. „Gastronomia”, dodaje neon na parterze tej samej kamienicy, umieszczony tuż nad wejściem do słynnej przed wojną restauracji, miejsca spotkań warszawskiej śmietanki towarzyskiej. „Haberbusch i Schiele”, głosi napis wymalowany na burcie dużej ciężarówki mknącej Marszałkowską. „Orbis”: Bureau de Voyages.Reisebüro.Tourist Office – tłumaczy w trzech językach reklama najsłynniejszego polskiego biura podróży zlokalizowanego na parterze budynku w jednym z najbardziej ruchliwych miejsc stolicy: na rogu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich. „Wedel. Czekolada” – zaprasza ogromny neon na dachu kamienicy przy Puławskiej. „Podróżuj LOTEM”, przekonuje świetlny napis na dachu Banku Gospodarstwa Krajowego przy Nowym Świecie – róg Alei Jerozolimskich.
Warszawa stawała się prawdziwym Paryżem północy: miastem kolorowych neonów i krzykliwej (choć jakże uporządkowanej i nobliwej w porównaniu z dzisiejszymi standardami) reklamy.
Rosły gmachy wznoszone przez państwo. Tuż przed wojną ukończono budynek Centralnej Szkoły Pożarnictwa przy Słowackiego na Żoliborzu. Gruntowną modernizację przeszły kamienice Starego Miasta i Zamek Królewski. Elewacje odzyskały żywe, sięgające renesansowej tradycji kolory.
Wybudowany w latach 1931-1933 w modnym podówczas stylu art deco wieżowiec towarzystwa ubezpieczeniowego Prudential był najwyższym budynkiem przedwojennej Warszawy i jej słusznym powodem do dumy. Stanowił symbol nowoczesności oraz imponującego tempem i rozmachem wizji urbanistycznej rozwoju miasta. Liczył szesnaście kondygnacji, wznosił się na wysokość niemal siedemdziesięciu metrów i stanowił prawdziwą dominantę nie tylko placu Napoleona (obecnie Powstańców Warszawy), ale także sporej części Śródmieścia. Przetrwał wojnę i już dawno stracił palmę pierwszeństwa w wysokościowym wyścigu. Niemniej pozostał jednym z nielicznych autentycznych łączników z historią. Dziś jest remontowany. Nowi właściciele zamierzają przywrócić mu dawną świetność.
Przedwojenna Warszawa była miastem nowoczesnym nie tylko pod względem architektury czy transportu miejskiego.
Na dachu wieżowca Prudential wznosiła się piętnastometrowa antena telewizyjna: w 1937 roku na ostatnim piętrze budynku zaczęło działać eksperymentalne studio rewolucyjnego na owe czasy medium. Sygnał wizyjny miał zasięg 20 kilometrów. W 1932 roku rozpoczął działalność otwarty osobiście przez Marię Skłodowską-Curie Instytut Radowy. Miasto szczyciło się największą w Europie sceną operową. W 1927 roku zainaugurowano słynny na cały świat fortepianowy Konkurs Chopinowski. Prężnie działały teatry, filharmonia, sceny kabaretowe, rewie. Rozwijała się produkcja filmowa. Co tydzień odbywały się wernisaże sztuki. Pisarze i poeci wydawali swe dzieła w rosnących nakładach. W 1923 roku rozpoczął działalność pierwszy polski jazz-band.
Warszawa była w zasadzie miastem dwukulturowym. Mieszkało w niej blisko czterysta tysięcy Żydów, najwięcej w Europie. Stolica Polski stanowiła pod pewnymi względami najważniejszy ośrodek żydowskiego życia społecznego i kulturalnego na świecie.
„Warszawa to »małe żydowskie miasteczko blisko granicy niemieckiej« – twierdził Stanisław Cat-Mackiewicz. (...) Tutaj każda ulica – pisał Icchok Baszewis Singer – »miała zawsze własny charakter, własne oblicze«”3).
3) Za: Witamy w żydowskiej Warszawie!, publikacja online pod adresem: http://www.varshe.org.pl/ (dostęp: 2.07.2015).
Dzielnice żydowskie: zaginiony świat, który już nigdy nie wróci. Obszar pomiędzy ulicami Prostą, Zielną, Pańską aż po rejon cmentarzy na Powązkach, zwany dzielnicą północną lub Nalewkami. To nie wszystko: Żydzi zamieszkiwali również inne dzielnice, dominowali w wielu rejonach Powiśla, Pragi, Pelcowizny.
Biedne ulice i bogate aleje. Skromne czynszówki i zamożne kamienice. Żydzi ortodoksi, którzy do końca życia nie nauczyli się mówić po polsku, żyjący w swoim świecie i niemający nic wspólnego z polskością, oraz Żydzi zasymilowani, w pełni czujący się Polakami. Żydzi niezrzeszeni i Żydzi – członkowie Bundu (socjaliści), Haszomer Hacair (syjoniści), Żydowskiej Partii Ludowej (zwolennicy utrzymania diaspory), Agudas Isroel (ortodoksi). Prawdziwy tygiel wykształcenia, zamożności, poglądów i postaw życiowych.
Kwitło żydowskie życie kulturalne. Do czytelników docierało ponad sto czasopism, działalność prowadziły liczne wydawnictwa, wydające literaturę zarówno w języku polskim, jak i w jidysz. Autorzy piszący w jidysz, na czele z noblistą Isaakiem Bashevisem Singerem, zyskali uznanie międzynarodowe. Wielu twórców, takich jak Bruno Schulz, Julian Tuwim, Jan Brzechwa czy Bolesław Leśmian, cieszyło się popularnością w kraju i wniosło ogromny wkład w rozwój polskiej literatury. Lekarz i pedagog Janusz Korczak napisał – między innymi – pionierskie dzieło z zakresu pedagogiki „Prawo dziecka od szacunku” oraz znaną książkę dla młodzieży „Król Maciuś Pierwszy”. Mieczysław Grydzewski stworzył „Wiadomości Literackie”, najważniejszy periodyk międzywojennej krytyki literackiej. W Warszawie działała Trupa Wileńska, jedna z najważniejszych i najbardziej znanych żydowskich grup teatralnych. Wielu żydowskich filmowców, między innymi Aleksander Ford i Józef Lejtes, kręciło filmy w języku polskim. Teatry wiele zawdzięczają tekstom Juliana Tuwima i Mariana Hemara. Konrad Tom stworzył nieśmiertelny szmonces „Sęk”, spopularyzowany po wojnie przez genialną interpretację Wiesława Michnikowskiego i Edwarda Dziewońskiego z Kabaretu Dudek.
Warszawiacy byli dumni ze swego miasta. Zorganizowaną w 1938 roku w Muzeum Narodowym wystawę „Warszawa – wczoraj, dziś i jutro” odwiedziło blisko pół miliona widzów.
Byli dumni i z optymizmem patrzyli w przyszłość. Osobiście całkowicie podzielam ich emocje; w ciągu jednego pokolenia zapyziałe, prowincjonalne miasto znajdujące się na antypodach carskiego imperium udało się przekształcić w europejską metropolię z prawdziwego zdarzenia, jakością rozwiązań urbanistycznych i urodą wielu dzielnic nieodbiegającą od miast Europy Zachodniej.
Sen został przerwany 1 września 1939 roku. Zapadł mrok okupacji. Próbę jego przerwania podjęto niemal równo po pięciu latach, w późne wtorkowe popołudnie 1 sierpnia 1944 roku.
Stoję obok siedziby Wytwórni Filmowej „Falanga” na Powiślu. Naprzeciw mnie kilku powstańców prowadzi konie. Huk niedalekiej eksplozji: z górnych pięter budynku spada kawałek gruzu. Zwierzęta płoszą się, na szczęście mężczyźni mocno trzymają wodze. Konie w centrum miasta: teraz najpewniej służą jeszcze jako środek transportu, później prawdopodobnie zostaną zjedzone.
Ruszam w stronę Śródmieścia, by w końcu ponownie stanąć na ulicy Moniuszki.
Dwóch mężczyzn niesie w prowizorycznej lektyce (wykonanej z krzesła oraz dwóch długich tyczek) starszą panią w czarnej sukni. Kobieta wygląda na bardzo zmęczoną, być może jest chora. Mężczyzna, idący jako drugi, ma na sobie garnitur, długi płaszcz i kapelusz. Jego elegancja kontrastuje zarówno z nietypowym „pojazdem”, jak i zalegającymi wokół gruzami oraz barykadą, osłaniającą ten niewielki konwój przed ostrzałem. Chciałbym się dowiedzieć, dokąd zmierzają ci wędrowcy, mijają mnie jednak bez słowa. Staroświecki mężczyzna i staroświecki środek transportu w mieście ogarniętym szaleństwem zniszczenia.
Wchodzę na ostatnie, szesnaste piętro wieżowca Prudential przy placu Napoleona. Chcę przyjrzeć się Warszawie z wysokości. Nade mną, na szczycie masztu telewizyjnego, powiewa od pierwszego dnia powstania biało-czerwony sztandar, napawając mieszkańców miasta dumą, a Niemców doprowadzając do wściekłości. Będą wielokrotnie próbowali zestrzelić ten bezczelny symbol polskości, a w końcu załatwią sprawę definitywnie, pociskiem z ciężkiego moździerza oblężniczego. Podobnie zachowywali się nieco ponad rok wcześniej, podczas powstania w getcie. Powiewające nad terenem walk dwie flagi, polską i żydowską, starali się zdjąć za wszelką cenę, nie zważając na straty. Sprawą interesował się osobiście Reichsführer Heinrich Himmler. Niemcy byli pragmatykami, liderami w zakresie rozwoju techniki wojennej, ale przywiązywali też ogromną wagę do symboli.